Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Fale skamieniałe

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Huculszczyzna
Podtytuł Gorgany i Czarnohora
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Homuł — w głębi Howerla
CZĘŚĆ TRZECIA
CZARNOHORA

ROZDZIAŁ PIERWSZY
FALE SKAMIENIAŁE


Gazda puszczy karpackiej
Tam, gdzie wypiętrzył się łańcuch Czarnohory, snadź, niegdyś jakieś morze nieznane, pradawne cisnęło burzliwe bałwany, a te, dobiegłszy tu, stanęły w bezruchu, stężałe nagle, w kamień twardy zmienione, aby nie rozprysnąć się już nigdy... O tem to zapewne morzu — szerokiem, niebieskiem i głębokiem wspominają watahowie na połoninach, przed wschodem słońca ogarniając spojrzeniem zastygłe jego fale — od Howerli i Pietrosa aż hen, — po Popa Iwana... Szczyty gór nie grożą tu niebiosom ostrzami wierchów poszarpanych.


Pop Iwan

Gdzieniegdzie tylko nad kotłami, głębią dolin i czernią zworów wąskich, zwisają urwiste spychy skalne, których się czepiają jarzębiny, dereń i jeżyny, zrzadka — limba smukła, a już bliżej samej grani — jałowiec i... różanecznik — zwiastun wyżyny. Puszcza zdobyła wszystkie zbocza i wysłała ku łożyskom rzek, szumiących w nizinie, buki, leszczynę, olchę i wierzby rozrosłe... W kniei, po wydeptanych przez siebie perciach, sapiąc, tuła się niedźwiedź, szukając mrowisk, nór krecich, jagód i dziupli, gdzie osiadł rój pszczeli, aż go głód rozzuchwali do reszty, zmuszając przedrzeć się na połoniny i spróbować szczęścia w rabunku, chociaż czujnie strzegą stad psy kosmate, a juhasi ostre mają oczy i najlżejszy nawet ślad kniazia borów wypatrzeć zdołają. Rysica, co lęgi swoje ma w wykrocie pod złomami staremi, nie śmie wychynąć z mroku puszczy. Śmiga płowem, centkowanem ciałem po matecznikach sąsiednich, aby coś zdobyć i porwać znienacka — tu mysz lub wiewiórkę, tam — „gotkę“ — szarą głuszycę, siedzącą na gnieździe, albo jarząbka, myszkującego w podszycie i leżaninie. Po nocy chyba, gdy czarne chmury pełzną po niebie i gdzieś woddali przewalają się grzmoty — głuche jeszcze i leniwe, — czołga się rysica na skraj lasu i węszy, czy nie pasą się wpobliżu jelenie i kozły, co tylko o zmroku wychodzą na połoniny, gdy juhasi zamkną już w koszarach woły, krowy i owce i pod ścianą „stai“ pozostawią stróża nocnego, a ten — zaniepokojony nagle — gwizdnie na psy, aż ujadać i miotać się zaczną po połoninie, szukając wroga. Tylko wilki, jak cienie chybkie, majaczą po przesmykach śród kosodrzewiny, skradając się ku owcom, „blejącym“ w zagrodach, i świecąc „lampami“ poprzez gęstą „negurę“ kiedy deszcz „maczkatyj“ siępi beznadziejnie lub opada mokra kurniawa śnieżna i psom pasterskim „czuch“ odbiera. Strugami potoków, pędzących po złomach, odbywają dalekie, męczeńskie wędrówki pstrągi srebrzyste, czerwienią po bokach nakrapiane, aby do źródlisk najzimniejszych dotrzeć, bo tak im każe natura.


Biały Czeremosz

Nad Jasiną poczęła się Czarnohora — i wznosząc się coraz wyższym wałem, urasta w szczyt Howerli, z której zboczy biją pierwsze strugi Prutu i nie wiedzą nic o swych siostrzycach, co wytryskują z zachodnich zboczy, Cisę Białą zasilając. Na sfalowanej grani grzbietu podnoszą swe stożkowate, kopulaste lub płaskie i zrzadka tylko zaostrzone głowice Howerla, Breskul, Pożyżewska, Dancysz, Turkuł, Rebra, Tomnatyk, Brebenieskul, Munczel i Pop Iwan — ostatnia baszta twierdzy Czarnohorskiej — i inne jeszcze — niższe, skromniejsze. Stromo spadają ku dolinom południowe ich spychy, od północy zaś stoki łamią się w potężnych stopniach olbrzymich schodów. To boczne uskoki, bądź łagodne, bądź też opadające stromą zerwą, tworzącą „plecy“, co nadaje niektórym górom groźny nieraz, a zawsze malowniczy wygląd niedostępnego urwiska, najeżonego skałami. Kotły i niecki, wytoczone przez lodowiec i rozmyte jego wodami, gdy szybko topnieć zaczął, zwaliska moren i zrzadka drobne jeziorka widnieją wśród fal skamieniałych. Ostatnie żywe wspomnienia o lodowym pancerzu, pod którym, zda się, uginały się te góry, jak pod nieznośnem brzemieniem, gdy to ruchoma skorupa jego raniła głęboko ich piersi i boki. Teraz, choć okryte lasem, świadczą jednak o zaciętej walce skał z sunącą po nich lodową nawałą. Zaiste ciężkie to było brzemię, tak ciężkie, że z ciała gór, niby krew żywa, trysnęły zimne strugi wody. Białe, pienne nici jej ni to srebrzysta pajęczyna snują się po zielonych i szarych zboczach szczytów i opadają w głębokie kotły, a z nich — do rozłóg, co zbiegają ku łożyskom rzek. Pod Dancyszem, niby potworne grzebienie, wyrosły Wielkie i Małe Kozły w szczelinach całe, wyrwach i rumowiskach, strzelające wysoko ponad zielone płaskowiny i zwoje czarno-zielonego płaszcza świerkowych borów. Przez ich ciemne gąszcze wiodą płaje, wydeptane przez bydło, wiją się przez niższe łąki i znowu znikają w puszczy, aż urwą się gdzieś w złomiskach, zaroślach kosówki i traw wysokich. Przez bory biegną ścieżki, różnemi znakowane barwami na szarych pionach drzew i odłamach skalnych. To — szlaki turystyczne, wytknięte przez zasłużone dla kraju Polskie Towarzystwo Tatrzańskie. Częstokroć doprowadzają one do schronisk, mających dla turystów i narciarzy pierwszorzędne znaczenie. W ciemnym otoku świerków biją w oczy bajeczne kobierce o barwach tak bliskich Hucułom i drogich. Pełnia najwspanialszej palety malarskiej — szmaragd i malachit traw, żółć złocista, ciepły i smętny fiolet, radosny błękit nieba i kwiatów niezliczonych, wreszcie — namiętna lipcowa czerwień różaneczników.


Tragedja górska

Ale i zieleń borów i łąk, jak te „wykładanki“ Szkryblaków, — to nieuchwytna niemal mozaika odcieni: czarne płaszczyzny i pasma zarośli kosodrzewiny, szafirowe skupienia świerków, szmaragdowe bukiety buków, jaśniejsze od nich — brzóz, zupełnie na dole — zielona gmatwanina olch, leszczyn, wierzb — tysiąc plam zielonych, a każda odmienna! I trawy połoninne, umajone kępami kwiatów, mają wspaniałą gamę zieleni — od najciemniejszej do szaro-zielonej, ni to szronem przyprószonej, ni to mgiełką zasnutej. Szczególnie barwnie przystroiły się połoniny w kotłach pod Breskulem, gdzie pyszną okryły się roślinnością trawiastą i zielną łąki, zagospodarowane przez stację botaniczno-rolniczą. Nawet po niedostępnych skałach, gzymsach, wiszących nad przepaściami, po cypelkach na urwiskach i w szczelinach stromych ścian zielenią się, świecą barwnem kwieciem rośliny, co znikły już na połoninach, wyrwane z korzeniami przez bydło i wydeptane ostremi racicami owiec i kóz. Zwały głazów lodowcowych i duże złomy, staczające się z wyżyn, znikają pod zielonym i kwiecistym kobiercem krzaków i traw, bo i tu szalony wiatr halny zanosi ziarno rodne i sieje życie, aby nie zamarło i nie zanikło. Na dnie głębokich kotłów od martwych wieków lodowcowych przetrwały drobne jeziorka — jedne w nagich leżące nieckach, inne zwykłe bagienka, obrzeżone trzcinami, turzycą i haszczem krzaków. Zapewne znikłyby dawno, lecz poi je źródłami niewidzialnemi macierzysta pierś gór rodzimych. Koło każdego z nich uwiły sobie gniazda legendy, a już szczególniej przy jeziorku Niesamowitem, pod przełęczą turkulską. W ciemne, burzliwe noce, gdy wieją po wierchach przenikliwe dujawice, przylatuje tu djabeł, by policzyć, ile to dusz samobójców przybyło z „sukrowyszcz“, gdzie leżą ich ciała, ile dusz morderców


Prut

pogrążyło się w lodowatej toni jeziorka, służbie oddając się czarciej. On zaś — wróg Boży, o oczach, jak watra, płomiennych każe im zbierać kry lodowe i ciskać w niziny z chmur gradowych. Łagodnieje jednak djabeł, gdy dobiegną go dźwięki trembity. Wtedy duszom zgubionym znak daje, aby się uciszyły i spoczęły na dnie jeziornem. Wiedzą o tem pasterze i zdaleka przychodzą, by z zaklęciem na ustach w jeziorku wymoczyć trembity, gdyż takie grają donośnie i rzewnie. Żaden z juhasów nie śmie cisnąć kamieniem w nieruchomą, zamarłą toń, bo wołyby mu potonęły, owce zerwałyby się z perci nad „berdami“ i przepadły bez śladu. Ale nietylko ku temu jeziorku dążą juhasi, bo w wolnej chwili wybiegają i na szczyty najwyższe, by wzrokiem zaczerpnąć błękitów i fioletów dali, a w płuca nabrać bezkreśnych powiewów, ku słońcu się zbliżyć a na niziny przyziemne pogardliwe lub tęskne rzucić spojrzenia... Hej! Niema tu granic przestrzeni!! Z Howerli dojrzą oczy pasterzy mgliste, seledynowe, złociste skrawki równin i ciemne, jakgdyby rozpłynięte na jasnym kobiercu mętne plamy Stanisławowa, Kołomyi, Śniatynia i Marmarosz-Szygietu. W jednem tylko miejscu zasłoni im widnokrąg samotny Pietros, ale pozatem nic już nie wstrzymuje wzroku, bo widne jak na dłoni wyciągnęły się tam skamieniałe fale szczytów Breskulu, Pożyżewskiej, Dancysza i Turkułu, urwisko Reber i zjeżona grzywa Wielkich Kozłów, dalej — Szpycie, podwójny wierch Brebenieskulu i nieznaczny skrawek Popa Iwana. Huculi, którzy tu zabrną, w zadumie i niepokoju przyglądają się czarcim iglicom Szpyci, ponurym, dzikim, pełnym utajonej grozy „teatrom kamiennym“, prostopadłym urwiskom Dancysza z odcinającymi się na jej tle Wielkiemi Kozłami i z wznoszącą się wyżej Howerlą z jej kopcem na wierchu; gdy zaś juhasi lub gazdowie z Kosmacza, Krzyworówni i Bystrzca, wędrujący po górach, aby odwiedzić pasącą się na połoninach „marżynę“, dotrą tu, — wtedy staną w zachwycie, bo oto widzą wężowy grzbiet Czarnohory, a, jeżeli wejdą na Brebenieskul, ostry wzrok ich dosięgnie przezroczystych, błękitnych i różowych łańcuchów Alp Marmaroskich i Rodniańskich; wreszcie spod znaku triangulacyjnego, co wyrósł na wierchu Popa Iwana, oczy górali ogarniają pasmo od Stogu do Czywczyna, i południowy, w słonecznej mgle tonący cypel Polski, gdzie znaczą się zielenią połoniny Hnitesa i Romanowa — a na wschodzie rozparły się nad czarnemi borami inne — wesołe, rozległe połoniny Hryniawskie... Stoją juhasi i wędrowni Huculi w zachwycie i milczeniu. Zapominają o troskach, nienawiści i miłości. Widzą rodzimą wierchowinę, wykochaną od kołyski, całą wzdłuż i wszerz, w nieukrytym niczem przepychu barw i blasków.



Przy drodze




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.