Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Tchnienie wieków

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Huculszczyzna
Podtytuł Gorgany i Czarnohora
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY
TCHNIENIE WIEKÓW

Jedna z dróg z Żabia biegnie wgórę Czarnego Czeremosza. Marna, kamienista, zato malownicza i zrzadka tylko uczęszczana droga! Obok grzmi rzeka, skacząc po kamieniach i przeciskając się z trudem pomiędzy złomami skalnemi i okrągłemi, gładko obtoczonemi głazami. Tam i sam stoją chaty huculskie, widnieją zagoniki pól uprawnych i ogrodzone woryniami „carynki“, gdzie gazdowie koszą trawę dla bydła. Droga przytula się do ścian boru, to znów wije się pod falistemi spływami łąk pastewnych, kwiecistych i szmaragdowo-zielonych. Z prawej i lewej strony wylewają się do Czeremoszu mniejsze i większe potoki, a góry lesiste i ciemne, nie oszpecone łysinami zrębów, zamykają zazdrośnie ich wąskie dolinki. Na gwałtownych zakrętach lub na wyniosłych garbach drogi wyłaniają się nagle dalsze szczyty Magury, Krętej i Kostrzycy; tam i sam nieco przymgloną zielenią raduje wzrok nieznana połonina.
Święcenie ziół
Za zwartą kolumnadą świerków, na niewidzialnych kujawach śród boru porykuje bydło, ujadają psy i wykrzykują pasterze swoje rozgłośne — „hyś“! Jakieś poszepty i pogwary napływają wraz z żywicznemi strugami od lasu i od ukrytych za ich szczeciną połonin dalekich. Tajemne to głosy i nieznaną przemawiają mową, zrozumiałą tylko dla gazdów i łeginiów, bo razporaz w milczeniu głowy unoszą, — natężają słuch i myśl. Ale to bywa jedynie tam, gdzie niema obcych przybyszów, zgiełku i potrzeby podobania się komuś, pochlebiania i innych chytrych wybiegów, gdzie ryk samochodów i turkot dorożek nie płoszy rusałek, pląsających po moczarach leśnych, biesów, kryjących się w starych dziuplach i pod kłodami pokracznych, omszałych wywrotów, a nawet samego djabła zapędza do najtajniejszego uroczyska, co przechowało się w niedostępnym ostępie puszczy Skarbków i Baworowskich. Ponad prądem szumiącym, gdzie rzeka zwęża się raptem, z brzegu na brzeg przerzucają się „beri“ — huculskie mostki wiszące. Jeden z potoków, z lewej strony wpadający do Czeremosza Czarnego, niedaleko za jego ostrym, łukowatym załomem, to — Bystrzec. Kto zliczy, ile się z nim łączy zimnych strug i ruczajów, mknących z Marysza, Gadżyny i wschodnich lesistych uskoków Czarnohory?


Kazimierz Sichulski: Powrót z praźnika
Tu, na słonecznych zboczach Kostrzycy i łagodnych „ułohach“ Kosaryszcza wybujały wysokie, żyzne trawy rozległych sianożęci, najlepszych, ponoć, na całej wierchowinie, a na nich — rozsiane chaty — „posedki“ gazdowskie, tworzące wieś Bystrzec. Cichy, odludny, mniej od innych w Beskidzie huculskim dostępny zakątek! Nawet sami Huculi żabiowscy, dążąc w sierpniu na znany tu „chram“ — odpust, kręcą głowami i, uśmiechając się, mruczą: „Propań na wiky“. — Taka już tam wiedzie droga!... Ku zachodniemu skraju Bystrzca spływają zielone ramiona Munczela, a z nich, zda się, ręką dotknąć można głównego grzbietu Czarnohory. Płaje rozbiegają się tam na wszystkie strony — jedne — na Kizie Ułohy, drugie — do miejsca, gdzie przedtem, zanim stopa ludzka po raz pierwszy odcisnęła tu swój ślad, zachodziły wypadki, przerażające rozpasaniem żywiołów.

Igły w Szpyciach
Jakaś siła potworna rozsadziła pierś gór, zadając olbrzymią, na wieki otwartą ranę — kotlinę głęboką, obramowaną spadzistemi spychami Kedrowatego, gdzie po wypaleniu zatrważająco powolnie odradza się kosodrzew i różanecznik; dalej płaje biegną zboczem Rebrów, jakgdyby przepasanych wstęgami jasnych warstwic skalnych, postrzępionemi iglicami Szpyci, razem tworzącemi owe „teatry kamienne“, gdzie rojno bywa na ruskiego św. Jana, bo... czary tu się zagnieździły od niepamiętnych czasów. W szczelinach i załomach Szpyci rosną cudowne zioła lecznicze, magiczne kwiaty i czarodziejskie korzenie, a siły im nadaje błąkający się w tem miejscu ponurem i groźnem — „on“ — czarny duch gór, który rozłupuje i szarpie skały, obala najsędziwsze świerki i jodły, a nawet limby, rosnące na Kedrowatym, — te najmocarniejsze drzewa górskie. Tam też bije Krynica Doboszowa, tkwi w ziemi spróchniały już pień jawora, pod którym urodził się sławny opryszek i pozostało jego „skalne krzesło“, gdy to po zabiciu djabła dumał tam nad czemś, do czegoś tęsknił i rwał się namiętnie. W okolicach Bystrzca przetrwały jeszcze stare lasy, może nigdy nietknięte ostrzem siekiery lub zębami piły, — zapewne nigdy, bo jakież to wielkoludy i mocarze mogliby spuścić te kloce potężne aż na wart Czeremoszu? Dalej biegnie droga kamienista, tuż nad zwarliwą wstęgą rzeki. Nowe wpadają tam potoki, aż za Stepańskim szczytem z hukiem wyleje się Dzembronia. W środku pomiędzy Kosaryszczem, Stepańcem, Smotrcem i Skorusznym, gdzie Huculi zaczarowani bezkresną, i wymowną dla nich dalą, nieruchomi i skupieni — patrzą ze szczytów na łańcuch Czarnohory, widzialny stąd od stożkowatej Howerli — do Popa Iwana, a nawet jeszcze dalej — do Czywczyna, Pietrosa, Alp Marmaroskich i Rodniańskich — to mglisto-niebieskich, to fioletowych w ostatniem dnia konaniu, — tam właśnie po ułohach rozproszyły się chaty wsi Dzembroni. Na trawiastych zboczach gór pasą się najczystszej krwi konie huculskie — te najmocniejsze — ciemno-kare o oku ognistem i kopytach, skry krzeszących z kamieni. Jakaś trwoga zakrada się do serca, gdy spojrzenie pada na niezliczone, upadające już krzyże, i na kopce mogilne, trawą wysoką porosłe. To groby, posiane okrutną ręką wojny, bo tu przecież w r. 1916 załamała się szaleńcza ofenzywa rosyjska, niszcząca dobytek i osiedla Hucułów, a grożąca stoczeniem się ku równinom węgierskim, jak lawina — bez dróg i bez myśli. Czeremosza nie wstrzymują wspomnienia, więc biegnie dalej wśród zalesionych uskoków Skorusznego i Krętej. Pod ich wysokiemi zboczami, na łąkach wśród lasów widnieją mniejsze i większe zagrody, czworoboczne, wąskie i wysokie odrynki lub pochylone, jakgdyby zgrzybiałe strzechy na krzywych stojakach, gdzie siano w zimie przechowują gazdowie. Potoki Charal i Petrów wlewają się do łożyska rzeki. W złocistej mgławicy widnieją szczyty Wielkiego i Małego Żmijewskiego. Tuż przy drodze wyrasta nagle cerkiew i najbliższe chaty wsi Zełenej, rozpoczynającej się na lewym brzegu Czeremosza w dość szerokiej kotlinie, gdzie spod Skopowej zbiega Hnylec bystry. Na grani kotliny zatrzymały się lasy, i ciemną szatą okrywają stoki gór. Cisza panuje tu, jakgdyby ludzie bali się spłoszyć coś niezmiernie drogiego. Nawet psy nie szczekają i bydło nie myczy... Ta cisza starodawne spowija życie, bo go tu nie znieważyli jeszcze i nie zmącili przybysze. Przechowało się ono — strzeżone zazdrośnie w tych ostatnich bodaj bastjonach dawnego Beskidu, na rubieży Czarnohory. Tu wszystko ma prawdziwe, odwieczne znaczenie i mądrą celowość. „Posedki“ jakgdyby wyrosły tu wraz z najsędziwszemi smerekami, a może nawet z temi górami, co już tyle wypadków przeżyły, a nie ugięły się i nie rozpadły. Setki chat ukryły w swych rozłogach Beskidy, lecz tutaj przemawiają innemi głosami i coś wzruszającego szkli się w ich małych oczach — szybkach, pociągając ku sobie jakąś drażniącą zagadką... Domy huculskie o dwu- lub cztero-spadzistych, nieraz kilkurzędowych dachach gontowych składają się, jak wszędzie tutaj, z dwu izb frontowych, z reguły na południe, ku słońcu zwróconych, i „choromów“, czyli sieni z wejściem do chlewu, gdzie w zimie przebywają owce, bezpieczne tu przed niedźwiedziem, a szczególnie przed wilkami. Z mieszkalnemi izbami — „prawaczką i liwaczką“ prawie zawsze złączona jest „klit“ — spiżarnia i skład rzeczy gospodarskich, odzieży, płótna, przędzy. U zamożniejszych powstają czasem inne też zabudowania, jak „ambar“ — gdzie się przechowuje sprzęt gospodarski, stajnia — „kołesznia“, a nawet — osobna obora. Do chaty huculskiej wchodzi się z „pidgania“ — ciągnącego się od frontu werandy, zacienionego okapem dachu. Tu gazda i gazdynia pracują, przyjmują gości w lecie, tu bawi się dziatwa drobna. W izbach mieszkalnych nawprost drzwi wchodowych z sieni widnieje „obraznyk“ — ściana z wizerunkami świętych, po prawej stronie duży piec — zwykły, kurny lub z „kahłą“, połączoną z sienią, nie mającą pułapu, przez co dym rozchodzi się tam po całem poddaszu, nasycając strop, wiązania i gonty smołą i nagrzewając dach, od czego gruba i ciężka powłoka śnieżna topnieje i zsuwa się na ziemię. Na strychu, gdzie kłębi się dym, wędzą się powoli połcie mięsa

Na rozłogach
i słoniny. Nad piecem — bardzo w swej budowie pierwotnym — bogaci Huculi stawiają nadbudówkę z żółto-zielonych kafli kosowskich, przechowując jednak zawsze tradycyjny zapiecek, gdzie można po ciężkiej wędrówce lub pracy w lesie i na rzece wysuszyć ubranie, postoły i wygrzać się do kości. Niektóre piece z takim okapem kaflowym, naprzykład — w Worochcie, Mikuliczynie, Żabiu, Krzyworówni, tworzą malowniczy szczegół, ale tam stoją one, jakgdyby okazy muzealne — na podziw zwiedzających. Wpobliżu pieca ustawia się szerokie łoże, przed którem widnieje żerdka — nieraz misternie rzeźbione wieszadło dla koców i ubrania. Wzdłuż ściany frontowej i tej, gdzie wiszą obrazy, ciągną się ławy. Na nich śpi młodzież, a w zimowe dnie pracują Hucułki. Na lewo od wejścia, na gładko heblowanej ścianie widnieją półki na miski i garnki — „połeci“, a na specjalnej ozdobnej półce — „namysnyku“ — droższe naczynia, stanowiące dumę gazdyni: świeczniki, bogato rzeźbione misy i talerze, rakwy i bokłahy. W kącie, gdzie zbiegają się ławy, stoi stół, duża, rzeźbiona skrzynia i kilka zydli.

Kotły Gadżyny
Podtrzymujące powałę belki — „swołoki“, upiększone prostą a wytworną rzeźbą, jak również ozdobione nadproża i framugi okien, dziwnie odbijają od surowego zawsze frontu chaty. Woddali od sztucznego już nieco życia większych, przeciętych szosami wsi, gdzie przyjezdne mieszczuchy kręcą nosem na dym i żądają pieców „amerykańskich“ lub zwykłych z kominami nad dachem a czasem nawet... kanalizacji i wody bieżącej, tu wszystko jest naturalne i niezbędne, jak te nieskończenie długie „sutky“ — drogi, ujęte z obu stron woryniami, na kilometry biegnące poprzez łąki, aż hen — ku dalekim połoninom, gdzie się wypasa bydło.

Kozły

Niezbędne to jest, bo ma znaczenie praktyczne; niezbędne też dlatego, aby pod czarnemi dachami w dwa czy trzy „szary“ przechowała się nietknięta tradycja huculska, barwna i bogata, nito kobierce wschodnie, zlekka przyćmiona, ni to gobeliny, nieco już wyblakłe i zwiędłe. Tu tylko zrozumieć można długie rozmyślania Hucuła, szukającego szczęśliwego miejsca dla nowej chaty. Ileż to troski przeżyje gazda, aby dostrzec, gdzie bydło najchętniej kładzie się na wypoczynek, lub gdzie jest „muraszkowyna“ — mrowisko, ale koniecznie na pagórku, na południowe słońce wystawionym, takie to bowiem miejsca dla stałych siedzib najszczęśliwsze są i najpewniejsze. A ileż kłopotów ma cieśla, zanim rozpocznie zawiązywać na złożonych kamieniach pierwsze wieńce przyciesi? Wie od dziadów-pradziadów, że trzeba wpierw z młodego świerka krzyż z nieściętemi na wierzchołku gałęziami ustawić, przystroić wełną i czarownem zielem dobrotliwem, okadzić,


Żabie — Widok na Pop Iwana,......w dole wart Czeremosza
wodą święconą pokropić i pośrodku placu wkopać to drzewko magiczne. Patrzy on i nadsłuchuje, bo wszystko mówi mu, czy szczęśliwie będzie tu gazdował gospodarz mającego stanąć „posedka“. Słucha więc trwożnie, czy nie kracze wrona, nie szczeka pies i nie skrzeczy sroka, zato cieszy się, gdy na kamieniach usiądzie pliszka, zaszczebioce jaskółka, zarży koń, odezwie się poryk wołu, a jeszcze bardziej, gdy łagodny wiatr poruszy cicho trawę i krzaki, rosnące wokół. Tak to, mieszając uczucia chrześcijańskie z pogańskim zabobonem, podtrzymuje cieśla niegasnącą watrę przy budowie i, pomny na setki starodawnych zwyczajów, kładzie i wiąże ściany aż pod strop. W nich będzie płynęło życie rodziny gazdowskiej, dla której poza Bogiem i świętymi patronami istnieją setki innych — większych i mniejszych dobrych i złych bóstw. Przetrwały one w puszczy, górach i wodach i wciąż jeszcze pomagają lub szkodzą Hucułowi od pierwszej chwili narodzin, gdy przylatuje dwunastu sędziów i, siadłszy na oknie izby, wyznacza mu gwiazdę, która świecić mu będzie aż do skonania. Potem „sochtiwna baba“ — znająca wszystkie tajemnice swego zawodu i wprawna w przyjmowaniu i pierwszem oporządzeniu niemowlęcia, odmówi naprędce formułę chrztu świętego, ale bardziej uważać będzie na to, aby ktoś,


Ciągną się i ciągną worynie
wchodząc do izby podczas pierwszej kąpieli, nie urzekł dzieciny, aby wporę i jak należy przyrządzić talizman z czosnku, gliny, węgla i ziemi ze śladu psa, a dopiero wtedy powiesić dziecku krzyżyk na szyi, ale koniecznie... z osiki! Ciągła dręczy ją i położnicę trwoga, aby djablica nie „odmieniła“ noworodka, nie wysuszyła mleka w piersi matki i nie budziła śpiącego drobiazgu. Na wszystkie czarcie szkody istnieją cudowne sposoby — siwa magja wieków ubiegłych — nieraz straszna i ponura. Na grad i ogień, na choroby i smętek, na nienawiść, zemstę i miłość, na epidemję bydła i na ich dochowek, na dzikich ludzi, obrośniętych wełną, co żyją po matecznikach, na „niawki“, duchy leśne, połoninne i wodne, na dusze niechrzczone i na nieboszczyków, zmarłych bez sakramentu, co to straszą i szkodzą juhasom, tak często powtarzającym imię Chrystusa przy pozdrowieniu i w każdym niemal wypadku życia codziennego, — na wszystko znane tu są skuteczne „odczyny“. Wielkanoc i inne święta związano tu z niezliczonemi obyczajami i przesądami pogańskiemi.
Trzechsetletnia chata
Huculska wilja — to „wieczerza tajemna“ i straszna, gdyż przy stole wraz z rodziną gazdy zasiadają cienie jego przodków — tych nawet, którzy z rzymskiemi walczyły legjonami. Wieczerzę tę zawsze z dwunastu dań spożywają Huculi na sianie, czterech ząbkach czosnku i ziarnach pod serwetą, a przed przystąpieniem do stołu wykonują niebywale zawiłe i długotrwające czynności magiczne, aby „zawiązać licho, odpędzić wiedźmę i złe duchy, aby procesy sądowe pomyślnie wypadły, błyskawica nie dotknęła domu a drapieżny zwierz, choroba, lawina i powódź nie zabrały bydła i pszczół.


Gazda, pan w swym kasztelu-grażdzie

Gazda, trzymając w ręku misę z jadłem świątecznem i siekierę, wychodzi na dwór i zaprasza na wieczerzę niewidzialnych czarowników, wilki, niedźwiedzie, lisy, żeby mu nie szkodziły, nawet... burzę prosi do stołu, wreszcie huculska rodzina zanosi modły za dusze tych, którzy niewiadomo gdzie i kiedy wyzionęli ducha, przywaleni ciężkiem drzewem, zbłąkani na upłazach i na „czapaszach“ zaśnieżonych, pochłonięci przez wściekłą kipiel rzek, zabici na drogach nieznanych... Wkońcu kadzidłem „wypędziwszy“ czarta z izby, zasiada gazda z rodziną przy stole wigilijnym. Przy spożywaniu tego, co nawarzyła i napiekła gazdynia, i po skończonej wieczerzy trwają do świtu praktyki magiczne, dziwne okrzyki „Prrra, szkne“, siadanie w milczeniu na ziemi, aby pszczoły szczęśliwie się chowały; wróżby gaździny i dziewuch, zdmuchiwanie miejsca na ławie przed siadaniem, aby nie zgnieść jakiej duszy, niewidzialnie biorącej udział w wieczerzy, która istotnie jest „tajemną“, przepojoną setkami guseł, znaków i przepowiedni, drażniących i podniecających bujną wyobraźnię ludzi Wierchowiny. Na drugi dzień świąt śpieszą Huculi do cerkwi „na zbory“, członkowie bractw cerkiewnych obchodzą po kolędzie najdalsze nawet zagrody parafji, podzieliwszy się na „tabory“ z tancerzami, wymachującymi toporkami, i z jakimś błaznem na koniu; zaglądają do każdej chaty, śpiewając po drodze: „Hoj, wijszło bractwo rano z cerkowci, hoj, daj Boże“! Nowy rok, Jordan, wielki post i wielki tydzień, czterdziestu męczenników — patronów rybaków, Zielone Świątki, św. Jana i Mikołaja, dni św. Jura, Borysa i Hliba — obrońców przed głodem, Kosmy i Damjana — patronów sadowników i drwali — dni, obchodzone przez kościół chrześcijański, są tu głęboko przesiąknięte słowiańskiem i niesłowiańskiem pogaństwem. Dziwne też święto utrzymało się na Huculszczyźnie, zdaje się, więcej nigdzie nie spotykane. Wielkanoc rachmańska! Huculi obchodzą ten „rachmańskyj wełykdeń“, czcząc jakichś rachmanów starych, bogobojnych mnichów, czy też karzełków, żyjących gdzieś na wschodzie. Uważają ich gazdowie za pośredników pomiędzy Bogiem a ludźmi, a więc „za żywych bogów“ na ziemi — niewątpliwy wpływ Islamu i Buddyzmu, zresztą samo słowo nawet zdradza arabskie niezawodnie pochodzenie. Dzień rachmańskiej Wielkanocy związany jest z wzruszającym obyczajem, przypominającym straszliwe niegdyś najazdy tatarskie i ciężką rękę turecką. W tym dniu bowiem Huculi wrzucają do rzeki skorupy jaj, aby dopłynęły do Stambułu, gdzie żyjący tam potomkowie wziętych niegdyś do niewoli Hucułów nie wiedzą, że minął już dzień Wielkanocy, — największe święto świata chrześcijańskiego. Jak okiem sięgnąć, przez bory, łąki i góry, po płajach i po bezdrożu idą i jadą konno gazdowie i kobiety, obładowane ciężkiemi worami — „besahami“, odziedziczonemi, sądząc z nazwy, po Tatarach. Czemże to je wypchały gazdynie gospodarne? Odświętną odzieżą mężów i swoją, obuwiem, „prykrasami“ i „łyskawkami“, aby po dalekiej i uciążliwej nieraz drodze do cerkwi z dalekiego osiedla móc się przebrać i „pryludnie“ sąsiadom się pokazać. W innych workach wiezie gazdynia święcone, by je pop wodą świętą skropił i wszelkie siły nieczyste odpędził tembardziej, że wiezie nietylko „paskę“ — ozdobne pieczywo dla ludzi, lecz, co jest ważniejsze, — i dla bydła. W jednej połowie besahów ułożyła gazdynia ogromne, rumiane, w kwiaty i wszelkie esy-floresy wypieczone „paski“ z białej mąki, a w drugiej — duży, pięknie pisany „paskewnyk“, napełniony kawałkami ciasta obrzędowego, kiełbasy, słoniny, mięsa, sera, jaj, masła; są tam też barwne „pisanki“ i butelka z wodą, w której gotowały się jajka, bo najskuteczniejszy to lek na choroby oczu. Tamże umieściła Hucułka korzeń chrzanu z liśćmi, czosnek i szczyptę soli. Tak obładowani jadą lub idą do cerkwi. Piękny to widok! Na ciemnem tle boru majaczą białe keptary i gugle kobiet, niby białe skrzydła motyla; przez jasno-zielone młode zarośla i na łąkach migocą czerwone sieraki gazdów i ich czarne kresanie, łyskające blachą lub szeroką opaską z „bajorków“; świecą się toporki i nabijane mosiądzem taszki, pasy, tabiwki, łańcuszki i pochwy noży. Przed ogrodzeniem cerkiewnem umyje się, oczyści i poprzebiera lud chrześcijański pobożny, miłujący Boga, który gazduje sobie gdzieś tak straszliwie daleko i wysoko, że djabeł i jego czeladź rządzą się na ziemi, jak we własnej chacie, ludziom życie zatruwając i obrzydzając; w skupieniu głębokiem wejdzie Hucuł do kościoła, aby bić pokłony ziemne, żegnać się niezliczoną ilość razy i cieszyć się radosną wieścią, od wieków powtarzaną, iż Chrystus zmartwychwstał — aleluja! Po mszy świątecznej wyjdą wszyscy tłumnie na dziedziniec, rozłożą swoje święcone, ustawią rzędami ozdobne paskewnyki i, słuchając śpiewów liturgicznych, znów troskać się będą, myśląc, czy dobrze tego ranka stąpili na ostrze siekiery, gdyż w „wełykdeń“ żelazo ma siłę osobliwą; czy nie zapomną „odczynić“ czarne moce, bo wiedźmy dziś swawolą złośliwie, żmije budzą się ze snu, „lisowyki“ i wszelkie duchy szaleją, wściekłe i zrozpaczone... Ale któżby zliczył wszystkie obrzędy starodawne, o których muszą pamiętać gazda, gazdynie, łeginie urodziwi i dziewuchy, czujące już, że serce im bić poczyna mocniej, to znów omdlewa w słodkiej, pokornej niemocy... Wszystko to jest przedziwnie stare — starsze od butwiejących po borach świerków, co już z pionów całą wylały żywicę i na próchno rozpadać się jęły i starsze od świętej treści obrazów na szkle malowanych — a tu, gdzie nie słychać sygnału aut i zbyt ostrych głosów ludzi miejskich, ma to urok nieprzeparty, wzrusza i działa na wyobraźnię, ni to opowieść tajemnicza, śpiewana głuchym, rzewnym głosem starca o oczach pełnych łez i skier gorących.



Malowidło na szkle




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.