Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Pod skrzydłami twierdzy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Huculszczyzna
Podtytuł Gorgany i Czarnohora
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI
POD SKRZYDŁAMI TWIERDZY

Bystrzyca Czarna dopada wkrótce Nadwórnej, co stoi bok o bok z Pniowem — dużą wsią, zamieszkałą przez Rusinów, przybyłych tu bądź z ziemi Halickiej, bądź spoza Oporu i z nad Osławy. Pniów łączy się w jeden organizm z coraz silniej rozrastającą się Nadwórną. Znaczne to już miasteczko liczy około dwanaście tysięcy mieszkańców, jest rezydencją starosty, sądu i innych urzędów, posiada kościół katolicki i cerkiew, piękny szpital, ochronki dla dzieci i stadjon sportowy, szeroko rozgałęziony handel i przemysł, oparty na ogromnym tartaku, rafinerji nafty, elektrowni i szeregu warsztatów, obsługujących ruch automobilowy, kolejkę leśną i potrzeby ludności. Całe Gorgany wschodnie i środkowe, a nawet część Beskidu poza Prutem ma naturalne ciążenie do Nadwórnej. Rozpoczęło się ono oddawna, a istniały poważne na to powody. Niedaleko od szosy, na wysokiem wzgórzu, widnieją tam okazałe ruiny zamku. Baszty, przyczółki przy zburzonej już bramie i mury, naogół znakomicie przechowane, resztki kaplicy, koszar dla załogi i lochy głębokie świadczą o roli, jaką odgrywała ta jedyna na wschodzie Gorgan twierdza, która skutecznie bronić mogła dróg, zbiegających z dalekich przełęczy, jak też tych, co wiły się przez równinę nadniestrzańską. Istniały tam, coprawda, drobniejsze i słabsze zameczki Jabłonowskich — w Dolinie, Perchińsku, Strutyniu i Rożniatowie, ale te zaledwie bandom opryszków i to nie zawsze mogły stawić czoło.
Ustronny skit Maniawski
Któż to i kiedy wzniósł zamek Pniowski i jakież były dzieje tej twierdzy potężnej, której nikt zdobyć nie mógł aż do godziny zdrady czarnej. Zamek ten istniał już w wieku XVI-ym i straż tu trzymała rodzina Kuropatwów — można i rycerska. Z tego gniazda wyszedł starosta sandomirski, który to wraz z dworzaninem Olechnowiczem z nieszczęsnej bitwy pod Chojnicami przemocą uprowadził i od niechybnej śmierci wybawił króla Kazimierza Jagiellończyka. W połowie w. XVII-go Kuropatwowie byli postrachem dla watażków z Pokucia, którzy jak np. szlachcic z Otynji Semen Wysoczan i inny — Łeś z Berezowa, kilkakrotnie napadali na zamek, lecz łamali sobie kły o jego mury obronne. Nawet straszliwy Krzywonos, wierny towarzysz Chmielnickiego, nie zdobył tej twierdzy gorgańskiej. Zdobyła go jednak zdrada, bo niejaki Prokopeczek, pachołek dworski, wskazał opryszkom miejsce, gdzie podkop można było zrobić łatwo. Wataha, dowodzona przez chłopa Hrynia Kardasza i szlachetkę — Łesia Berezowskiego, dostała się w nocy do wnętrza kasztelu, poraniła właściciela zamku, dziedziczkę porąbała, majętność zagarnęła. Wiele mówi i budzi domysły proces, przez Kuropatwów wytoczony później Tęczyńskim. Błahym bowiem wydaje się powód, wskazany w aktach sądów grodzkich, że pan na zamku Pniowskim skarżył panów na Tęczynie dlatego jedynie, że w bandzie Łesia w opryszkach chadzali ich poddani — ludzie z Peczeniżyna i Słobody Rungurskiej. Wiemy jednak, że szlachta pokucka w swych sporach i najazdach nieraz, niestety, posługiwała się lotnemi oddziałami zbójników z naszej i wołoskiej strony. Po ostatnim napadzie sława zamku gaśnie, lecz, widocznie, odbudowano go i umocniono, gdyż opierał się on skutecznie czambułom tatarskim, w roku zaś 1676-ym silny turecko-tatarski oddział, wysłany na zdobycie go, zmuszony był zdjąć oblężenie, poczem Piotr Kuropatwa jeszcze potężniej miał go ufortyfikować i wspaniale ozdobić. Dowiadujemy się też, że po wygaśnięciu Kuropatwów władali ich zamkiem Cetnerowie, Telefusowie aż przeszedł on wkońcu w ręce Potockich, którzy jednak nie podtrzymywali go i stary, zasłużony zamek w końcu XVIII w. został porzucony i pozostawiony na pastwę wszystko niszczącego czasu. Do stóp wzgórza zamkowego z jednej strony tulą się domki, należące do potomków zdrajcy Prokopeczka, z drugiej zaś — zaścianek szlachty, dawnej służby dworskiej i towarzyszy chorągwianych — Kolankowskich, Rogińskich, Bidzińskich, Skowrońskich i Bednarskich. Ludzie ci i ich domy głęboko wrosły w ziemię korzeniami swemi i nic stąd ich wyrugować nie zdołało, bo nawet pożar, który tuż-tuż przed wybuchem wojny światowej zniszczył całą Nadwórną, oszczędził tylko kościół i ten zaścianek szlachecki.
Równia Zadniestrzańska sięga po Nadwórną, lecz z trzech stron półkolem podchodzą już ku miasteczku przedgórza gorgańskie. Pod opiekuńczemi skrzydłami zamku Kuropatwów rozrastały się spokojnie i szczęśliwie bogaty w ziemię żyzną Pniów, wsławiony bitwami żelaznej brygady, i Maniawa — duża wieś, uczęszczana przez turystów spowodu pięknych wodospadów na rzece i imponujących ruin skitu prawosławnego. Ciekawe to miejsce! Ortodoksyjny Athos, ostoja prawosławia, rzucił tu najdalszą swoją placówkę dla walki z unją. Klasztor ten zbudowali Bazyljanie — dyzunici na początku w. XVII-go i obsadzili go uczonymi mnichami — najznakomitszymi na Rusi. W głębokim wąwozie śród lasów czaił się ten skit, ukryty od oczu ludzkich, otoczony grubemi murami, a przed zagonami Tatarów broniony przez silną twierdzę pniowską. Przechowały się tu mury wysokie, szare, pleśnią — tą patyną wieków poplamione, i baszta — być może dzwonnica, czy też wieża strażnicza z pędzącym u jej stóp potokiem. Na bramach i baszcie widoczne są jeszcze freski, wyobrażające świętych greckich i kijowsko-pieczerskich — Jana, Teodora i Antoniego, oraz symbol Opatrzności Boskiej — oko w promieniującym trójkącie nad wjazdem. Skit maniawski oddziaływał zapewne silnie na wyobraźnię ludności i miał na nią nieprzeparty wpływ polityczny po pierwszym rozbiorze Polski, co dało powód cesarzowi Józefowi II do zamknięcia tej oazy chrześcijaństwa bizantyńskiego. Cenne i starożytne sprzęty kościelne zostały przeniesione do okolicznych parafij, ikonostas — słynne dzieło sztuki — do cerkwi w Bohorodczanach, skąd go zabrano do ruskiego muzeum we Lwowie, dzwon zaś zawieszono w cerkwi w Nadwórnej, gdzie podczas pożaru r. 1914-go stopił się w płomieniach. Z pagórka nad skitem, w głębi doliny potoku, pouczający przedstawia się obraz! Obronne to było miejsce, gdzie zaczaił się ten klasztor prawosławny. Z trzech stron ukrywały go i broniły puszczą okryte góry, dla stepowych wierzchowców tatarskich prawie niedostępne. Jedyna to była tam droga — wązka dolina potoku, wylewającego swoje wody do rzeki. Zwykłe zasieki, zalanie terenu zapomocą tamy i wreszcie wał, z poza którego rzygały ogniem strzelby obrońców, zamykały tę drogę do skitu. Wreszcie potężne jego bramy, mury i baszty przeciwstawić się mogły znacznej nawet hordzie, gdyby zwęszyła klasztor słynny z bogactwa. Historja, podobno, nie odnotowała napadów tatarskich na skit Maniawski. Z tego też miejsca spoglądając na ruiny porzuconej placówki prawosławia, mimowoli przed oczami wstają, jak żywe klasztory na południu Rosji, wzdłuż „szlaku tatarskiego“ budowane.


Rysy sarmackie cechują Hucuła-Polaka

Klasztory-twierdze, silne środkami obrony i jeszcze silniejsze ekstazą wiary. Maniawski skit — to Kijowsko-Peczerska Ławra w minjaturze. Podobny plan i nawet te same freski na bramach i ten sam emblemat Opatrzności. Zapewne można tu byłoby znaleźć największe osobliwości Ławry — miasto podziemne, miasto świętych i świętobliwych mniszków, mroczne, ponure Campo Santo, z siecią wązkich, o niskich sklepieniach przejść i daleko nieraz biegnących potajemnych tuneli, pełnych niespodziewanych przeszkód i głębokich studni, otwierających się pod nogami niepożądanych i niebezpiecznych intruzów.
W ciszy, pewne o swój byt, bo broniła ich fortalicja Kuropatwów, pędziły swój żywot Sołotwina, nad Bystrzycą Złotą leżąca wśród pól i bogatych łąk wypasowych; Zarzecze, gdzie miejscowi ludzie pokazują turystom dziwny wybryk natury — brzozę, co wyrosła na szczycie pnia wierzbowego, i Porohy — wieś, powstałą na skraju Czarnego Lasu, co niegdyś ciągnął się zwartym murem od gór aż do Stanisławowa, a teraz skurczył się do połowy i znędzniał. Na horyzoncie sinieją poplamione śnieżnemi pasami Sywula i Wysoka, na które narciarze i turyści mają ze schroniska w Porohach przez Hutę i grzbiet Borewki dość wygodny dostęp na ich „grehity“ — wierchy złomiskowe.
W zasięgu wpływów nadwórniańskich leży Bitków — zasłużony polski ośrodek kulturalny i przemysłowy, — gdzie po okolicznych górach, okrytych pięknym lasem bukowym, wznoszą się liczne wiertnicze wieże naftowe. Do Bitkowa droga prowadzi z Nadwórnej po równinie — Pniewskiej. Nad Bystrzycą widnieją prostopadłe, silnie sfałdowane skały, gdzie na łupkach przechowały się odbitki ryb i małżów oligoceńskich; potoki i rzeczki, pluszcząc po „skokach“, wpadają do niej. Bitków umieścił się wysoko w szerokiej rozłodze wśród gór lesistych, a jego malownicze, kulturalne zabudowania, kościół i szkoła odcinają się bielą ścian od zielonego ekranu okolicy. Kolejka górska wspina się po zboczu grzbietu. Wszędzie, niby wyprężone, nabrzmiałe żyły, występują rurociągi na ropę i gazy ziemne, które płoną piekielnym ogniem w paleniskach kotłów parowych. Z głębokości 600—1000 metrów wydobywa się tu ropa naftowa — najbardziej lekka i posiadająca najwyższy procent benzyny i gazoliny — i płynie do Nadwórnej, gdzie w rafinerji przerabiają ją lub zlewają do wagonów — cystern i posyłają w świat. Obok czynnych szybów tkwią jeszcze porzucone już oddawna stare wieże — weteranki. W podziemnych zbiornikach natura zgromadziła tu znaczne jeszcze zapasy ropy i gazów, które oczekują warunków, sprzyjających pełnemu ich wykorzystaniu. Pasmo utworów roponośnych ciągnie się tu od Drohobycza i Borysławia dalej na wschód — do Słobody Rungurskiej i do Kołomyi z odnogami, odbiegającemi ku południowi. Dotarli do nich swemi świdrami najlepsi, podobno, na świecie polscy wiertacze. Zapewne — najlepsi, bo w przeciwnym razie nie ubieganoby się o nich na Jawie i Sumatrze, nie pracowaliby oni w Kanadzie i Meksyku, a nawet w Japonji, gdzie cudzoziemiec liczyć może na dowolną ilość uprzejmych uśmiechów, ale ani na jeden marny grosz zarobku. Piękna jest okolica Bitkowa a jego lasy obfitują we wszelką zwierzynę. Szczególnie często spotkać tu można kozły, nieraz o pięknem porożu, a podobno nie boją się one ludzi, gdyż nikt tu nie poluje. Ropa i wydobywające się z ziemi gazy nie lubią ognia i silnych wstrząsów, więc inżynierowie starannie ochraniają bogactwo, które natura hojną ręką złożyła pod warstwami skał, ozdobionych wysokopiennym lasem bukowym — zielonym w lecie, złotym i szkarłatnym na jesieni i czarnym, gdy zamiecie nagromadzą tu zasp śnieżnych, otulą ziemię „ropyszcz“ i konary drzew białym, skrzącym się w słońcu płaszczem miękkim lub tak skrzepłym, że pod nartami aż zgrzyta i dzwoni jak szkło. Z pokładami Bitkowa związana jest Starunia, gdzie w podziemnych schowach wykryto wosk ziemny, a z niego wydobyto przechowane znakomicie cielska olbrzymich nosorożców włochatych i mamutów, co w dolinach śródgórskich pasły się tu spokojnie, gdy lodowiec panoszył się w północnej połowie Europy, to sunąc ku południowi, to cofając się ku dalekiej macierzy — krainie białej śmierci. Zapewne, wędrując w poszukiwaniu paszy, te wielkie ssaki natrafiły na torfowiska, okrywające „ropyszcza“, gdzie wonczas tworzyć się już zaczął miękki jeszcze wosk ziemny, i znalazły w nim śmierć, która dała im poniekąd nieśmiertelność; po niezmierzonem bowiem paśmie wieków wynurzyły się one znowu na światło dzienne i stoją teraz w muzeach, jak żywe, mową bez dźwięku opowiadając ludziom burzliwe dzieje starej ziemi naszej.
Dawny austrjacki trakt rządowy, zwany szosą Krattera, przebiega góry, przecina dąbrowy i mija wioski, pola, kapliczki i krzyże przydrożne. Z wysokich odcinków tego traktu dojrzeć można w nocy świecące się woddali plamy — to miasto Bohorodczany, a dalej — prawie już na horyzoncie — potężna niegdyś twierdza Potockich — Stanisławów, dziś — stolica rozległego województwa, wchłaniającego w granice swoje cały łańcuch Karpat Wschodnich — od Dniestru aż po granice ościennej Rumunji i Czechosłowacji. Na trakcie Krattera znawcy tego kraju pokażą przybyszowi małe osiedle — Kalinniki. Nie bardzo dawno jeszcze stało tu jedno tylko gospodarstwo — chata i warsztat kowala Kamińskiego. W dzień naprawiał on wozy i sanie, wyrywał zęby okolicznym chłopom, kuł konie, a w nocy innej, o wiele zyskowniejszej poświęcał się pracy. Kamiński zasłynął i pozostał w pamięci ludzi tych stron, jako przebiegły i ponury zbój, nie mający nic z bądźcobądź rycerskich cech poniekąd historycznych opryszków. Czatował on na przejeżdżające w nocy powozy, pocztę, tabory kupieckie, mordował ludzi i grabił ich dobytek. Ponieważ nikt go o te sprawy straszne nie podejrzewał, więc kowal-zbrodniarz uprawiał długo swój proceder krwawy, przez Żydów-faktorów zdobycz zręcznie w obieg puszczając... Wkońcu dostał się wszakże w ręce sprawiedliwości i, chociaż bronił się rozpaczliwie, został ujęty i zawisł na stryczku. Mijając Kalinniki, chłopi milkną nagle lub cicho, w skupieniu szepcą modlitwy za dusze ofiar zbója Kamińskiego. Wiele innych też miejsc, zasługujących na podobną modlitwę, znaleźć tam można, boć to przecież kraj opryszków znamienitych, co to od Broszniowa, Strutyna, Perehińska i Doliny — po Śniatyń, Horodenkę, Kołomyję i Kuty blady postrach siali wśród szlachty, kupców żydowskich i ormiańskich, popów bogatych, a nawet gazdów — zarówno zamożnych „dukarów“ jak i najbiedniejszych, jeżeli ataman zbójnicki na oko ich brał za nieszczerość lub możliwość zdrady. Karpaty żyły przecież długo pod znakiem „beskidników“, a ten i ów z górali i teraz jeszcze poskarży się w chwili szczerości na swój los — tak odmienny od wolnego, bujnego życia opryszka. Przed zbójeckiemi bandami broniły dworów szlacheckich, mieszczan i ludności całej twierdze Nadwórniańska i Kołomyjska, potężny Stanisławów i drobne zameczki, rozrzucone tam i sam po kraju, chociaż nieraz nie mogły się ostać przed przebiegłością i przemocą watażków zuchwałych, padały, szły z dymem i obracały się w perzynę. Tu na trakcie Krattera dawne dzieje zbójeckie inny mają posmak i inne budzą odruchy. Ani przed skałą Dobosza, ani na górze nad Kosowem, ani koło Kosmacza, Żabia, lub Peczeniżyna, gdzie życie swoje narażał sławny ataman — Dobosz i życia ludzkie gasił, jak świeczki, Huculi nie czynią znaku krzyża świętego i za dusze zamordowanych modłów nie zanoszą. W wyobraźni ich wyrasta, jak żywy, śmiały watah, kraśny Ołeksa, odważnie napadający oko w oko, pierś do piersi. Wrzała tam bitwa i mocniejszy obalał słabszego. Dumne prawo natury, okrutne, lecz sprawiedliwe w pojęciu zbójnickiem. W Kalinnikach działo się inaczej. Był tam podstęp, zasadzka, tchórzliwe czyhanie... Obce to jest i wstrętne dla Hucuła. Bojownik przyrodzony, pogardza on morderstwem bez uczciwej bitwy. Dlatego tu żegna się pobożnie i wzdycha...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.