Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Śmierć gazdy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Huculszczyzna
Podtytuł Gorgany i Czarnohora
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Chata w Bukowieli
ROZDZIAŁ TRZECI
ŚMIERĆ GAZDY


K. Sichulski: Sieroty
Upalny dzień czerwcowy. Snadź zdaleka sunie przez Żabie smutny korowód. Na czele pop na koniu, a za nim... na saniach, zaprzężonych w woły, — trumna z sześciu desek — „nowa chata“, owinięta ciemnym „liżnykiem“-kocem. Stary Hucuł niesie miskę z „koływem“ — kaszą pszenną ze śliwkami i miodem. Na misce pali się dwanaście świeczek woskowych. Pogrzeb... Ostatnia to włóczęga człowieka wierchowin, ostatnia. Wczoraj jeszcze rano, powzdychawszy ciężko, stary gazda przez zaciśnięte zęby zamruczał coś niegłośno, a, gdy zaniepokojona gazdynia pochyliła się nad nim, nachmurzył brwi krzaczaste i twardym choć słabym już głosem powiedział:

Stary gazda
— Śmierć stoi przy mnie. Czas oporządzić mnie. Posłuchajcie, jaką należy po śmierci mojej i komu rozdać „pomanę“...
Nie zdążył jednak skończyć, bo zasłabł nagle i oczy przymknął ciężkiemi powiekami, gdyż kleić je począł sen, który niema już końca. Przerażona gazdynia skrzyknęła synów, synowe, wnuki i wnuczki i tych wnuków dzieci. Dziedzia „pokazuje na śmierć“ — szepcą strwożone usta po wszystkich zakątkach zagrody — i w obu izbach — „prawaczce“ i „liwaczce“, i w sieni, i w komorze, gdzie jeszcze przed chwilą kręciło się wrzeciono, w oborze i w koszerze z owcami; nawet stary „żerwa“ — zły łaciasty pies przestał dzwonić łańcuchem i stanął, nadsłuchując i węsząc niespokojnie. Synowie i wnuki podnieśli starca z pościeli, ubrali w nową bieliznę, obmyli mu ręce i nogi i, złożywszy na ławie koło okna — najbliższego do „obraznyka“, — ogolili. Tuż przy nim postawili świecę woskową i zapałki, aby... wszystko było na czas gotowe. Gazda mocno zawarł powieki, lecz nie śpi jednak. Zapewne słyszałby wszystko i widział, ale w tej ostatniej życia godzinie opadły go nagle wspomnienia, tak dziwnie żywe i świeże, jakgdyby to, co przepływało przed jego oczami, działo się wczoraj dopiero. Wczoraj? O, nie! Przeżywał to dawno, bardzo dawno... Wszystko widział, wszystkiego spróbował gazda i dotknął własnemi palcami, powyginanemi niby stare korzenie jałowca... Imał się zamłodu różnych zawodów... Ze „skotarami“ latował na połoninach, po borach drzewo spuszczał z urwisk i spychów, a potem w Wiedniu w grenadjerskim paradował mundurze, prochu na wojence nawąchał się dosyta i, powróciwszy do ojcowskiej chaty, ożenił się raz, drugi i trzeci, bo „czeljedź“ jakoś nie trzymała się watry w jego chacie. Dzieci miał pełną zagrodę — Bóg dał, no, to i trzeba było na nie robić. Nie mógł przecież powiedzieć: „Dity, dity, de was podity? Na picz zapchaty ta jisty ne daty?“ — i czekać aż kułesza sama im do ust wpadnie? Robił więc całą parą szerokich bar i mocnych rąk. Znalazł wreszcie swoje umiłowanie, — Czeremosze oba z ich rwącym wartem, skokami piennemi, podwodnemi skałami i głębią „kurbałów“! Począł tratwy-„talby“ klecić, a z nich już daraby — cały spław, bodaj najdłuższy, wiązać... Szybko to robił i dobrze. Jego daraby nie rozbijały się na kamieniach i woda, co najwyższa nawet, nie ciskała ich na ździary i nie rozrywała na zakrętach łożyska. Potem pływał długo, stojąc przy trzecim sterze, aż wreszcie został sam kiermanyczem. Wtedy to zarabiał, ile chciał!... Drogo brał za przepędzenie spławu z Żabia lub Jałowiczory do Kut! Ale też i warto było sypnąć mu zato grosza! Iluż to on Żydów i „Wirmeniów“ wzbogacił przez ten czas?! Szukali go kupcy, gdy daraby stały już na plosach gotowe, nieruchome na płytkiej wodzie. Oglądał wtedy każdą „talbę“, co była niby dzwono płaskiego łańcucha, każdy „łanc“ podciosania huzierów i „rozkrucie“ wiązań. Stery-„kiermy“ stawiał zawsze sam — po trzy na spławie. Każda ich część pewna była i posłuszna — mocna a lekka rękojeść — „drugar“ i „opaczyna“ — łopata długiego wiosła, którem oryle huculscy walczą z szałem rzeki, wezbranej gwałtownie. Powiesiwszy na sękatym „socharze“-słupku swoje torby z jedzeniem, bielizną i zapasowemi postołami, wkraczał kiermanycz na pierwszą talbę i siekierą czynił znak krzyża nad spławem, błogosławiąc każde bierwiono i mrucząc modlitwę — zaklęcie, aby bez straty w drzewie i ludziach doprowadzić mógł darabę szczęśliwie. Wiedział on dobrze, że w modlitwie tej nie wolno wspominać Matki Bożej, gdyż jest ona opiekunką dusz topielców, toteż nie wymawiał Jej imienia, o pomoc prosząc najgoręcej św. Mikołaja — patrona ludzi wód. Znał on prócz tej modlitwy jeszcze zaklęcia stare, talizmany i zioła, przynoszące szczęście. Skończywszy z modłami i czarami, podnosił rękę i drugar prawej kiermy ujmował w mocne dłonie. Wtedy pomocnicy kiermanycza spuszczali darabę z uwięzi i wypływali na strąd, gdzie pędziła wysoka fala rwącej z klauzy wody. W pianie mknęły daraby, w bryzgach zimnych, nurzały się w syczących, białych strugach wody, przelewającej się pod nogami ludzi, przewalały się po „skokach“, głucho łomotały o niewidzialne w zwarze kamienne zwaliska i ni to wąż wiły się wśród stromych skał. Przed oczami kiermanycza uciekały gdzieś zielone „kujawy“, bory, wioski, cerkiewki i zagrody. Ludzie przyglądali mu się, bo „fajno“ wyglądał ten kiermanycz na darabie, jak nigdy żaden inny wystrojony, — cały w czerwonej odzieży — od „kraszanic“ i „kapczurów“ do „kraszanieka“-serdaka, kraśny, jak djabeł, w kresani z barwnemi sznurami i piórem — hej, byłoż to życie! Na nic nie baczył wtedy i — ufny w swe siły i zręczność — nie bał się niczego — ani burzliwej „hodyny“, gdy pioruny strącały kamienie z wierchów i ścinały wierzchołki drzew, ani gęstej „mraki“, ani zdradliwej „koredy“ — skamieniałego świerka, zawleczonego na głębinę, ani nawet czarta samego! Wszystko wypatrzył, rozumem ogarnął i... ominął każdą przeszkodę, zator lub zawałę. Taki to już był z niego kiermanycz, śmiały i pewny! A potem — bogaty już i poważany — gazdować począł, ba, wójtowską laską się podpierał bodaj przez siedem lat! Dobra w komorze miał po wszystkich skrzyniach, beczkach i skrytkach, „marżynę“ na własnych połoninach wypasał, synom od trzeciej żony do szkoły chodzić nakazał, słowem — żył po-Bożemu i w dostatku... Spodziewał się, że tak do śmierci przetrwa, duży spadek po sobie familji zostawi i dla popa dobrą, godną siebie „pomanę“ przekaże. Inaczej jednak rozsądził Bóg, może gniewny zato, że raz w sprzeczce — druhowi głowę rozpłatał?
— Och! — chce westchnąć gazda. — Grzechy nasze, grzechy!... Tak, pogniewał się na mnie Bóg, że aż wojnę zesłał i gdzieś tam w górach italskich Fedka mego i Hryńka zabrał mi... Nie powrócili synkowie!...
Niby „dujawica“ wściekła przemknęła ta wojna po wierchowinie, zniszczyła wszystko, porujnowała ludzi i mienie. Musiał sprzedać stary gazda połoniny i bydło, opróżnić skrzynie, a nawet do babskich dobrać się schowków, gdzie miały dawniejsze „zgardy“ ze złotych monet i wisiorki złote... Jęknął boleśnie i oczy z rozpaczliwym wysiłkiem rozwarł szeroko. Posłyszała to gazdynia i pochyliła się nad nim, coś szepcąc do ucha umierającemu mężowi. Z trudem sunie po piersi pomarszczona, czarna, spracowana ręka gazdy i wolno, mozolnie czyni trzykrotny znak krzyża. Ostatni to był wysiłek na tej ziemi człowieka wysokich połonin, borów ciemnych i piennych kipieli rzecznych. Nagle płaszczyć się zaczyna i wyciągać strudzone jego ciało... Żąda wypoczynku... Starszy syn zapala świecę i zaciska ją między palcami konającego. Zaostrzyły się dziwnie rysy, mocno zwarły się powieki i wargi gazdy. Powoli usypia na zawsze... Nikt nie śmie płakać, bo starzec miałby ciężkie konanie. Cicho szemrzą słowa modlitwy: „Ojcze nasz, któryś jest w niebiosach“... Kobiety w pośpiechu wynoszą z izby nasiona i pszczoły, aby wraz z nieboszczykiem nie zamarły. Płomieniem jarzy się świeca, bo dusza lubi światło jak gazda kochał słońce, na które patrzał z grani górskich i w pianie wirów, gdy pędził spław po Czeremoszu. Aniołowie wlatują przez okna i drzwi, bo naoścież już rozwarła je „czeljedź“. Ciało opada coraz więcej, tchnie od niego chłodem i powagą śmierci. Życie nigdy już nie powróci, bo dusza opuściła to ciało, znękane pracą i długiem życiem sterane. Świeca dopaliła się. Koło zmarłego krzątają się mężczyźni, obmywając i ubierając go w najlepszą odzież, poczem układają wygodnie na ławie i przykrywają sztuką płótna. W głowach nieboszczyka kobiety stawiają garnuszek z wodą dla obmycia go przed pogrzebem; mężczyźni zapalają przy zwłokach gazdy świece i kładą jego czapkę zimową. Ktoś wywiesił nad oknem ręcznik, na drodze przed wrotami zagrody chłopcy rozkładają ognisko — „wełyku watru“ — na znak, że w „posedku“ leży nieboszczyk.
Wkrótce dzwony cerkiewne „oddzwonią“ zgasłe życie górala, a smutne te dźwięki zawrócą duszę jego z tułaczki po znanych jej płajach i bezdrożach i wleci ona do chaty; rozgłośnie i przeciągle zawyją trembity, bliskim i dalekim przyjaciołom i krewnym posyłając na wierchy i w niziny smutną wieść. Z połonin, z porębów, z sianokosów i ze ździarów rzecznych, gdzie się klecą tratwy dla spławu, pociągną teraz ludzie, żeby gazdę do ostatniej odprowadzić „kołyby“, w której spocznie w trumnie o dwóch okienkach, aby mógł patrzeć ze swej „chaty“, jak patrzał za życia. Schodzą się ludziska, modlą przy zmarłym i stawiają przy nim świecę, ten i ów kładzie na piersi nieboszczyka pieniądz. Zdaleka przybywają gazdowie oddać ostatnią sąsiadowi posługę, a po modlitwie gromadzą się przed domem, rozmawiają o zmarłym, jego chorobie, sprawach, bydle, dzielą się wspomnieniami o tem, który był „żechłym“ — prawdziwym Hucułem. Przez całą noc trwają te rozmowy, zwykłe podczas takiego „posiżinja“, które ma na celu rozerwać stroskaną rodzinę, wyrazić jej współczucie i być przy niej tej nocy, gdy straszy coś w chacie. Na takiem zebraniu nocnem młodzież rozpoczyna zabawy w „zająca“, „szukało — sosokało“, „persteneć“, „oharczyk — skipka“, „młyn“ i inne gry, aby rozweselić towarzystwo i zatrzymać je do przybycia popa. Gdy młodzież zabawia się, starsi spożywają późną kolację, żałobną „komasznię“ w izbie, gdzie leży zmarły.
Jutro przybędzie pop i, nałożywszy kapę żałobną, wejdzie do chaty, gdzie u każdego węgła leży kołacz z palącą się na nim świeczką — odczyn na czarcią moc Aridnyka, bo zły duch działa najczęściej tam, gdzie leży martwe ciało, a przy niem miota się dusza, w lęku oczekująca wyroku. Następuje krótkie nabożeństwo nad prochami chrześcijanina, który ma za pazuchą... mały kołaczyk — dar dla cieniów przodków gazdowskich i pieniądz — zapłatę huculskiemu Charonowi za przewóz na drugi brzeg bytu. Skończone modły, ciało — pokropione, kapłan odchodzi na posiłek, więc zmarłemu gazdzie wtłaczają czapkę na głowę i wkładają go do trumny, gdzie kobiety wrzuciły już odrobinę cukru, wełny i ziół. Opuszcza się wreszcie wieko domowiny a derewyszcze, poprzedzane przez popa, na barkach synów sunie ku drzwiom. Na chwilę jedną zatrzymuje się, obniża i uderza o próg, prosząc o przebaczenie, że ciężkiemi stopami deptał go gazda, rąbał na nim drzewo, wiedząc, że utrudzony jest stary próg, dźwigając na sobie zrąb chaty. Na dworze — nowe modły i pochód rusza na cmentarz. Huczą i drgają tony trembit, zawodzi gaździna, a z nią inne kobiety, głośno sapią Huculi, idący przy trumnie... Przechodząc przez potoki lub rzekę, kondukt się zatrzymuje, pop odmawia modlitwy, rodzina wrzuca monetę do wody, bo to zmniejsza ilość grzechów i ułatwia przewóz na tamten świat. W cerkwi po nabożeństwie przyłączają się do pogrzebu ludzie z krzyżem i chorągwiami i niosą gazdę na cmentarz, gdzie nad otwartą raz jeszcze trumną trembitarz odegra ostatnie pożegnanie, a potem ludzie zabiją wieko, opuszczą prochy do dołu, wrzucą tam po trzy monety i trzy grudki rodzimej ziemi kamienistej. Urośnie mały, szary kopiec... Jeszcze kilka starodawnych obrzędów, spożycia „koływa“ i — cisza zapadnie na cmentarzu. W domu odbędzie się stypa, w nocy zaś rodzina postawi na stole pod „obraznykiem“ garnek z wodą, krzyż i zapaloną świecę, parapet okna posypie mąką, aby dusza i towarzyszący jej aniołowie po powrocie do chaty mieli światło, picie i jadło... Gazda odszedł na zawsze... Krewni i znajomi przypomną sobie o nim po czterdziestu dniach na obiedzie tradycyjnym za duszę zmarłego, a potem... Niewiadomo, czy często myślą powracać będą do starego kiermanycza jego gaździna, synowie i wnuki?... Życie stało się ciężkie i niema już czasu ani na długą tęsknotę, ani na częste wspomnienia, chyba podczas „oprowodów“ w przewodnią niedzielę, gdy kobiety rozdadzą żebrakom na cmentarzu chleby, bryndzę i śliwki suszone i poproszą ich o modlitwę za zmarłych... Słońce praży. Jakgdyby promienieją szmaragdowe i granatowe szczyty gór. Złotą łuską jarzy się i lśni warkotliwy zawsze wąż Czeremoszu. Jęczą dzwony... Dobiegają głosy Hucułów... Rozmawiają już o wołach i koniach, co ponoć wychudły na „kisłych“ połoninach... O gaździe — ani słowa... Odszedł przecież, przeminął, jak ulewna „płowa“ nad górami, jak mknąca „daraba“ na ostrych załomach wartu... Może za tydzień albo za miesiąc gdzieś dogorywający na wierchowinie stary, ślepy, w kabłąk zgięty Hucuł, dawny towarzysz zmarłego kiermanycza, posłyszy o jego zgonie i, żując coś bezzębnemi szczękami, mruczeć pocznie o „kraśnym watahu“, o tem, jak w przełomie za Jałowiczorą wabiły ich ku sobie „lisne“ dziewki — ponętne djablice, jak zajrzał im w oczy „didko“ z głębokiego odmętu, a w pianie pod „opaczynami“ sterów wiły się i pluskały blade topielice... Po chwili zapomni o czem mówił i znowu żuć zacznie stary, niewidomy dziad...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.