Hrabina Cosel/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Hrabina Kosel
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1874
Druk Józef Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.



W ciasnéj uliczce miasta Halli, w niepokaźnym mieszczańskim domu, nieopodal od gmachu w którym sobie niewiele wymagający kupcy tutejsi i obywatele wydawali bale; w oknach pierwszego piętra, od niejakiego czasu dziwne zjawisko zwracało oczy przechodniów.
Była to kobiéta. Całe dnie siedziała w tém oknie i patrzała w niebo oczyma, które nic nie widziały, a postawa jéj, rysy, wyraz twarzy, piękność anielska, smutek co się na niéj malował, zwabiały tłumy ciekawych.
Nikt w Halli nie znał téj kobiéty i odniedawna zjawiała się tak w tém oknie smętna, zadumana, nieporuszona, obudzając litość i zdumienie. Całéj historyi nieszczęścia jakiegoś poza tą chwilą domyślać się było można.
Siedziała dziwnie zamyślona, nieprzytomna; wzrok jéj nie spadł nigdy w ulicę na przechodniów, nie zbłąkał się na twarz ludzką: patrzała gdzieś w przeszłość czy w przyszłość. Czasem tylko gdy tłum się zebrał, gdy zaszemrał, gdy młodzież szeptać zaczynała głośno, uciekała od okna strwożona.
Drzwi tego domu stały zawsze zamknięte, nie miała znajomych, nie odwiedzał jéj nikt; sługa przynosiła jéj z sąsiedniéj garkuchni jedzenie, niekiedy tylko młody, pięknie ubrany mężczyzna pukał do drzwi, targował się o wnijście: puszczano go na krótko i smutny nazad odchodził. Studenci zwali go kochankiem pięknéj nieznajoméj, ale on nań nie wyglądał.
Nie było naówczas w Halli mowy o czém inném, prócz o tém cudném zjawisku. Tak była piękną ta kobiéta, taki wyraz smutku głębokiego miały jéj oczy, taką zagadką była ta wielka pani ukryta w ubogim domku. Każdy bowiem domyślał się w niéj pani; pańskością tchnęła twarz, a gdy przestraszona odskakiwała od okna, ruchy jéj zdradzały nawykłą być i pokazywać się piękną kobiétą. Z królewską powagą rzucała się szpiegowana w głąb pokoju i długo potém niewidać było nic, oprócz białéj firanki.
Gospodarz domu pytany ostrożnie, gospodyni natarczywie badana przez sąsiadki, sługi nawet na które nalegano datkami, miały usta zamknięte. Spytani oglądali się ostrożnie, bojaźliwie i mruczeli ruszając ramionami, że nic a nic nie wiedzą, że to była zdaleka, chora, obca jakaś niewiasta. Oprócz tych ciekawych jednak, przechadzał się czasami ulicą to jakby przypadkowo zbłąkany żołnierz, spoglądając ku oknom, to jakiś człowiek nieznajomy, który tak wyglądał jakby niedawno mundur jakiś z siebie zrzucił. Niekiedy nawet wieczorami pod przeciwległym murem zasiadali żołnierze i niepotrzebnie w ciasnéj uliczce spoczywali, jakby z przypadku, choć im tam pewnie bardzo wygodnie nie było. Tą piękną nieznajomą o któréj najrozmaitsze krążyły domysły, była hrabina Cosel; lecz jakżeż teraz zmieniona.
Ostatnia podróż złamała męztwo kobiety, duszę jéj napełniła trwogą, odjęła nadzieję. Smutną była do szału, rozpaczającą do obłąkania, łzawą i nad wyraz biédną. Zemsta co ją ścigała, była tak długą, niezbłaganą, nienasyconą, że po niéj już się wszystkiego spodziewać mogła, nawet śmierci.
Z Berlina jeszcze mogła w początkach swobodna ratować się ucieczką: w Halli była już niewolnicą. Zaklika który jéj aż tu towarzyszył, doniósł nazajutrz po przybyciu, iż wszystkie wyjścia z domu były strzeżone, że Halla stała się więzieniem. On chodził jeszcze wolny, ona już krokiem ruszyć nie mogła. Chciała do kościoła w niedzielę, widziała jak ją krok w krok ścigano: wróciła. Gospodarz domu i gospodyni byli uniżeni i grzeczni, ale im wcale ufać nie było podobna. Dom ten usłużny urząd pruski wskazał i znać się upewnił, iż w nim niewolnica będzie bezpieczną. Mieszczanin miał lisią twarz i kose wejrzenie, żona jego chodziła niema i blada, obawiając się słowa rozmowy.
Zaklika probował się do nich zbliżyć, cofnęli się jak od zapowietrzonego. Drugiego czy trzeciego dnia, oznajmiono szambelana van Tinen. Cosel ze wstrętem i oburzeniem kazała mu drzwi otworzyć. Wszedł nader skromny, smutny, zmięszany, jakby nie wiedział co powié.
— Mów pan z czém przybyłeś — odezwała się Cosel — bo wiem że go tu nie litość sprowadziła, ale czyjeś rozkazy.
— Mylisz się pani — rzekł van Tinen — jedno i drugie. Wolałem ja przybyć tu, niżby miano wysłać kogo innego, któryby mniéj miał na jéj nieszczęście względów.
— Nie miéj pan względów — odpowiedziała Cosel — mów otwarcie; cierpię wiele, ale męztwo w sobie wyrabiam: na wszystko jestem gotową.
— A! gdybyś pani gotową tylko była na jedno — odezwał się van Tinen — na trochę rezygnacyi i łagodności. Wszystkoby jeszcze dało się naprawić. Któż wié?
— Czegóż chcesz odemnie?
Van Tinen westchnął.
— Jam posłaniec, z czém mi kazano, przychodzę: król wymaga od pani tego pisma które jéj dał niegdyś... przyrzeczenia...
— I sądzi że mu je oddam, abym z żony spadła na pospolitą zalotnicę, którą mu odpędzić wolno, gdy się nią znuży? Kochany van Tinen — dodała spokojnie — jeśli po to tylko przychodzisz, jedź nazad i powiedz że Cosel nigdy a nigdy nie sprzeda swego honoru!
— Pani, na miłość Boga — począł przysłany — nie zarzekaj się! Możesz uporem swym sprowadzić największe nieszczęście, tak jak zwrotem tego kawałka papieru odzyskać możesz wolność... wszystko...
— Serce Augusta — szepnęła Cosel — a! nie! nie; nie wierzę w nie: niéma go tam w téj piersi brylantami obsypanéj, złotem opasanéj, jak brylanty i złoto ostygłéj. Nie odzyskam nic, bom na wieki co najdroższe straciła! nie wierzę w niego i w ludzi!
Powtórzyła mu tylko to co mówiła ciągle. Van Tinen nie poprzestał na téj próbie, siedział parę godzin nie mogąc nic z niéj dobyć więcéj, ale litując się pozostał dni kilka, dając czas do namysłu.
Każdego tak dnia przybywał, rzeczywiście litując się niedoli hrabinéj; powtarzał pytanie, prośbę, nakłaniał, błagał, a ona z coraz większym odpowiadała mu chłodem.
— Tego papieru nie oddam, w nim honor mój, obrona moja i dzieci moich, które mi wydarto; cześć leży: umrę, ale on go miéć nie będzie.
Drugiego dnia już po przybyciu van Tinena, hrabina zawołała Zaklikę, który wyglądał teraz prawdziwie jak z krzyża zdjęty. Był to szkielet człowieka: żółty, blady, obciągnięty skórą sfałdowaną, straszny, a niemy. Gdy spojrzał na ludzi, od tego wzroku nienawiści pełnego, cofali się jak od groźby, czuć w nim było boleść co szuka tylko pozoru aby się stała wścieklizną.
Straszno było mówić w tym domu, niebezpiecznie dłuższą prowadzić rozmowę, by w niéj zmowy nie posądzono. Zaklika przychodził i wychodził niby coś posługując około sprzętów, coś wynosząc i z czémś wracając, i tak zrywana, rozbita toczyła się rozmowa.
Cosel powiedziała mu krótko: — nieprawda, wszak już jestem uwięzioną?
— Strzegą nas dokoła.
— A ciebie?
— Mnie dotąd nie.
— Trzeba byś mnie porzucił i był wolnym. Zaklika stanął i drżéć począł cały.
— Ja? Was, panią? porzucił? a cóż ja zrobię z sobą? a gdzież się ja podzieję? a do czegóż życie przywiążę? więc chyba iść i w studnię... i umrzéć.
— Nie — odparła Cosel — to nie koniec mojéj niewoli; ja go znam: to początek. Potrzeba żebyś ty był wolnym, dlatego ażebyś może mnie uwolnił.
Rajmund się zadumał.
— Potrzeba? mów pani.
— Będziesz wiedział gdzie się znajduję. Ufam ci, obmyślisz środki, postarasz się mnie uwolnić... kilka tysięcy zostało, które Lehmann zachować potrafi; dam kartkę do niego, potrzeba ażebyś je miał.
— Ale ja — oburzył się Zaklika.
— Nie dla siebie, dla mnie trzeba, byś ty je miał.
Spojrzała nań: skłonił głową posłuszny.
— Najprzód idź, sprobuj, pytaj, czy cię puszczą; zdradź mnie: mów że mi służyć nie chcesz, aby ci dali wiarę. Zrób co chcesz. Na piersiach nosisz mój skarb i poniesiesz go: ja ci go powierzam. Rozumiesz mnie Zakliko?
Podała mu rękę drżącą.
— Jednemu tobie wierzę! w tobie jednym ludzka dusza mieszkała. Nie zdradź mnie ty ostatni!
— Ja? — oburzył się Zaklika — i oczy tak mu dziko błysnęły, że się Cosel cofnęła. Ja? — powtórzył i strząsł się.
— Umrzéć mogę, ale zdradzić?
— Więc trzeba żebyś ty był wolnym, bez podejrzenia wolnym... Idź.
Nie można było mówić długo, Rajmund wyszedł: nazajutrz go pół dnia nie było. Powrócił wieczorem, prowadził z sobą najętego sługę i dziękował za służbę.
Cosel miała siłę odegrać scenę gniéwu i wyrzutów, bo gospodarz i gospodyni słuchali podedrzwiami.
Odprawę odłożono do rana, Zaklika poszedł na miasto. Wielka miłość dla téj pani któréj życie był oddał, uczyła go tego co najmniéj umiał: chytrości. Poszedł do urzędu wzywając rady i pomocy, mówił że chciał się uwolnić, że się urodził polskim szlachcicem i nikt go wstrzymywać niéma prawa.
Na to rozśmiał się pruski urzędnik, który wiedział ile szlachty polskiéj pochwytanéj na granicach chodziło pod karabinami pruskiemi, ale mu nie powiedział nic. Może gdyby nie blada twarz i schudzenie, byłby mu dla wzrostu i siły zaciąg do olbrzymów zwiastował; lecz Zaklika nędznie wyglądał, a odkarmić człowieka zbyt było może kosztowném.
Puścić go więc się nie wahano i Zaklika konia kupował na targu. Wrócił jeszcze raz do Cosel, ale już go nie podsłuchiwano wiedząc że się kłóci ze swoją panią i że ją opuszcza.
— Jedź do Drezna — powiedziała Cosel — głoś wszędzie żeś mnie porzucił i czekaj. Lehmann da ci pieniądze, trzymaj je w złocie, miéj w pogotowiu. Usłyszysz co się ze mną stanie. Jeśli będę wolną przybądź do mnie, jeśli będę uwięzioną, ratuj. Jeślibyś ściągnął podejrzenie, a pochwycić cię miano, papier który masz przy sobie zedrzyj, połknij, ale go nie daj nikomu. Nie niszcz go póty, póki iskierkę będziesz miał nadziei że siebie ocalić i skarb mój ocalić możesz. W ostatniéj godzinie — dodała brwi marszcząc chmurno — zniszcz, niech zginie! jak ja ginę; ale niech oni nie wiedzą o tém, niech jak groźba i postrach wisi nad niemi, niech się lękają odkrycia: niech...
Słów i tchu jéj zabrakło, podała mu rękę, którą Zaklika przyklęknąwszy całował długo i płakał, ale nie wyrzekł i słowa.
Gdy dłoń tę od łez jego mokrą wyrwała Cosel, załamała ręce i zawołała:
— Są jeszcze ludzie i serca...
Zaklika jak pijany, jak nieprzytomny wytoczył się z tego domu, którego drzwi się za nim zamknęły.
Nazajutrz przybywający van Tinen znalazł ją weselszą, spokojniejszą, więcéj zrezygnowaną.
Zdawało mu się że namyśliwszy się może zwróci to przyrzeczenie i że się sama zlituje nad sobą; ale wprędce postrzegł że się mylił tłumacząc tak jéj uspokojenie. Cosel powiedziała mu gdy wchodził:
— Mój panie van Tinen, jakże mi ciebie żal: nie będziesz w łaskach u króla, nie pokocha cię poczciwy mój kuzyn Loewendahl, nie upoi Flemming i nie dostaniesz ani tysiąca talarów! Ja jestem taka uparta, bezrozumna, szalona! nie prawdaż?
— Więc wszystkie moje starania daremne?
— Tak mój kochany panie van Tinen — dodała pierścień z palca zdejmując — żal mi cię niefortunny bogów posłańcze; chciałabym żebyś choć méj dobréj woli miał pamiątkę: przyjm ten pierścień. Świecił on tym szmaragdem lepszym życia mojego godzinom, nie zdał mi się dziś na nic! Przestał być pamiątką miłą, bolał mniej jak rana na ręku. Weźmij go, proszę.
Van Tinen przyjął pierścień w milczeniu. Jeszcze próbował ją skłonić, jeszcze chciał mówić. Cosel się rozśmiała dziko.
— Oszczędź sobie pracy a mnie nudy, mój kochany van Tinen; wiem co do słowa co mi powiedziéć możesz, ale słowa te odbite od mojego uporu próżne się toczą po ziemi. A! dosyć tego już, dosyć, kiedy się spełni przeznaczenie.
Jeszcze raz na wyjezdném przyszedł ów poseł z dosyć smutną twarzą, ale już ani nagląc ani namawiając. Cosel zdziwioną była jego powrotem.
— Żal mi pani — rzekł — tak serdecznie mi żal pani; nie mogę przewidziéć jaki los ją spotka: lecz...
— Wiém że zawsze być musi smutnym dla mnie — odezwała się Cosel — ale to bynajmniéj mojego postanowienia nie zmienia. Królewskiéj ręki przyrzeczenia danego mi nie zwrócę. Wolno mu było dać to uroczyste poręczenie lub nie, lecz je cofnąć, królowi? słowo? dane kobiecie!! oszukać ją! Ja tego nawet przypuścić nie mogę. Nie, taki Flemming lub podły Löwendahl może bez wiedzy króla chciéć je wyzyskać, aby mu je rzucić pod nogi i kazać sobie zapłacić za nie; król tego żądać odemnie nie może. To nie jego wola! Odwróciła się i wyszła. Tegoż dnia van Tinen odjechał.
Dziwne uczucie wiózł z sobą: pierwszy raz wysłany spełniał swój obowiązek z zimną krwią i obojętnością dyplomaty, powoli stałość téj kobiéty, męztwo, wytrwanie, charakter jéj robiły na nim wrażenie coraz większe, tak że zachwiał się, zawstydził roli którą grał; litość, wstyd ogarnęły nim: czuł się upokorzonym.
Wracał gniéwając się więcéj na tych co go posłali, niż na tę nieszczęśliwą, co go odprawiła z takiém niezachwianém męztwem w obronie honoru.
Przybywszy do Drezna, van Tinen czas miał spocząć; dwór cały gotował się znowu na wielką uroczystość, która się miała nazajutrz odbyć w Moritzburgu: nie wezwano go więc aby się stawił, bo wszyscy czém inném byli zajęci, a on sam wcale się z raportem z podróży nie spieszył. Rad był że w ten sposób przedłuży przynajmniéj niepewność co do losu Cosel, który przewidywał gorszym jeszcze niż był obecny.
Moritzburg właśnie od niedawna, wśród lasów opodal otaczających Drezno, na wspaniałym stawie wzniesiony był dla spoczynku po łowach. Prześlicznie wśród głuchych ostępów i gęstych ścian starodrzewu wydawał się ten zameczek ze swemi wieżyczkami. Całe ówczesne towarzystwo przy królu bawiące zaproszone było na tę gospodę narodów czterech części świata. Mnóstwo cudzoziemców, a z dawnych króla przyjaciółek ks. Teschen, hrabina Königsmarck, obok Denhoffowéj i Pociejowéj.
Placem zabawy był rodzaj wału usypanego umyślnie nad wielkim stawem, na którym wzniesiono naprędce sale i gabinety połączone z sobą galeryami i całe strojne w gałęzie i wieńce zielone. Wśród stawu miały się odbywać wyścigi wodne, regaty na gondolach sprowadzonych z Wenecyi i czółnach hollenderskich, dokoła zaś napędzony zwierz dostarczał dla myśliwców zabawy, bo go ścigano, pędzono, szczuto i strzelano aż na stawie.
Tyle się osób zebrało na tę uroczystość, że wszystkie pokoje zamku, zabudowania, namioty rozbito nad stawem; dwa rzędy baraków wystawionych naprędce, nie starczyły na pomieszczenie i powozy służyć musiały za gospody na nocleg, a inni spali pod gołém niebem wśród drzew... i nazajutrz rano, że nie każdy się kładł bardzo trzeźwym, peruk, szpad i trzewików, po lesie i krzakach szukać musiano.
Van Tinen wmięszał się w tłum, błądził od budy do budy; jakoś ta cała zabawa i wesołość dziką mu się wydała. Król który tu sam gospodarzył, niezwyczajnością widoku zadowolony był i wesoły. Nigdy dla dymissyonowanych swych amorów nie był bardziéj uprzejmym i czułym. Denhoffowa płonęła z zazdrości gdy mówił z księżną Teschen, Königsmarck pogardliwém okiem rzucała na Denhoffową, gdy król jéj czynił honory jarmarku.
August cały był zajęty swém dziełem, illuminacyą, wspaniałością fety, którą wydał, i nie spoczął aż gdy skończywszy po północy wykonanie programu, siadł z dobremi przyjacioły do puharów i toastów.
Tu językom puszczono wodze, a Flemming, Vitzthum, Friesen mogli mówić dowoli, nawet o tych paniach, dla których August przed chwilą okazywał największe uwielbienie.
Przebrano wszystkie intrygi dworskie i skandaliczne historyjki, o których król lepiéj wiedział od innych.
Löwendahl siedział także w końcu stołu.
— Zdaje mi się żem tego głodysza van Tinena dziś tu widział — rzekł król z przekąsem.
— Wrócił z Halli — odparł marszałek kwaśno, spoglądając na króla, który wstał i poszedł z nim w pusty kąt sali.
— Van Tinen był wysłany do Cosel? cóż przywiózł?
— Co zwykle od niéj wszyscy — zamruczał Löwendahl — nikomu jéj nie żal tyle co mnie, lecz z uporem tym niéma ratunku.
— Trzeba było w zamian za to pismo ofiarować jéj swobodę i, coby chciała!
— Powiada że go za nic nie sprzeda.
August się zmarszczył.
— Przecież raz skończyć to trzeba — dodał Löwendahl.
— Tak, jutro list wystosować do króla JMości pruskiego, prosząc o wydanie hrabinéj — dokończył król — co daléj ma się zrobić, zobaczymy.
— A tymczasowo dokąd się jéj N. Pan udać każe?
— Niech ją zawiozą na zamek Nossen... namyśli się tam może. Nie mogę ścierpiéć téj zuchwale wypowiedzianéj mi wojny. Dosyć już tego. Głowę mi nią obija Denhoffowa: wiecznie o tém słyszę.
Dać mi z tém pokój raz przecie!!
Te słowa królewskie wyrzeczone w zniecierpliwieniu i pod wrażeniem rozkołysanéj zabawami wyobraźni, podchwycone, i nazajutrz zaraz były wypotrzebowane. Przypomniał je Flemming Augustowi.
W liście do króla pruskiego żądając wydania hrabinéj, położono za powód nietylko jéj śmiałe przeciw Augustowi mowy, ale oskarżenie o spisek na jego życie.
Odgróżki publiczne mogły to poniekąd usprawiedliwić.
List wyprawiono przez kuryera do Berlina.
Król Fryderyk ani chwilę się nie wahał; przywołano z jego rozkazu porucznika Ducharmoi z pułku księcia Anhalt-Dessau.
— Udasz się waćpan do Halli — odezwał się król do niego — znajdziesz tam hrabinę Cosel. Weźmiesz ją pod straż, na swą odpowiedzialność i odprowadzisz do granicy Saskiéj... tam oddasz ją w ręce oficera, który waćpana pokwituje.
Ducharmoi młody człowiek, ale nawykły do karności wojskowéj, choć mu ta rola wydała się nader przykrą, natychmiast udał się do Halli. Stanąwszy tu bardzo rano, przez uczucie delikatności, nie spieszył tak bardzo z pochwyceniem pani Cosel. Przeszedł się parę razy pod jéj oknami dla upewnienia, że mu nie uszła; zobaczył ją i tém się uczuł skłonniejszym do postępowania z jak największą delikatnością. Około południa wszedł do domu, który Cosel zajmowała i kazał się jéj oznajmić.
Jakkolwiek hrabina przygotowaną była do takiego końca, widok wojskowego okrył twarz jéj bladością. Ducharmoi skłoniwszy się oświadczył, że ma rozkaz króla towarzyszenia jéj do granicy, gdzie zostanie oddaną władzom saskim.
Jak piorunem rażona stała hrabina przez chwilę.
— Co za niesprawiedliwość! co za barbarzyństwo! — zawołała i strumień łez puścił się jéj z oczów.
Od téj chwili nie wyrzekła już ani słowa.
Kazano zaprzęgać powozy, zniesiono rzeczy; Ducharmoi podał jéj rękę; zeszła machinalnie, posłusznie, nie patrząc na nic i na nikogo, rzuciła się w głąb powozu. Ruszyły konie, oddział jazdy pruskiéj towarzyszył z porucznikiem na czele. Przez cały czas podróży do saméj granicy, nie dała znaku życia. Powóz się wreszcie zatrzymał; Hrabina drgnęła: przez okna jego zobaczyła znane sobie mundury saskie i oddział, któremu wydaną być miała. W téj chwili przywołała do siebie pana Ducharmoi, który się zbliżył do karety.
Gorączkowo zaczęła szukać po kieszeniach i dobywać, co miała kosztowniejszego przy sobie. Znalazła złote pudełeczko i piękny kameryzowany zegarek: oboje podała oficerowi.
— Weź to pan na pamiątkę odemnie.
Ducharmoi się wzdragał.
— Proszę pana, błagam, weź — dodała — niech to się nie stanie łupem tych obrzydłych sasów.
Wypróżniła woreczek z pieniędzmi, przeznaczając je dla pruskich żołnierzy. Potém znowu rzuciła się w głąb’ powozu, zapuściła firanki i nie spytała nawet ani dokąd ją wieźć, ani co z nią uczynić miano.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.