Hrywda/Maj

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Hrywda
Wydawca Księgarnia M. Arcta
Data wyd. 1892
Druk Józef Filipowicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Maj.

Wziął pewnego wieczora Sydor flaszkę wódki i bochenek chleba w zanadrze i, odziany odświętnie, ruszył do Zamoroczenia.
U Szczerbów przyjęto go uprzejmie.
Dziewka Tatiana, widząc na co się zanosi, uciekła z chaty, i pomimo nawoływania nie dała się na powrót namówić.
Należało to do ceremoniału.
Sydor wyłuszczył rzecz całą wedle tradycyjnej formuły. Oświadczyny zostały przyjęte; wypito wódkę i rozochocono się na dobre.
Pod koniec sprowadził brat Tatianę za włosy, wypiła miarkę wódki, i wykrztusiła z siebie:
— Jak bat’ko, jak maty, tak i ja!
Sydor opowiadał cuda o swych dostatkach i o przymiotach syna.
Szczerba spytał o Kalenika, a na zmianę kawalerów chętnie przystał.
Odjechał tedy Hubenia pijany i szczęśliwy.
W chacie czekano go do późnej nocy.
Potem złożono długą naradę.
Sacharko urósł znowu na wielkiego człowieka.
Wesele to nielada rzecz: to dziesięć wiader wódki co najmniej; to pierogi, kiełbasa, sery; dwa tygodnie hulanki i bezczynności, zapomoga rodziny, cześć od całej wsi, sława i odznaczenie.
Dzień po dniu lat kilkadziesiąt jest monotonią szarą, brudną i nędzną; te dwa tygodnie powinny starczyć za rozkosz i szczęście na całe życie. Takie jest postanowienie od wieku.
Zeszli się kumy, krewni, przyjaciele Czechów. Klim został wybrany drużbą, bo o Kaleniku i mowy nie było: z posłania swego nawet oczu nie rozwierał i głosu nie podnosił.
Sydora siostry mąż, Dudar, został wybrany marszałkiem weselnym; swojak, Kalistrat Suprunik, starostą; Kiryk miał także swą wielką rolę: brata pana młodego.
Swacha najdumniejszą była i gadała za trzech.
Wtedy Sacharko raz pierwszy matkę wspomniał.
— Ciotka za matkę będzie! — zdecydował Sydor.
Nakładało to na Dudarychę dużo pracy; ale i honor był nielada, więc przystała z radością.
Po naradzie rozeszli się wszyscy. Chatni położyli się spać.
Około północy drzwi skrzypnęły. Nikt tego nie słyszał, tylko Kalenik, bezsenny. Ciche, bose kroki zbliżyły się ku niemu.
— Kto tam? — spytał. Myślał, że to Łucysia z lekarstwem. Dawno jej nie widział.
— To ja! — odparł cichy głos.
— Kto ja?
— Hanna.
— Czego ty? — zdziwiony zagadnął.
— Gadali ludzie, że wesele będziesz odprawiał! No, to i przyszłam pohulać!
— Poszła won! Ze śmiercią ja wesele będę odprawiał! Sacharko się żeni! Ty idź, bo jeszcze od starego kijem oberwiesz. Hulania tobie mało po miasteczku?!
— Mój sokołyku! Jakżeby ja w chacie na weselu nie była!
— Odczep się odemnie, ta idź, bo rano źle będzie z twoją skórą.
— A gdzie Sacharko nocuje?
— W „puklicie!“ (alkierzyk).
Ciche, bose kroki oddaliły się, znowu skrzypnęły drzwi i wszystko ucichło.
Ale Hanna nie odeszła daleko.
Rankiem ujrzał ją Sydor z synem na podwórzu.
— Przyszła ty, hultajko! — wrzasnął, za swe berło, mlon, porywając.
Ale syn wmieszał się do tej sprawy.
— Tyle roboty, niech zostanie! Koszule popierze, chatę obieli. Lato idzie, zda się.
Została tedy Hanna, śpiewająca, gadatliwa, i przez parę dni sprawiała się wcale nieźle; potem zajęcia inne odwróciły od niej ogólną uwagę, a ona nie narzucała się na oczy i dniami całemi swawoliła po wsi.
Ale wesele jej nie uszło przecie.
Sacharko tedy zrzucił swe zagraniczne szaty. Dano mu nową koszulę, odświętną Kalenika siermięgę, i poszedł do dziewki.
Przyjęto go wódką i kiełbasą. Tatiana nie dała się z pod pieca wyciągnąć. Narzeczony przepił do niej. Odwracając się i krzywiąc, wypiła kieliszek; dał drugi, odmówiła.
— Pij-że, durna! — zachęcał.
— Upiję się, nie chcę!
— Nie kłam. Takaś mocna i czerwona! Wiadro-by tobie dać wódki. Na, pij!
Wypiła nareszcie. On tam przy niej u pieca pozostał, i zabawiali się, popiołem siebie osypując ze swawoli i szamocząc się.
Zabawił długo w noc, i pijany wrócił. Od tego dnia żadnej roboty nie tknął, chyba przez zabawę.
Na zapowiedzi dwa złote dał, a ona ze swej strony białą namitkę księdzu zaniosła.
Potem poszli we dwoje na pacierze, i wracali społem przez zboża w kłosie, czasem zupełnie źdźbłami zakryci.
W chatach tymczasem roboty było huk.
U Hubeniów wypędzono Kalenika do odryny, by nie zawadzał w ciasnej izbie, którą bielono i myto, i doprowadzono, ile się dało, do zupełnego porządku.
W odrynie stęchłych plew było trochę, i na tych się chory umieścił, a dziurawą siermięgą nakrył. Zapomniano o nim, jakby już nie istniał, i zmarniałby zupełnie bez Łucysi.
Szarym zmrokiem wpadała czasem do niego, przynosiła to bułkę, to brzozowego kwasu, to garstkę cebuli.
Lekarstwa pani nie dała, ale sama obiecała do chorego przyjść.
Dziewczyna drżała ze strachu, by jej kto tutaj nie spotkał, umykała jak kuna za lada szelestem, ale przychodziła przecie, i przyniosła mu raz krzyżyk, który we dworze u garderobianej wyprosiła.
Wierzyli oboje w moc tego znaku, boć przecie kabalarka ze straży wszystko wiedziała.
Pewnego dnia, gdy Kalenik się tego najmniej spodziewał, o południu, wierzeje chaty skrzypnęły żałośnie.
Słońce weszło, i weszła pani z Korniłą Hucem. Ledwie go dostrzegli, taki szary był na szarej plewie w kącie.
Pani uklękła nad nim, białemi rękami dotknęła głowy, rąk, piersi. W poważną, trochę smutną twarz jej on oczy wlepił, i milczał, wielką trwogą i czcią zdjęty.
— Cóż cię boli? — pytała.
— Wszystko, i kości, i głowa i piersi.
— A dawno tak?
— Pięć niedziel.
— Czemu ty zaraz do dworu nie przyszedłeś?
— Sromał się!
— Wstydź się tak mówić! — upominała łagodnie.
— On taki głupi i trus! — rzekł Huc.
Pani rozłożyła przyniesioną torbeczkę.
— Oto masz trzy proszki! Weźmiesz je dziś wieczorem, jutro rano, i o południu. A pamiętaj: kwasów nie jedz, i boso nie chodź. Jutro już cię febra opuści, ale na siódmym dniu pamiętaj przyjść do dworu, bo może wrócić. Masz tutaj jeszcze ziółka, te pij ciągle, rano i wieczór; a wy, Korniło, wstąpcie do niego codzień, i dajcie mi wiedzieć, jak się ma. No, zdrów będziesz, Kalenik, i ożenisz się z Łucysią.
Parobek zawstydzony oczy odwrócił.
Pani wstała, a on się dźwignął i rękę tę białą, co go głaskała, do ust poniósł.
— Może masz gust do czegoś, czego niéma w chacie? — spytała.
— Czego kwaśnego się chce!
— Tego nie wolno ci jeść teraz. Przyślę ci herbaty i wina przez Matwieja wieczorem.
Jeszcze raz jej rękę ucałował, i przez dzień cały ino o tem rozmyślał, jak te leki ma zażyć, bo ze wstydu i pomieszania zapomniał.
Nareszcie wziął wszystkie trzy proszki i wraz z papierem połknął.
Chatni zaglądali tego dnia do niego, wzruszeni odwiedzinami pani. Hanna naparzyła mu ziółek w garnuszku tłustym od strawy i zaprawiła miodem. Smaczne to było, i pił chciwie.
Wracając z roboty, Matwiej Huc przyniósł mu herbaty z winem w butelce. Na ten specyał nawet się Sydor zjawił, i wypił większą połowę. Resztę Kiryk porwał, a o pustą butelkę do krwi pobiły się dzieci.
Sprawdziły się słowa pani. Nazajutrz Kalenik nie miał paroxyzmu i spał dzień cały.
O zmierzchu Łucysia doń przybiegła.
Przyniosła mu mleka garnczek, od tej Krasi, którą na wiosnę od śmierci uratował.
— Lepiej mi, lepiej! — chwalił się. — Ot, jakbym się na świat drugi raz narodził. Ino słabo, słabo, jak łozę mnie pogiąć można!
Uratowany był tedy do sianokosu!
A tymczasem weselne przygotowania pokończono.
Beczka z wódką stała w komorze, wisiały pęki kiełbas, leżały stosy mięsiwa, sery i mąka na korowaj.
Zapowiedzi wyszły, przystąpiono do uroczystości.
W Niedzielę Sacharko i Tatiana poszli do spowiedzi. Ślub był naznaczony na wieczór.
Po południu już chata Hubeni pełna była rodziny i krewnych.
Na podwórzu zaprzęgano konie. Pan młody się stroił.
Włożono mu świeżo uszytą bieliznę, świeżo uszytą siermięgę, do czapki przypięto mu pęk złotego szychu, opasano go jak krew czerwonym pasem.
I tak stanął wraz z drużbą przed starszyną w izbie, i Klim Czech, drużba, rozpoczął swoje obowiązki.
Ani pan młody, ani panna młoda nie odzywają się przez ciąg wesela, ani śpiewają.
Za niego czyni to drużba, brat i swacha, za nią drużka.
Pokłonił się tedy Klim nizko przed starszymi raz, drugi i trzeci; za nim, jak automat, pokłonił się Sacharko, i drużba wygłosił uroczyście:

Za pierwszym razem,
Za Bożym rozkazem,
Gdzieś tu jest ojciec i matka,

Cała rodzina, daleka i blizka,
I sąsiedzi i drużyna miła.
Pobłogosławcie tym dzieciom

Do ślubu pojechać!

— Niech Bóg błogosławi! — odpowiedział Sydor.
Potrzykroć kłaniał się Klim, i tożsamo mówił, a za trzecim razem na wóz siedli obaj z Sacharkiem, a Kiryk konie popędził, i pojechali.
Zresztą nikt się nie ruszył. Ślub to dopiero początek, i wcale nie kapitalny szczegół godów chłopskich.
Pod kościołem zjechali się państwo młodzi.
I na niej była bielizna i odzież świeżo poszyte, koszula ściągnięta nie wstążką, ale lnu białego pasmem, włosy rozpuszczone, na głowie wielki wieniec z barwinku. Pęki wstążek pokrywały plecy, w ręku miała białą chusteczkę.
Podobnie wystrojona drużka rozesłała w kościele pod stopy państwa młodych dwa ręczniki — i tak stali czas jakiś, sztywni w swych odświętnych szatach, spotniali, i milczący. Wcale nawet nie spoglądali na siebie.
Ceremonia odbyła się prędko. Żadne z nich nie brało do serca słów przysięgi, ani nauk.
Młoda nie płakała; młody, olśniony światłem, patrzał bezmyślnie na księgę ewangelii.
Nareszcie wyszli z kościoła.
Teraz siedli już oboje na wóz Sacharka, drużka przed nimi, Klim konie popędzał.
Wóz ten, pełen postrojonych godowników, ruszył do Zamoroczenia. Oglądali się za nimi ludzie, konie rwały z kopyta.
Teraz dopiero zaczynało się prawdziwe wesele. Na progu Szczerbów przyjęto ich okrzykiem, weszli do izby, gdzie na stole czekała ich wieczerza.
Swacha zaintonowała pierwszą pieśń w imieniu pana młodego:

Teraz, teściu, sława wasza,

Teraz, teściu, dziewka nasza.
Sadzaj zięcia za stołem,
Nazywaj go sokołem,
Nalewaj wódki zpełna,

Przepijaj-że do dna!
Melodya wesoła była i skoczna, ale gdy siedli do wieczerzy, druga pieśń się rozległa, już powolna, przeciągła, złowróżbna.
Pożywaj, Tatiano, pożywaj

Ojcowską wieczerzę:
Świekra ci nie da wieczerzać.
Za stołem siądą do strawy,
Ciebie po wodę wyprawią,
A wiadro ciężkie, a studnia głęboka,

A nocka czarna, oj czarna!

Tatiana zapłakała, więc, na pociechę jej może, drużka dodała:

Młody Sacharko ciebie pożałuje,

Ty jedno wiadro, a on za drugie,

Razem wrócicie od strugi!

Młodzi jedli w milczeniu. Wódka szła da głowy, i wszyscy już śpiewali i krzyczeli.
Oni mało pili i, obok siebie siedząc, wyglądali jak dwa bałwany nieruchome.
Po wieczerzy Tatiana ręczniki białe, długie przewiesiła na krzyż przez ramię Klimowi i Kirykowi.
Śpiew wyległ na ulicę:

Białaś, brzozo, biała

Całyś las usłała.
Na brzozę kartkami,

W drużbę ręcznikami!

Znowu wszyscy na wóz siedli, i ruszyli, ale tuż za wsią wóz stanął.
Tatiana z drużką zsiadły, a Sacharko żonie srebrną, błyszczącą złotówkę rzucił na ręce.
Teraz wszyscy zaśpiewali:

Oj, świt wstępuje,

Gwiazdy zajmuje,
Młody Sacharko na wóz swój siada,
Swojej Tatianie dobranoc gada.
Oj, na dobranoc, moja zoreńko,
Oj, na dobranoc, moje serdeńko,

Już mi do ciebie tęskno, duszeńko!

Powoli pieśń się rozbiegała. Wóz potoczył się ku Hrywdzie, panna młoda z drużką zawróciły ku Zamoroczeniu.
Daleko na całą Hrywdę rozlegała się muzyka u Hubeniów. Grał Karpina Huc na skrzypkach, drugi wtórował na bębenku, sień i chata pełne były pijanej gawiedzi.
Przez ciżbę tę ledwie się pan młody przecisnął. Nie tańczono jeszcze.
Gdy Sacharko się zjawił, z kąta wystąpił Sydor, i Dudarychy zawołał.
Wzięli oboje bułeczkę w zanadrze, objęli się za ramiona; uczyniono im miejsce do tańca, poczęli się kręcić to w jednę, to w drugą stronę przy wtórze pieśni:

Zlejcie wodę na chmielec,
Poczynajcie, ojcze, nam taniec,
Poczynajcie dookoła,
Żeby noc była wesoła!

Teraz rzucili się wszyscy do tańca. Młodzi różne sztuki dokazywali w kozaku, dziewczęta zbierały się po trzy i kręciły „metełycę“, Hanna z urlopnikami udawała polkę i walca.
— Uha, uha! uha! — pokrzykiwała pijana swacha, ustrojona dziwacznie: w czapce męzkiej na wierzchu namitki.
Dreptała sama, popychana, i śpiewała na głos cały:

A trzewiczki tup, tup, tup!

Bat’ku, bat’ku nowe kup,
Ojciec mówi: „dyabła zjedz!

„Bo nie umiesz prosa pleć!“

Sacharko nie brał udziału w tańcach i zaledwie parę chwil spędził w chacie.
Zawsze z nieodłącznym Klimem, i zawsze niemy, poszedł po sąsiadach zbierać „korowajnice“. Do ogólnego zamieszania i ciżby przyłączyło się zatem jeszcze dziewięć kobiet postrojonych i żądnych przedewszystkiem i nadewszystko wódki.
Już podchmielone wzięły się do dzieła.
Przyniesiono mąkę pszenną, dzieżę wytoczono na środek izby; twarze wyrażały skupienie, każdy ruch, każda czynność odbywała się wedle tradycyi.
Z grona tego wybrana starsza rozpoczęła.
Wyprostowana, zwrócona ku ojcom, podawała mąkę trzykrotnie, mówiąc:

Za pierwszym razem,

Za Bożym rozkazem,
Gdzieś tu jest ojciec i matka:
Pobłogosławcie tym dzieciom

Korowaj spożyć.

I było to ciasto czemś symbolicznem, bo z powagą i uroczystością Sydor odpowiadał:
— Niech Bóg błogosławi!
A korowajnice zaśpiewały:

Młode mołodyce,

Idźcie do krynice,
Oj, wody dajcie, wody,

Korowajowi urody!

W sieni przy mdłem oświetleniu jednej świeczki zabawa szła szalenie, podwórze było ludem natłoczone, wrzask głuszył muzykę, w chacie śpiewano obrzędowe pieśni.
Ciemno i tam było i zaduch okropny.
Lampka, a raczej butelka od atramentu z zatkniętym kawałkiem sznurka w nafcie, stała na rogu komina.
Po kątach żarzyły się lulki biesiadników, przez okienko wpadało trochę blasku letniej nocy.
Wkoło lampki skupiły się korowajnice, jak grono wiedźm odbywających sabat, i wrzeszczały nieludzkim głosem:

Oj, daj, Boże, w dobry czas,

Jak u ludzi tak u nas
Oj, daj, Boże, godzinę,

By zebrali rodzinę!

Czasami starsza korowajnica, zupełnie pijana, odbywała taniec z łopatą, roztrącając ludzi i sprzęty, czasem z sieni wpadła swacha, jak smoła przyczepiona do Sydora.

Oj, z dobrego ja rodu,
Piję wódkę jak wodę.

Wkoło ścian siedząca starszyzna rozprawiała hałaśliwie.
Obejmowali się i całowali, to znowu lżyli i bili po twarzach. Jeden rozpowiadał o swych złodziejskich sprawkach, inny o procesie; jakiś starzec, zupełnie nieprzytomny, pod stołem odmawiał pacierze przy wtórze czkawki i kaszlu.
„Perechreście“ było najczęściej na ustach.
Za parę tygodni wszyscy tam ruszą.
Zresztą gospodarze nie bawili gości. Kto wszedł, dostawał kieliszek wódki za życzenie, i dalej się o niego nie troszczono.
Najnieszczęśliwsze były dzieci. Popychano je i bito, niekiedy dostawały się pod nogi tańczących i kopano je bez miłosierdzia; wpadały pod buty jakiego pijaka: ten padał, na wilgotnym toku rozpoczynało się szamotanie, i lament, i klątwy.
Kiryk zajęty był bardzo. Pijanym wyciągał z kieszeni tytoń, ciotce zpod rąk kradł wódkę, przedrzeźniał ojca i starych.
Sacharko, siedział między starszyzną, osowiały. Palił i pluł naprzemian. Drużba hulał w sieni, gdzie najczęściej słychać było swawolny śmiech Hanny, i gdzie jaśniała jak żar jej miejska spódnica i chustka.
Nareszcie zatlono pęk słomy dla podpalenia w piecu.
Płomień buchnął na chwilę, i wtedy dopiero ukazała się na szczycie pieca twarz blada, wyschła, złotawym włosem i zarostem otoczona.
Był to Kalenik. Leżał tam przez godowników zapomniany i niewidziany, i patrzał na zabawę.
Niedawno myślał, że tak jego wesele będzie się odbywało; teraz taka go apatya opadła, że nawet wódki nie pił.
Dobrze mu było, tylko słabo. Od kieliszkaby pamięć stracił.
Z pieca, gdy się trochę wychylił, widział sień, i hałasujących rówieśników, i dziewczęta coraz to nowe, tylko wśród nich nie było złotego warkocza Łucysi.
Śmiech Hanny go gniewał. Żeby trochę mocy, toby ją zbił na kwaśne jabłko, i dzieci płacz brał go za serce, a najsrożej dręczyła go myśl, że nikt o „noclegu“ klaczy, ani o „świcie“ wołów nie pomyśli.
Głodne będą bydlaki!
Myślał też, że lada chwila Czyruk przyjdzie, i okazya jakaś się trafi.
Na weselach, wiadomo, najgorzej czarują znachory, bo człek pijany, co dadzą, wypije.
Z pieca buchnął dym szaro-siny, tak gryzący, że łzy wyciskał, ale to nie psuło zabawy.
Tańczono i rozprawiano dalej.
Kalenika dym objął. Tedy powoli zszedł z pieca na ławę, ztamtąd na ziemię.
Zaczęto się z niego naśmiewać.
W dziurawej świcie, bosy, rozczochrany, wyglądał jak widmo.
Wstyd go ogarnął okropny, przebrałby się, ale odzież jego świąteczną Sacharko nosił, więc się chłopak na podwórze wyślizgnął.
Gorzko mu było i żałośnie. Sam nie wiedział, gdzie się podziać. Chata Huców najbliżej była: poszedł tam, i na przyzbie przykucnął.
Gospodarze już spali. Na progu Ołenia Prytulanki stała, płacząc.
— Co tobie? — spytał.
— Matka wybiła.
— Za co?
— Żebym na wesele do was nie szła.
— Sroga twoja matka.
— Sroga! A to Karpina ją podmówił. Żeby jego licho zjadło! On mnie szpieguje i wszystko matce donosi. Ni na muzykę nie puszczają, ni na wieczornice. Moja dola nieszczęśliwa! Pójdę i utopię się im na złość.
— Ot, pleciesz.
— Oni mnie i za mąż nie puszczą.
— Ot, jak kto wziąć zechce, to oddadzą.
— A nie prawda! Wczoraj zagabał mnie na robocie we dworze Petruk Kut. Licho wie, gdzie to Karpina dopatrzył, bo na drugiem polu koniczynę ciął. Toż, wracając, oczy mnie wypiekł, a potem matce poskarżył, a matka odrazu fartuch z siebie i wysiekła „kiczkami“ (sznurkami).
— To on widno (zapewne) o ciebie zazdrosny?
— Czego? Nieprawda! Taki dokuczliwy szelma! Jemu to wolno za wszystkiemi dziewczętami latać. Ja wiem, co on dokazuje. Żebym gospodarzowi pisnęła słowo, toby mu dopiero skórę sprał.
— Nu, to powiedz!
— To on mnie za to ubije.
W tej chwili ktoś płotek dzielący zagrody przesadził i wpadł na Ołenię.
Krzyknęła okropnie, i odskoczyła, a Karpina spocony, podchmielony, przed Kalenikiem stanął.
— Nu, jej szczęście, że to ty, cherlak. Żeby tak drugi, tobym bił.
— Co tobie? Niech idzie, i pohula.
— Pewnie! I niech będzie jak te wszystkie latawice!
— Jak zechce, to nie dopilnuje nikt.
— I, Boh me — ja dopilnuję!
— Na co?
Wesoły chłopak zaśmiał się zuchowato, i pod boki się wziął:
— A ot! Bo ja ją dla kogo hodował!
A nie doczekanie! Dureń ten, co swego nie dopilnuje!
— Mohe! Brać ją będziesz?
— Nu, albo co?
— Duru się objadłeś.
— Moja dołeńka! — cicho w sieniach szepnęła podsłuchująca Ołenia.
— I nie duru, ale rozumu. Tyle lat chlebem karmili, a jak wyrosła, taką robotnicę z chaty tracić a obcą brać, żeby się z bratowemi biła codzień, to o łyżkę, to o miskę.
— W prystupy na dobre pole niejeden-by ciebie wziął do jedynaczki.
— Durne to wasze pole i gospodarskie harowanie. Ja ta nie przywykł podatków płacić, i głodem mrzeć na przednówku. Pracuję, to wiem za co; od dziecka syt był i odziany, i kurnej chaty nie wąchał.
Kiedy mnie pankiem draźnią — to i pankiem ostanę! Ołenia, idź spać, bo jutro spać będziesz przy robocie.
Zawinął się, płot napowrót przeskoczył, i znowu do swych skrzypiec się wziął.
Płacz Ołeni ucichł jak czarem, ale się więcej nie pokazała.
Kalenik na przyźbie tej pozostał, i tak mu ta noc weselna zeszła na trzeźwo, i gorzko, i markotnie.
Czasem zapominał, że grają i tańczą i piją u niego w chacie.
Był już dzień, gdy zabawa się skończyła.
Ucichła muzyka, rozpierzchli się biesiadnicy.
Grdy Kalenik wrócił do chaty, spali wszyscy, gdzie kto padł — pijany lub trzeźwy.
Śmiecie, błoto i swąd napełniały izbę.
Dudarycha dobywała z pieca korowaj.
Olbrzymi był, wysoki, na środku i po bokach oblepiony szyszkami z ciasta.
Dudarycha położyła go na wieku od dzieży, na sianie i na obrusie, i postawiła na stole. Poczęła potem wołać Hanny, ale tej nigdzie nie było.
Wezwała więc Kalenika do pomocy, i sprzątnęli komorę, gdzie walały się resztki jadła. Odpoczynek trwał krótko, bo już około południa przyszły korowajnice ze śpiewem, rutą, czerwonemi tasiemkami i barwinkiem, i okryły korowaj, że wyglądał jak gaik.
Zbudził się Sydor, Sacharko, odnalazła się Hanna, zaczęto gotować obiad, krzątąć się, nawoływać.
Z procesyą wyniesiono korowaj do komory.
Znowu lała się wódka w wiecznie spragnione gardła, znowu sień i podwórze były pełne, znowu rzępoliły skrzypce.
Kalenika wyprawiono, by wozy i konie narządził, a tymczasem obiad jedli, obiad pyszny, bo z mięsem, z kluskami, z kaszą.
Pod wieczór się miało, gdy wybrano się jechać. Trzy wozy zaprzężone stały pod chatą. Do pierwszego, parokonnego, włożono korowaj, siadł pan młody ze swachą, z drużbą i bratem. Na dwa inne zabrała się reszta weselników — i ruszyli.
Na odjezdnem swachy głos opanował muzykę i wrzawę.

Jedzie Sacharko do dziewki,

Jak jasny miesiąc do gwiazdki.
I pyta ojca przez drogę:
Czem witać ma swą niebogę?
Nie mów, synku, niczego:
Poślę drużbę dlatego,
Co będzie umiał, co będzie mówił,

Za ciebie młodego!

Na spotkanie ich u Szczerbów nikt nie wyszedł.
Tańce szły w sieni, i co chwila migał wieniec panny młodej; przez okna wyzierały głowy starszyzny.
Stanęły wozy, ale nikt nie zsiadł, tylko Klim drużba, i wpadł do chaty.
Przepili do niego Szczerbowie, i znowu na podwórze wrócił, wiodąc za sobą korowajnice panny młodej.
Swacha podała im wódkę:

Zkad swacha? z Orychowa!

Czego do nas przyjechała:

Czy kalinę rwać, czy kapustę rąbać?

Śpiewano ciągle, długo, aż wreszcie Szczerba z żoną wyszli.
Z rąk teścia, przez chustkę, wziął Sacharko wódki kieliszek, ale nie pił, bo swacha śpiewała:

Nie pij, Sacharku, pierwszego witania,

Ale zlej na grzywę konia.
Wyrośnie grzywa słuszna,

Będzie twoja Tatiana posłuszna.

Więc Sacharko wódkę za siebie wylał, i wypił drugi dopiero kieliszek; wódka poszła z rąk do rąk.
Teraz droga do chaty była wolna.
Wniesiono przodem korowaj, za nim przez ciżbę tańczących przecisnęła się drużyna i pan młody.
Nie usiedli, stali rzędem pod piecem.
Na ławie położono dla Szczerby poduszkę i wprowadzono Tatianę.
Poczęła tedy padać do nóg wszystkim, od ojca począwszy.
Całowała nogi rodzicom i krewnym, i obcym, i sąsiadom, nawet dzieciom małym. Przypadała do ziemi, żegnając ich wszystkich, a nad nią drużka śpiewała pieśni tak smętne, jak pogrzebowe.
Wreszcie posadzono ją za stołem, i Sacharko począł do nóg padać, a nikogo nie opuścił. Stanął, skończywszy, obok żony, i drużba się odezwał:

Za pierwszym razem,

Za Bożym rozkazem,
Gdzieś tu jest ojciec i matka:
Pobłogosławcie tym dzieciom

Na posag usiąść!

Trzykroć ich popchnął, a potem posadził na poczesnem miejscu, pod ścianą.
Swacha podała mu świec dwie skręconych razem, zatlonych z obu końców: przysmalił niemi włosy Sacharka i Tatiany, i zatknął je pomiędzy nimi na ścianie wysoko.
Płonęły, skwiercząc, wróżyły o długiem pożyciu.
A będzie to pożycie ciemne i dymne, a będzie to szczęście znikome i marne, a tem gorzej, że długie.
Teraz Szczerbowa podała drużbie czepiec i namitkę. Z rąk jej przyjęła to swacha, zgarnęła włosy Tatiany, ukryła je pod zawój płócienny. Jeszcze wianek zostawiono jej, ale warkoczy już nigdy wstążkami nie zaplecie.
Śpiewano przeciągle:

Kto u nas w końcu stoła stoi,

Sto łokci płótna kroi?
Mateńka to stoi,
Sto łokci płótna kroi.
Mało, mateńko, mało!

Na zawój nie stało!

Swacha wskoczyła na ławkę, czerwona, pijana.

Teraz ja, królowica,
Zrobiła dziewkę mołodycą!

Tańczyła, dziko wykrzykując.
A w tem się opamiętała. Marszałek weselny laską, owiniętą barwinkiem, uderzył o uszak, i donośnie zawołał:

Gdzieś tu jest młodej ojciec,
Prosi młody i młoda o zapomogę.

Ruszyli się Szczerbowie, i każde srebrnego rubla rzuciło na korowaj.

Państwo młodzi, zawsze niemi, pokłonili się nizko, a swacha się odezwała:
Prosi Tatiana swego ojca,

Swego rodzica, o wspomożenie,
O wspomożenie — o darowanie:
Wspomóż mnie, ojcze!
U Boga, doniu, u Boga
Twoje dary — wspomogą.
Wspomoże cię szczęściem i zdrowiem,

I bytem dobrym — i wiekiem długim.

Ze wszech stron, wywoływani przez marszałka, podchodzili z darami krewni i znajomi.
Kobiety dawały namitki, a mężczyźni — pieniądze lub stare blaszane guziki.
Ojciec chrzestny ofiarował owcę, bogata ciotka — gęś. Państwo młodzi wciąż się kłaniali; aż dopóki marszałek ostatniego gościa nie wywołał.
Swacha wyprowadziła ich wreszcie do komory. Wtedy odetchnęli nieco po nużących ceremoniach. Wrzawa i tańce nie ustawały, ale im obyczaj nie pozwalał tańczyć.
Przypatrywali się tylko zdaleka uciesze. Sacharko trochę sobie podpił, Tatiana zbierała swe pierzyny i skrzynie z odzieżą.
Szczerbowa pomagała jej, i łaskę i dostatki przypominała zięciowi.
— Dajemy ci dziewkę jak łanię, nie żałujemy pościeli i odzieży. Tylko patrz, co tu wszelakiego dobra! Robotnicę też sławną dostajesz na lato! Dobra twoja!
Ale Sacharko, cięty, poczuł w sobie męzką dumę i lekceważenie.
Ręce za pas zatknął, i zaśmiał się zuchwale:
— A dyabeł-by brał waszą dziewkę, żeby nie te dostatki, i że wobec lata stoimy! Okrasić ją trzeba, bo raba od ospy, jak kasza hreczana.
— Ach, ty, łajdaku! — zaczęła Szczerbowa.
— Doloż moja ciemna! — zajęczała Tatiana. Matka wzięła ją energicznie w obronę.
— Nie tacy, jak ty, chodzili za swatami. Starszyzna z Kończyc konia zajeździł tu, jeżdżąc, taj prosząc.
— A mnie co starszyzna? Taki on dureń, jak i wszyscy! Ja na służbie nie z takimi urzędnikami gadał, a w Nowoszybkowie nie takie widział dziewczęta. Chciała mnie jedna kupcowa za zięcia, co kamienny dom miała!
Szczerbowa umilkła wobec tego, a Tatiana podeszła do męża i urosła z dumy.
Podsuwała mu kiełbasę, i sery, i pierogi, a on opowiadał dalej wspomnienia swe żołnierskie.
Goście się coraz zmieniali, płynąc nieprzebraną falą na poczęstunek. Minęła noc, dzień, a oni pili, śpiewali, jedli.
Nareszcie pod wieczór zaczęto się do odwrotu przybierać. Zaprzężono konie, zładowano na wóz wyprawę. Nadchodziła chwila ostatecznego dla Tatiany rozstania się z chatą, z krewnymi, ze wsią, ze swobodą młodości.
Konie i swaty mężowskie ubrała w ręczniki, a potem stanęła między drużyną Sacharka, pod piecem, opodal od swej rodziny — coraz dalsza od swoich.
Szczerbowie usiedli na poduszce za stołem. Klim, drużba, nizko im się pokłonił, i o prawo wyjazdu poprosił:

Za pierwszym razem,

Za Bożym rozkazem,
Gdzieś tu jest ojciec i matka:
Pobłogosławcie tym dzieciom

Na własny byt jechać.

Na stole leżał bochen chleba — ostatni, jaki Tatiana w chacie tej piekła i spożywała. Położyli rodzice na tym chlebie ręce, co ją hodowały i karmiły, a ona je ucałowała, i ten chleb także.
Zanosiła się od płaczu i łkania.
Już drużba korowaj zabrał i przodem na wóz go niósł. Na uszaku sieni rodzice znowu położyli ręce, i ona je znowu ucałowała — i to drzewo także.
Drużba po trzykroć z wiadrem wody wóz obszedł i koniom pod nogi wylał.
Siadali wreszcie, a dziewczęta, jej rówieśnice, ostatnią pieśnią ją żegnały:

Oj, świt wstępuje

Gwiazdy zajmuje.
Młoda Tatiana na wóz już siada,
A ojciec do niej w te słowa gada:
Gdzieś ty, doniu, klucze podziała?
Możeś ty klucze chatnie zabrała?
Rzuciłam je wysoko, pojadę daleko.
Rzuciłam od siebie, pojadę od ciebie.

Rzuciłam na strzechę, — jadę na uciechę.

Wóz ruszył, a za nim całe wesele z krzykiem, wrzaskiem, muzyką, tak, że nikt łkania i płaczu Tatiany nie słyszał. I tak odjechała „na własny byt“.
Nie widziała nigdy chaty Sacharka, więc zdaleka jej szukała, i wydała jej się bardzo marną i czarną po ojcowskiej.
Wśród ciżby, zalegającej podwórze, ujrzała też blady cień człowieka, którego żoną zrazu być miała, i popatrzyli na siebie.
Kalenik, o płot wsparty, słaby, wnet oczy z niej na konie przeniósł, które pianą były okryte.
Splunął, zaklął, i odszedł zgryziony. A wnet pieśń się podniosła:

Wiozę ci, ojcze, synową, do domu twego!

Czyś rad, czyś szczęśliw z nabytku mego?
Rad byłem, synku, z urodzeń twoich;

Jeszczem szczęśliwszy z wesela twego.

Podano Tatianie pierwszy chleb mężowski, i weszła za korowajem do chaty.
Tedy sięgnęła do fartucha, i po kątach sypnęła zboża garście.
Sypała żyto, z którego co tydzień chleb będzie wypiekała, pszenicę, której raz na rok w pierogu skosztuje; sypała owies, z którego kwaśny żur jeść będzie przez długie zimowe posty.
Mijając piec, przy którym życie spędzić miała, rzuciła w czarną tę czeluść monetę drobną, i oto już stała w izbie.

Przestępuj, Tatiano, twe nowe progi,

Upadnij teściom na obie nogi.

Teściowie, ojcowie, nie krzywdźcie mnie.

Łkała pieśń żałośnie, i łkała Tatiana, do stóp padając — tym obcym, i kolana im obejmując.
Chyliła się do ziemi przed każdym, młodym i starym, jakby Hrywdę całą prosiła o łaskawe, dobre przyjęcie.
Na dworze tymczasem noc się posłała. Weselnicy wysypali się z chaty, zaczęły się śmiechy i dzikie skoki.
Korowodem poprowadzono państwa młodych do stodoły — i zamknęły się za nimi skrzypiące, spaczone wierzeje.
Zresztą nikt o śnie nie pomyślał. Pito i tańczono, i wielkie wrażenie sprawiło ukazanie się Oksentego Czyruka.
Przed nim rozstąpili się wszyscy. Sydor do komory go zaprosił, częstował, karmił, poił.
Chuda ta, czarna postać miała w sobie coś rzeczywiście przygnębiającego.
Z pod brwi ogromnych kolący wzrok szedł aż w duszę tego, na kim spoczął.
Poczęstunek przyjął, wypił i obejrzał się wkoło, do kogoby przepić.
Ten i ów bliższy cofał się, i za plecy sąsiada się krył, a i Czyruk snadź nikogo godnego nie dojrzał, bo kieliszek odstawił i, na ławie usiadłszy, zabawom się przyglądał.
— Kalenika naszego nie widać — rzekł do Sydora.
— Chory szelma leży.
— Czemuż do mnie nie przyszedł po radę?
— Pani jego w kuracyą wzięła.
— Pani! — spluwając, znachor mruknął. — Są mocniejsi od pani.
Karpina Huc nieopodal stał, wódką i zabawą rozochocony. Dosłyszał, i wnet za dwór kochany się ujął.
— Wiadomo! — rzekł, śmiało na Czyruka spoglądając — jest czort — mocniejszy! Ino że jego nikt się nie boi, co rozum ma, taj z Bogiem trzyma.
— Mądry ty — młody Laszek! — burknął Czyruk. — Bacz, byś prędko nie zgłupiał.
— Chyba mi wy duru dacie! — zuchwale parobek się odciął.
— Et, u bogatego jest i dur w zapasie.
— Kiedy to smaczne, a w komorze trzymacie, to obejrzyjcie, czy go wam wasz Tychon nie wyjadł do dna.
— Cyt-że, cyt! — zaczęto uspokajać chłopaka.
— Niech ta mi dworu nie zaczepia!
Odciągnięto go na stronę.
— Na, weź skrzypce i graj!
— Graj, graj! — zaśmiał się wzgardliwie Czyruk. — Niedługo będziesz grał.
Karpina smyczkiem parę razy pociągnął, wtem pękła struna.
Naciągnął drugą — pękła druga.
Zaklął, znowu narządził — znowu się porwała.
Tedy popatrzał na Czyruka, a za nim popotrzali wszyscy, i nastała chwilowa cisza.
Znachor, w boki rozparty, zabobonny ten podziw przyjął jako cześć sobie należną. Przypadek usłużył mu wyśmienicie. Karpina zląkł się i stracił rezon. Skrzypce odłożył, i zamyślony pozostał.
Po chwili jednak wrodzona swawola wzięła górę, i roześmiał się, zeskakując ze stołu.
— Niechaj i tak! — zawołał — mnie i owszem. Będę się weselił!
Hannę w pół porwał, i puścił się w tan, różne figle dokazując.
Przez drzwi i okna poczęła ranna jasność zaglądać, i nagle rzeszy rozbawionej drużba przypomniał pieśnią nowożeńców.
Wziął Klim wody wiadro, Kiryk misę jajecznicy, Dudarycha pierog, i ruszyli do stodoły. Rzucili się za nimi wszyscy, śpiewając:

Kukała kukułka na stodole,

Budziła Tatianę w stodole:
Wstawaj, Tatiano, długo spisz!
Czem teścia swego podarzysz?
Co tobie, kukułko, do tego?

Jest u mnie ojciec dlatego:
Czego nie będzie — dobędzie,
Czego nie stanie — dostanie.

Zarzuciła tedy Tatiana swe szatki weselne i wianek. Włożyła „andarak“ krasny i śnieżną namitkę.
Spożywano jajecznicę, ale młodzi swej części nie tknęli: oddali wedle obyczaju dzieciom; więc Sak i Mokrenia dostąpili także współudziału w uroczystości.
Gdy korowód ruszył do chaty, dziatwy zebrało się dużo, i cisnął się ten drobiazg do Tatiany, do rąk jej zazierając, i kułakując się ile sił.
Już jako gospodyni weszła mołodyca do chaty, zasłała obrusami stoły, ustawiła na nich sery i pierogi, a potem, wśród dziatwy stojąc, rozdała im swoje stroje dziewczęce: paciorki różnobarwne, wstążki, jaskrawe paski, medaliki mosiężne, pierścionki. Na piersi jej została tylko odrobina czerwonej „zaścieżki“, — na ręce świeża, bielona obrączka.
Dziobata jej brzydka twarz promieniała jednak szczęściem, bo i pieśń jej śpiewano otuchy pełną:

Nie bój się, Tatiano, nie bój,

W żółte trzewiczki się obuj,

I depcz wrogi — pod nogi
I rodzina jej przyjechała z darami, ze śpiewem, z powitaniem.

Znowu posadzono ich za stołem, i darzono dobytkiem i pieniędzmi.
Teraz Hrywda rzucała nowożeńcowi na korowaj zapomogę groszową, za całe morze wódki wypitej — i za uciechę.
Potem młodzież dokazywać zaczęła. Drużba oprowadził pannę młodą wokoło zasłanego stołu po trzykroć, oprowadził ją Kiryk, za ręcznik wiodąc, aż mu się wyrwała i uciekła.
Tedy wniesiono bronę, rozciągnięto na niej Kiryka, i bito powrósłami ze słomy, karząc za niedopilnowanie mołodycy.
Zabawa to niby była, ale chłopiec nogami kopał i klął, a sędziowie często zamiast słomy używali pięści.
Ze śmiechów i grubych żartów przechodzono do wrzasków i połajanek, aż póki się Kiryk nie wyrwał, spocony, czerwony, w roztarganej odzieży.
Skoczył do chaty, i wnet wyprowadził do Sacharka straszydło w namitce i spódnicy, ale brodate i brudne, dziada pijanego.
— Na tobie twoję żonkę! — wołał.
Pan młody odskoczył wśród huraganu śmiechu, a mniemaną babę bić poczęto i targać na wsze strony.
Wreszcie odnaleziono Tatianę, i w tryumfie odprowadzono Sacharkowi.
Z rąk Dudarychy wzięła wiadro, zakasała rękawy i andarak: zabierała się do pierwszej w nowym domu roboty.
Jeszcze jej zaśpiewano do tej pracy:

We Wtorek rano

Pięknie morze grało,
Tatiana wodę brała,
Na kraj swój spoglądała,
Zobaczyła gąsek rząd,
Lecących na tamten ląd.
Gąski moje, łabędzice,
Witajcie moje rodzice.
Powiedzcie, niech zbędą tęsknoty,
Boja tu z miłej ochoty.
Jak pszczole miód pić,

Mnie tutaj miło żyć.

Doszła Tatiana do studni, rzuciła w nią pieniądz i chleba kawałek, przeżegnała się i wyciągnęła wiadro wody.
Za nią Sacharko stał, nie pomagał, ino bicz długi trzymał.
— Mój sokoliku, — zaczęła prosić, — nie krzywdź-że mnie!
— No, to uciekaj! — zaśmiał się grubijańsko. Porwała za wiadro i umykała wedle obyczaju, a on ją niby gonił, biczem wymachując. Już dobiegała do progu, gdy mu dzika swawola przyszła do głowy, i bicz z gwizdem opuścił na jej plecy, koszulą tylko zakryte. Krzyknęła, potknęłą się na progu, i woda się przelała, a wszyscy wybuchnęli wielkim śmiechem z konceptu tego.

Jak pszczole miód pić,
Mnie tutaj miło żyć.

Zawodziły podpiłe kumoszki.
Tatiana postawiła wodę na zwykłem miejscu, otarła fartuchem twarz z potu, a może i łez.
Wesele dobiegało kresu, rodzina jej już odjeżdżała: wśród obcych ludzi zostawiono ją samą.
Pod wieczór przystąpiono do ostatniej ceremonii, dzielenia korowaja.
Dzielił marszałek weselny, i rozdawał po cząstce rodzinie.
Opadły z tego symbolicznego ciasta wieńce z barwinku i ruty, krasne nici, umajone patyki, jak opadły liście z Tatiany ślubnego wieńca, jak zginęły jej warkocze. Rodzina brała ciasto do chustek, i niosła do domu, błogosławiąc, i na stół kładąc namitki i miedzianki, aż wreszcie z korowaja nic nie zostało, jak nie zostało nic z jadła w komorze, wódki w beczce, muzyki, swawoli, śmiechów — i całego dwutygodniowego wesela.
Noc była, i ucichło wszystko w chacie Hubeniów.
Sydor, pijany do bezprzytomności tarzał się po piecu, stękając, Sacharko zmordowany legł na pierzynach żony w komorze, Hanna znikła wraz z muzyką, dzieci zbierały pod ławami resztki z korowaja, Kiryk na nocleg klacz wyprowadził. Tatiana wyszła na podwórze, srebrne od księżyca, i zapłakała nareszcie w spokoju.
Bielała na czarnem tle sieni, a naprzeciw niej zabielał po chwili wysoki cień człowieka.
Szedł ku niej, więc się przelękła i krzyknęła, ale wnet ją spokojny, powolny głos uspokoił:
— To ja, Kalenik. Ty czemu nie spisz?
— Nie chce się. Tak-by do Zamoroczenia chętnie pobiegła!
— Ot, głupia dumka! To tak, żeś się rozhultaiła przez dwa tygodnie. Staniesz do roboty, to zbędziesz nudy!
Mówił spokojnie, pobłażliwie. Przypatrzyła mu się z uwagą.
— Ty dobry i cichy musisz być!
— Swarzyć się nie lubię.
— Z tobą mnie dobrze będzie.
— Czemu nie! Byleś jeść na porę dała, to i pomogę, kiedy będzie trzeba. Bez baby źle było w chacie.
— A ty czemu mnie nie wziął?
— Szuchta (febra) mnie zjadła. Na jesień odłożyli moje wesele.
— Szkoda! — szepnęła, spoglądając po nim. Trzymał w ręku powróz i bicz, ale zdawało się jej, że nie biłby dla swawoli.
— To ty i nie weselił się?
— A nie. Ledwie mnie pani odratowała.
— Spać idziesz?
— A cóż? — Woły napasłem, to się przyłożę do świtu.
Weszli do chaty.
Parobek lulkę zatlił i, ścieląc sobie siermięgę na ławie, pacierze wpółsennie mruczał. Kobieta ociągała się z odejściem.
— Szmat u was lnu nasieli? — spytała.
— Dziesięć garncy.
— Moja dola, tak mało! A czemże ja was, tyle dusz, obszyję?
— Ta myśl pierwej, jak go dopatrzysz.
— A owiec dużo macie?
— Siedmioro.
— Mało! To i na pasy wełny nie wystarczy, a tu wam sześć siermięg trzeba na zimę. — Zadumała się przy piecu. On legł, ale, nim zasnął, jeszcze odpowiedział:
— Jutro tobie kartofle osypywać trzeba, bo już zbujały, a i chleba sporo napiecz, bo z Niedzieli na siano pojedziemy!
— Moja dola, moja dola! — zastękała młoda kobieta.
Daleko, aż het do śmierci leżała przed nią czarna, niewdzięczna — ta dola.

· · · · · · · · · · · · · · · · ·


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.