Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Jakaż tota połonynka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Huculszczyzna
Podtytuł Gorgany i Czarnohora
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DRUGI
„JAKAŻ TOTA POŁONYNKA NA WESNI WESEŁA“
Na wysokich szczytach jeszcze śnieg połyskuje, lecz ściemniał już; szerokie wyrwy i głębokie żleby poszczerbiły jego nawierzchnię białą. Jeszcze dzień lub dwa, a ciepłe podmuchy z południa zmuszą jego skrzepłą nad ranem skorupę do rozsypania się w dzwonne igły lodowe, co opadają, topnieją i szybko w ziemię wsiąkają. Już warczą i bulgocą wybiegające spod śniegu ruczaje. Prełuczny, Srybnik, Hostowiec i inne potoki koryta swoje wypełniły wodą

Przy szałasie pasterskim

po brzegi. Huk na Hramitnym szaleje tak, że aż drżą w nim głazy olbrzymie. Probijna i „biła rika“ w mętnych wirach i lejach piennych, unosząc piony świerków i krzaki, z brzegów zerwane, mkną z pluskiem i sykiem gniewnym. Na świerkach strzelają ku słońcu zielone świeczki; na bukach i olchach skrzą się świeże listeczki, lepkie jeszcze i wonne. W zielonem runie po borach wyżynnych kują pieśń tajemną głuszce, całe w błyskach migotliwych swych pancerzy bogatych, ślepe i głuche w uniesieniu namiętnem. Furkoczą jarząbki, uganiając się po „zharach“ i tokując na suchej leżaninie. Z trąbieniem trwożnem i ostrym skrzydeł poświstem przeciągnęły spóźnione klucze gęsi i kaczek, na północ swój lot skierowując. Biały Czeremosz, znużony własną wściekłością i pędem zawrotnym, opada wreszcie i po zakosach rozpływa się w plosa spokojne. Na połoninach śnieg zwolna zanika, spod topniejących krawędzi płacht śnieżnych wyzierają krokusy, wpatrzone w słońce, i wtedy ożywia się bura szarzyzna traw, mrozem zwarzonych, bo wybijają się już kępy i pasma soczystej zieleni, a w niej ni to na kobiercach wzorzystych tkacz niewidzialny rzuca plamy jaskrawe i zawiłe desenie białych, żółtych, niebieskich i krwawych kwiatów. Za ostatniemi zagonami borów, za czarną poroślą kosówek cisza panuje na połoninach. Chyba zaszemrzą suchemi gałęźmi i poruszą brodami porostów „kumbuki“ — świerki niewysokie, rozłożyste, o wierzchołkach niegdyś uciętych ostrzem siekiery. W miejscach osłoniętych i zacisznych, wpobliżu płajów i wody, ciurkającej do żłobu, przytuliło się stoiszcze na rozległem kosarzysku... Od zielonego tła odcinają się czarne plamy stai z wysuniętem wprzód poddaszem i ciemnym otworem drzwi niskich, krzyżem znaczonych. Po połoninie, w otoku zagród ze ściętych najeżonych gałęziami świerków, rozrzucone koszary dla bydła, nędzne szałasy juhasów, dojarnia dla krów i „strunka“ — dla owiec. Wczesną wiosną, gdy pastwiska zazieleniły się już bogato, przybywa na połoninę jej władca, kapłan chrześcijański, ale jeszcze bardziej — czarownik i mag — stateczny, poważdy gazda — watah wprawny, bywały. Konie stoją przy zagrodzie pod jukami, dysząc ciężko. Nietylko jednak wory wiszą na nich, ale piętrzy się cała góra beczek, dzież, berbenic, kotłów żelaznych i wszystkiego, co będzie potrzebne na połoninie. Do późnej nocy krząta się watah po stai, sprząta watarnyk, gdzie będzie pracował i spał przy ognisku, ustawia różne przedmioty na półkach i ławie... drewniane zaś bodnie — w komorze... Szepce przytem modlitwy, przeplatane zaklęciami dalekich przodków — pogańskich jeszcze pasterzy.


Niedzielaw górach

Juhasi to naprawiają swoje stajki przy koszarach i przygotowują sobie posłania z gałęzi i trawy, to wzmacniają zagrody, aby wilk i niedźwiedź nie przedarły się przez nie; sprawdzają szerokość przejść w „strunce“, ostrzą siekiery i kosy, a ten i ów zatrąbi w róg — „rih“ i słucha, jak echo mknie po wierchach i stacza się w czarne głębie nizin; inny wypali z pistoletu — na postrach drapieżcom, albo i tak — z nadmiaru radości, że niebo blisko czuje nad sobą. Szczekają i węszą dokoła kosmate psy, odnajdując ślady świeże jeszcze i niepokojące. Tej pierwszej nocy nie może usnąć stary watah, dziwnie wzruszony. Jakaś myśl dręczy go, jakieś głosy odzywają się w duszy i zakłócają ciszę na wyżynie, choć nawet psy, znużone daleką drogą i obieganiem okolicy, śpią, jak zabite. Wreszcie podnosi się watah z pościeli i, przeżegnawszy się pobożnie, wychodzi cicho ze stai. Noc siwieje. Na wschodzie — ni to łuna daleka... Watah idzie na najwyższy garb połoniny i, stanąwszy tam, obraca twarz ku wschodowi. Niby czarna, fantastyczna skała, wyrosła w mętnej mgle, majaczy tam — ogromny i nieruchomy. Wiatr rozwiewa mu długie włosy i wąsy i igra z wypuszczonym nawierzch kraszanic podołem „mazanki“ — koszuli, wygotowanej w łoju i maśle. Dreszcz przebiega po plecach, bo chłodem dyszą śniegi, ukryte po rozłogach... Nagle rozdziera się szara zasłona na wschodzie i szerzyć się poczyna wąska narazie szczelina, „czerwlena“ kreska, pełna złota płynnego i żywego szkarłatu. Wargi wataha zaczynają szeptać hymn pradawny, niewiadomo przez kogo i kiedy ułożony w godzinie przedświtu i w porywie niezgłębionej tęsknicy: — Hej, skały, skały dalekie! Hej, morze, morze — i zimne i sine, i bardzo dalekie!
Widać, błaga on skalne mury i toń morską, aby nie więziły dłużej słońca, moc dającego, życie i radość bytu... Powraca watah do stai, kładzie się na chwilę, aby przypomnieć sobie, czy wszystko uczynił, co z mroku wieków od dziadów się wywodzi. — Czy dobrze i naodlew wrąbał siekierę przy watarniku? Czy utrafił w środek, rzucając podkowę na żegliszcze? Czy szybko rozniecił watrę „żywą“? Czy nie zapomniał czegoś, kropiąc wodą, zebraną z węgli odgaszonych? Czy nie zgasło ognisko, w bramie zagrody rozpalone? Czy pamiętają juhasi zaklęcia od uroku i czy mają talizman z gąsienic, aby od pasterza nie odbijał się kierdel?... Wzdycha watah z ulgą, bo niczego nie opuścił, każdego obyczaju dopilnował. Znowu wstaje i idzie do zagrody — dojarni i potrzykroć zacina ją siekierą, która łyska, bo już słonko ze zwojów mgieł wyłania rumiane oblicze... Za chwilę pobiegną po wierchach ciągliwe dźwięki trembity. To watah juhasów budzi, bo dziś jeszcze ogrodzić muszą łąki pod „kisznycię“, gdzie staną stogi siana na przyszły rok, i zbutwiałe naprawić koryta pod rynną „ciurkała“. Przez cały dzień obchodzi watah połoninę. Zapamięta on sobie dokładnie, jaka w każdem miejscu trawa wyrosła, gdzie ma puścić woły, krowy, konie, owce, a gdzie są dobre „zhary“ dla kóz, dla wieprzków — mokradła, a gdzie najlepsze dla koni „szwary“ wybujały — ostre i sytne. Wszystko zbadawszy, podchodzi na skraj boru, dłoń do ucha przystawia i słucha... słucha...
Malowana stajnia
Po drogach, pobrzeżem Czeremoszu, po płajach, perciach, a to i wprost przez puszczę i dzikie złomiska sunie z dalekich i bliskich zakątków „chód połoninny“. Gazdowie i gazdynie w kwietniu jeszcze poznaczyli swoją nagle ożywioną i niespokojną już „marżynę“; gospodarz, rozebrany do naga, policzył owce i kozy; poczynili ludziska wszelkie sztuki czarowne, odpędzili „uroki“ i nakarmili bydło osiemi gniazdami z woskiem i solą, aby „ostre“ było i „werhłe“ i... czekają „bożego czasu“ i znaku... Wreszcie ruszają gazdowie, wraz z resztą juhasów, pędząc bydło na dalekie, wysokie połoniny, gdzie watah wygląda ich niecierpliwie. Rozlega się gra na fujarkach i trembitach, okrzyki radosne, strzały i pieśni połoninne: „Oj, pidu ja w połonynku, tam zatrembitaju, szczoby mene buło czuty na dewietu staju“. Doszli wreszcie... Watah przepędza bydło przez watrę w bramie zagrody — dawny zabieg oczyszczający, zwykły na wschodzie azjatyckim i, być może, przez Mongołów Batyjowych zaniesiony tu z nad Orchonu i Kerulenu — krainy pasterzy stepowych. Długo i żmudnie określa watah udojność krów, owiec i kóz, liczy głowy bydła, ustala ilość bryndzy i wurdy, jaką dostanie właściciel krów i owiec, i znakami niemal runicznemi zapisuje wszystko sposobem prehistorycznym na kawałku drewna — na szkaberce. Jakiekolwiek oszustwo staje się niemożliwem, ponieważ połowa tej szkaberki, używanej również przez Kirgizów, Baszkirów i Tatarów, tak zwana „kołoda“, będąc odpowiednikiem „rewaszu“, wręczonego gazdzie, pozostaje w ręku wataha. Na jesieni Huculi przyjdą z temi drewienkami na połoninę, aby się upomnieć o swoje bydło i zabrać przypadającą im część nabiału, bo wszystko tajemniczemi znakami jest zapisane na „rewaszu“.
Wreszcie odchodzą gazdowie, żegnając bydło i szczególnej opiece juhasów powierzając swoje bogactwo czworonożne. Gdy migną na dalekim załomie płaju i zaczną zapuszczać się w mrok puszczy, któryś z pastuchów zadmie w róg czy trembitę lub huknie, aż mu góry i bory echem odkrzykną i — rozpocznie się prawdziwe „litowyszcze“ — wypas połoninny. Juhasi wypędzają bydło na wskazane przez wataha miejsce i pilnie strzegą, aby się nie zerwało ze stromej perci, nie odeszło daleko, gdzie może czaić się drapieżny zwierz. Na sygnał trembity powracają do „strunki“, gdzie trzy razy dziennie doją owce i kozy, i do zagrody dla krów, dojonych rano i wieczorem. Juhasi zlewają mleko do ogólnego naczynia, zwanego „putyna“ i wnoszą do stai — tej fabryki, kierowanej przez wataha. Tu podpuszcza on mleko glegiem lub kupnym fermentem, ścina je na ser i odcedza serwatkę. Ser osuszony — „to bundz“ i dopiero po roztarciu go „brajem“ bukowym i posoleniu otrzymuje watah bryndzę, nabijaną w drewniane berbenycie i bryndzienki. Gotuje potem władca połoniny serwatkę, wydobywa z niej „wurdę“ — ser pośledniejszego gatunku i spływającą z niego „żentycię“ — kwaśną jak ocet, a „dobrą na serce i na żołądek“, co stwierdzili nieraz kuracjusze w Tatarowie, Dorze, Kosmaczu i Jaworowie.


Na odwiecznym szlaku

Serwatką obmywają sobie juhasi ręce i czerwone od dymu oczy, poją bydło, karmią psy i tuczą świnie. Zwołani do stai na „połudenok“, z radością spoglądają juhasi na wiszące w płóciennych szmatach okrągłe bochny bundzu i wurdy i na ściekającą z nich żentycę. Suche już, jajowate bryły sera bieleją na półkach komory, gdzie coraz to przybywają nowe berbenycie z bryndzą, szczelnie zamknięte pokrywami. Szybko i w milczeniu spożywa brać pasterska kułeszę — kaszę z kukurydzy, zakrapiając ją „huślanką“ — skiszonem po zagotowaniu mlekiem, okraszają bundzem lub bryndzą... W święto poczęstuje ich watah smakowitym „banuszem“ — kułeszą, prażoną w śmietanie, a może nawet polewką z wołowiny lub baraniny, jeżeli łeginiom udało się odbić niedźwiedziowi porwanego wołu lub zarżnąć owcę, co sobie nogę strzaskała lub na złomiskach rozbiła się na śmierć. Po krótkim wypoczynku znowu wypędzają bydło na wodopój i paszę, dają mu w pewne dni sól, a wszystko z gusłami i czarami,
W walce z wichrami
i dopiero po wieczornym udoju, wymywszy naczynia i sprzątnąwszy całą staję, pomodlą się juhasi do Boga i św. Mikołaja i z najmocniejszem zaklęciem na ustach wsuną się do swoich szałasów, gdzie, patrząc na palącą się watrę, usną na krótką chwilę. W koszarach głośno przeżuwają paszę woły rogate i krowy, parskają konie, tupoczą owce, czasem koza meknie śmieszliwie... Psy leżą przy koszarach i od czasu do czasu, może, przez sen powarkują... Nie śpi tylko stróż nocny, sam jak noc czarny od dymu i brudu. Nie śpi, słucha i, zda się, węszy... Słyszy nawet bezszmerny mysi bieg i podziemne kreta drążenie. Cisza panuje dokoła... Nie ufa jej jednak czujny „nicznyk“, — bo razporaz gwizdnie na psy, a te ze złem szczekaniem pomkną ku zaroślom kosodrzewiny i ku borowi, to znów huknie na całe gardło „hau tam“, a to i z pistoletu wypali, w mroku nocy błysnąwszy kraśnem żądłem ognia. Czasami rozlegnie się łomot straszliwy, zgiełk w koszarach, skowyt psów i żałosny poryk bydła... „Tot wełykyj“ przełamał zwalone świerki i porwał zdobycz.
Słoneczny płaj
Na krzyki stróża wypadają juhasi z siekierami, pędzi watah ze strzelbą. Krzyki, bieganina, strzały, gwizdki, ujadanie psów, ryk wołów strwożonych i chrap koni, czujących niedźwiedzia. Wszystko ma swój koniec na świecie, więc wkrótce urywają się przeklinania i wyzwiska, kładą się znów juhasi i watah, milkną psy i cisza sunie ciężkiemi falami z połonin na niższe szczyty, bory i ledwie majaczące w mroku granie grzbietów dalekich.


Po powrocie z gór w odwiedzinach...

Zapalają się coraz to nowe gwiazdy. Wzdychają konie i głośno „rumygają“ krowy i woły. Noc panuje wszechwładnie i budzi ją tylko głuchy ryk rogu, bo znów zaniepokojony stróż dmie w niego, aby strach od siebie odpędzić i wszelkie licho od bydła. Tak to żyje połonina do późnej nieraz jesieni, gdy już śnieżyce bielić zaczną dachy staj i, szron posrebrzy każde źdźbełko na pastwisku, a juhasi marzną w stajkach na kość.
...u dziewczyny
Wreszcie nastaje radosny, ale i ciężki też dzień „rozłuczińja“, gdy przybywają gazdowie, by zabrać wypasione bydło i umówioną ilość berbenyć z bryndzą. Nowa powrotna fala spływa z połonin do wsi, rozsianych po łąkach nizinnych, po „rozczołynach“ i po dolinach rzek.
Na wierchu, na kosarzysku, wydeptanem i burem już, pozostaje sam watah z juhasami. Jeszcze przez dni kilka wypasują własną marżynę, podkarmiając ją sianem i solą. Wreszcie pociśnie silniejszy przymrozek, a zimna „dujawica“ zetnie krew w żyłach. Watah znów się troska i niepokoi. Wypytuje juhasów, czy narobili talizmanów — owego „żyra“ z gąsienic, czy na św. Jana uzbierali ziół czarownych i surowym głosem zakazuje podsycać płomień watry. Śpieszą się wszyscy, aby rzeczy porządnie w „terkyłach“ ułożyć, juki mocno na koniach uwiązać, wymieść staję, aby nic nie pozostało, i czekają, aż same zagasną ogniska i zimnym, bezbarwnym okryją się popiołem żegliszcza. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na kosarzysko i na dal, co ni to morze — ani brzegów nie ma, ani kresu, — odchodzą pasterze, mrucząc modlitwy i zaklęcia. Straszna to zaiste chwila, bo ledwie opuszczą staję, wbiegnie tam czarna „mara“ — upiór i aż do świtu strzec będzie sadyby pasterskiej. Biada jednak, jeżeli dojrzy gdzieś iskierkę w zagasłej watrze, bo rozdmucha ją, roznieci i podpali suchy zrąb świerkowy, a potem — wyć będzie — rada, że widać jej znak kraśny z Żabia, Zełenej, Jawornika i Hryniawy. Gniew i zemstę bowiem w piersi nosi czarna „mara“, bo ją ludzie z jej leża w niezmąconej ciszy połonin wyparli dźwiękami trembit, fujarek i rogów, hukaniem juhasów, echem usłużnem i chyżem, szczekaniem psów, myczeniem bydła, strzałami, gorącą, pokorną modlitwą, potęgą czarów i tajemnicą opowieści przy watrze wesoło płonącej. Dziwnie drażnią ją te opowieści cudowne, gdyż czuje zła „mara“, że ci ludzie wierchowin nie wierzą, by to wszystko miało się śmiercią zakończyć. W duszy swej i krwi słyszą juhasi żywe głosy tych, co jakgdyby sczeźli bez śladu, a przecież z nimi w noc wigilijną przy jednym zasiadają stole i uczą, jak było i co ma trwać przez wieki... Staje więc pod okapem zrozpaczona „mara“ i nadsłuchuje. Dobiega od boru posuwiste stąpanie wołów, wesoły jazgot fujarki, poszczekiwanie psów i śmiałe hukanie „hajda-he-e-e-ej!“


T. Axentowicz:......Kołomyjka

Wesoło tam na płaju!... Watah zarobek oblicza w milczeniu i cieszy się cicho, bo stateczny to i leciwy już gazda. Zato juhasi, czarni jak czarty, błyskają oczyma i białemi zębami, żartują, podśpiewując i śmiejąc się głośno. Hej tam, nie mają o co się troskać! Zapłacili im gazdowie, zapłaci gospodarz połoniny. Będzie pieniądz, będzie kukurydza, bryndza i żentycia! Będzie za co pójść do karczmy na horyłkę i hulankę z łeginiami, na zabawę do sąsiadów... Ech! kraśna tam Parasoczka a i Marijeczka... — od dziewuchy oczu nie oderwałby juhas. Zamówi muzykę — zagrają mu skrzypce z basetlą, cymbały z fujarką, a może nawet dudziarz wpobliżu się znajdzie! Pokaże chłopak, co umie! Zaśpiewa, aż ściany drgną świerkowe: „Sida-rida, sida-rida, sida-ridajdana! A konyky woreneńki, ta konyky ryżi“! — a potem pochwyci Parasoczkę i wytnie z nią kołomyjkę z takiemi wykrutasami i przytupami, że aż zakurzy się w chacie! Zręczniej od niego nikt tam nie zatańczy dziarskiego hopaka w prysiudy i w tropoty, nikt nie potrafi godniej przejść się „hajdukiem“ i „arkanem“, a w tańcu „na pered“ będzie ślizgać się w tłumie niczem koza śród złomów. Huka juhas na owce, co z płaju w górę poszły: — „hyś, drobjeta!“ a, gdy nawrócą, marzy znowu o tem, jak spotka Marijeczkę przy studni i podaruje jej baranki i kołaczyki, co w chwilach wolnych narobił z sera, i tak do niej przemówi:
Na połonince czerwone kwiatki, niby gorejące serce moje... Pod połoniną szemrzący bór ni to serca mego westchnienia i tęskny mój żal... Niebo błękitne i niezabudki błękitne, jak serca mego myśl... Zgadnij-że, zgadnij, krasawico, zdomyśl się, Marysieńko luba, dla kogo żywa watra w sercu płonie juhasa? Do kogo tęskniło w ciszy tajemnej? O kim myślało błękitnie, jak te dzwoneczki łąkowe, jak tego nieba szafir? Powiedz-że, luba, powiedz, czy nie o tobie to szeptała mi każda trawa połoninna, warkotliwe dzwoniło ciurkało i świerki gwarzyły pod spychem?...
A może... może lepiej wprost zanucić cicho, cichusieńko, taką oto pioseneczkę: „Oj, diwczyno, diwczynoczko, czy pidesz za mene? Ty ne budesz chliba peczy nikoły u mene“! Widzi siebie juhas jak na jawie... Majaczą w wyobraźni młodego pastucha czerwone kraszanycie i kapczury, nowy keptar, manta, kresania czarna z bajorkami i blachami... a potem „chram“, gdy to na dziedzińcu cerkiewnym pokaże się juhas dziewuchom i mołodyciom zalotnym w całej krasie i przepychu, — smagły, czarnowłosy, niby z rzemieni spleciony najtrwalszych, a płomienny..., bo ogień przeniósł w sobie z połonin, gdzie serce jego, bijące pod czarną mazanką, zapomniało, zda się, o krasawicach nizinnych, o ich głosach głębokich, łagodnych, o ich śmiechu drażniącym i pocałunkach gorących w noc księżycową, zdala od oczu ludzkich i podsłuchów ciekawych. „Oj, hordyj, pysznyj, hordyj panyczu, hordyj panyczu, pane Wasylu! Hej! Hajda-hej!“
Baśń! Baśń żywa, wszystkiemi migocąca barwami, niby łąki, trawą bujną okryte, ognikami kwiatów płonące — to Huculszczyzna!
Zwory wąskie i kamieniste rzek przełomy, drążone wartem wiecznie niespokojnym, co po skokach i zakosach mknie ku morzu; ciemne puszcze — zadumane i nasępione ni to w trosce nieodstępnej; dzikie zwierzęta, po matecznikach głębokich ukryte; potrzaskane złomiska na wierchach;
Do tańca...
zielone szczytów kopuły, milczące i białe połoniny, to znów rozedrgane głosami ludzi i bydła porykiem, gdy w letnim szat przepychu wyżynne legną łąki; dni skwarne, noce burzliwe, mgieł zwały i smugi; cerkwie do pagód podobne i, jak pagody, w szafirowym cieniu drzew starych — cierpliwe i wyrozumiałe dobrotliwie; czarne ściany grażd i chat pidgania, gdzie snuje się życie tajemne, przed okiem ludzkiem strzeżone zazdrośnie, wreszcie sam lud, ten nieznany, który praojców pogubił w wieków pomroce, a dostojny, rycerski i męski, bo nie znosi obrazy i hańby, krzywdy nie umie wyrzucić z pamięci i przebaczyć nie może, wolność, jak słońce miłuje, ze szczytów wysokich na padół patrząc z pogardą i czując w sercu gorącem bezkresną namiętność żywiołów; lud sadyb kurnych, watr dymem i żarem ziejących, lud zwary rzecznej, w bryzgach kipiącej i w pianie; lud rozkochany w artyzmie rzeźb, tkanin, broni ozdobnej i pysznej odzieży, czuły, jak struna, na piękno natchnienia i słowa dźwięcznego poryw mocarny; czyż to nie baśń najprawdziwsza? Czyż nie tchnie i nie pociąga balady urokiem do szczytu eposu wzniesiony krótki Dobosza żywot zbójnicki? Czyż nie rozbrzmiewają baśni tęsknotą obyczaje starodawne, gusła, talizmany, zaklęcia i obok nauki Chrystusa — gorejąca płomiennie z krwi i kości huculska wiara ludowa, przepojona żywicą i tchnieniem „dujawic“, przeszłości bujnej rozedrgana echem, — tak prosta, choć mroczna niekiedy i grzeszna, zato górom tym bliska niewymownie i droga osiedlom samotnym, rozrzuconym od Gorgan do Prutu i Czeremoszu? Piękna baśń! Któż miałby serce, by cieszyć się, gdy żywa watra tej baśni sędziwej zagaśnie bez śladu? Wszak przy popiołach szarych zasiądzie wówczas blada „mara“ — nieubłagane widmo śmierci i ciśnie chwastów gąszcz na grób słonecznej Huculszczyzny, co tajemnicą swoją wabi i omamia urody czarem i czaru mocą, jak ta dziewica leśna, pląsająca w mroku borów. A jednak... Życie pędzi wartem rozpętanym i porywa wszystko w wir swój rozszalały... Załamuje się już Hucuł — gazda, watah, sykmanycz i oryl zuchwały przy kiermie, załamują się niby daraby na głazach, zaczajonych w kipieli, gdy w mglistych zwojach „mraki“ szlaku i celu nie widzą. Trawą jałową porastać poczęło ich życie nieznane i dalekie, ni to połonina, w zaniedbaniu leżąca odłogiem. Do obcych ich duszom i żądzom osiedli zgiełkliwych coraz to przychodzą ze swej wierchowiny na poniewierkę tułaczą ci bajarze natchnieni, marzący o pięknej dziewicy i orle mocarnym — jej kochanku wspaniałym! Ale pędzi już i huka po płajach, grehitach i borach echo radosne, co chyże i śmiałe aż z nad Wisły przymknęło. To woli głos, co mocna jest jak skała Dobosza, jak stal, wykuta w ogniu czynu. Słuchajcie! Zagrały już trembity! Połoninny rusza chód!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.