Hrabina Charny (1928)/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
HRABINA CHARNY
POWIEŚĆ
TOM IV
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929
Drukarnia Literacka, Warszawa, N-Świat 22. tel. 281-88



ROZDZIAŁ I.
BILLOT DEPUTOWANYM.

Wypadki, któreśmy przed chwilą opowiedzieli, wywarły głębokie wrażenie nietylko na mieszkańcach Villers-Cotterts, ale i na dzierżawcach wiosek okolicznych.
Dzierżawcy stanowią wielką przewagę w sprawie wyborów. Każdy z nich zajmuje dziennie od dziesięciu do trzydziestu wyrobników i chociaż kreski dzieliły się w owej epoce na dwa stopnie, wybory zależały stanowczo od tak zwanych „wieśniaków“.
Każdy z tych ludzi opuszczając Billota, przy podawaniu mu ręki, wymawiał dwa tylko słowa: „Bądź spokojny“.
I Billot wrócił na folwark rzeczywiście spokojny, gdyż pierwszy raz zdarzała mu się sposobność odpłacenia się szlachcie i królowi za złe, jakiego od nich doświadczył.
Czuł, lecz nie rozumiał, a jego chęć zemsty była tak ślepą, jak ciosy, które odebrał.
Powrócił na folwark, nie mówiąc ani słowa o Katarzynie. Nikt nie mógł się domyśleć, czy wiedział co o jej chwilowem zjawieniu się na folwarku.
W żadnej okoliczności, od roku nie wymówił jej imienia, zdawało się, że córka nie istnieje już dla niego.
Nie tak się działo z Pitoux, tem złotem sercem. Żałował on z głębi serca, że Katarzyna nie mogła go kochać, lecz widząc Izydora, porównywając się z wytwornym młodzianem, zrozumiał wybór Katarzyny.
Zazdrościł Izydorowi, lecz nie miał żalu do Katarzyny; przeciwnie nawet, kochał ją zawsze równie głęboko i bezinteresownie.
Byłoby kłamstwem utrzymywać, iż to uczucie nie było bolesnem, lecz i cierpienia, które ściskały serce Pitoux za każdym nowym dowodem miłości okazywanej przez Katarzynę kochankowi, oznaczały tylko niewyczerpaną dobroć jego serca.
Po śmierci Izydora zabitego w Varennes, Pitoux uczuł dla Katarzyny głęboką litość i oddając sprawiedliwość młodemu człowiekowi, wprost przeciwnie niż Billot pamiętał tylko co było dobrem, szlachetnem i pięknem w tym, który bez żadnej wątpliwości, był jego rywalem.
Z tego wynikło to, cośmy widzieli, iż nietylko pokochał więcej jeszcze Katarzynę smutną i okrytą żałobą, niż ją kochał wesołą i zalotną, ale jeszcze, co zdaje się być nieprawdopodobnem, kochał na równi z nią i małego sierotkę.
Nikt się zatem nie będzie dziwił, że pożegnawszy Billota, zamiast powrócić na folwark, zwrócił się do Haramontu.
Mieszkańcy folwarku zresztą tak byli przyzwyczajeni do jego niespodziewanych odjazdów i powrotów, iż mimo wysokiego stanowiska, jakie zajmował we wsi, jako kapitan, nikt się o jego osobę nie troszczył. Gdy go nie było, mówiono z cicha:
— Generał Lafayette wezwał Pitoux do siebie.
I na tem się kończyło.
Gdy Pitoux powrócił, rozpytywano go o nowiny ze stolicy. a ponieważ dzięki Gilbertowi miał zawsze świeże i dokładne, i że widziano, jak w kilka dni sprawdzały się jego przepowiednie, nie przestawano pokładać w nim nieograniczonego zaufania.
Gilbert również ocenił należycie dobroć i poświęcenie Anioła Pitoux i był pewnym, że w chwili stanowczej, może mu powierzyć życie swoje, Sebastjana, skarb, nakoniec wszelkie polecenia, które można z całem zaufaniem powierzyć rozsądkowi i sile. Ile razy Pitoux szedł do Paryża, Gilbert w sposób, jak można najdelikatniejszy, zapytywał go, czy nie potrzebuje pieniędzy, a na to Pitoux zwykle odpowiadał: „Nie, panie Gilbert“, co jednak nie przeszkadzało, że pan Gilbert dawał mu kilka luidorów, które Pitoux chował do kieszeni.
Kilka luidorów, wraz z jego prywatnemi dochodami i dziesięciną, jaką odbierał w naturze z lasów księcia Orleańskiego, stanowiły fortunę i nim Pitoux miał czas wydać ostatniego ludwika podana do uścisku dłoń Gilberta odradzała w jego kieszeni źródła Paktolu.
Nikt się zatem nie będzie dziwił, znając stosunki Anioła Pitoux, Katarzyny i Izydora, iż tenże opuścił spiesznie Bilota, aby się dowiedzieć, co się stało z matką i jej dzieckiem.
Droga wiodąca do Haramontu przechodziła przez Clouise.. O sto kroków od szałasu spotkał ojca Clouis, który powracał z zającem w torbie.
W dwóch słowach ojciec Clouis zawiadomił Anioła Pitoux, iż Katarzyna prosiła go znowu o dawne schronienie, że biedna zanosiła się od płaczu, wchodząc do pokoju, gdzie została matką i gdzie Izydor dał jej tyle dowodów swojej miłości.
Lecz wszystkie te smutki nie były bez pewnego uroku. Ktokolwiek doświadczył wielkiej boleści, wie dobrze iż najcięższą chwilą jest ta, gdy wyschłe łzy płynąć przestają; słodkie uspokojenie wraca, gdy znów obficie wytrysną.
To też gdy Pitoux ukazał się na progu chaty, znalazł Katarzynę siedzącą na łóżku ze łzami w oczach i dzieckiem na ręku.
Zobaczywszy Ludwika Pitoux, położyła dziecko na kolanach a ręce i czoło podała młodemu człowiekowi. Pitoux z radością uścisnął ręce i ucałował czoło, a dziecko znajdowało się przez chwilę osłonięte tarczą, jaką nad niem tworzyły ściskające się ręce i usta Ludwika, złożone na czole matki.
Potem padając na kolana i całując drobne rączki dziecka:
— Ach! panno Katarzyno... zawołał, bądź spokojną, jestem bogatym i Izydorkowi na niczem zbywać nie będzie.
Pitoux miał 15 luidorów, nazywał to bogactwem. Katarzyna, będąc sama pełną dobroci, oceniała wszystko, co było dobrem.
— Dziękuję ci, panie Pitoux... rzekła, wierzę i jestem szczęśliwą, iż ci wierzyć mogę, gdyż jesteś moim jedynym przyjacielem i gdybyś mię opuścił, bylibyśmy sami na świecie, ale ty nas nigdy nie opuścisz, nieprawdaż?
— O panno Katarzyno!... zawołał Pitoux, łkając, nie mów mi takich rzeczy, bo inaczej na śmierć się zapłaczę.
— Przebacz mi... rzekła Katarzyna, zbłądziłam.
— Nie... rzekł Pitoux, to moja wina, to ja jestem głupcem, że tak płaczę.
— Panie Pitoux... powiedziała Katarzyna, podaj mi rękę, przejdziemy się trochę pod temi wielkiemi drzewami, potrzebuję powietrza.
— I ja również... rzekł Pitoux, gdyż czuję, że się duszę.
Co się tyczy dziecka, to nie potrzebowało ono świeżego powietrza, nasyciło się dostatecznie u łona matki i czuło jedynie potrzebę snu.
Katarzyna położyła je na łóżku i podała rękę Ludwikowi.
W pięć minut później byli już pod wielkiemi drzewami lasu, tą wspaniałą świątynią, wzniesioną ręką Przedwiecznego.
Mimowolnie przechadzka ta, podczas której Katarzyna opierała się na ręku Ludwika Pitoux, przypomniała mu chwilę, gdy pół trzecia roku temu, w dzień Zielonych Świątek, wprowadził ją na bal, gdzie z wielką dla niego boleścią, z Izydorem tylko tańczyła!
Ileż wypadków nagromadziło się przez te półtrzecia roku! Nie równając się w filozofji z Wolterem, ani też z Rousseau, Pitoux zrozumiał jednak, że on i Katarzyna, były to tylko atomy, unoszone prądem ogólnym.
Lecz te atomy, jakkolwiek nieznaczne, miały niemniejszy udział, jak wielcy panowie, jak książęta, jak król i królowa w radości i boleści. Ten sam pocisk, co ręką przeznaczenia druzgoce korony i w pył trony obraca, zmiażdżył i rozwiał szczęście Katarzyny, tak samo, jak gdyby siedziała ona na tronie i nosiła koronę.
Otóż i cała zmiana, jaką rewolucja po latach dwóch i pół przyniosła Ludwikowi, który ją tak silnie popierał, sam nie wiedząc dlaczego.
Wówczas Pitoux był biednym, małym wieśniakiem, wypędzonym przez ciotkę Anielę, przyjętym przez Biliota, bronionym przez Katarzynę i oddanym Izydorowi.
Dziś Pitoux jest potężny; ma szpadę u boku, szlify na ramionach; nazywają go kapitanem; Izydor został zabity, ale on, Pitoux, opiekując się Katarzyną i dzieckiem.
Odpowiedź, jaką dał Danton, gdy go zapytano; „W jakim celu robisz rewolucję?“: „Aby wydobyć na wierzch to, co było pod spodem, a umieścić na spodzie to, co było na wierzchu!“ da się zupełnie zastosować do Pitoux.
Lecz, jak to powiedzieliśmy, chociaż wszystkie te myśli przechodziły mu przez głowę, dobry, skromny Pitoux, nie korzystał z nich jednak, przeciwnie, na klęczkach prosił Katarzynę, aby mu pozwoliła opiekować się sobą i dzieckiem.
Katarzyna ze swej strony, jak wszystkie serca cierpiące, lepiej nauczyła się oceniać przyjaciela w dniach smutku, niż radości. Pitoux, który w jej szczęśliwych czasach był tylko dla niej dzielnym chłopcem i niczem więcej, stał się nateraz istotą świętą, jaką był rzeczywiście, to jest człowiekiem wysokiej dobroci, prawości i poświęcenia.
Stąd wynikło, iż będąc nieszczęśliwą i potrzebując przyjaciela, pojęła, że Pitoux właśnie był tym przyjacielem, a przyjmowany przez Katarzynę z otwartemi rekami i z uśmiechem na ustach, zaczął prowadzić życie, o jakiem nigdy nie marzył, nawet w swoich snach o raju.
W czasie tego, Billot, zawsze milczący, gdy się coś córki tyczyło, kończył żniwa i miał nadzieję, że zostanie w Izbie prawodawczej deputowanym.
Jeden tylko człowiek mógł w tym względzie górę wziąć nad nim, gdyby ten człowiek żywił też same, co i on pragnienia; ale całkowicie oddany swej miłości i szczęściu, hrabia de Charny, zamknięty z Andreą w swym zamku w Boursonnes, używał słodyczy niespodziewanej pomyślności. Hrabia Charny, zapomniawszy o świecie, sądził, że i świat zapomniał o nim i ani myślał wchodzić w drogę Billotowi.
Nic zatem nie sprzeciwiło się w Villers-Cotterets wyborowi Billota i został wybranym ogromną większością głosów.
Zaraz też zajął się zgromadzeniem jak największej ilości pieniędzy. Rok był dobry; oddawszy część, należną dzieciom, zachował swoją, schował potrzebną ilość zboża na zasiew, potrzebną ilość owsa, siana i słomy na pożywienie dla koni, odłożył część pieniędzy na życie dla ludzi, i jednego poranku kazał przywołać Pitoux.
Pitoux, jak mówiliśmy, odwiedzał od czasu do czasu Billota i zawsze był serdecznie odeń przyjmowany.
Billot zapraszał go na śniadanie lub obiad, stosownie do pory, częstował szklanką wina lub jabłeczniku, lecz sam nigdy nie posyłał po niego.
Nie bez obawy też udał się Pitoux na folwark.
Billot był zawsze poważnym i nikt nie mógł powiedzieć, że widział uśmiech na twarzy dzierżawcy od chwili, gdy jego córka opuściła folwark.
Obecnie Billot był jeszcze poważniejszym; wyciągnął jednak rękę do Ludwika, uścisnął silniej niż zazwyczaj dłoń młodzieńca i zatrzymał w swojej.
Pitoux patrzył zdziwiony na dzierżawcę.
— Pitoux, rzekł tenże, ty jesteś uczciwym człowiekiem.
— Tak mi się zdaje, panie Billot.
— A ja jestem tego pewnym!
— Bardzo jesteś dobrym, panie Billot, wyrzekł Pitoux.
— Postanowiłem przeto, że skoro odjadę, to ty, Pitous, zastąpisz mnie na folwarku.
— Ja, panie!... zawołał Pitoux, niepodobna.
— Dlaczegóżby nie?
— Dlatego, panie Billot, iż jest mnóstwo drobiazgów, dla których oko kobiety jest nieodzownem.
— Wiem o tem, odparł Billot, to też wybierzesz sam kobietę, która wraz z tobą czuwać będzie nad mem dobrem; nie pytam o jej nazwisko, nie potrzebuję go znać, a gdy będę miał wrócić na folwark uprzedzą cię tygodniem naprzód aby ta kobieta, jeżeli nie powinna mnie widzieć, miała cię czas oddalić.
— Dobrze, panie Billot, odrzekł Pitoux.
— A teraz, ciągnął Billot, masz w stodole potrzebne ziarno na zasiew, na górze owies, siano i słomę dla koni, w tej zaś szufladzie pieniądze na zapłatę i żywienie ludzi.
I przy tych słowach otworzył szufladę pełną pieniędzy.
— Panie Billot!... zawołał Pitoux, a ile jest w tej szufladzie?
— Nie wiem, odpowiedział Billot, odsuwając go zlekka, a zamykając ją na klucz i oddając takowy Ludwikowi, gdy ci pieniędzy zabraknie, udaj się do mnie, wyrzekł.
Pitoux zrozumiał, ile było zaufania w tej odpowiedzi, otworzył ramiona, chcąc uścisnąć Billota, lecz w tejże chwili, uważając to za zbytnią śmiałość:
— O, przebacz, panie Billot!... zawołał.
— Co mam przebaczać?... zapytał Billot, wzruszony jego skromnem zachowaniem, mamże przebaczyć to, że uczciwy człowiek chciał uścisnąć drugiego uczciwego człowieka? Pójdź tu, Pitoux, pójdź, uciśnij mnie.
Pitoux rzucił mu się w objęcia.
— Gdybyś pan, rzekł, potrzebował mnie tam przypadkiem...
— Bądź spokojny, Ludwiku, nie zapomnę o tobie, oświadczył Billot i zaraz dodał: Druga już: o piątej jadę do Paryża, o szóstej możesz tu być z kobietą, którą sobie do pomocy wybrałeś...
— Dobrze, odparł Pitoux, w takim razie nie mam czasu do stracenia. Dowidzenia, kochany panie Billot!
— Dowidzenia, poczciwy Pitoux!...
Pitoux wybiegł z folwarku.
Billot długo patrzył za nim, a gdy mu znikł z oczów, smutno szepnął do siebie:
— Oh! czemuż córka moja nie tego poczciwca, ale tamtego plugawego pokochała szlachcica?...

Zbytecznem dodawać, że o piątej Billot wsiadał do dyliżansu, odchodzącego z Villers-Cotterets do Paryża, a o szóstej Pitoux, Katarzyna i mały Izydorek osiedlali się na folwarku.

ROZDZIAŁ II.
JAK WYGLĄDAŁO NOWE ZGROMADZENIE.

Na dzień 1-szy października 1791 roku, naznaczonem zostało otwarcie Zgromadzenia prawodawczego.
Billot, tak jak i inni deputowani, przybył do stolicy w końcu września.
Nowe Zgromadzenie liczyło siedmiusetczterdziestu pięciu członków, pomiędzy nimi czterdziestu adwokatów i prawników, siedmdziesięciu dwóch dziennikarzy i literatów, a także siedmdziesięciu księży, którzy przysięgli na konstytucję, wreszcie dwustu trzech właścicieli, dzierżawców, kupców i rzemieślników.
Wybitną cechą nowych deputowanych była młodość: większa ich część nie liczyła więcej nad lat dwadzieścia sześć. Francja wysłała tu nowe i nieznane pokolenie, aby gwałtownie zerwać z przeszłością. Hałaśliwe, burzliwe, rewolucyjne zgromadzenie zerwało zaraz z tradycją. Dziennikarze, poeci, adwokaci, chemicy, ludzie pełni energji, pełni zapału, ludzie bez granic poświęcenia dla idei, a zupełnie nieświadomi interesów państwa, niedoświadczeni, gadatliwi, lekkomyślni i kłótliwi, byli niezadowolonymi zwiastunami tego wielkiego, ale strasznego zjawiska, którego z imienia nie znano.
Zjawisko nieznane w polityce zawsze budzi obawę.
Z wyjątkiem Condorceta i Brissota można było śmiało zapytać każdego z posłów: „Kto jesteś?“
W istocie, gdzież się podziały świeczniki, a nawet pochodnie Zgromadzenia? Gdzie się podzieli Mirabau, Sieyes’y, Duporty Bailli’owie, Robespierr’y, Bamavy, Cezales’y. Wszystko to zniknęło.
Zrzadka miejscami, jakby zabłąkane pośród pełnej życia młodzieży, ukazywały się głowy białe, reszta przedstawiała Francję młodą i mężną, Francję z czarnemi włosami.
Piękne głowy na łup dla rewolucji, bo prawie wszystkie ściętemi zostały!...
Wewnątrz kraju dawały się czuć zarody wojny domowej, a widziano też zbliżającą się wojnę z obcymi. Wszyscy młodzi posłowie nie byli zwyczajnymi deputowanymi, byli również walczącymi. Żyronda, która na przypadek wojny ofiarowała się cała, od dwudziestu do pięćdziesięciu lat, stanąć na granicy, Żyronda przysłała przednią straż swoją.
Tą strażą był sam rdzeń ludu, mającego się zwać Żyrondystami, ludu, który imię swoje przekazał sławnemu oddziałowi, co mimo licznych błędów pozostał sympatycznym dla licznych nieszczęść swoich.
Zrodzeni podmuchem wojny, stanęli jak atleci do walki, na broczącej krwią arenie życia politycznego.
Widząc, w jaki burzliwy sposób zasiadali na swych miejscach w Izbie, przeczuwano podmuchy wichrów które sprowadziły nawałnicę 20-go czerwca, 10-go sierpnia i 21-go stycznia.
Niema już strony prawej, prawica zniesiona, niema już zatem arystokratów.
Całe zgromadzenie występuje przeciw dwom nieprzyjaciołom: przeciwko szlachcie i księżom.
Jeżeli chcieliby się opierać, polecono złamać ich opór.
Co Się tyczy króla, pozostawiono sumieniu deputowanych orzeczenie, jak z nim postąpić należy. Żałują go i mają nadzieję, że potrafi się wyłamać z pod władzy: królowej, arystokratów i księży.
Jeżeli będzie ich podtrzymywał, przepadnie wraz z nimi.
Biedny król, już go nie nazywają ani królem, ani Ludwikiem XVI-ym, ani Jego królewską mością, nazywają go „Władzą wykonawczą“.
Pierwszym czynem deputowanych w sali zupełnie sobie nieznanej, było rozejrzenie się po niej.
Po jednej i drugiej stronie stała trybuna.
— Dla kogo te trybuny?... spytało kilka głosów.
— Dla deputowanych wychodzących, odpowiedział budowniczy.
— O, o, mruknął Vergniaud, co to ma znaczyć? komitet cenzuralny? Czy Zgromadzenie prawodawcze jest izbą przedstawicieli narodu, czy też szkołą uczniów?
— Zaczekajmy, zauważył Herault de Sécheles, zobaczymy, jak się postawią nasi zwierzchnicy.
— Woźny! zawołał Thuriot, powiesz im, jak będą wchodzili, iż jest w Zgromadzeniu człowiek, który omało nie zrzucił gubernatora Bastylji z wierzchołka jej murów, powiesz im, że ten człowiek nazywa się Thuriot.
W półtora roku później człowiek ten zwał się Tue-roi (królobójca).
Pierwszym czynem nowego zgromadzenia było wysłanie deputacji do Tuileries.
Król był tyle nieoględnym, iż wysłał do niej ministra.
— Panowie, rzekł, tenże król nie może was przyjąć w tej chwili, raczcie przybyć o trzeciej po południu.
Deputowani odeszli.
— I cóż?... zapytali inni członkowie, widząc tak spiesznie wracających.
— Obywatele! odparł jeden z wysłanych, król nie był gotów, mamy trzy godziny przed sobą.
— Wybornie... zawołał ze swego miejsca beznogi Couthon, zróbmy użytek z tych trzech godzin, proponuję zniesienie tytułu: Najjaśniejszy.
Ogólne hurra przyjęło wniosek, tytuł „najjaśniejszy“ został jednogłośnie zniesiony.
— Jakże się nazywać będzie władza wykonawcza?... zapytał głos jakiś.
— Będzie się zwać: „Król Francuzów“, odpowiedział głos inny. Piękny to chyba tytuł, pan Capet powinien się nim zadowolić.
Wszystkie oczy zwróciły się na człowieka, który nazwał króla Francji: „panem Capet“.
Tym człowiekiem był Billot.
— Zgadzamy się na „króla Francuzów“, krzyknięto jednozgodnie.
— Zaczekajcie!... zawołał Couthon, pozostaje nam jeszcze dwie godziny czasu, chcę wam uczynić inną jeszcze propozycję.
— Słuchajmy!... wołano ze wszystkich stron.
— Proponuję, aby przy wejściu króla powitać, lecz gdy wejdzie, usiąść i nakryć głowy.
Powstało zamieszanie tak straszne, krzyki przyzwolenia były tak gwałtowne, iż je można wziąć było za głosy opozycji, gdy jednak hałas się uspokoił, przekonano się, że się wszyscy zgadzali.
Wniosek został przyjętym.
Couthon rzucił okiem na zegar.
— Mamy jeszcze godzinę czasu!... rzekł, jeszcze więc trzecia propozycja.
— Mów ją, mów!... wołano ze stron wszystkich.
— Proponuję, powiedział Couthon swym miękkim głosem, którym w razie potrzeby umiał przenikać w straszliwy sposób, proponuję, aby nie było tronu dla króla, lecz zwyczajny fotel.
Oklaski przerwały mu mowę.
— Zaczekajcie, zaczekajcie!... zawołał podnosząc rękę... jeszcze nie skończyłem.
Cisza zaległa natychmiast.
— Proponuję, aby fotel króla stał po lewej stronie prezydującego.
— Zastanów się!... zawołał głos jakiś, wszak to znaczy nie tylko zniesienie tronu, ale i uczynienie króla podwładnym.
— Proponuję.... rzekł Couthon, usunąć tron i uczynić króla podwładnym.
Powstały krzyki niesłychane. W straszliwych oklaskach, dźwięczał 20-ty czerwca i 10-ty sierpnia.
— Dobrze zatem obywatele!... zawołał Couthon, trzy godziny upłynęły. Składam dzięki królowi Francuzów, że nam czekać kazał, nie straciliśmy czasu napróżno.
Deputacja wróciła do Tuileries.
Tym razem król ją przyjął.
— Panowie!... wyrzekł... ja za trzy dni dopiero mogę się udać do Zgromadzenia.
Deputowani spojrzeli po sobie.
— A zatem, Najjaśniejszy panie, czwartego?
— Tak panowie, odparł król, to będzie czwartego — i odwrócił się od nich.
Czwartego października król kazał powiedzieć, iż jest chorym, i że przyjdzie na sesję siódmego.
Nie przeszkodziło to, iż czwartego, w nieobecności króla, konstytucja 1791-go roku, to jest dzieło najważniejsze ostatniego Zgromadzenia, została zatwierdzoną przez nowe zebranie.
Konstytucja strzeżoną była przez dwunastu deputowanych najstarszych w Zgromadzeniu.
— Aż miło!... zawołał jakiś głos, oto dwunastu starców z Apokalipsy.
Archiwista Camus wstąpił na trybunę i pokazał konstytucję ludowi.
— Francuzi!... zawołał niby drugi Mojżesz, oto tablice prawa.
I zaczęła się ceremonja przysięgi. Całe zgromadzenie przedefilowało smutne i zimne, wielu wiedziało naprzód, że konstytucja jest bezsilna, że nie przetrwa roku jednego. Przysięgano, aby przysiąc.
Trzy części tych, którzy przysięgali, zdecydowani byli nie dochować przysięgi.
Pomimo to, rozgłos wydanych trzech dekretów rozszedł się po Paryżu.
Niema już tytułu królewskiego!
Niema tronu!
Jest tylko zwyczajny fotel po lewicy prezydującego, co znaczy prawie tyle. „Niema już króla“.
Finansiści jak zwykle zlękli się pierwsi, akcje spadły nadzwyczajnie, bankierzy zadrżeli.
Dziewiątego października nastąpiła wielka zmiana.
Nowa uchwała zniosła godność główno-dowodzącego gwardją narodową.
Dziewiątego października Lafayette miał się podać do dymisji, i każdy z sześciu dowódców legji miał nią rządzić z kolei.
Dzień siódmego października, dzień przeznaczony na posiedzenie królewskie, nadszedł nareszcie.
Król ukazał się w sali.
Wbrew oczekiwaniu, tak przywileje były jeszcze wielkiemi, gdy król wszedł, wszyscy odkryli głowy i rozległy się jednomyślne oklaski.
Zgromadzenie wołało: „Niech żyje król“.
W tejże chwili jakby rzucając wyzwanie nowym deputowanym, rojaliści zawołali z trybuny:
— Niech żyje Najjaśniejszy Pan!
Przeciągły szmer przebiegł po ławkach reprezentantów narodu. Oczy podniosły się ku trybunom i przekonano się, że to z trybun przeznaczonych dla byłych członków konstytucji okrzyki się rozlegały.
— Dobrze panowie!... mruknął Couthon, jutro się zajmiemy wami.
Cisza zapanowała.
Król dał znak, iż chce mówić.
Mowa, którą wypowiedział, napisana przez Duporta du Tertre z nadzwyczajną szczerością, wywarła wielkie wrażenie. Zalecała potrzebę utrzymania porządku i zjednoczenia się w imię miłości ojczyzny.
Pastoret przewodniczył Zgromadzeniu.
Król powiedział w mowie, iż: „potrzebuje być kochanym“.
— I my również, Najjaśniejszy Panie!... odpowiedział prezes, potrzebujemy być kochani przez ciebie.
Cała sala zagrzmiała oklaskami.
Król uważał w swej mowie rewolucję za skończoną.
Przez chwilę całe Zgromadzenie myślało to samo.
Aby tak się stało, potrzeba było królowi nie ulegać księżom z dobrej woli, a emigrantom z musu.
Wrażenie sprawione na Zgromadzeniu rozeszło się po całym Paryżu.
Wieczorem król z rodziną udał się do teatru.
Wielu płakało, on sam nawet, tak mało usposobiony do czułości tego rodzaju, miał jednak łzy w oczach.
Podczas nocy król napisał listy do wszystkich panujących, zawiadamiając ich o przyjęciu przez siebie konstytucji 1971 roku.
Wiadomo zresztą, iż pewnego dnia, w chwili uniesienia zaprzysiągł tę konstytucję, nim jeszcze była ukończoną.
Nazajutrz Couthon przypomniał sobie o trybunach.
Oznajmił, iż ma wnieść projekt.
Znano już projekty Couthona i chętnie go słuchano.
— Obywatele!... rzekł Couthon, żądam, aby znikł z tej sali wszelki ślad przywilejów, a tem samem, aby wszystkie trybuny otwarte były dla publiczności.
Wniosek przyjęto jednogłośnie.

Nazajutrz lud zajął trybuny byłych deputowanych i zniszczył w ten sposób ślady dawnego Zgromadzenia konstytucyjnego.

ROZDZIAŁ III.
FRANCJA I OJCZYZNA.

Jak powiedzieliśmy już o tem, nowe Zgromadzenie uzbroiło się wyłącznie przeciw szlachcie i księżom.
Była to rzeczywiście wyprawa krzyżowa, tylko sztandary w miejsce: Bóg tak chce, nosiły napis: Lud tak chce.
Dziewiątego października, w dniu uwolnienia Lafayetta, Gallois i Gensonné czytali raporty o zaburzeniach religijnych w Wandei.
Raporty były umiarkowane, więc wrażenie zrobiły głębokie.
Kto je natchnął jeżeli nie napisał?
Polityk jeden bardzo zręczny. Zobaczymy go wkrótce wchodzącego na widownię działania i do naszej książki.
Zgromadzenie było tolerującem.
Jeden z jego członków Fauchet, żądał, aby rząd zaprzestał płacić księżom, odmawiającym posłuszeństwa władzy, aby jednak płacił starcom i kalekom:
Duclos poszedł dalej. Odwołując się do tolerancji, żądał, aby pozostawiono księżom wszelką wolność w składaniu przysięgi.
Jeszcze dalej posunął się biskup konstytucyjny Torne.
Oświadczył, iż odmowa przysięgi jest u księży dowodem cnót wielkich.
Zobaczymy zaraz, jaki wpływ wywarła ta tolerancja na dewotów z Awinonu.
Po nieskończonych sporach co do księży konstytucyjnych, wzięto się do emigrantów.
Było to przejście od wojny wewnętrznej do zewnętrznej, było to dotknięcie dwóch ran Francji.
Fauchet rozbierał kwestję klasztorną, Brissot kwestję emigracji.
Ten ostatni podniósł ją ze strony wzniosłej i ludzkiej, podniósł ją z punktu, na którym rok pierwej zostawił ją umierający Mirabeau.
Brissot żądał, aby rozróżniano emigrację z trwogi, od emigracji z nienawiści; żądał pobłażania dla pierwszej; surowości dla drugiej.
Zdaniem Brissota nie można zamykać obywateli w królestwie: przeciwnie, trzeba im zostawić wszystkie wyjścia otwarte.
Brissot nie żądał nawet konfiskaty mienia emigrantów z nienawiści, żądał tylko, aby przestano płacić dochody tym, którzy się przeciw Francji uzbrajali.
Zadziwiająca rzecz istotnie! Francja nie przestawało płacić za granicą Kondeuszom, Lambescom i Karolom Lotaryngskim.
Zobaczymy zaraz, jak odpowiedzieli oni na to łagodne postępowanie.
Gdy Fauchet kończył mowę, nadeszły wiadomości z Awinionu.
Gdy kończył Brissot swoje, odebrano wieści z Europy.
Następnie zabłysła wielka jasność z zachodu, na podobieństwo wielkiego pożaru, były to wiadomości z Ameryki.
Zacznijmy od Awinionu.
Objaśnijmy w krótkości historję tego drugiego Rzymu.
Benedykt XI-ty zmarł w roku 1304 w sposób gorsząco nagły, mówiono, iż został otruty figami.
Filip Piękny, który ręką Colonny znieważył Bonifacego VIII-go, miał oko zwrócone na Perugję, gdzie się odbywało conclave.
Oddawna zamierzał on przenieść stolicę papieską z Rzymu do Francji, ażeby ciągnąć z niej korzyści, ażeby, jak mówi nasz wielki mistrz Michelet: Dyktować jej bulle zyskowne, wyzyskiwać nieomylność, ażeby z Ducha Świętego uczynić poborcę i zawiadowcę domu Francji.
Pewnego dnia przybył do króla posłaniec okryty kurzem, umierający ze znużenia i zaledwie mówić mogący.
Przyniósł on wiadomość, że parafja francuska i anti-francuska, tak się równoważyły na conclave, iż dotąd nikt na Papieża nie otrzymał kreski, mówiono też o zebraniu nowego conclave w innem mieście.
Postanowienie to nie podobało się Perugijczykom, chcieli oni mieć zaszczyt wyboru papieża w ich murach.
Otoczyli conclave i nie dopuszczali przynoszenia posiłku kardynałom.
Kardynałowie zaczęli głośno narzekać.
— Wybierzcie papieża!... wołali Perugijczycy, a dostaniecie jeść i pić.
Kardynałowie wytrzymali dwadzieścia cztery godzin.
Po dwudziestu czterech godzinach powzięli postanowienie.
Postanowili, że stronnictwo anti-francuskie wybierze trzech kardynałów, a francuskie wybierze z pomiędzy nich Papieża.
Stronnictwo anti-francuskie wybrało trzech jawnych nieprzyjaciół Filipa Pięknego. W ich liczbie znajdował się Bertrand de Got, arcybiskup z Bordeaux. Był on znany lepiej, jako przyjaciel osobistych swych interesów, niż jako wróg Filipa Pięknego.
Wysłano gońca z tą wiadomością.
Przebył on drogę w cztery dni i cztery noce i przybył umierający ze zmęczenia.
Nie było czasu do stracenia.
Filip wysłał umyślnego de Bertranda de Got i naznaczył mu schadzkę w lesie Andelys.
Widzenie to miało miejsce podczas nocy ciemnej, na rozdrożu.
Wśród takich miejscowości, ludzie chciwi wzywali szatana i przysięgając, iż będą mu lennikami, całowali jego rosochatą nogę.
Nadmienia się tu, iż dla uspokojenia biskupa, odprawiono najsamprzód mszę świętą, a potem na ołtarzu podczas Podniesienia król i prałat przysięgli tajemnicę. Zgaszono śwjatło, usunięto krzyż i naczynia poświęcane, jakby z obawy profanacji wobec sceny, która nastąpić miała.
Arcybiskup i król zostali sami.
Kto o tem, co usłyszymy, uwiadomił Willaniego?...
Szatan zapewne, bo on był niezawodnie pośrednikiem tej schadzki.
— Arcybiskupie, Bertrandzie de Got!... rzekł król, mam możność uczynienia cię Papieżem i dlatego przyszedłem da ciebie.
— Dowody?... zapytał Bertrand de Got.
— Oto one... odparł król, i pokazał list od swoich kardynałów, którzy nie pisząc, iż wybór był już zrobionym, pytali, kogo chce mieć papieżem.
— Co mam uczynić, aby zostać wybranym?... zapytał Gaskończyk, drżąc z radości i rzucając się do nóg Filipa.
— Zobowiązać się do wypełnienia sześciu łask, o które prosić będę.
— Mów, królu!... zawołał Bertrand de Got, jestem poddanym twoim, i słuchać cię powinienem.
Król podniósł arcybiskupa, pocałował go w usta i powiedział:
— Sześć łask, następujących żądam od ciebie:
Bertrand de Got słuchał z całą uwagą, obawiał się bowiem nie tego, aby król nie zażądał czegoś, coby kompromitowało jego sumienie, lecz aby nie żądał rzeczy niemożliwych.
— Pierwszą łaską... rzekł Filip, to pogodzenie mnie z kościołem i wyjednanie przebaczenia za występek, jaki uczyniłem, aresztując w Ananji papieża Bonifacego VIII-go.
— Dobrze!... powiedział Bertrand de Got.
— Drugą, to zdjęcie exkomuniki ze mnie i moich.
Flip był wyklętym.
— Dobrze!.. wyrzekł Bertrand, zdziwiony, iż żądano od niego tak mało, czyniąc dla niego tak wiele.
— Chcę po trzecie, abyś mi zabezpieczył w mojem królestwie dziesięciny duchowne na lat pięć, dla wyrównania wydatków poniesionych na wojnę z Flandrją.
— Dobrze!
— Chcę po czwarte, abyś zniszczył bullę papieża Bonifacego: „Ausculta filii.“
— Zgadzam się.
— Chcę po piąte, abyś powrócił do godności kardynałów: Marka Jecobo i Piotra de Colonna, i udzielił tej godności kilku przyjaciołom moim.
— Zgadzam się! zgadzam się najchętniej!
Poczem gdy Filip milczał:
— A szósta łaska, królu? — zapytał arcybiskup niespokojnie.
— O szóstej... odpowiedział Filip Piękny, będę mówił w właściwym czasie i miejscu, gdyż to rzecz ważna i tajemnicza...
— Ważna i tajemnicza?... powtórzył Bertrand de Got.
— Ważna i tak tajemnicza, iż żądam, abyś mi ją naprzód na krucyfiks zaprzysiągł.
I zdjął krzyż z piersi i podał go arcybiskupowi.
De Got nie zawahał się ani chwili, był to bowiem ostatni szczebel, który go dzielił od papiestwa.
Wyciągnął rękę nad wizerunkiem Zbawiciela i wyrzekł głosem pewnym:
— Przysięgam!
— Dobrze... powiedział król. W którem z miast mego królestwa chcesz być koronowanym?
— W Lyonie.
— Chodź więc ze mną! Jesteś papieżem pod imieniem Klemensa V-go.
Klemens V-ty poszedł za Filipem Pięknym, lecz był mocno zaniepokojony o szóste życzenie królewskie.
W dniu, w którym mu je król objawił, uważał, że to rzecz tak małej wagi, iż nie robił żadnej trudności, było to żądanie zniesienia zakonu Templariuszów.
Wszystko to nie było widocznie zgodnem z wolą Bożą, bo Bóg okazał gniew swój w sposób doraźny.
W chwili oto, gdy orszak wychodząc z kościoła, w którym papież, Klemens V-ty był koronowanym, przechodził obok muru, przeciążonego widzami, mur ten runął, zranił króla, zabił księcia Bretanji, a przewrócił papieża.
Tjara spadła mu z głowy i potoczyła się w rynsztok.
W tydzień później, na bankiecie, wydanym przez nowego papieża, między ludźmi jego świątobliwości i kardynałami wszczęła się kłótnia.
Brat papieża, chcąc rozdzielić zwaśnionych, został zabitym.
Były to wszystko złe wróżby.
Do złych wróżb przyłączyły się złe przykłady. Papież wyzyskiwał Europę, lecz był wyzyskiwanym przez kobietę.
Była nią piękna Brunizonda. Więcej ona, jak mówią ówcześni kronikarze, kosztowała chrześcijaństwo, niżeli ziemia święta.
A jednakże papież wypełniał uczynione obietnice jednę po drugiej. Papież, którego wybrał Filip, był to jego papież, jego własność, rodzaj niejako kury o złotych jajkach, które znosić trzeba było rano i wieczorem.
Każdego dnia, jak kupiec wenecki, brał Filip funt mięsa od swego dłużnika z miejsca, z którego mu się podobało.
Nakoniec Bonifacy VIII-y ogłoszony został heretykiem i fałszywym papieżem.
Król wyjęty z pod klątwy.
Dziesięciny duchowne zapewnione na lat pięć.
Dwunastu kardynałów wybranych dla pobożnego króla.
Bulla Bonifacego VIII-go, zamykająca Filipowi Pięknemu worek duchowieństwa, zniesiona!
Zakon Templarjuszów zniesiony, a Templarjusze aresztowani.
Pierwszego maja 1308 roku, umarł cesarz austrjacki, Albert.
Filipowi Pięknemu przyszła wtedy myśl osadzenia na tronie brata swego, Karola Walezjusza.
I tu jeszcze Klemens V-ty miał się starać o to, aby tę myśl przeprowadzić.
Niewola zaprzedanego człowieka ciągle wzrastała.
Biedna dusza Bertranda de Got okiełznana i ujarzmiona, miała być popędzaną aż do piekieł przez króla Francji.
Zdobyła się nareszcie na odwagę, aby zrzucić swego straszliwego jeźdźca.
Klemens V-ty pisał się jawnie na korzyść Karola Walezjusza, skrycie zaś działał przeciwko niemu.
Od tej chwili trzeba było myśleć, jakim sposobem ujść z królestwa, gdzie życie papieża tem mniej miało pewności, iż od czasu nominacji dwunastu kardynałów, przyszłe wybory pontyfikalne były zupełnie zależnemi od króla Francji.
Klemens V-ty przypomniał sobie o figlach Benedykta XI-go, Z Poitiers, gdzie się znajdował, zdołał ujść nocą i dostać się do Awinjonu.
Dość trudno jest wytłómaczyć, co to był wtedy ten Awinjon.
Była to Francja i nie była to Francja.
Była to granica, ziemia schronienia, cząstka państwa, stara municypalność, republika, jak St. Maryńska.
Tylko, że była rządzoną przez dwóch królów.
Przez króla Neapolitańskiego, jako księcia Prowancji.
I przez króla Francji jako hrabiego Tuluzy.
Każdy z nich miał władzę nad połową Awinjonu.
Żaden z nich nie mógł aresztować zbiega na terytorjum drugiego.
Klemens V-ty schronił się naturalnie na część miasta, należącą do króla Neapolitańskiego.
Jeżeli jednak wymykał się z pod władzy Filipa Pięknego, nie uchronił się od przekleństwa Wielkiego Mistrza Templarjuszów.
Wstępując na stos, Jakób Molay zawezwał uroczyście dwóch swoich katów, iżby przed końcem roku stawili się przed sąd Boga.
Klemens V-ty pierwszy stawił się na grobowe wezwanie.
W siedem miesięcy później przyszła kolej na Filipa Pięknego.
W jaki sposób umarł?
Dwa o tem pozotały podania.
Oba zdają się być zemstą, pochodzącą z ręki Boga.
Według Sauvage‘a, król umarł na polowaniu.
Uniesiony przez konia w chwili, gdy nacierał na idącego ku sobie jelenia, uderzył z taką siłą o drzewo, iż spadł na ziemię, raniony w serce, a przeniesiony do Corbeil, umarł wkrótce tamże.
Wilhelm de Nangis opowiada, że Filip umarł wskutek choroby, „nieznanej doktorom“, że choroba ta była powodem wielkiego podziwu, jako też przerażenia, tem więcej, że ani puls, ani nic nie okazywało, iżby był chorym, a tem więcej zagrożonym śmiercią. Kazał się zawieźć do Fontainblau, miejsca swego urodzenia, gdzie wobec wielkiej liczby zebranych przyjął Sakramenta z gorliwością i nabożeństwem zadziwiającem, poczem oddał ducha Bogu.
Dante zaś mówił, iż umarł rozpłatany przez dzika.
Papieże: Jan XXII, Benedykt XII i Klemens VI, po śmierci Klemensa V-go, zamieszkiwali w Awinjonie i czekali przyjaznej chwili, aby go nabyć.
Ta chwila nadeszła dla ostatniego z nich.
Młoda, nieletnia jeszcze Joanna Neapolitańska, darowała go wzamian za absolucję udzieloną swoim kochankom splamionym strasznem morderstwem.
Przyszedłszy do pełnoletności, chciała odwołać cesję, ale Klemens VI-ty trzymał się mocno przy zdobyczy, tak, że nawet gdy Grzegorz XI przeniósł stolicę papieską w 1377 do Rzymu, Awinjon administrowany przez legata, pozostał przy tejże stolicy.
Należał do niej jeszcze w roku 1781, gdy nadeszły wypadki, które wywołały to długie zboczenie od przedmiotu.
Tak, jak wtedy, gdy Awinjon był rozdzielony między króla Neapolitańskiego, hrabiego Prowancji, i króla Francji hrabiego Tuluzy, były dwa Awinjony w jednym.
Awinjon księży i Awinjon handlowy.
Awinjon księży miał sto kościołów, dwieście klasztorów i pałac papieski.
Awinjon handlowy miał rzekę, fabryki jedwabiów, przewóz towarów z Ljonu do Marsylji oraz z Nimes do Turynu.
Tak się składało w tem nieszczęśliwem mieście, że byli tam Francuzi królewscy i Francuzi papiescy.
Francuzi królewscy byli to prawdziwi Francuzi.
Francuzi papiescy byli prawie Włochami.
Francuzi królewscy to jest kupcy i przemysłowcy, zaledwie z wielkim trudem, z wielkiemi wysiłkami mogą starczyć na wyżywienia żon i dzieci.
Francuzi włoscy, to jest księża, mieli wszystko: władzę i bogactwa. Byli to opaci, biskupi, arcybiskupi, kardynałowie, próżniacy, eleganci, zuchwalcy, adjutanci dam wielkich, nieograniczeni władcy kobiet z ludu, które klękały przy ich przejściu, by ucałować białe ich ręce.
Czy mam wam jaki przykład przedstawić?
Weźcie oto pięknego opata Maury; jest to franko-włoch, syn szewca, arystokrata na wzór Lauzuna, dumny jak Clermont-Tonnere, zuchwały jak lokaj.
Wszędzie jest tak, że dzieci kochają się, zanim zostaną ludźmi.
W Awinjonie rodzą się one z wzajemną nienawiścią.
Czternastego września, 1791 roku, w czasie Zgromadzenia konstytucyjnego, dekret królewski przyłączył do Francji Awinjon z hrabstwem Venaissin.
Od roku zatem Awinjon był raz w ręku partj i francuskiej, drugi raz w anti-francuskiej.
Burza rozpoczęła się w roku 1790.
Papiści jednej nocy zabawiali się wieszaniem manekina w trójkolorowym stroju.
Na ten widok zadrżał zrana Awinjon francuski.
Porwano z mieszkań czterech papistów i powieszono w miejsce manekina.
Partja francuska miała na czele dwóch młodych ludzi: Duprata i Mainvilla, oraz człowieka w pewnym już wieku nazwiskiem Lescuyer.
Ten ostatni był francuzem w całem znaczeniu tego słowa, rodem z Pikardji, charakteru gwałtownego lecz rozważnego zarazem, mieszkał w Awinjonie jako notarjusz i sekretarz w magistracie.
Ci trzej naczelnicy zebrali dwa lub trzy tysiące żołnierzy, i zrobili z nimi wyprawę na Carpentras, która im się nie udała.
Deszcz zimny, mrożący, pomieszany z gradem, jeden z tych co spadają z gór Ventoux, rozproszył wojska Manivilla, Duprata i Lescuyera tak, jak burza rozproszyła flotę Filipa II-go.
Kto spuścił ten deszcz cudowny? Kto miał siłę rozproszenia wojska rewolucyjnego?
Dowódcy podejrzewali Katalończyka Patusa.
W Awinjonie prędko staje się zadość sprawiedliwości, zabijają zdrajców.
Patus został zabity.
Z kogo składało się wojsko przedstawiające partję francuską?...
Z chłopców, tragarzy i dezerterów.
Szukano człowieka z ludu, aby dowodził nimi.
Sądzili, że go znaleźli w osobie niejakiego Jouvre zwanego Jourdanem.
Urodził się on w Saint-Justes w pobliżu Puyen-Velay, był najpierw mulnikiem, potem żołnierzem, a w końcu karczmarzem w Paryżu.
W Awinjonie sprzedawał marzannę.
Chełpił się z popełnionych morderstw i zbrodni.
Pokazywał wielką szpadę, którą, jak twierdził, uciął głowę komendantowi Bastylji i dwom oficerom służbowym w dniu szóstym października.
Trochę przez szyderstwo, trochę z obawy, do przezwiska Jourdan, lud dodał mu przydomek: Ścinacz głów {Coupe-téte).
Duprat, Mainville, Lescuyer i generał ich Jourdan, dość długo byli panami miasta, aby przestano ich się obawiać.
Zawiązał się przeciwko nim spisek, zręczny i tajemniczy, jakiemi są zwykle spiski przez księży knowane.
Szło o rozbudzenie fanatyzmu religijnego.
Żona partjoty francuskiego urodziła dziecię bez rąk.
Rozeszła się wieść, iż patrjota ów skradł nocą srebrnego aniołka z kościoła i obłamał mu ręce, a dziecię kaleka było karą niebios.
Ojciec musiał się schronić, gdyż rozerwanoby go na sztuki, chociaż nie wiedziano nawet z jakiego kościoła skradzionym był aniołek.
Opatrzność protegowała przedewszystkiem rojalistów, bez względu, czy byli powstańcami w Bretanji, czy papistami w Awinjonie.
W 1789 roku, Najświętsza Panna zaczęła płakać w jednym kościele przy ulicy du Bac.
W 1790 roku objawiła się w lasku Wandejskim na starym dębie.
W 1791 roku, rozproszyła armję Duprata i Mainvilla rzucając jej gradem w oczy.
Nakoniec w kościele Kordyljerów okazała żal nad obojętnością ludu w Awinjonie.
Ten ostatni cud, stwierdzony przeważnie przez kobiety, gdyż mężczyźni wiary mu nie dawali, wzburzył cokolwiek umysły, zwłaszcza, że inna wieść podniecająca rozeszła się po mieście.
Oto wielki kufer napełniony srebrem, został wyniesiony za miasto.
Nazajutrz nie było mowy o jednym, lecz o sześciu kufrach.
Na trzeci dzień zrobiło się z tego osiemnaście pak pełnych.
Cóż to było za srebro w tych pakach?...
Były to przedmioty z lombardu, które partja francuska opuszczając miasto, chciała jak mówiono zabrać ze sobą.
Wiadomość wywołała w mieście burzę, a ta jak wicher, jak ów sławny wicher Zoa-zou zawsze sprowadza spustoszenie.
Bieda tak była wielka w Awinjonie, iż każdy miał coś w zastawie.
Jakkolwiek mało zastawiał biedny, miał się jednak przez to za zrujnowanego.
Bogatego rujnuje strata miljona, biednego strata łachmana; wszystko względnem jest na świecie.
Było to szesnastego października, jednej niedzieli wieśniacy z okolic przyszli do miasta na mszę w kościele. W owej epoce każdy chodził uzbrojony. Chwila zatem dobrze była wybraną, cios dobrze wymierzony.
Nie szło już o stronnictwo, ale o złodziei, którzy okradli biednych.
Tłum napływał do kościoła Kordyljerów, wieśniacy, mieszczanie, rzemieślnicy, tragarze; biali, czerwoni, trójkolorowi krzyczeli, aby natychmiast zdano im rachunki na ręce Lescuyera.
Dlaczego wybrano Lescuyera?...
Niewiadomo.
Wtem przyprowadzono Lescuyera do kościoła.
Chciał się schronić do ratusza, ale go poznano, porwano i zaczęto popychać ku kościołowi kułakami, nogami i kijami.
Znalazłszy się w kościele, nieszczęśliwy, blady, lecz spokojny, wszedł na mównicę i chciał się usprawiedliwiać.
Dość było mu powiedzieć: „Otwórzcie lombard i pokażcie ludowi, że wszystkie przedmioty zastawione, znajdują się na miejscu“.
Ale Lescuyer zrobił inaczej.
— Bracia moi!... zawołał, uważałem rewolucję za konieczną i popierałem ją wszystkiemi siłami...
Nie pozwolono mu dalej mówić, nie chciano, aby się uniewinnił.
Straszliwy Zoa-zou, ostry, jak wiatr północny, przerwał mu mowę. Tragarz jakiś stanął za nim na mównicy i zrzucił go motłochowi.
Zaraz też szczwanie się rozpoczęło. Zawleczono nieszczęśliwego przed ołtarz.
W chórze, Lescuyer żywy jeszcze zdołał umknąć z rąk morderców i wpaść do sali.
Jakaś litościwa ręka podała mu przybory do pisania.
Niespodziewana ta pomoc, dała mu chwilę wypoczynku.
Jakiś szlachcic bretoński, który idąc do Marsylji, wszedł przypadkiem do kościoła, zlitował się nad nieszczęśliwą ofiarą, i z odwagą, i uporem bretończyka, chciał ją ratować.
Dwa lub trzy razy odepchnął kije i noże wołając:
— Panowie, w imię prawa!... panowie, w imię honoru!... panowie, w imię ludzkości!...
Wtedy noże i kije zwróciły się ku niemu, lecz bretończyk zasłaniał Lescuyera swojem ciałem, i wołał wciąż: „panowie w imię ludzkości!...”
Lud znużył się nareszcie czekaniem na swoją zdobycz, porwał szlachcica i chciał go powiesić.
Ale trzej ludzie z tłumu uwolnili nieznajomego: „Skończmy najprzód z Lescuyerem, wołali, tego znajdziemy łatwo i później“.
Argument przypadł ludowi do przekonania; puszczono bretończyka i zmuszono do ucieczki.
Nazywał się on de Resély.
Lescuyer nie miał czasu na pisanie, zresztą jego usprawiedliwienie nie byłoby czytanem; tłum był za wielki.
Pośród tego tłumu, Lescuyer spostrzegł za ołtarzem małe drzwiczki; gdyby mógł się do nich dostać, byłby może ocalonym!...
Rzucił się ku nim w chwili, gdy się tego najmniej spodziewano.
Mordercy stanęli zdziwieni. Nagle u stóp ołtarza robotnik z fabryki jedwabiów tak silnie uderzył nieszczęśliwego zbiega kijem w głowę, że kij się roztrzaskał, a Lescuyer ogłuszony padł, jak wół pod obuchem i potoczył się tam właśnie, gdzie sobie życzono — do stóp ołtarza.
Gdy kobiety aby ukarać usta, które wyrzekły bluźnierstwo rewolucyjne: „Niech żyje wolność“, krajały mu usta w płaty, — mężczyźni wyskakiwali na jego brzuchu, miażdżąc go, jak świętego Stefana kamieniami.
Lescuyer wołał zakrwawionemi usty:
— Przez litość bracia moi!... w imię ludzkości siostry moje!... zabijcie mnie!...
Żądał biedak za wiele.
Musiał wycierpieć wszystkie męki konania!..
Oto jakie to wieści przychodziły do Zgromadzenia prawodawczego w odpowiedzi na filantropijną mowę Faucheta.
Prawda, że na trzeci dzień nadeszła znów inna wiadomość.
Duprat i Jourdan zawiadomieni zostali o tem, co się działo, lecz gdzie szukać ludzi swych rozproszonych?...
Duprat powziął myśl, iżby uderzyć na gwałt w sławny dzwon srebrny, który odzywał się tylko w dwóch wypadkach: przy wyborze oraz przy śmierci papieża.
Wydawał on dźwięk dziwny, tajemniczy...
Dźwięk ten wywarł podwójne wrażenie, zmroził serca papistów a dodał odwagi rewolucjonistom.
Na dźwięk tajemniczego dzwonu, wieśniacy wyszli z miasta i uciekli w kierunku swych mieszkań.
Jourdan na wezwanie srebrnego dzwonu, zebrał prawie trzystu swoich żołnierzy, opanował bramy miasta i postawił dla ich strzeżenia stu pięćdziesięciu ludzi.
Z innymi stu pięćdziesięcioma poszedł na Kordyljerów.
Miał dwie armaty, wycelował na lud i wystrzelił, poczem wszedł do kościoła.
Kościół był pusty, pod ołtarzem jęczał nieszczęśliwy Lescuyer.
Nie mógł umrzeć. Dlaczego ta masa krwawa, chociaż zdawała się być jedną raną, żyła jeszcze?...
Wleczono go tak przez ulice. Wszędzie, gdzie przechodzono, zamykały się okna z okrzykami:
— Ja nie trzymałem z Kordyljerami!...
Jourdan i jego stu pięćdziesięciu ludzi mogli teraz robić z Awinjonem i jego trzydziestoma tysiącami mieszkańców, coby tylko chcieli, tak wielką była groza.
Uczynił z nimi na małą skalę to, co Marat i Panis zrobili z Paryża drugiego września.
Zobaczymy później, dlaczego mówimy Marat i Panis, a nie Danton.
Zamordowano od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu nieszczęśliwych i wrzucono trupy do lochów papieskich w wieży Glaciere.
Wiadomość ta, kazała zapomnieć o śmierci Lescuyera.
Co się tyczy emigrantów, których bronił Brissot i dla których żądał otworzenia bram Francji, oto wiadomości o ich czynach.
Godzili Austrję z Prusami i usiłowali uczynić dwóch przyjaciół z tych dwóch zaciętych wrogów.
Zrobili, że Rosja zakazała naszemu posłowi ukazywać się na ulicach Petersburga, i że posłała ministra do wychodźców Koblencji.
Zrobili, że Bern ukarało jedno z miast szwajcarskich, za to, że śpiewało „Ca ira“ rewolucyjne.
Sprawili, że Genewa, ojczyzna Roussa, który tyle uczynił dla rewolucji, skierowała na nas paszcze armat swoich.
Sprawili, że arcybiskup w Liége odmówił przyjęcia posła francuskiego.
Królowie sami z siebie wielu jeszcze innych rzeczy dokonali.
Rosja i Szwecja odesłały Ludwikowi XVI nierozpieczętowane depesze, donoszące o przyjęciu konstytucji.
Hiszpanja wydała inkwizycji Francuza, który tylko zadaniem sobie śmierci, san-benito, czyli tortur uniknął.
Wenecja wyrzuciła na plac św. Marka trupa człowieka zamordowanego nocą, z rozkazu rady dziesięciu, z tym prostym napisem: „zaduszony jako wolno-mularz“.
Cesarz Austrjacki i król Pruski odpowiedzieli wreszcie, ale odpowiedzieli pogróżkami.
Do wojny domowej w Wandei, do wojny domowej na południu, przybyła zatem perspektywa nowej jeszcze wojny.
Z za oceanu dochodziły jęki ludności z wyspy, którą mordowano.
Cóżto za jedni ci czarni niewolnicy, którym sprzykrzyła się rola kowadeł i chcą być młotami?...
To murzyni z St. Domingo, zabawiający się w krwawy odwet.
Jakże się to stało?
Opowiemy w dwóch słowach.
Konstytucja przyrzekła wolność murzynom. Oże, młody mulat, jedno z tych serc dzielnych, których tyle bywało, przebył morza z dekretami w chwili, gdy miały być ogłoszone.
Chociaż żaden urzędowy rozkaz nie poparł jeszcze tych dekretów, Oże, naglony żądzą swobody, wezwał gubernatora, aby je ogłosił.
Gubernator kazał aresztować zuchwalca. Oże schronił się na hiszpańską stronę wyspy.
Wiadomo, jakiem okiem patrzyła Hiszpanja na rewolucję. Oże został wydany.
Oże został rozszarpany kołem! Paniczny strach zapanował, gdy go stracono; podejrzewano, iż miał licznych sprzymierzeńców. Plantatorowie uczynili się sędziami i wykonywali egzekucje.
Pewnej nocy zbuntowało się 60 tysięcy murzynów. Biali zostali przebudzeni ogromnym pożarem, który zniszczył ich plantacje.
W tydzień później pożar został krwią przygaszony.
Co zrobiła Francja, ta biedna salamandra, zamknięta w ognistem kole?

Zobaczymy.

ROZDZIAŁ IV.
WOJNA.

W pięknej i energicznej swej mowie o emigrantach, Brissot wypowiedział jasno zamiary królów, objaśnił rodzaj śmierci, jaką gotowali rewolucji.
Czy ją zabić zamierzali?
Nie, pragnęli ją zdusić.
Brissot zrobił przegląd ligi europejskiej, i ukazawszy jednych monarchów ze szpadą w ręku, wywieszających śmiało sztandar nienawiści, innych kryjących tę nienawiść pod maską obłudy, zawołał:
— Dobrze zatem, przyjmijmy wyzwanie Europy arystokratycznej, i nie czekajmy aż nas zaczepi, ale zaczepmy sami.
Głośne oklaski zawtórowały mówcy.
Brissot odgadł myśl świętą, myśl poświęcenia, myśl, która przewodniczyła wyborom z 1791 roku, odgadł wojnę.
Nie tę wojnę samolubną, którą wydaje despota, aby pomścić zniewagi zadane swemu tronowi, swej godności, lub jednemu ze swych sprzymierzonych, nie tę wojnę, w której chodzi o zagrabienie cudzej prowincji, ale wojnę, która niesie z sobą iskrę życia; wojnę, której metaliczny odgłos trąbki woła gdzie tylko dojdzie: „Powstańcie, którzy pragniecie być wolnymi, bo wam wolność przynosimy!“
I w istocie, świat zaczął uczuwać coś, jakby wielki szmer, wzmagający się coraz bardziej na podobieństwo przypływu morza.
Ten szmer, była to pogróżka 30-tu miljonów głosów. Nie mówiły one jeszcze, ale szemrały, a Brissot wytłumaczył te szmery w sposób: „nie czekajmy aż nas uderzą, uderzmy sami“.
Od chwili, gdy na te groźne słowa odpowiedział grzmot oklasków, Francja była potężną, była pewną zwycięstwa.
Przejrzyjmy pobieżnie różne sprawy poszczególne, aby co najprędzej przystąpić do tego, co do opowiedzenia pozostaje.
Odgłos wypadków w Wandei, morderstwa w Awinjonie, zniewaga Europy, rozległy się w Zgromadzeniu prawodawczem, jak uderzenie piorunu.
Dnia 20-go października, Brissot zadawalniał się nałożeniem podatków na dobra emigrantów.
Dnia 25-go tegoż miesiąca Condorcet skazał dobra ich na sekwestr, a nadto, wymagał od nich przysięgi obywatelskiej. Żądał przysięgi obywatelskiej od ludzi, którzy się trzymali zdala od Francji, i byli przeciwko Francji uzbrojeni.
Powstało wówczas dwóch reprezentantów, którzy stali się Barnavem i Mirabeau tego nowego zgromadzenia: powstali Vergniaud i Isnard.
Vergniaud, jedna z tych natur sympatycznych, czułych, poetycznych, z tych natur, jakie zwykle rewolucje pociągają ku sobie, pochodził z żyznego Limoges.
Więcej czuły i serdeczny aniżeli namiętny, wzrosły w szczęśliwych warunkach, zwrócił był na siebie uwagę Turgota, intendenta z Limousin, i ten wysłał go do szkół w Bordeaux. Wymowa Vergniaud‘a była tak cierpką i gwałtowną, jak Mirabeau, natchniona duchem Greków, przeładowana mitologją, mniej jednak była rozwlekła i mniej dobitna niż Barnava. Najbardziej żywotną częścią tej wymowy, był głos dźwięczący o litość. Pośród gwałtownych i wzniosłych uniesień trybuny, z jego piersi płynął zawsze głos żądający litości. Przywódca stronnictwa niezadowolonych, gwałtownych, kłótliwych, wznosił się zawsze spokojny i pełen godności po nad okoliczności, chociażby one śmiertelnemi być miały. Nieprzyjaciele nazywali go niezdecydowanym, miękkim, obojętnym, zapytywali o jego duszę, bo zdawała się nieobecną i mieli słuszność. Dusza zamieszkiwała w nim tylko wówczas, gdy gwałtem przywoływał ją do piersi: cała jego istota oddana była kobiecie; błądziła ona na jego ustach, błyszczała w oczach i dźwięczała na strunach harfy; należała do pięknej, dobrej, zachwycającej Kandelji.
Isnard był wcieleniem namiętności. Urodzony w Grasse, w kraju kwiatów i wiatru północnego, posiadał gwałtowność tego powietrznego olbrzyma, co jednym podmuchem wstrząsa skałami i kwiaty z liści odziera. Gdy głos jego po raz pierwszy, rozległ się w Zgromadzeniu, sprawił wrażenie grzmotu. Najobojętniejsi podnieśli głowy, a każdy zadrżał jak Kain, gdy głos Boski usłyszą, i każdy gotów był zapytać: — Azali mnie wołasz, Panie?...
Jeżeli kto przerwał Isnardowi, wtedy:
— Zapytuję... wołał, Zgromadzenie, Francję, świat cały i pana — tu wskazywał na przerywającego — zapytuję, czy jest ktokolwiek, ktoby z dobrą wiarą, z czystem sumieniem chciał utrzymywać, że książęta i emigranci nie spiskują przeciw ojczyźnie?... Zapytuję powtórnie, czy jest kto w tem Zgromadzeniu, ktoby śmiał twierdzić, że każdy spiskujący nie powinien być jaknajśpieszniej oskarżony, ścigany i karany?
Jeżeli jest kto taki, niech wstanie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stanowczo po raz pierwszy słyszano taką siłę słowa. Dzika wymowa pociągała wszystko za sobą niby lawina z Alp spadająca i unosząca ze sobą drzewa, trzody, pastuchów i domy.
Na posiedzeniu zawyrokowano:
„Jeżeli książę francuski Ludwik Stanisław Ksawery, nie powróci w przeciągu dwóch miesięcy, to musi się zrzec praw swych do regencji”.
Następnie 8-go listopada postanowiono:
„Jeżeli emigranci nie powrócą do 1-go stycznia, zostaną jako spiskowi ścigani i karani śmiercią“.
Dnia 29-go listopada przyszła kolej na księży:
„Przysięga obywatelstwa ma być złożoną w przeciągu dni ośmiu.
„Wszyscy którzy jej nie wykonają, będą jako podejrzani o bunt, oddani pod dozór władzy.
„Jeżeli w gminie, w której przebywać będą, wybuchną rozruchy religijne, dyrektorjat departamentu mocen będzie wydalić ich z miejsca zamieszkania.
„Jeżeli nie będą posłusznymi, ulegną karze od jednego do dwóch lat więzienia.
„Gmina, w której siła zbrojna będzie użytą, skazaną będzie na zapłacenie wszelkich kosztów.
„Kościoły służyć będą do odprawiania nabożeństw płatnych przez rząd; te zaś, które się okażą zbytecznemi, będą mogły być zakupione przez inne wyznania.
„Zgromadzenie ceni wszystkie dobre dzieła, które mogą oświecać lud w kwestjach religijnych. Zgromadzenie każe je drukować i będzie wynagradzać autora“.
Było to najzupełniej zgodne z duchem departamentu Paryża; był to duch Barnava, Lafayetta, Lametha, Duporta i Baillego, który był jeszcze merem, ale na wylocie.
W dekrecie wydanym przeciwko księżom, wydanym, jak mówiono, przeciw sumieniu publicznemu, w dekrecie przeciw emigrantom, wydanym, jak mówiono, przeciw związkom familijnym — widziano sposób wypróbowania władzy królewskiej.
Klub umiarkowanych przygotował, a Dyrektorjat w Paryżu poparł protestację, w której proszono Ludwika XVI-go, aby położył veto na dekrecie duchownych dotyczącym.
Jak wiadomo, Konstytucja zawarowała Ludwikowi XV-mu wolność zakładania veto.
Kto podpisał tę protestację? Człowiek, który pierwszy atakował duchowieństwo: Talleyrand! człowiek, który odtąd zajmował się dyplomacją przez lupę, człowiek, który nie zawsze dość jasno zapatrywał się na rewolucję.
Rozgłos królewskiego veto rozszedł się prędko.
Kordyljerzy wysunęli naprzód Kamila Desmoulin, ułana rewolucji, gotowego zawsze zatknąć lancę u mety.
Desmoulin podał także petycję, lecz jako zły mówca, dał ją do odczytania Fauchetowi.
Fauchet przeczytał takową.
Oklaskiwano ją od początku do końca.
Niepodobieństwem było dotknąć kwestji z większym sarkazmem, a jednocześnie zgłębić ją dokładniej.
„Nie skarżymy się — mówił towarzysz szkolny Robespierra i przyjaciela Dantona — nie skarżymy się, ani na konstytucję, która przyznała wolny głos, czyli veto królowi, ani na króla, który z prawa tego korzysta, bo przypominamy sobie zasadę wielkiego polityka Machiavela: naród byłby zbyt niesprawiedliwym i okrutnym, gdyby księciu, który musiał zrzec się władzy najwyższej brał za złe, że się sprzeciwia ciągle życzeniom ogółu, bo dobrowolnie spaść z tak wysoka sprzeciwia się naturze.
„Przejęci prawdą tych słów, nie będziemy nigdy żądać od byłego najwyższego władcy niemożebnej miłości dla wszechwładztwa narodu nie weźmiemy nigdy za złe, gdy położy swoje veto na najlepszych właśnie dekretach“.
Zgromadzenie, jak to już powiedzieliśmy, przyklasnęło i przyjęło petycję, nakazało wciągnąć ją do protokółu i rozesłać do departamentów.
Wieczorem wzburzyli się Umiarkowani.
Wielu członków klubu, reprezentantów Zgromadzenia prawodawczego nie stawiło się wcale na sesję.
Nieobecni dnia wczorajszego, zrobili dnia następnego najście na Zgromadzenie.
Byli w liczbie dwustu sześćdziesięciu.
Zniszczono dekret wczorajszy pośród krzyków i gwizdania z trybun.
Była to wojna między Zgromadzeniem i klubem i klub odtąd oparł się tem silniej na Jakobinach, których przedstawiał Robespierre, oraz na Kordyljerach, reprezentowanych przez Dantona.
Danton zyskiwał na popularności.
Potworna jego głowa, zaczęła się wznosić ponad tłumy; rósł jak olbrzym przed majestatem królewskim i zdawał się doń mówić:
— Strzeż się! morze, po którem żeglujesz, to morze strasznie wzburzone.
Nagle królowa występuje z pomocą Jakobinom przeciw Umiarkowanym.
Nienawiść Marji Antoniny była tem dla rewolucji, czem wichry i nawałnice dla Atlantyku.
Marja Antonina nienawidziła Lafayetta, który ją ocalił 16-go października, lecz pozbawił popularności na dworze 17-go lipca.
Lafayette pragnął zastąpić Baillego, jako mer Paryża.
Królowa zamiast mu pomagać, kazała rojalistom głosować za Pétionem. Dziwne zaślepienie na rzecz Pétiona, grubiańskiego towarzysza podróży w powrocie z Varennes.
Dnia 18-go grudnia król wchodzi na Zgromadzenie, aby położyć veto na dekrecie przeciw duchownym.
W wigilję tego dnia, miała miejsce u Jakobinów ważna demonstracja.
Virchaux, szwajcar z Neuchatel, ten sam, który na placu Marsowym pisał wnioski dla rzeczpospolitej, ofiarował Stowarzyszeniu szpadę damasceńską, przeznaczoną dla generała, który pierwszy zwycięży nieprzyjaciół wolności.
Isnard, wziął szpadę z rąk młodego republikanina, wyciągnął ją z pochwy, a rzucając się na trybunę zawołał:
— Oto miecz zwycięski Anioła mściciela! Francja wyda wielki okrzyk, na który ludy odpowiedzą i okryje się ziemia walczącymi, i nieprzyjaciele wolności zostaną wymazani z listy żyjących!
Ezechiel nie byłby lepiej powiedział.
Miecz wydobyty, nie poszedł już więcej do pochwy; wojna wewnątrz i zewnątrz została ogłoszoną.

Miecz republikanina z Neuchatelu miał uderzyć najpierwej w króla Francji, a potem i w innych.

ROZDZIAŁ V.
MINISTER NA SPOSÓB PANI STAEL.

Gilbert nie widział królowej od dnia, w którym prosiła go, aby zaczekał chwilę w jej gabinecie i zostawiła tam, aby wysłuchał całego planu polityki wiedeńskiej, przez pana de Breteuil przywiezionego. Plan ów zamykał się w tych słowach:
„Uczynić z Barnavem to, co z Mirabeau, zyskać na czasie, zaprzysiąc konstytucję i wypełnić ją literalnie, dla pokazania, iż jest niewykonalną. Francja ostygnie, znudzi się, francuzi są lekkiego usposobienia, zajmie ich coś nowego i myśl o wolności przejdzie; jeżeli zaś nie przejdzie, zyskamy rok czasu, a za rok będziemy gotowi do wojny“.
Gilbert zdziwił się mocno, gdy pewnego poranku zobaczył wchodzącego do siebie kamerdynera królewskiego. Zrazu sądził, że król jest chory, ale kamerdyner uspokoił go i oświadczył, iż proszą go do zamku.
Gilbert żądał objaśnienia, kto go wzywa, ale sługa, mający widocznie stosowne polecenie, powtórzył tylko formułkę:
— Wzywają pana do zamku.
Gilbert był mocno przywiązany do króla, żałował Marji Antoniny więcej jako kobiety, niż królowej. Nie wzbudziła w nim ani miłości, ani poświęcenia, ale czuł dla niej litość głęboką.
Wprowadzono go do antresoli, gdzie przyjmowano Barnava. Kobieta, czytająca w fotelu wstała, gdy zobaczyła wchodzącego.
Gilbert poznał księżnę Elżbietę.
Miał dla niej głęboki szacunek, wiedział bowiem ile anielskiej dobroci mieściło jej serce.
Skłonił się przed nią i zrozumiał zaraz o co chodziło Ani król, ani królowa nie śmieli posłać po niego, uczyniła to Elżbieta.
Pierwsze słowa księżnej przekonały go, iż się nie mylił.
— Nie wiem, panie doktorze... rzekła, nie wiem, czy inni pamiętają dowody życzliwości, jakie złożyłeś bratu mojemu w chwili powrotu naszego z Wersalu, oraz siostrze mojej w czasie przybycia do Varennes, ale ja pamiętam o tem dobrze.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
— Wasza Wysokość... powiedział, Bóg postanowił w swej mądrości, że będziesz posiadać wszelkie cnoty, nawet cnotę pamięci, tak rzadką w dzisiejszych czasach, a nadewszystko u osób koronowanych.
— Nie mówisz pan tego o moim bracie, nieprawdaż panie Gilbert? Brat mój często mówi o panu i bardzo ceni twe doświadczenie.
— Jako lekarza?... zapytał uśmiechając się Gilbert.
— Tak panie, ale wiem również, że pańskie doświadczenie może niemniej dobrze usłużyć królowi jak i królestwu.
— Król jest bardzo dobrym... wyrzekł Gilbert, po cóż zawezwał mnie dzisiaj?
— Nie król wzywa cię dziś, panie doktorze... odparła księżna, rumieniąc się, bo czysta jej dusza kłamać nie umiała, to ja pozwoliłam sobie...
— Ależ to nie zły stan zdrowia męczy tak Waszą Wysokość, ta bladość pochodzi ze znużenia i niepokoju, wcale nie jest wynikiem choroby!...
— Masz słuszność, panie Gilbert, nie o siebie też się lękam lecz o mego brata; on mnie bardzo niepokoi.
— I mnie również... odpowiedział Gilbert.
— O! niespokojność nasza nie pochodzi z jednego bodaj źródła... zauważyła księżna Elżbieta; ja chciałam powiedzieć, że zdrowie jego mnie niepokoi...
— Byłżeby król chorym rzeczywiście?
— Właściwie mówiąc, to nie, ale jest przybitym i zniechęconym. Od dziesięciu dni, uważ pan, że liczę dni, od dziesięciu dni otóż nie wyrzekł do nikogo ani słowa, wyjąwszy kilku wyrazów niezbędnych do mnie, przy grze w triktraka...
— Dziś jedenaście dni temu... podjął Gilbert, jak król był na Zgromadzeniu, aby położyć swoje veto. Czemuż w tym dniu nie oniemiał...
— Czyżby zdaniem pana... zawołała żywo Elżbieta, mój brat powinien był uznać ten bezbożny dekret?
— Mojem zdaniem, księżno, występować przeciw burzliwemu potokowi, przeciw przypływowi morza, przeciw grożącej strasznej burzy, jest to chcieć, aby i król i księżna byli jednocześnie zdruzgotani.
— Więc cóżbyś pan na miejscu mego biednego brata uczynił?
— Jest w tej chwili partja, która wzrasta jak ci olbrzymi z tysiąca i jednej nocy, co to zamknięci w małem naczyniu, w godzinę później rozsadzili takowe, mając sto łokci wysokości...
— Mówisz pan o Jakobinach?
— Mówię o Żyrondystach. Jakobini nie chcą wojny, Żyrondyści jej pragną.
— Wojna!... ależ przeciw komu ta wojna, wielki Boże! Przeciw cesarzowi, bratu naszemu? przeciw królowi hiszpańskiemu, siostrzeńcowi naszemu? Nieprzyjaciele nasi, panie Gilbert, we Francji są, nie zaś zewnątrz kraju, dowodem tego...
Księżna się zawahała.
— Słucham.... rzekł Gilbert.
— Nie wiem, czy mam ci to powiedzieć, doktorze, chociaż dlatego cię wezwałam.
— Możecie mi, księżno, wszystko powiedzieć, bom w każdej chwili gotów oddać życie za króla.
— Panie... zapytała Elżbieta... czy istnieje środek jaki przeciw truciźnie?
Gilbert uśmiechnął się nieznacznie.
— Powszechnego niema, ale każda substancja jadowita ma swój antidot, lubo naprawdę, prawie zawsze bezskuteczny.
— O Boże! mój Boże!...
— Potrzeba jest naprzód wiedzieć, czy ma się do czynienia z trucizną mineralną, czy roślinną. Trucizny mineralne działają zazwyczaj na żołądek i wnętrzności, roślinne na system nerwowy; o którym rodzaju trucizny chce mówić Wasza Wysokość?
— Posłuchaj mnie, doktorze, chcę ci powiedzieć wielką tajemnicę.
— Słucham Waszej książęcej mości.
— Lękam się, żeby nie otruli króla.
— Ktoby mógł dopuścić się tej zbrodni?
— A oto jak się rzeczy mają... Pan Laporte intendent listy cywilnej, znasz go pan?...
— Znam...
— Pan Laporte otóż kazał nas uprzedzić, iż jeden z oficjalistów królewskich, były pasztetnik w Palais-Royal, powraca napowrót do swego zawodu. Człowiek ten, zawzięty Jakobin, powiedział głośno, iż wielkieby dobrodziejstwo wyświadczono Francji, gdyby otruto króla...
— Ludzie, noszący się z myślą podobnej zbrodni, nigdy się nie chwalą z tem naprzód.
— O! panie! to tak łatwo byłoby otruć króla. Na szczęście, człowiek ten ma tylko wydział pasztetniczy.
— Więc Wasza wysokość przedsięwzięłaś środki ostrożności?
— Tak, postanowiliśmy, iż król jadać będzie tylko mięso i chleb przynoszony przez pana Thierry z Ville d‘Avray.
który również obiecał dostarczyć wina. Co do ciast, pani Campan dostała polecenie, aby je kupowała niby dla siebie, to u tego, to znów u drugiego pasztetnika. Szczególniej mamy się wystrzegać cukru tartego...
— Czy dlatego, że łatwo weń wsypać arszeniku?
— Tak, właśnie. Królowa miała zwyczaj dodawać takiego cukru do wody, teraz nie robi tego zupełnie. Król, królowa i ja, razem teraz jadamy, obywamy się zupełnie bez służby. Pani Campan przynosi nam potajemnie chleb, ciasto i wina. Chowamy to pod stół, udając, że jemy podane nam pokarmy. Mimo to, drżymy, królowa i ja, obawiając się, że król lada chwila zblednie i zawoła:
— „Niedobrze mi!...“
— Pozwól sobie, księżno, najprzód powiedzieć... wyrzekł lekarz, iż nie wierzę wszelkim pogróżkom otrucia, ale z tem wszystkiem oddaję się na usługi Ich królewskich mości. Czego król żąda? Czy chce mi pokój w zamku wyznaczyć? Urządzę się tak, żebym w każdej chwili był na zawołanie, dopóki obawy Jego królewskiej mości...
— O! mój brat nie obawia się niczego, przerwała żywo księżna Elżbieta.
— A więc dopóki nie rozproszą się obawy Waszej królewskiej wysokości. Mam pewne doświadczenie co do różnego rodzaju trucizn i dam sobie z niemi radę, lecz pozwól mi, księżno, powiedzieć sobie, iż od króla tylko zależy, aby się niczego obawiać nie potrzebował.
— Co ma uczynić zatem?... spytał głos obcy.
Gilbert obrócił się pośpiesznie i spostrzegł królowę.
Złożył jej ukłon głęboki.
— Najjaśniejsza Pani... rzekł, czy mam powtórzyć zapewnienie oddania się mego na usługi Waszej królewskiej mości, zapewnienie, które dopiero co uczyniłem księżnej Elżbiecie.
— Nie, panie, słyszałam wszystko... chcę tylko wiedzieć, czy zawsze jesteś względem nas jak dotąd usposobionym?...
— Czy Najjaśniejsza Pani wątpi o trwałości uczuć moich?...
— O! panie! tyle głów i tyle serc porywa za sobą ten wicher burzliwy, że niewiadomo komu ufać — doprawdy...
— Czyż dlatego królowa z polecenia Umiarkowanych przyjmuje ministra na sposób pani Stael?
Marja-Antonina zadrżała.
— Wiesz pan o tem?... spytała.
— Wiem, Najjaśniejsza Pani, że Wasza królewska mość dała słowo panu de Narbonne...
— I ganisz mi to pan może?
— Nie, Najjaśniejsza Pani; jest to próba, tak dobra, jak wiele innych. Gdy król wszystkiego poprobuje, skończy może na tem, od czego zacząć był powinien.
— Znałeś panią de Stael?
— Miałem ten zaszczyt. Po wyjściu z Bastylji przedstawiłem się jej, w jej własnym domu, i zostałem przez pana Neckera objaśniony, że to na rozkaz królowej zostałem aresztowany.
— Obiecaliśmy sobie nie wspominać nigdy o tej pomyłce... powiedziała Marja-Antonina z uśmiechem.
— Nie powracam do niej, Najjaśniejsza Pani, odpowiadam jedynie na zapytanie Waszej królewskiej mości.
— Co pan sądzisz o panu Necker?
— Poczciwy niemiec, mieszanina żywiołów przeróżnorodnych, człowieczyna, który przeszedłszy stopnie śmieszności popadł w napuszoność.
— Lecz czy pan nie należysz do tych, którzy popchnęli króla, aby go powołał na nowo?
— Pan Necker słusznie czy niesłusznie, był najbardziej popularnym w królestwie i dlatego też powiedziałem królowi: „Najjaśniejszy Panie, oprzyj się na tej popularności“.
— A pani de Stael?...
— Najjaśniejsza Pani czynisz mi zaszczyt zapytując, co myślę o pani de Stael?
— Tak, panie... — Biorąc rzecz ze strony fizycznej, ma ona: nos za wielki, usta za grube i niezgrabną figurę.
— Królowa uśmiechnęła się; jako kobiecie, nie było jej nieprzyjemnem słyszeć, że ta, o której tyle mówiono, piękną nie była.
— No, a dalej... powiedziała.
— Płeć jej posiada mało przymiotów nęcących, ruchy ma więcej energiczne, niż zręczne, głos tak ostry, że nieraz trudno wierzyć, czy to głos kobiety, ale przytem ma lat 24 czy 25, szyję bogini, czarne prześliczne włosy, cudowne zęby, oko pełne ognia; w jej spojrzeniu świat cały...
— Lecz strona moralna? talent, zasługi?... śpiesznie wtrąciła królowa.
— Jest dobrą i szlachetną, żaden z jej nieprzyjaciół nie wytrwa w nieprzyjaźni, gdy będzie z nią mówił przez kwadrans czasu tylko...
— Dla zajmowania się polityką nie dość jest posiadać dobre serce — ja pytam o jej genjusz.
— Serce nigdy nie przeszkadza, nawet w polityce; co do genjuszu, to nie szafujmy zabardzo tym wyrazem, wypada ostrożnie go używać. Najjaśniejsza Pani, pani de Stael posiada wielki, niezmiernie wielki talent, ale genjuszem nie jest. Coś zawsze wstrzymuje ją przy ziemi, gdy skrzydła wznosi do lotu. Między nią a jej mistrzem, Janem Jakóbem, zachodzi taka różnica, jak między żelazem a stalą.
— Mówisz pan o jej talencie autorskim, powiedz mi coś o niej jako o kobiecie polityku.
— Zdaniem mojem, Najjaśniejsza Pani, stanowczo pod tym względem wynoszą panią de Stael nad zasługi. Od czasów emigracji panów de Mounier i de Lally, salon jej jest trybuną stronnictwa angielskiego i arystokratycznego. Ponieważ jest mieszczanką, więc ma słabość do wielkich panów, uwielbia anglików, bo ma ich za naród doskonale arystokratyczny; nie zna historji Anglji, nie zna jej rządu, i bierze za arystokratów z czasów krzyżowych, szlachtę wczoraj dopiero kreowaną. Niektóre narody tworzą niekiedy ze starego nowe; Anglja ciągle z nowego stare wytwarza.
Czy sądzisz pan, że na podstawie tego swego przekonania pani de Stael proponuje nam pana de Narbonne?
— O! tym razem, Najjaśniejsza Pani, wchodzą w grę dwa uczucia: miłość dla arystokracji i miłość dla arystokraty.
— Sądzisz pan, że pani de Stael kocha pana de Narbonne dla tego, że jest arystokratą?
— Że nie dla jego zasług, to pewna!
— Ależ pan de Narbonne nie jest wcale arystokratą, niewiadomo nawet, kto to był jego ojciec.
— Obawiamy się czasami spojrzeć w oczy słońcu.
— Panie Gilbert, jestem kobietą, więc lubię plotki. Co mówią o tym panu de Narbonne?
— Że jest przebiegły, odważny, dowcipny.
— Pytam o jego urodzenie.
— Mówią, że gdy stronnictwo Jezuitów wygnało Voltaira, Machaulta, d’Argensona, wszystkich tych wreszcie, których nazywano filozofami, trzeba było walczyć z panią de Pompadour. Otóż Jezuici mając szczęśliwą do takich rzeczy rękę, wiedzieli, co może miłość ojcowska w połączeniu z inną miłością i zrobili wybór. Wtedy, Najjaśniejsza Pani, z córki królewskiej, którą zmuszono do poświęcenia się dziełu kazirodczo-heroicznemu, wyrósł ten piękny kawaler, którego ojca nie znają, nie dlatego, aby zniknął w pomroku, lecz dlatego, że go blask zbytni otacza...
— Więc pan nie wierzysz, tak jak Jakobini i jak Robespierre, że pan de Narbonne wychodzi z ambasady szwedzkiej?
— I owszem, Najjaśniejsza Pani, ale wierzę także, iż po chodzi z buduaru żony, nie zaś z gabinetu męża. Podejrzewać panią de Stael o współudział, byłoby podejrzewać pana de Narbonne, że jest mężem swej żony. O! nie! to nie zdrada ambasadora, to tylko słabość kochanków. Nic więcej nie trzeba, jeno miłości, tej wiecznie młodej czarodziejki, aby kobieta złożyła w ręce takiego przebiegłego wietrznika olbrzymi miecz rewolucji.
— Czy mówisz pan o tym, który Isnard ucałował w klubie Jakobinów?
— Niestety, Najjaśniejsza Pani, mówię o tym, który wisi nad głową Waszej królewskiej mości!...
— Zdaniem tedy pańskiem, źle czynimy powołując pana de Narbonne do ministerjum wojny?...
— Byłoby lepiej wziąć odrazu tego, który po nim nastąpi.
— A któż to taki?...
— Dumouriez.
— Dumouriez, ten bohater przypadkowy?...
— A!... Okrutne słowo wyrzekłaś Najjaśniejsza Pani!... I do tego bardzo względem pana Dumouriez niesprawiedliwe!...
— Czyż nie był on prostym żołnierzem?...
— Wiem o tem, Najjaśniejsza Pani, że Dumuoriez nie należy do szlachty uprzywilejowanej, która ma wszystko za sobą. Dumouriez, szlachcic z prowincji, nie mogąc pułku ani dostać, ani kupić, wstąpił do służby jako prosty żołnierz. Mając lat dwadzieścia, wolał dać się porąbać pięciu czy sześciu zbrojnym, aniżeli się poddać. Mimo dowodów takiej odwagi i prawdziwej inteligencji, czas długi służył na bardzo niskich stopniach...
— Jeżeli mówisz pan o jego inteligencji, to jej nie przeczę... służył za szpiega Ludwikowi XV-mu.
— Dlaczegóż szpiegostwem nazywać u niego to, co u innych zowie się dyplomacją?... Wiem, iż korespondował z królem bez wiedzy ministrów; ale któreż serce szlachetne nie tak by postąpiło?...
— Ależ panie... zawołała królowa, zdradzając głęboką znajomość polityki szczegółami, w jakie wchodziła, — toż to człowiek bez zasad, bez poczucia honoru, ten pański protegowany!... Pan de Choiseul mówił mi... że Dumouriez przedstawił mu dwa projekty co do Korsyki. Jeden, żeby ją ujarzmić, drugi, żeby ją oswobodzić!...
— Prawda, Najjaśniejsza Pani, ale pan de Choiseul zapomniał dodać, że pierwszy został przyjętym, i że Dumouriez bił się mężnie, aby go przeprowadzić.
— Dzień, w którym powołamy pana Dumouriez na ministra, będzie dniem wypowiedzenia wojny Europie.
— E!... Najjaśniejsza Pani!... wyrzekł Gilbert, wo;na jest wypowiedzianą przez wszystkie już serca. Czy Wasza królewska mość wie, ilu obywateli podało się na ochotników?... Sześćkroć sto tysięcy!... W departamencie Jura kobiety oświadczyły, że wszyscy mężczyźni mogą wyruszyć. Byleby im dano piki, potrafią i same bronić kraju.
— Wypowiadasz pan wyraz, na który drżę na całem ciele... rzekła królowa.
— Wybacz mi, Wasza królewska mość i powiedz, jaki to ten wyraz, abym go raz drugi nie powtórzył.
— Powiedziałeś wyraz, piki... O!... te piki z 1789 roku, zdaje mi się, iż widzę jeszcze głowy dwóch moich wiernych dworzan na ostrzach dwóch pik osadzone!...
— A jednak, była kobietą i matką ta, która zaprojektowała zbieranie składek, żeby piki wyrabiać.
— Czy kobieta i matka także, każe się waszym Jakobinom ubierać w czapki koloru krwistego?...
— I w tym razie, jesteś w błędzie Najjaśniejsza pani... odpowiedział Gilbert. Chciano uświęcić równość braterską symbolem, a nie mogąc wszystkim Francuzom nakazać jednakowego ubioru, przyjęto czapkę biednych wieśniaków; kolor czerwony wybrano nie dlatego, że krew przypomina, tylko, że jest to kolor żywy, wesoły, podobający się tłumom.
— Dobrze, dobrze, doktorze, nie wątpię już teraz, widząc cię tak zagorzałym zwolennikiem tych nowych wynalazków, iż ujrzę cię jeszcze kiedyś liczącego puls króla z piką w ręku i w czerwonej czapce na głowie.
I w połowie z szyderstwem, w połowie z goryczą, widząc, iż na żadnym punkcie nie może sobie poradzić, oddaliła się niezadowolona.
Księżna Elżbieta chciała udać się za nią, lecz Gilbert rzekł głosem błagalnym:
— Wasza wysokość kochasz swego brata, nieprawdaż?...
— O!... odparła, kochać, to zamało, ja go uwielbiam!...
— Zechcesz zatem podać mu radę od dobrego przyjaciela?...
— Powiedz pan, a jeżeli rada rzeczywiście będzie dobra...
— Mnie się wydaje, że jest doskonała.
— Więc mów pan, mów!...
— Gdy ministerjum Umiarkowanych upadnie, co w krótkim czasie nastąpi, radzę wybrać ministerjum z pośród tych czerwonych czapek, które tak przestraszają królowę!...

Skłonił się księżnie z głębokiem uszanowaniem i wyszedł.

ROZDZIAŁ VI.
ROLANDOWIE.

Przytoczyliśmy rozmowę królowej i doktora Gilberta, żeby przerwać trochę monotonny ciąg opowiadania historycznego i wskazać, jaki był bieg wypadków i jakie położenie stronnictw.
Ministerjum Narbona trwało trzy miesiące.
Rozwiązała je przemowa Vergnauda.
Tak samo, jak Mirabeau, który wyrzekł: „widzę stąd okno...“ Vergnaud dowiedziawszy się, iż cesarzowa ruska zawarła pokój z Turcją, a Austrja i Prusy podpisały siódmego lutego traktat zaczepno-odporny, Vergnaud zawołał z trybuny:
— I ja także mogę zawołać, że widzę stąd pałac, w którym knuje się kontr-rewolucja, w którym przygotowują się sposoby, aby nas wydać w moc Austrji. Nadszedł dzień, że możemy położyć kres tej śmiałości, pomięszać szyki spiskowcom.
W dawnych czasach despotyzm tych pałaców rzucał często na lud trwogę i przerażenie, niechaj że tam wejdzie dziś trwoga i przerażenie w imieniu prawa!..
I gestem, pełnym energji, znakomity mówca zdawał się popychać naprzód ohydne widma trwogi i przerażenia.
Weszły one rzeczywiście do Tuileries, a Narbonne wyniesiony przez miłość, upadł za podmuchem burz.
Upadek nastąpił w początkach marca 1792 roku.
W trzy też zaledwie miesiące po rozmowie królowej z Gilbertem, jakiś człowiek, małego wzrostu, zwinny, muskularny, ze sprytnym wyrazem błyszczących oczu, mający lat pięćdziesiąt sześć, chociaż wydawał się o dziesięć lat młodszym, z twarzą ogorzałą życiem obozowem, wprowadzony został do gabinetu Ludwika XVI.
Miał na sobie mundur generała brygady.
Chwilę zaledwie był w salonie, gdy się drzwi otworzyły i wszedł Ludwik XVI.
Dwaj ci ludzie pierwszy raz spotykali się z sobą.
Król obrzucił małego człowieka wzrokiem zamglonym, lecz nie pozbawionym bystrości. Generał zwracał na króla pełne ognia spojrzenie, badawcze i nieufne.
Nie było nikogo w salonie, aby przedstawić przybyłego, widocznie spodziewanym był on tutaj.
— Pan Dumouriez?... spytał król.
Dumouriez się skłonił.
— Od jak dawna jesteś pan w Paryżu?...
— Od początku lutego, Najjaśniejszy Panie.
— Czy to pan Narbonne wezwał pana?...
— Aby mnie zawiadomić, iż zostałem przeniesiony do armji Alzackiej, pad marszałkiem Luknerem, oraz, że mam dowodzić dywizją pod Besançon.
— A jednak nie udałeś się tam?...
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, a to dlatego, iż czułem się w obowiązku zwrócić uwagę pana de Narbone, że przy zbliżającej się wojnie (król widocznie zadrżał), która łatwo może się stać ogólną, trzeba pomyśleć o prowincjach południowych, bo mogłyby być napadnięte znienacka; a trzeba także przygotować plany obrony i posłać tam wojsko i dowódcę.
— I posłałeś pan panu de Narbonne plan, który pierw dałeś do przejrzenia panu Gesonné i kilku innym członkom Żyrondy?...
— Pan de Gessonne jest moim przyjacielem i również jak ja, przyjacielem Waszej królewskiej mości.
— Więc mam do czynienia z Żyrondystą.
— Z patrjotą, z wiernym poddanym Waszej królewskiej mości.
Ludwik XVI zagryzł wargi.
— Czy także w celu służenia skuteczniej królowi i ojczyźnie, odmówiłeś pan pełnienia tymczasowo obowiązków ministra spraw zagranicznych?...
— Najjaśniejszy Panie... odpowiedziałem wręcz, iż wolałbym obiecane mi dowództwo, niż chwilowe lub dłuższe: zawiadywanie ministerjum; ja jestem żołnierzem, nie dyplomatą.
Upewniono mnie jednak, że jesteś pan jednym i drugim.
— Zbyt mi pochlebiono, Najjaśniejszy Panie.
— I licząc na to, ja sam nalegałem...
— A ja, Najjaśniejszy Panie, musiałem w dalszym ciągu odmawiać, pomimo, że obawiałem się być ci nieposłusznym.
— Więc dlaczego pan odmawiasz?...
— Położenie jest wielkiej wagi, Najjaśniejszy Panie, strąciło ono Narbonna i skompromitowało pana de Lessart. Każdy człowiek, mający cokolwiek wartości, ma prawo odmówić, lub żądać, iżby go użyto, stosownie według tej wartości. Otóż Najjaśniejszy Panie, albo mam jakąś wartość, albo nie posiadam żadnej. Jeżeli nie mam żadnej, pozostaw mnie w ukryciu; bo któż wie, jaki los mnie czeka, gdy mnie zeń wyciągniesz?... Jeżeli przeciwnie, wart coś jestem, to w takim razie nie rób ze mnie jednodniowego ministra, nie dawaj mi chwilowej władzy, lecz daj mi pewny punkt oparcia, abyś i ty, Najjaśniejszy Panie, mógł się na mnie w potrzebie wesprzeć. Interesa nasze, przepraszam, że się tak wyrażam, ale Wasza królewska mość widzi, że jej interesy nazywam własnemi, są w zbyt wielkiej niełasce zagranicą, aby dwory chciały traktować z ministrem czasowym. Chwilowe to mianowanie, — wybacz Najjaśniejszy Panie, otwartości żołnierza, (nie można było być mniej otwartym, jak był Dumouriez, ale właśnie dlatego w pewnych okolicznościach starał się za otwartego uchodzić), — byłoby niezręcznością, która pozbawiłaby mnie popularności i oburzyła całe Zgromadzenie, więcej nawet, bo chwilowe to zamianowania ściągnęłoby podejrzenie, iż król nie chce nowego ministra i czeka tylko sposobności, aby przywrócić dawnego.
— A gdybym nawet miał ten zamiar, czy uważasz pan, iż przeprowadzenie go byłoby mi niemożliwem?...
— Zdaje mi się, Najjaśniejszy Panie, iż powinieneś raz już przecie i to stanowczo, zerwać z przeszłością.
— I zostać może Jakobinem, nieprawdaż?...
— Na honor, gdyby to Wasza królewska mość uczyniła, nabawiłoby niemałego kłopotu wszystkie stronnictwa, a zwłaszcza Jakobinów.
— Więc dlaczegóż nie radzisz mi pan odrazu włożyć czapkę czerwoną?...
— Ah!... Najjaśniejszy Panie, gdybyż to stanowiło wszystko!... rzekł Dumouriez.
Król spojrzał z niedowierzaniem na człowieka, który mu w taki sposób odpowiadał, i zapytał:
— A zatem zgadzasz się pan na ministerjum, byle tylko nie było ono chwilowem?...
— Na nic się nie zgadzam, Najjaśniejszy Panie, oczekuję tylko rozkazów Waszej królewskiej mości, wolałbym jednak być wysłanym na granicę, niż pozostać w Paryżu.
— A cobyś pan powiedział, gdybym cię stanowczo zatrzymał w Paryżu i ostatecznie włożył ci na barki obowiązki ministra spraw zagranicznych?...
— Powiedziałbym, Najjaśniejszy Panie, że pozbyłeś się uprzedzeń, jakiemi cię przeciw mnie natchnięto... odrzekł z uśmiechem.
— Bo tak jest rzeczywiście, Dumouriez, jesteś więc moim ministrem?...
— Najjaśniejszy Panie, oddaję się na twoje usługi, lecz...
— Zastrzeżenia?...
— Wyjaśnienia, Najjaśniejszy Panie.
— Mów, słucham cię.
— Stanowisko ministra różni się dziś bardzo od tego, czem było dawniej. Nie przestając być wiernym sługą Waszej królewskiej mości, gdy przyjmuję urząd ministra, staję się zarazem sługą narodu. Nie żądaj, Najjaśniejszy Panie, odemnie języka, do jakiego przyzwyczaili cię moi porzednicy, zmuszony będę rzucić etykietę dworską, ażeby się lepiej poświęcić sprawom króla. Pracować będę razem z Waszą królewską mością lub w radzie państwa, ale uprzedzam Waszą królewską mość, że praca ta będzie walką.
— Walką, dlaczego?...
— To bardzo naturalne, Najjaśniejszy Panie. Całe dzisiejsze ciało dyplomatyczne jest kontr-rewolucyjne, prosić więc będę o jego zmianę, przedstawię Waszej królewskiej mości ludzi nieznanych, lub nawet wstrętnych?....
— A w takim razie?... zapytał żywo Ludwik XVI.
— W takim razie, jeżeli wstręt Waszej królewskiej mości będzie zbyt wielki, zbyt uzasadniony, cofnę się, lecz, jeżeli wybór Waszej królewskiej mości pójdzie za podszeptem otoczenia i widocznie narażać będzie Waszą królewską mość, to prosić będę o uwolnienie.... Najjaśniejszy Panie, pomyśl o strasznych niebezpieczeństwach, jakie tron twój otaczają. Podtrzymać go można jedynie przez zaufanie publiczne, a ono tylko od ciebie zależy!...
— Pozwól mi, że ci przerywam.
— Najjaśniejszy Panie...
I Dumouriez się skłonił.
— O tych niebezpieczeństwach myślę ja oddawna i chciałbym... dodał ocierając czoło oraz wskazując na portret Karola I-szego, chciałbym o nich zapomnieć, ale ten portret mi je przypomina.
— Najjaśniejszy Panie!...
— Poczekaj, nie skończyłem. Położenie jest takie same, więc i niebezpieczeństwo odpowiedniej może rusztowanie White-Hall wzniesie się wkrótce na placu Gréve.
— Za smutno się zapatrujesz, Najjaśniejszy Panie.
— Ale widzę jasno. W takim razie wejdę na rusztowanie, jak nań wszedł Karol I-szy. może nie jako bohater, jak on, lecz przynajmniej jako dobry chrześcijanin. Mów pan dalej...
Dumouriez milczał chwilę, zdziwiony stałością króla, jakiej się po nim nie spodziewał.
— Najjaśniejszy Panie... wyrzekł, pozwól mi zmienić przedmiot rozmowy.
— Jak ci się podoba, chciałem ci tylko dowieść, że nie lękam się przyszłości, którą mnie straszą, a jeżeli się jej lękam, to przynajmniej jestem na nią przygotowany.
— Najjaśniejszy Panie, czy po wszystkiem co wypowiedziałem, mam się jednak uważać za ministra Waszej królewskiej mości?...
— Naturalnie, panie.
— Zatem na pierwsze posiedzenie przyniosę cztery depesze, uprzedzam jednak Waszą królewską mość, że ani w zasadach, ani w stylu, nie będą one podobne do dawnych: musimy się stosować do okoliczności. Jeżeli pierwsza moja praca spodoba się Waszej królewskiej mości, będę szedł dalej, w przeciwnym razie, gotów jestem w każdej chwili, służyć królowi i ojczyźnie, jako żołnierz na granicy kraju, gdyż cokolwiekbądź mówiono Waszej królewskiej mości o moich zdolnościach w dyplomacji, tam tylko jest rzeczywiste pole moje i tam przedmiot studjów moich od lat trzydziestu sześciu...
Skłonił się, aby odejść.
— Zaczekaj... wyrzekł król, jesteśmy w zgodzie co do jednego punktu, ale pozostało ich jeszcze sześć.
— Czy tyczące się moich kolegów?...
— Tak jest, nie chcę, żebyś mi mówił, iż ten lub ów stoi ci na przeszkodzie, wybierz sobie zatem sam skład ministerjum.
— Najjaśniejszy Panie, za wielką wkładasz na barki moje odpowiedzialność.
— Sądzę, iż uprzedzam tylko życzenia, składając to w twoje ręce.
— Najjaśniejszy Panie, nie znam nikogo w Paryżu, oprócz niejakiego Lacosta, którego polecam Waszej królewskiej mości do marynarki.
— Lacoste?... spytał król, ten zwyczajny intendent?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, ten sam; wołał on podać się do dymisji, niż uczestniczyć w niesprawiedliwości.
— To dobra rekomendacja, a inni?...
— Naradzę się, Najjaśniejszy Panie.
— Czy mogę wiedzieć z kim?...
— Z Brissot‘em, Gensonnéem, Condorcet‘em, Roedererem...
— Z całą Żyrondą, jednem słowem.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Niech i tak będzie, zgoda na Żyrondę. Zobaczymy, czy lepiej się wywiąże z zadania, niż Zgromadzenie konstytucyjne i klub Umiarkowanych!...
— Będę dziś wieczorem na usługi Waszej królewskiej mości, rzekł Dumouriez i skłonił się, aby odejść.
— Nie, rzekł król, zaczekaj pan jeszcze chwilę, chcę cię skompromitować.
Gdy tych słów domawiał, ukazała się królowa z księżną Elżbietą, obiedwie z książkami do nabożeństwa.
— Pani, powiedział król do Marji-Antoniny, oto pan Dumouriez, który się chce poświęcić na usługi nasze, i z którym dziś wieczorem wybieramy skład nowego ministerjum.
Dumouriez skłonił się, gdy tymczasem królowa z ciekawością przyglądała się małemu człowieczkowi, który miał mieć tyle wpływu na interesa Francji.
— Panie, powiedziała, czy znasz doktora Gilberta?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, odrzekł Dumouriez.
— Staraj się z nim zapoznać.
— Czy mogę wiedzieć powód, dla którego królowa mi go poleca?
— Jako nieomylnego proroka. Trzy miesiące temu przepowiedział mi, że pan będziesz następcą pana de Narbonne.
W tej chwili otworzono drzwi od gabinetu królewskiego.
Król udał się na mszę.
Dumouriez poszedł za nim.
Cały dwór usuwał się od niego, jak od zapowietrzonego.
— Powiedziałem panu przecież, że cię skompromituję, szepnął król, śmiejąc się, jesteś tedy skompromitowanym.
— W oczach arystokracji, Najjaśniejszy Panie, odrzekł Dumouriez, uważam to tylko za nowy dowód łaski Waszej królewskiej mości.

Z temi słowy oddalił się.

ROZDZIAŁ VII.
ZA KOTARĄ.

Wieczorem o oznaczonej godzinie, Dumouriez wszedł z czterema depeszami: de Grave i Cahier de Gerville już się znajdowali, oczekując na króla, który zaraz po wejściu Dumourieza ukazał się zebranym.
Dwaj ministrowie spiesznie powstali, król pozdrowił ich skinieniem głowy, a przysuwając fotel do stołu:
— Siadajcie panowie!... wyrzekł.
Dumouriezowi zdawało się, że drzwi, któremi wszedł król, pozostały niedomknięte, oraz, że kotara się poruszała.
Byłże to wiatr, czy dotknięcie podsłuchującej osoby?
Trzej ministrowie usiedli.
— Czy masz pan depesze?... spytał król.
— Mam, Najjaśnieiszy Panie — odrzekł generał, wyjmując listy.
— Do jakich mocarstw?
— Do Hiszpanji, Austrji, Prus i Anglji.
— Przeczytaj je.
Dumouriez rzucił okiem na drzwi i przekonał się, że ich podsłuchiwano.
Rozpoczął czytanie depesz głosem pewnym.
Minister mówił w imieniu króla, lecz w duchu Konstytucji, bez pogróżek i z godnością.
Rozbierał interesa każdego państwa poszczególne, w stosunku ich do rewolucji francuskiej.
W odpowiedzi na skargi państw, przeciw pamfletom Jakobinów, zrzucił wszelkie godne pogardy obelgi na wolność prasy, w której słońcu, mówił, wylęga się wiele plugastwa, lecz dojrzewają zarazem bogate plony.
Nakoniec żądał pokoju w imieniu wolnego narodu, którego król był dziedzicznym reprezentantem.
Król słuchał każdej depeszy ze wzrastającą uwagą.
— Nigdy jeszcze nie słyszałem nic podobnego, generale, wyrzekł, gdy Dumouriez czytać przestał.
— Oto jak ministrowie powinni zawsze mówić i pisać w imieniu królów, powiedział Cahier de Gerville.
— Kiedy tak... wyrzekł król, to proszę o te depesze, wyślę je jutro.
— Najjaśniejszy Panie, kurjerzy czekają na dziedzińcu zamkowym, rzekł Dumouriez.
— Chciałbym posiadać kopje, rzekł wahając się król, aby je pokazać królowej.
— Uprzedziłem życzenie Waszej królewskiej mości, rzekł Dumouriez, oto cztery wierzytelne odpisy.
— Odeślij więc pan swoje depesze.
Dumouriez podszedł do drzwi, któremi przyszedł i oddał listy oczekującemu adjutantowi.
W chwilę później, usłyszano tętent koni, wyjeżdżających z dziedzińca pałacowego.
— Niech i tak będzie, rzekł król, jakby odpowiadając swej myśli, a teraz powiedz mi pan, kogo masz w swojem ministerjum?.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł Dumouriez, niech Wasza królewska mość zawezwie pana Cahier de Gerville, aby z nami pozostał.
— Jużem go prosił, odrzekł król.
— A ja z przykrością musiałem odmówić Najjaśniejszemu Panu, zdrowie moje zrujnowane, potrzebuję wypoczynku.
— Słyszysz pan?... rzekł król, zwracając się do Dumourieza.
— Słyszę, Najjaśniejszy Panie.
— Więc kogóż masz pan jeszcze?... pytał król nalegająco.
— Mamy pana de Grave, który zostaje z nami...
Pan de Grave podniósł się.
— Najjaśniejszy Panie, wyrzekł, mowa pana Dumourieza zadziwiła cię przed chwilą swą śmiałością, moja zadziwi cię więcej jeszcze, swoją pokorą.
— Mów pan, powiedział król.
— Patrz, Najjaśniejszy Panie, rzekł pan de Grave, podając królowi papier, oto definicja trochę surowa, lecz słuszna, jaką o mnie skreśliła kobieta wielkich zasług; zechciej ją przeczytać.
Król czytał.
De Grave jest to pod każdym względem mały człowiek. Natura utworzyła go łagodnym i cichym, on zaś chce się okazywać dumnym, gdy serce nakazuje mu być uprzejmym. Z tego wynika, iż chcąc wszystko pogodzić, staje się istotnie niczem. Zdaje mi się, że widzę go, jak dworuje królowi: zadziera głowę na swym drobnym korpusie, pokazuje białka swych niebieskich oczek, których nie może utrzymać otwartych po śniadaniu, bez wychylenia kilku filiżanek kawy. Mówi mało, jakby przez ostrożność, a w istocie dla braku poglądów i tak często traci głowę wśród nawału zajęcia w swym departamencie, iż lada dzień poprosi o dymisję“.
— Rzeczywiście, rzekł król, wahając się, czy ma dokończyć czytania, i czyniąc to jedynie na wyraźną prośbę pana de Grave, definicja prawdziwie kobieca, czyżby to była pani Stael?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, pochodzi ona od kogoś silniejszego, od pani Roland.
— I pan, panie de Grave, zgadzasz się na tę opinję o sobie?
— W wielu punktach, Najjaśniejszy Panie! Pozostanę więc w ministerjum dla obznajmienia mego następcy z biegiem rzeczy, ale potem będę prosić Waszej królewskiej mości o dymisję.
— Miałeś pan słuszność, rzekł król, więcej mnie jeszcze zadziwiłeś, niż pan Dumouriez, lecz jeżeli już koniecznie chcesz się usunąć, to chciałbym mieć zastępcę z twojej ręki.
— Chciałem cię prosić, Najjaśniejszy Panie, o pozwolenie przedstawienia ci pana de Servan, człowieka zacnego w całem znaczeniu tego słowa, człowieka niepospolitego hartu duszy, filozofa surowych obyczajów i dobroci kobiecej, a co większa, światłego patrjotę, odważnego żołnierza i przezornego ministra.
— Dobrze, zgadzam się na pana de Servan; mamy więc trzech ministrów, pana Dumouriez do spraw zagranicznych, pana de Servan do wojny, pana de Lacoste do marynarki, komuż powierzymy finanse?
— Panu Chavieres, Najjaśniejszy Panie, jeżeli pozwolisz, ma on znakomite zdolności i wiele umiejętności w obracaniu kapitałami.
— W istocie, rzekł król, słyszałem, że jest pracowity, baczny, lecz zarazem popędliwy, uparty, drobnostkowy i trudny w dyskusji.
— Są to wady wspólne wszystkim pracującym umysłowo, Najjaśniejszy Panie.
— Rzućmy więc na bok wady pana de Chavieres, a będziemy mieli ministra finansów; komuż ministerjum sprawiedliwości chcesz powierzyć?
— Przedstawiono mi pana Duranthon, adwokata z Bordeaux.
— Żyrondystę, naturalnie?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, jest to człowiek dość światły, bardzo prawy, dobry obywatel, lecz słaby i powolny. Musimy go podżegać, być za niego silnymi.
— Pozostają tylko sprawy wewnętrzne.
— Ogólne zdanie jest za panem Roland.
— Za panią Roland, chcesz powiedzieć?
— Za panem i panią Roland.
— Znasz ich pan?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, utrzymują, iż on podobnym jest do bohaterów Plutarcha, ona do kobiet Liwjusza.
— — Czy wiesz pan, jak nazwą, a raczej jak już nazywają twoje ministerjum, panie Dumouriez?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Ministerjum Sankiulotów.
— Zgadzam się na to nazwisko, Najjaśniejszy Panie, tem lepiej, pokażemy im, że jesteśmy mężami.
— Czy wszyscy pańscy koledzy są gotowi?
— Połowa ich zaledwie uprzedzona.
— A przyjmą ofiarowane im miejsca?
— Jestem tego pewnym.
— Żegnam więc pana i pamiętaj, że pojutrze pierwsza narada.
— Pamiętam, Najjaśniejszy Panie.
— A zatem wiecie, panowie, rzekł król, zwracając się do Cahier de Gerville i de Grave, że macie czas do namysłu.
— Jużeśmy się namyślili, Najjaśniejszy Panie, i przyjdziemy pojutrze zainstalować naszych następców.
Trzej ministrowie oddalili się.
Nim jednak doszli do głównego zejścia, kamerdyner ich dogonił, i zwracając się do pana Dumouriez, rzekł:
— Panie generale, król wzywa pana do siebie.
Dumouriez skłonił się kolegom i pozostał w tyle:
— Król, czy królowa?... zapytał.
— Królowa, panie, lecz uważała za stosowne, aby ci dwaj panowie o tem nie wiedzieli.
— Otóż, czego się lękałem... odparł Dumoriez.
— Czy pan odmawia?... zapytał sługa, którym był nie kto inny, jeno Weber.
— Nie, idę z tobą... odrzekł Dumouriez.
Weber przez korytarze zaledwie oświecone, podprowadził generała do pokojów królowej, a nie wymieniając nazwiska: — Oto osoba, z którą Wasza królewska mość chciałaś mówić, powiedział.
Dumouriez wszedł.
Nigdy, w najzaciętszej utarczce, serce nie biło mu tak gwałtownie, pojmował bowiem dobrze, iż nigdy nie groziło mu większe niebezpieczeństwo.
Droga, która się przed nim otwarła, zasłaną była trupami żywych lub umarłych, mógł się tam potknąć o ciało Colonny, Neckera, Mirabeau, Barnava i Lafayetta.
Królowa przechadzała się wielkiemi krokami, była bardzo wzburzoną.
Dumouriez zatrzymał się u progu drzwi, które się za nim zamknęły.
Królowa zbliżyła się dumnie.
— Panie... wyrzekła, przystępując do kwestji z właściwą sobie żywością, jesteś dziś wszechwładnym z woli ludu, a lud prędko strąca swych bogów. Mówią, iż masz zdolności wielkie, zrozumiesz więc łatwo, że ani król, ani ja — nie możemy znosić wszystkich tych nowości. Wasza konstytucja, to maszyna pneumatyczna, w której z braku powietrza, dusi się władza monarsza; przyzwałam cię w celu powiedzenia ci, zanim posuniesz się dalej, abyś się namyślił i przeszedł na naszą stronę lub Jakobinów.
— Najjaśniejsza Pani!... odpowiedział Dumouriez, zasmuca mnie to bolesne zaufanie, jakiem mnie Najjaśniejsza Pani zaszczyca, ale ponieważ domyśliłem się, że królowa słuchała, ukryta za portjerą, odgadłem to, co teraz nastąpiło.
— I przygotowałeś odpowiedź?
— Oto jest, Najjaśniejsza Pani. Stoję między królem a ludem, ale przedewszystkiem należę do ojczyzny.
— Do ojczyzny, do ojczyzny!... powtórzyła królowa, czyż król jest już niczem, że wszyscy teraz należą do ojczyzny, a nikt do niego?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, król jest zawsze królem, lecz zaprzysiągł konstytucję i od tej chwili powinien się uważać za pierwszego stróża onej!...
— Przysięga wymuszona, nie jest żadną przysięgą.
Dumouriez milczał chwilę i patrzył z litością na królowę.
— Najjaśniejsza Pani!... wyrzekł nareszcie, zwróć uwagę na to, ze ocalenie króla, twoje i dzieci twoich, zależy od konstytucji, którą tak pogardzasz, ona tylko może was zbawić, i byłbym nieprzyjacielem króla i twoim, Najjaśniejsza Pani, gdybym odzywał się inaczej.
Królowa przerwała mu gestem nakazującym.
— Idziesz pan fałszywą drogą, zaręczam ci, rzekła.
Poczem z nieopisanym wyrazem pogróżki, dodała:
— Strzeż się!
— Najjaśniejsza Pani... rzekł Dumouriez najspokojniejszym tonem, mam lat pięćdziesiąt, w życiu mojem przeszedłem nie jedne burzę, ale przyjmując tekę ministerjalną, powiedziałem sobie, iż odpowiedzialność ministra nie jest jeszcze największem niebezpieczeństwem, jakie mi grozi.
— O!... zawołała królowa, załamawszy ręce, brakowało tylko tego, abyś mnie spotwarzył.
— Spotwarzył ciebie, Najjaśniejsza Pani?
— Tak; czy chcesz pan, abym ci wytłómaczyła, co znaczyły twe słowa?
— Uczyń to, Najjaśniejsza Pani.
— Powiedziałeś pan, iż podejrzewasz mnie, że będę cię usiłowała zamordować! O! o! panie...
I grube łzy potoczyły się z oczu królowej.
Dumouriez dowiedział się, czego dowiedzieć się pragnął, to jest, czy zostaje jeszcze czuła struna w głębi tego serca zeschłego.
— Niech mnie Bóg strzeże od takich myśli o mojej królowej. Charakter twój, Najjaśniejsza Pani, jest zbyt wzniosłym, zbyt szlachetnym, aby takie podejrzenia powstać mogły w umyśle najzawziętszych nawet nieprzyjaciół twoich. Dałaś dowody energji, które uwielbiałem i które przywiązywały mnie do ciebie.
— Czy prawdę mówisz, panie generale... rzekła królówa głosem, w którym wzruszenie przebijało jedynie.
Przysięgam na honor... odpowiedział.
— Więc mi przebacz i podaj ramię jestem tak słabą, iż upadnę.
I rzeczywiście zbladła i opuściła głowę na ramię.
Czy słabość była istotną, czy też straszliwą grą tej porywającej Medei?
Dumouriez, choć tak zręczny, uwierzył, lub udawał, że wierzy.
— Wierzaj mi, Najjaśniejsza Pani... wyrzekł, oszukiwać cię nie w moim leży interesie. Równie, jak pani, nienawidzę anarchji i zbrodni. Mam więcej doświadczenia i łatwiej mogę zbadać kierunek wypadków, niżeli ty, Najjaśniejsza Pani. To, co się dzieje, nie jest prostą intrygą księcia Orleańskiego, jak to wmówili w ciebie, nie jest także wcale skutkiem nienawiści Pitta, jak to przypuszczałaś, nie jest nawet chwilowem wzburzeniem ludu; jest to jednomyślne powstanie wielkiego narodu przeciw zastarzałym nadużyciom! Pomagaj mi Najjaśniejsza Pani, zamiast łamać mi szyki. Jeżeli mi nie ufasz, jeżeli stoję na przeszkodzie twoim kontrrewolucyjnym zamiarom, powiedz mi to otwarcie, a w tej chwili podam się do dymisji i zdała, w jakim zakątku ubolewać będę nad losem ojczyzny i twoim. Najjaśniejsza Pani.
— Nie, nie — zostań i przebacz mi!...
— Ja, przebaczać ci, o! błagam, nie poniżaj się tak, królowo!...
— Dlaczegóżby nie?... odrzekła Marja-Antonina, czyż jestem już teraz królową, czyż nawet jestem kobietą?...
Poszła do okna, otworzyła je, mimo wieczornego chłodu.Księżyc srebrzył ogołocone wierzchołki drzew Tuileries.
— Każdy człowiek ma prawo do powietrza i słońca, nie prawdaż?... powiedziała, ja jedna tylko pozbawiona jestem obojga. Lękam się wyjść, aby nie być znieważoną!
I rzuciła się na kanapę, zakrywając twarz rękami.
Dumouriez ukląkł, a całując z uszanowaniem kraj jej sukni, powiedział:
— Najjaśniejsza Pani! od chwili, w której się podjąłem utrzymać walkę, staniesz się znowu szczęśliwą kobietą, panującą królową, lub sam zginę.
To powiedziawszy, powstał, skłonił się i wyszedł pośpiesznie.
Królowa patrzyła za nim wzrokiem, pełnym boleści.
— Królową możną!... powtórzyła, być może. Dzięki twej szpadzie, jest to możliwem, lecz kobietą szczęśliwą — nigdy, nigdy!...

I wsparła głowę na poduszkach kanapy, i szeptała imię, które codzień stawało się jej droższem a boleśniejszem — imię hrabiego de Charny.

ROZDZIAŁ VIII.
CZERWONA CZAPKA.

Dumouriez spiesznie opuścił królowę, gdyż rozpacz jej sprawiała mu przykrość. Dumouriez mało się wzruszał ideami, lecz mocno cierpieniem ludzi. Nie pojmował wcale znaczenia sumienia politycznego, lecz niezmiernie czuł nędzę ludzką; przytem czekał nań Brissot, aby szli do Jakobinów. Dumouriez nie chciał się opóźniać ze złożeniem swej czołobitności straszliwemu klubowi.
Co się tyczy Zgromadzenia, mało go ono obchodziło od czasu, gdy miał za sobą Pétiona, Gensonnégo, Brissota i Źyrondę.
Ale nie miał za sobą Robespierra, Collot d’Herbois i Couthona, ci zaś trzej rządzili u Jakobinów.
Jego ukazanie się, wcale nie było spodziewane, był to rzeczywiście krok zbyt śmiały dla królewskiego ministra, to też zaledwie nazwisko jego zostało wymówione, oczy wszystkich zwróciły się ku niemu.
Co Robespierre uczynił na ten widok?
Robespierre obrócił się tak jak i inni, i pozostał milczącym i ponurym.
Grobowe milczenie zaległo salę.
Dumouriez zrozumiał, iż należało mu zerwać z przeszłością.
Jakobini przyjęli czapki czerwone, jako oznakę równości, kilku z nich tylko, sądząc zapewne, że ich patrjotyzm jest już dość znanym, nie nosiło takowych.
Do tych i Robespierre należał.
Dumouriez nie namyślał się wcale, rzucił swój kapelusz zdala od siebie, wziął z głowy najbliżej stojącego czapką czerwoną, przywdział ją i z tą oznaką równości wszedł na trybunę.
Cała sala zagrzmiała oklaskami.
Cos podobnego do syku węża dało się słyszeć wśród oklasków i przytłumiło je natychmiast.
Sykanie wyszło z ust Robespierra.
Dumouriez przyznawał później kilkakrotnie, iż nigdy świszczenie kul nad głową nie sprawiło mu takiego drżenia, jak przeciągły gwizd ten z ust byłego deputowanego z Arras.
Lecz Dumouriez był zapaśnikiem nielada, był generałem i mówcą, któremu w boju i na mównicy trudno było pomięszać szyki.
Czekał ze spokojnym uśmiechem, dopóki cisza nie zaległa sali i głosem dźwięcznym przemówił:
— Bracia i przyjaciele! wszystkie chwile mego życia poświęcam odtąd na spełnienie woli narodu, oraz na usprawiedliwienie zaufania króla konstytucyjnego. W układach mych z zagranicą użyję wszystkich sił wolnego narodu, iżby układy te wkrótce zakończyły się trwałym pokojem lub stanowczą wojną.
Tu, mimo świstu Robesperra, oklaski powtórzyły się na nowo.
— W razie wojny, ciągnął dalej mówca, rzucam pióro polityki i powracam zająć moje stanowisko przy wojsku, ażeby zwyciężyć lub umrzeć wraz z braćmi moimi. Wielki ciężar spoczywa na moich barkach, bracia, pomóżcie mi go dźwigać; potrzebuję rad, przesyłajcie mi takowe w dziennikach; mówcie prawdę, szczerą prawdę, lecz odrzucajcie oszczerstwa, i nie odpychajcie obywatela, o którym wiecie, iż jest szczerym, nieustraszonym i że chce się poświęcić dla dobra rewolucji.
Dumouriez skończył i zszedł z trybuny pośród oklasków, które irytowały Collat d’Herbois, tego aktora, tak często wygwizdywanego, a tak rzadko oklaskiwanego.
— Po co te oklaski?... wołał ze swego miejsca. Jeżeli Dumouriez występuje w charakterze ministra, nic mu nie mamy do powiedzenia, jeżeli zaś, jako brat i stowarzyszony, spełnia tylko swą powinność i równa się z nami, mamy tylko jedną dlań odpowiedź: niech czyni jako mówi!
Dumouriez dał znak ręką, jakby chciał powiedzieć: Jestem tego samego zdania.
Natenczas Robespierre powstał; — widząc, że chce się dostać na trybunę, zrobiono mu przejście, i cisza zaległa salę.
Wszedł na mównicę i rzekł z właściwą sobie powagą:
— Nie jestem zdania tych, którzy utrzymują, iż minister nie może być dobrym patrjotą, i z przyjemnością przyjmuję przepowiednie, jakie nam głosi pan Dumouriez. Gdy się spełnią, gdy zwycięży nieprzyjaciół, których przeciw nam uzbroili jego poprzednicy i spiskowcy, mający dziś jeszcze wpływ u rządu, naówczas go dopiero pochwalę, lecz i naówczas nie będę go cenił wyżej niż każdego dobrego obywatela naszego Stowarzyszenia. Naród tylko jest wielkim, on jeden tylko godzien szacunku; władza ministra jest w porównaniu z nim bawidełkiem jedynie. Przez uszanowanie dla narodu i dla samego ministra, żądam, aby nie uświęcano wejścia jego żadnemi hołdami, bo te byłyby jawnym dowodem zmienności opinji publicznej. Dopóki pan Dumouriez rzeczywistemi zasługami ojczyźnie okazywać będzie, iż jest dobrym obywatelem i obrońcą ludu, znajdzie zawsze między nami poparcie. Nie obawiam się dla naszego towarzystwa obecności ministra, lecz gdyby kiedykolwiek minister miał więcej przewagi od zwykłego obywatela, żądać będę, aby go wyłączono. Spodziewam się, że to nigdy nie nastąpi!...
Cierpki mówca schodził z trybuny wśród oklasków, lecz na ostatnim stopniu czekała go zasadzka.
Dumouriez, udając zachwyt, czekał nań z otwartemi rękami.
— Cnotliwy Robespierze, nieskazitelny obywatelu!.. zawołał, pozwól, niech cię uściskam.
I nie zważając na opór, przycisnął go do serca.
Widziana tylko fakt, nie widziano odrazy Robespierra i sala znów zatrzęsła się od oklasków.
— Chodź!... rzekł Dumouriez do Brissota, komedja skończona. Ubrałem się w czapkę czerwoną, uściskałem Robespierra, jestem zatem „uświęconym“.
I wyszedł pośród głośnych okrzyków.
Przy drzwiach młody człowiek pełniący obowiązki szwajcara zamienił szybkie spojrzenie z ministrem i uścisnął jego rękę.
Młodzieńcem tym był książę de Chatres.
Była już jedenasta wieczorem. Dumouriez i Brissot śpieszyli do Rolandów, którzy zawsze jeszcze mieszkali przy ulicy Guénégaud.
Brissot uwiadomił ich dniem przedtem, iż z jego i Gensonna namowy, Dumouriez przedstawił królowi pana Roland na urząd ministra spraw wewnętrznych.
Brissot zapytał Rolanda, czy czuje się dość silnym dla objęcia tak ważnego stanowiska, a Roland prostoduszny jak zawsze, odrzekł, iż tak mu się zdaje.
Dumouriez przyszedł właśnie oznajmić, iż rzecz była skończona.
Roland i Dumouriez nie znali się osobiście, z łatwo więc dającą się wytłumaczyć ciekawością przyszli koledzy spoglądali na siebie.
Po zwykłych grzecznościach, w których Dumouriez wyraził zadowolenie, iż tak światły i prawy obywatel powołany został do rządu, rozmowa zwróciła się naturalnie na króla.
— Z tej strony obawiam się przeszkód, nadmienił Roland.
— A tam właśnie znajdziesz otwartość, o którą nikt Ludwika XVI nie posądza... odrzekł Dumouriez. Uważam króla za zacnego człowieka i dobrego patrjotę.
Widząc, że pani Roland się uśmiechnęła... zapytał:
— Czy się pani nie zgadza z mojem zdaniem?
— Widziałeś pan króla?... spytała.
— Tak jest.
— A królowę?
Teraz Dumouriez uśmiechnął się w miejsce odpowiedzi.
Ułożono, iż nazajutrz, o 11-ej rano, udadzą się do Zgromadzenia, dla złożenia przysięgi, poczem zejdą się u dworu.
Brissot i Dumouriez wyszli.
— Co myślisz o przyszłym moim koledze?... zapytał Roland żony.
Pani Roland uśmiechnęła się.
— Są ludzie... powiedziała, których dosyć raz widzieć, ażeby ocenić. Jest to umysł bystry, charakter łatwy, spojrzenie fałszywe. Jest bardzo niby zadowolony z twego wejścia do ministerjum, nie zadziwiłabym się przecież wcale, gdyby cię w krótkim czasie urzędu pozbawił.
— Zupełniem tego samego zdania... odparł Roland.
I położyli się spać spokojnie, ani przeczuwając, że żelazna ręka przeznaczenia zapisała krwawemi głoskami ich nazwiska na kartach rewolucji.

Nazajutrz nowe ministerjum złożyło przysięgę Zgromadzeniu prawodawczemu, poczem udało się do Tuileries

ROZDZIAŁ IX.
ZEWNĄTRZ I WEWNĄTRZ.

Ministerstwo, co z takim trudem przedarło się do gabinetu króla, mogło się zwać ministerstwem wojny.
Dnia 1-go marca umarł wskutek różnorodnych nadużyć, cesarz Leopold pośród swego haremu włoskiego.
Królowa, gdy przeczytała w jakimś jakobińskim pamflecie, że kawałek pasztetu wystarczył do wymierzenia sprawiedliwości cesarzowi austrjackiemu, wezwała Gilberta, aby się dowiedzieć, czy istnieje antidot uniwersalny i potem głośno się odzywała, iż brat jej został otrutym.
Ze śmiercią Leopolda skończyła się wyczekująca polityka Austrji.
Wstępujący na tron Franciszek II-gi, współczesny ojców naszych a nawet i nas samych, był austrjakiem urodzonym we Florencji, słabym, gwałtownym, przebiegłym, był zacnym według opinji księży człowiekiem; bigot, hipokryta, ukrywający się pod miodową powierzchownością z wyrazem przerażającej martwoty, chodził jak automat, jak statua komandora lub widmo Banka; oddał on córkę swoją swemu zwycięzcy, aby się nie wyzuć swych posiadłości, i uderzył nań następnie znienacka, za pierwszym podmuchem północnego wiatru. Franciszek II-gi, to tyran, ciemiężyciel Wenecji, kat Adrjanny i Silvia-Pellico!
Oto protektor emigrantów, sprzymierzeniec Prus, nieprzyjaciel Francji!
Ambasador nasz w Wiedniu, pan de Noailles, był prawie więźniem w swoim domu.
Ambasador nasz w Berlinie pan de Ségur był także więźniem prawie, zwłaszcza, że wieści utrzymywały, jakoby chciał wyzyskać tajemnice króla pruskiego od jego kochanek.
Ten król pruski miał kochanki!
Gdy pan de Ségur ukazał się na audjencji publicznej jednocześnie z pełnomocnikiem z Koblenz, król odwrócił się odeń, a spytał głośno pełnomocnika książąt o zdrowie księcia d’Artois.
Prusy naówczas uważały się tak, jak się i dziś uważają za przodowników postępu niemieckiego; żyły one temi dziwnemi tradycjami filozoficznemi króla Fryderyka, który podtrzymywał opozycję Turcji i powstanie w Polsce, a uciskał jednocześnie Hollendrów. Prusy, to rząd który drapieżnemi łapami łowił niegodziwie w mętnej wodzie rewolucji i wyciągał z niej co się da, to Newszatel, to część Pomeranji, lub część Polski.
Tacy byli nasi jawni nieprzyjaciele, tajemnemi zaś była Anglja, Rosja i Hiszpanja.
Głową całej tej koalicji miał być wojowniczy król Szwecji, karzeł uzbrojony jak olbrzym, zwany Gustawem III-cim; trzymała go w ręku Katarzyna II-ga.
O wstąpieniu na tron Franciszka II-go zawiadomiono Francję notą dyplomatyczną żądającą, aby:
I. Spełnić żądania książąt niemieckich, mających posiadłości w królestwie, inaczej mówiąc, uznać władzę cesarską w departamentach naszych i wpuścić Austrję w samo serce Francji.
II. Zwrócić Avinion, to jest nie dozwolić na dawny rozdział tej prowincji.
III. Cofnąć monarchję na stopę z 23 czerwca 1789 roku.
Nota, rzecz jasna, odpowiadała najzupełniej tajemnym życzeniom króla i królowej.
Dumouriez ruszył na nią ramionami.
Możnaby powiedzieć, iż Austrja zasnąwszy 23-go czerwca i przespawszy lat trzy, sądziła, że się budzi 24-go to jest nazajutrz.
Dnia 16-go marca 1792 roku, Gustaw III-ci został zamordowany na balu, a nazajutrz po tem zabójstwie jeszcze niewiadomem Francji, Dumouriez otrzymał notę austrjacką i doręczył ją Ludwikowi XVI.
O ile Marja Antonina zamiłowana w krańcowości pragnęła wojny, bo uważała ją za środek wybawienia dla siebie, o tyle król, człowiek powolny, trzymający się środków pośrednich — matactwa i skrytych wybiegów, obawiał się łąkowej.
Bo jeżeli wygra wojnę, będzie na łasce generała zwycięscy; jeżeli przegra, lud uczyni go odpowiedzialnym za porażkę, oskarży o zdradę i rzuci się na Tuileries.
Wreszcie gdyby nieprzyjaciel zbliżył się do Paryża, kogożby z sobą wprowadził?
Księcia Prowancji czyli regenta państwa.
Ludwik XVI-ty zostałby pozbawiony tronu, Marja Antonina byłaby uznaną za małżonkę niewierną, dzieci Francji uważane być może za nieprawe, taki oto byłby skutek powrotu emigrantów do Paryża.
Król ufał Austrjakom, Niemcom, Prusakom, lecz nie ufał wcale emigrantom.
Gdy jednak przeczytał notę, zrozumiał, że chwila wzięcia się do broni nadeszła, że cofać się niepodobieństwo.
Dnia 20-go kwietnia król i Dumouriez przybyli do sali Zgromadzenia narodowego i przynieśli wypowiedzenie wojny przez Austrję.
Wiadomość przyjęto z uniesieniem.
W tej uroczystej chwili, której opisanie romansopisarz pozostawia historykowi, istniały cztery we Francji bardzo różnorodne stronnictwa.
Rojaliści despotyczni, po stronie których stała królowa, Rojaliści konstytucyjni, do których król niby należał.
Republikanie.
Anarchiści.
Rojaliści despotyczni wyjąwszy królowej, nie mieli dowódców swych we Francji.
Zagranicą reprezentowali ich: Monsieur (brat starszy królewski), hrabia d’Artois, książę de Condé i Karol książę Lotaryngji.
Pan de Breteuil w Wiedniu, pan d’Argenteau w Brukselli reprezentowali w tej partji królowę.
Naczelnikami partji konstytucyjnej byli: Lafayette, Bailly, Barnave, Lameth, Duport i Umiarkowani.
Król chętnie zrzekał się władzy absolutnej, aby iść wraz z nimi, starał się jednak zawsze, aby ich nie wyprzedzać.
Naczelnikami partji Republikańskiej byli: Brissot, Vergniaud, Guadet, Pétion, Roland, Isnard, Ducos, Condorcet i Couthon.
Anarchistami głównymi byli: Marat, Danton, Santerre, Gonchon, Camille Desmoulins, Heberi, Legendre, Fabre d‘Eglantine i Collot d‘Herbois.
Dumouriez będzie czem kto zechce, byleby zdobył korzyść i sławę.
Robespierre trzyma się w cieniu, wyczekuje.
Kto pochwyci chorągiew rewolucyjną, którą na trybunie Zgromadzenia wstrząsnął wątpliwy patrjota Dumouriez?
Lafayette, bohater z Marsowego pola?...
Lukner?... Francja poznała go przez złe, które jako partyzant w czasie wojny siedmioletniej wyrządził.
Rochambeau? Chciał on tylko wojny odpornej, irytował się widząc generała Dumourieza, wydającego rozkazy swoim pułkownikom, bez oddania ich pod cenzurę jego starego doświadczenia.
Takimi oto byli trzej ludzie, dowodzący trzema korpusami armji, gotowej iść do ataku.
Lafayette zajmował środek; miał iść śpiesznie w dół Mozy w kierunku od Givet do Namur.
Lukner stał na straży w Franche-Comté,
Rochambeau we Flandrji.
Lafayette wsparty korpusem Rochambeau mającym nadejść z Flandrji pod dowóctwem Birona, miał wziąć Namut i pójść na Brukselli, gdzie go z otwartemi rękoma czekała rewolucja Brabantu.
Lafayette miał piękną rolę, był w przedniej straży; Dumouriez jemu pierwsze przeznaczył zwycięstwo.
To zwycięstwo uczyni go naczelnym wodzem.
Lafayette zwycięzca i główno-dowodzący, Dumouriez minister wojny, rzucą czerwoną czapkę w pokrzywy i zgniotą jedną ręką Żyrondę, a Jakobinów drugą.
Kontr-rewolucja gotowa! Ale Robespierre?
Mówiliśmy, iż pozostał w cieniu, a wielu utrzymywało, iż było przejście podziemne ze sklepu stolarza Duplay do mieszkania Ludwika XVI-go.
Czy nie z tego powodu księżna d’Agnouléme płaciła później pensję pannie Robespierre?
Ale tym razem jak zwykle, Lafayette nie dopisał Lafayettowi.
Uważajmy również, iż Dumouriez, przewrotny intrygant, nie zaniedbywał stosunków z Orleanistami, które go w końcu zgubiły.
Biron był generałem Orleanistą.
A zatem Orleaniści i Umiarkowani, Lafayette i Biron, mieli zachowane dla siebie pierwsze uderzenie pałasza i pierwsze odgłosy trąb zwycięskich.
Dnia 28-go kwietnia rano Biron zajął Quiévrain i szedł na Mons.
Nazajutrz Teobald Dillon udał się z Lille do Turnay.
Biron i Dillon, obaj arystokraci, obaj młodzi i odważni, obaj przebiegli i dowcipni, obaj ze szkoły Richelieugo; jeden otwarty w opijach politycznych, drugi nie miał jeszcze czasu zbadać swoich.
Powiedzieliśmy, iż dragoni byli częścią arystokratyczną armii. Dwa pułki dragonów szły na czele trzech tysięcy ludzi Birona.
Naraz dragoni nie zobaczywszy nawet nieprzyjaciela krzyknęli: „Uciekajcie kto może!... (Sauve qui peut) jesteśmy zdradzeni!...“
Zawracają, krzyczą i wraz z piechotą uciekają.
Popłoch ogólny.
Toż samo przytrafia się Dillonowi.
Dillon spotyka oddział z dziewięciuset austrjaków. Dragoni z jego przedniej straży trwożą się, uciekają zabierając z sobą piechotę, porzucając wozy, armaty. Zatrzymują się w Lille dopiero.
Tam za podłe zbiegowstwo swoje czynią odpowiedzialnym swego dowódcę, mordują Dillona i porucznika Bertois, wydają ich ciała motłochowi, a ten wiesza je i tańczy dokoła trupów.
Kto był właściwie przyczyną porażki, mającej za zadanie tchnąć zwątpieniem w serca patrjotów, a ufnością w nieprzyjaciela?...
Żyronda, która chciała wojny, a otrzymała dwie głębokie rany.
Żyronda znów, a każdy przyznawał jej w tem słuszność, obwiniała dwór, to jest, królowę.
Pierwszym zamiarem Żyrondy było oddać Marji-Antoninie wet-za-wet.
Dworowi pozostawiono czas do przywdziania zbroi trwalszej i pewniejszej, niż ta, którą przygotowała dla króla królowa i której próbowała jednej nocy z Andreą, chcąc wiedzieć, czy kula nie przebije tej zbroi.
Królowa przeistoczyła pomału sławną gwardję konstytucyjną, uprawianą przez Zgromadzenie.
Dochodziła ona liczby sześciu tysięcy ludzi i jakich jeszcze ludzi!... Złożona była z rębaczy i szermierzy, gotowych znieważać przedstawicieli narodu, nawet na ławkach Zgromadzenia, ze szlachciców królewskich i wandejskich, z prowansalczyków z Nimes i Arles, z księży siłaczy, którzy pod pozorem odmowy przysięgi zrzucili sutanny i zamienili kropidła na szpady, sztylety lub pistolety, z całego oraz tłumu kawalerów św. Ludwika, zjawiających się niewiadomo skąd i dekorowanych niewiadomo za co.
Dumouriez nawet żalił się na to w swych pamiętnikach:
„Jakiekolwiek rządy nastąpią po dzisiejszych, trudno będzie przywrócić cześć temu nieszczęśliwemu krzyżowi, tak nim pomiatają“.
W przeciągu dwóch lat, rozdano ich sześć tysięcy.
Trzeba było zacząć od skruszenia zbroi, aby się dostać do króla i królowej.
Basire doniósł Zgromadzeniu, iż gwardja królewska przyjęła z okrzykami radości wieść o porażce przy Tournay i Quiévrain. Gwardja miała nadzieję, iż za trzy dni, Valenciennes zostanie wzięte, a za trzy tygodnie będą obce wojska w Paryżu.
Nadto jeszcze, kawalerzysta owej gwardji, dobry francuz, nazwiskiem Joachim Murat, sądząc, iż się znajduje w prawdziwej gwardji konstytucyjnej, jak jej nazwa oznaczała, podał się do dymisji. Chciano go pozyskać pieniędzmi i posłać do Koblencji.
Gwardja straszną była bronią w ręku monarchji.
Czyż nie poszłaby na rozkaz króla przeciw Zgromadzeniu i opanowawszy Maneż, czy nie wzięłaby do niewoli wszystkich reprezentantów narodu lub nie wymordowała ich od pierwszego do ostatniego?...
Albo czy nie mogłaby uprowadzić króla z Paryża do granicy i powtórzyć ucieczkę do Varennes, która tym razem pewnieby się udała?...
Dnia dwudziestego drugiego maja, to jest w trzy tygodnie po podwójnej porażce przy Turnay i Quiévrain, Pétion, nowy mer Paryża, wyniesiony na tę godność przez protekcję królowej, wyrażając głośno obawy swe, co do możliwej ucieczki króla, prosił go, aby się strzegł, pilnował i podwoił straże w okolicy...
Strzec się i pilnować kogo?... Tego Pétion nie wymienia.
Podwoić straże... w jakich okolicach?... Również nie wiadomo.
Lecz poco wymieniać Tuileries i króla?...
Kogoż to strzegą?... Nieprzyjaciela!...
Gdzież to podwajają straże?... Około obozu nieprzyjacielskiego!...
Gdzie więc jest obóz nieprzyjacielski?... W Tuilieries.
Kto jest nieprzyjacielem?... Król.
W ten sposób oskarżenie zostało wypowiedziane.
I to Pétion, nieznany dotąd adwokat z Chartres, rzucił je potomkowi Ludwika św.. wnukowi Ludwika XIV — królowi Francji!...
Król Francji skarży się na ten zarzut w liście, lecz Pétion nie zwraca nań uwagi, nie cofa rozkazów, a list królewski kazał przylepić na murach miasta.
Pétion zatem jest prawdziwym królem.
Jeżeli wątpicie — oto dowody.
Basire żąda zniesienia gwardji konstytucyjnej i aresztowania dowódcy jej, pana de Brisac.
Żelaza były gorące, Żyrondyści, jako dobrzy kowale, kuli je póki czas.
Dla nich było to kwestją: „być albo nie być...“
Dekret został wydany w tym samym dniu.
Gwardja konstytucyjna rozpuszczona, książę de Brisac aresztowany, straż Tuileryów oddana gwardji narodowej.
Charny, Charny, gdzież jesteś?... Ty który w Varennes, mając zaledwie trzystu ludzi, o mało nie odbiłeś królowej, czegobyś nie dokazał w Tuileries, mając ich sześć tysięcy!...

Charny, zapominając o wszystkiem, żył szczęśliwy w objęciach Andrei.

ROZDZIAŁ X.
ULICA GUENEAUD I TUILERIES.

Czytelnicy pamiętają zapewne prośbę pana de Grave o uwolnienie, której król przyjąć się wzbraniał, a którą Dumouriez stanowczo odrzucił.
Dumouriez starał się zatrzymać pana de Grave, dzielącego jego opinje i zatrzymał go rzeczywiście, lecz po podwójnej porażce, o której mówiliśmy, musiał poświęcić swego ministra wojny.
Rzucił go Jakobinom, jak ciastko cerberowi na pożarcie, aby choć w części zagłuszyć ich wycie.
Na jego miejsce powołał pułkownika Servan, którego już dawniej przedstawiał królowi.
Dumouriez, nie podejrzewał jakiego wybrał sobie towarzysza i jaki cios tenże miał zadać monarchji.
Podczas gdy królowa czuwała na poddaszach Tuileries, wyglądając oczekiwanych Austrjaków, inna kobieta czuwała w swym małym saloniku przy ulicy Guénégaud.
Pierwsza była przedstawicielką kontr-rewolucji, druga rewolucji.
Czytelnik łatwo się domyśli, że mówimy o pani Roland.
Ona uczyniła Servana ministrem, jak pani Stael zrobiła ministrem Narbonna.
W tych strasznych latach 1791, 92 i 93, ręka kobiet była czynną.
Servan był stałym gościem pani Roland. Jak wszyscy Żyrondyści, których była ona światłem, natchnieniem i gwiazdą przewodnią, czerpał energję w jej mężnej duszy.
Mówiono, że była kochanką Servana, pozwalała to mówić, mając czyste sumienie, uśmiechała się na potwarze.
Patrzyła codziennie na męża znękanego walką. Czuł on, iż każdy krok zbliża go i towarzysza jego Claviéres do przepaści.
A jednak nie było nic widocznego — wszystkiemu można było zaprzeczyć.
Owego wieczora, gdy Dumouriez przyszedł mu ofiarować ministerstwo spraw wewnętrznych, Roland postawił warunki.
— Nie posiadam, prócz dobrego imienia, żadnego majątku, pragnę więc, aby bez skazy wyszło ono z ministerstwa. Żądam, aby sekretarz był obecny na wszystkich posiedzeniach rady i zapisywał zdania każdego z nas, tym sposobem można będzie wiedzieć, czy kiedykolwiek zgrzeszę przeciwko patrjotyzmowi i wolności.
Dumouriez zgodził się na to. Czuł potrzebę pokrycia swej niepopularności płaszczykiem Żyrondysty. Dumouriez, należał do ludzi zawsze obiecujących, ale dotrzymywał tylko stosownie do okoliczności.
Domouriez nie dotrzymał słowa, Roland napróżno domagał się sekretarza. Nie mogąc prowadzić sekretnego archiwum, postanowił wydawać dziennik „Thermometre“, chociaż wiedział dobrze, iż bezzwłoczne ogłaszanie posiedzeń ministerialnych, byłoby zdradą na korzyść nieprzyjaciela.
Nominacja pana Servan przyszła mu w pomoc.
Ale nie było tego dosyć; Dumouriez neutralizował wszelką działalność posiedzeń.
Zgromadzenie zadało cios stanowczy królewskości zniesieniem gwardji konstytucyjnej i aresztowaniem pana de Brisac.
Roland, wracając z Servanem dwudziestego maja wieczorem, przyniósł tę wiadomość do domu.
— Cóż postanowiono uczynić z żołnierzami gwardji?... zapytała pani Roland.
— Nic.
— Więc ich uwolniono?
— Tak, z warunkiem złożenia niebieskiego munduru.
— To jutro włożą czerwony i zmienią się w szwajcarów.
W istocie następnego dnia ulice Paryża świeciły mnóstwem mundurów czerwonych.
Rozpuszczona gwardja zmieniła ubiór i znajdowała się w Paryżu, wyciągając rękę do obcych, dając im znak, aby przybyli. Gotowi byli otworzyć im bramy.
Roland i Servan nie wiedzieli, co postanowić.
Pani Roland podała papier i pióro panu Servan i rzekła:
— Pisz pan!... Wniosek utworzenia w Paryżu, z powodu, uroczystości czternastego lipca, oddziału złożonego z dwudziestu tysięcy ochotników...
Servan rzucił pióro...
— Nigdy król na to nie pozwoli!... zawołał.
— To też nie do króla, lecz do Zgromadzenia pójdzie ta petycją i wniesioną będzie nie od ministra, lecz od obywatela,.
Servan i Roland zadziwili się jasnością pomysłu.
— O!... zawołał Servan, masz pani słuszność, z taką silą i uchwałą przeciwko księżom mamy króla w ręku!...
— Rozumiecie to dobrze, nieprawdaż?... Księża, to kontrrewolucja w rodzinach i towarzystwie. W credo księża dodali: „Ci, którzy płacą podatki według Konstytucji, będą potępieni“. Pięćdziesiąt księży zostało zamordowanych, domy ich i dobytek zniszczony, pola ogołocone od sześciu miesięcy.
Niech Zgromadzenie wyda natychmiast dekret przeciw buntowniczym księżom. Dokończ twej noty panie Servan, Roland zredaguje uchwałę.
Roland pisał: „Deportacja zagranicę państwa księży buntowniczych, nastąpi w ciągu miesiąca, jeżeli tego zażąda, dwudziestu czynnych obywateli, uznanych przez departament i zatwierdzonych przez rząd. Zesłany otrzyma trzy liwry dziennie na koszta podróży do granicy“.
Servan przeczytał swój wniosek o utworzeniu oddziału dwudziestu tysięcy ochotników.
Roland swoją uchwałę o wydaleniu księży.
Cała kwestja na tem się zahaczała, czy król działa szczerze, czy też zdradza?...
— Jsżeli król jest rzeczywiście konstytucyjnym, zatwierdzi uchwałą, jeżeli przeciwnie, położy swoje veto.
— Podpiszę uruchomienie obozu, jako obywatel... rzekł Servan.
— A Vergniaud przedstawi uchwałę przeciwko księżom... rzekli razem mąż i żona.
Zaraz nazajutrz Servan podał swą petycję Zgromadzeniu.
Vergniaud włożył dekret do kieszeni i przyrzekł użyć go we właściwym czasie.
Tegoż wieczoru, Servan poszedł jak zwykle na radę do króla.
Czyn jego był wiadomy, wspierali go Roland i Clavieres przeciw Dumouriez owi, Lacostowi i Duranthonowi.
— O, chodź pan!... zawołał Dumouriez, i zdaj sprawę z twego postępowania.
— Komu?... spytał Servan.
— Królowi, narodowi, mnie!...
Servan uśmiechnął się tylko.
— Mój panie... rzekł Dumouriez, uczyniłeś dziś krok ważny.
— Wiem o tem, odparł Servan, bardzo ważny.
— Czy byłeś pan upoważniony od króla?
— Nie panie, przyznaję.
— Czy naradzałeś się z kolegami?
— Wcale nie, również przyznaję.
— Dlaczegóż więc pan to uczyniłeś?
— Bo miałem do tego prawo, jako osoba prywatna i jako obywatel.
— A więc jako obywatel i osoba prywatna podałeś pan ten projekt podburzający?
— Tak.
— Dlaczegóż do swego podpisu dołączyłeś tytuł: „minister wojny?“
— Ponieważ chciałem dowieść Zgromadzeniu, że będę popierał jako minister to, czego żądałem jako obywatel.
— Panie! podjął Dumouriez, to, co uczyniłeś dowodzi i złego obywatela i złego ministra.
— Panie!... odparł Servan, zostaw proszę mnie samego sędzią mego sumienia: gdybym potrzebował sędziego w kwestji tak delikatnej, starałbym się, aby nie był nim Dumouriez.
Dumouriez zbladł i postąpił ku panu Servan.
Ten położył rękę na szpadzie; Dumouriez toż samo uczynił.
W tej chwili wszedł król, nie wiedział jeszcze o wniosku Servana.
Uciszono się.
Nazajutrz, dekret żądający zebrania 20-stu tysięcy ochotników w Paryżu, rozbierano w Zgromadzeniu.
Król był przerażony tą wiadomością, kazał wezwać pana Dumouriez.
— Wiem że jesteś wiernym sługą, wiem jak broniłeś interesów monarchji przeciw temu nędznikowi Servan.
— Dziękuję Waszej Królewskiej mości... odpowiedział Dumouriez, czy Wasza królewska mość wie, iż dekret został przyjętym?
— Nie... powiedział król, lecz mniejsza o to, jestem zdecydowany położyć moje veto.
Dumouriez potrząsł głową.
— Nie jesteś mego zdania?... spytał król.
— Najjaśniejszy Panie... odrzekł Dumouriez, nie mając sił, aby stawić opór przeciw nieufności większej części narodu, wystawiony na wściekłość Jakobinów, i głęboką politykę partji republikańskiej, gdy zrobisz takie postanowienie ze swej strony, będzie ono otwartem wypowiedzeniem wojny.
— A więc tak! niechaj będzie wojna, wydałem ją moim przyjaciołom, mogę ją wydać i nieprzyjaciołom moim.
— Najjaśniejszy Panie, w pierwszej masz dziesięć szans wygranej, w drugiej dziesięć przegranej.
— Czyż się nie domyślasz w jakim celu organizują te 20 tysięcy ludzi?
— Niech mi Wasza królewska mość użyczy dziesięciu minut czasu, a dowiodę, że nietylko wiem to, czego pragnę, ale nawet to, co później nastąpi.
— Mów pan, słucham.
I oparty o fotel, z głową na dłoni Ludwik XVI-ty słuchał.
— Najjaśniejszy Panie, ci, którzy wydali ten dekret, są zarówno nieprzyjaciółmi ojczyzny, jak i króla.
— Więc sam to widzisz... przerwał król, sam to przyznajesz!
— Powiem więcej, spełnienie tego dekretu sprowadzi wielkie nieszczęścia.
— Mów dalej... rzekł król.
— Minister wojny bardzo zawinił projektując zebranie 20-stu tysięcy w Paryżu, podczas gdy wojska nasze są słabe, granice ogołocone, kasy puste.
— O!... zawołał król, winnym jest bardzo!
— Nietylko winnym, lecz i nieprzezornym, co jeszcze gorzej! Nieprzezornością jest zbieranie w imię wygórowanego patrjotyzmu niekarnych tłumów, któremi pierwszy lepszy zuchwalec zawładnąć potrafi.
— O! to Żyronda mówi przez Servana.
— Tak!... odrzekł Dumouriez, ale nie Żyronda będzie z tego korzystać, Najjaśniejszy Panie.
— Czy może Umiarkowani?
— Ani pierwsi, ani drudzy, tylko Jakobini! Jakobini, którzy rozgałęziają się po całem królestwie i na 20 tysięcy zjednoczonych znajdą 19 tysięcy zwolenników. Wierz mi przeto, Najjaśniejszy Panie, że promotorowie dekretu będą przez tenże sam dekret obaleni.
— Gdybym mógł temu wierzyć, byłbym prawie pocieszonymi... zawołał król.
— Dekret, twierdzę, ułożony był z głęboką złośliwością, broniony z zaciętością, przyjęty z zapałem. Gdybyś, Najjaśniejszy Panie, położył nawet swoje veto, zostanie on niemniej wypełnionym. Zamiast 20-stu tysięcy, których będzie można poddać jakimś rozkazom, zbierze się z prowincji w czasie zbliżającej się federacji, 40 tysięcy ludzi, bez dekretu. Ci za jednym zamachem mogą obalić konstytucję, Zgromadzenie i tron. Gdybyśmy byli zwycięzcami a nie zwyciężonymi — dodał Dumouriez zniżając głos — gdybym był miał pretekst do zrobienia Lafayetta główno-dowodzącym i dał mu sto tysięcy ludzi, powiedziałbym ci królu: „Nie przyjmij“. Lecz jesteśmy pobici zewnątrz i wewnątrz i dlatego mówię: „Najjaśniejszy Panie, zgódź się“.
W tej chwili ktoś zapukał lekko do drzwi.
— Wejdź!... powiedział Ludwik XVI.
Był to kamerdyner Thierry.
— Najjaśniejszy Panie, pan Duranthon, minister sprawiedliwości, pragnie mówić z Waszą królewską mością.
— Zobaczno, panie Dumouriez, czego on tam chce ode mnie.
Dumouriez wyszedł.
W tej samej chwili Marja-Antonina ukazała się w gabinecie.
— Najjaśniejszy panie!... rzekła, trzymaj się ostro, ten Dumouriez jest tak jak i inni Jakobinem. Czy nie nakładał czerwonej czapki?...
Co do Lafayetta, wiesz dobrze, iż wolałabym zginąć, niż być uratowaną przez niego.

Posłyszawszy kroki Dumourieza, królowa znikła za kotarą.

ROZDZIAŁ XI.
KRÓLEWSKIE VETO.

Dumouriez wszedł w tej chwili.
— Najjaśniejszy panie, powiedział, na wniosek pana Vergniaud, dekret przeciwko duchowieństwu został przyjęty.
— A więc to spisek!.. zawołał król powstając. Jak ten dekret był ułożony?
— Oto jest, przyniósł go pan Durathon. Może Wasza królewska mość zrobi mi honor i wyrazi swoje zdanie, zanim się zbierze rada.
— Dobrze, daj mi ten papier.
I głosem drżącym ze wzruszenia, król przeczytał dekret, którego tekst przytoczyliśmy powyżej.
— Nigdy nie uznam podobnego dekretu!... zawołał Ludwik XVI.
Oświadczywszy to, zmiął papier w ręku i rzucił go daleko od siebie.
— Daruj mi, Najjaśniejszy panie, że i tym razem będę przeciwnego zdania z Waszą królewską mością — odezwał się Dumouriez.
— Panie, rzekł król, mogę się wahać w rzeczach polityki, ale w religijnych nigdy! W polityce rządzę się rozumem i mogę zbłądzić, religja jest rzeczą sumienia, a sumienie się nie myli.
— Najjaśniejszy panie, przed rokiem zatwierdziłeś dekret dotyczący przysięgi duchownych...
— Ah panie!... zawołał król, byłem do tego zmuszony.
— Na tamtym, Najjaśniejszy panie, powinieneś był położyć veto, ten jest tylko następstwem pierwszego. Pierwszy był przyczyną wszystkich klęsk Francji, ten jest na nie lekarstwem: twardy jest, lecz nie okrutny. Pierwszy był prawem religijnem, atakował wolność przekonań; ten jest prawem politycznem, które dotyczy tylko spokoju i bezpieczeństwa kraju, zabezpiecza księży nieprzysięgłych, przeciw prześladowaniu. Zamiast ocalić ich, swojem veto odbierzesz im pomoc prawa, wystawisz na rzeź pewną, a Francuzów uczynisz ich katami! Mojem przeto zdaniem — daruj Najjaśniejszy panie otwartości żołnierza — mojem zdaniem jest, iż gdy Wasza królewska mość popełniłeś błąd, uznawszy pierwszy dekret, to gdy położysz veto na drugim, mogącym wstrzymać potoki krwi gotowej popłynąć, obciążysz sumienie swoje wszystkiemi zbrodniami, jakich się lud dopuści.
— Lecz jakichże zbrodni ma się dopuścić, jakichże większych nad te, które już popełnił?... wyrzekł jakiś głos wychodzący z głębi pokoju.
Dumouriez zadrżał, bo poznał metaliczny dźwięk i akcent królowej.
— O Najjaśniejsza pani!... powiedział, wolałbym wszystko zakończyć z samym królem.
— Panie!... rzekła królowa, gorzko uśmiechając się do Dumourieza, a prawie pogardliwie do króla, chcę ci tylko jedno zadać pytanie.
— Jakie, Najjaśniejsza pani?
— Sądzisz pan, że król powinien znosić dłużej pogróżki Rolandów, zuchwalstwa Claviera i szachrajstwa Servana?
— Nie, Najjaśniejsza pani, odparł Dumouriez, jestem tem zgorszony, równie jak i Najjaśniejsza pani, podziwiam cierpliwość króla, i kiedy o tem mówimy, będę go błagał, aby zmienił całe ministerjum.
— Zupełnie? — spytał król.
— Tak, niech nas Wasza królewska mość oddali, jak jesteśmy wszystkich sześciu, a wybierze, jeżeli to jest podobnem, ludzi nie należących do żadnych stronnictw.
— Nie, nie, rzekł król, chcę abyś pozostał pan, dobry Lacoste i Durathon także, ale uwolnijcie mnie od tych trzech buntowniczych śmiałków; gdyż cierpliwość moja już się wyczerpała.
— Rzecz jest niebezpieczną, Najjaśniejszy panie.
— A... pan cofasz się przed niebezpieczeństwem?... zapytała królowa.
— Nie, Najjaśniejsza pani!... odparł Dumouriez, muszę tylko podać moje warunki.
— Warunki?... wyrzekła wyniośle królowa.
Dumouriez skłonił się uniżenie.
— Mów pan!... rzekł król.
— Najjaśniejszy panie!... zaczął Dumouriez, jestem wystawiony na pociski trzech stronnictw, które dzielą Paryż. Źyrondyści, Umiarkowani i Jakobini napadają mnie na wyścigi; zdepopularyzowany jestem zupełnie, a ponieważ tylko na mocy opinji publicznej można się utrzymać z wpływem u rządu, mogę przeto być Ci użytecznym, Najjaśniejszy panie, pod jednym warunkiem.
— A ten jest?
— Aby mówiono głośno, Najjaśniejszy panie, że pozostałem wraz z dwoma moimi kolegami jedynie tylko dlatego, aby uświęcić dwa wydane dekrety.
— Ależ to niemożliwe!... zawołał król.
— Niepodobne, niepodobne!... dodała królowa.
— Więc odmawiacie Najjaśniejsi państwo?
— Największy mój nieprzyjaciel nie podałby mi tak twardych warunków, jak to pan uczyniłeś.
— Na słowo szlachcica, na mój honor żołnierza, mówię ci, Najjaśniejszy panie, iż uważam to za konieczne dla twego spokoju.
Potem zwracając się do królowej, dodał...
— Najjaśniejsza pani!... jeżeli jako nieustraszona córa Marji-Teresy nietylko gardzisz niebezpieczeństwem, lecz chcesz jeszcze iść na przeciw niemu, to pamiętaj, że nie jesteś samą; pamiętaj o królu i o twych dzieciach, zamiast popychać ich w otchłań, połącz się ze mną, by zatrzymać Jego królewską mość i tron u przepaści, nad którą stoją. Jeżelim uważał za niezbędne zatwierdzenie dwóch dekretów, z mim król zażądał oddalenia trzech buntowników, którzy mu ciężą, to teraz tem więcej uważam to za konieczne. W przeciwnym razie, naród będzie miał pole do nowych niechęci: będzie Cię, Najjaśniejszy panie, uważał za nieprzyjaciela konstytucji, a odprawionych ministrów za męczenników i za dni kilka nowe niebezpieczeństwa zagrożą twej koronie i życiu. Co do mnie, uprzedzam cię, Najjaśniejszy panie, iż nie mogę, nawet dla oddania wam usług, iść wbrew moim przekonaniom i zasadom. Duranthon i Lacoste myślą podobnież jak ja, ale nie jestem upoważniony mówić w ich imieniu. Co się mnie tyczy, powiedziałem Waszej królewskiej mości, że tylko pod warunkiem zatwierdzenia dwóch dekretów pozostaję w Radzie.
Król poruszył się niecierpliwie.
Dumouriez skłonił się i zabierał do odejścia.
Król zamienił szybkie spojrzenia z królową.
— Panie!... podjęła Marja-Antonina.
Dumouriez się zatrzymał.
— Panie!... pomyśl, jak trudnem jest dla króla zatwierdzenie dekretu, sprowadzającego do Paryża dwadzieścia tysięcy łotrów, mogących nas wymordować.
— Najjaśniejsza pani!... odparł Dumouriez, niebezpieczeństwo jest wielkie, wiem o tem, lecz, lepiej mu przypatrzeć się zbliska, niż złe przesadzać. Dekret mówi, iż władza wykonawcza naznaczy miejsce zebrania się owym dwudziestu tysiącom ludzi. Nie wszyscy oni są koniecznie łotrami; dekret mówi również, że minister wojny naznaczy im oficerów i wskaże sposób organizacji.
— Ależ panie, minister wojny, to Servan!
— Nie, Najjaśniejszy panie, od chwili, gdy zostanie wydalonym, ministrem tym będę ja.
— A prawda, pan! powiedział król.
— Pan więc bierzesz ministerstwo wojny?... spytała królowa.
— Tak, Najjaśniejsza pani, i obrócę przeciw waszym nieprzyjaciołom miecz, wiszący nad waszemi głowami.
Król i królowa spojrzeli po sobie, jakby się naradzając.
— Przypuść Najjaśniejszy panie, iż naznaczę Soissons na rozbicie obozu, że przeznaczę na głównego dowódcę człowieka pewnego i rozumnego, że dodam mu dwóch zdolnych generałów brygady, że uszykuję tych ludzi w bataljony, że stosownie do tego, jak ich się zbierze pięć lub sześć uzbrojonych, minister skorzysta z żądania generałów i wyślę ich na granicę, a natenczas zobaczysz, Najjaśniejszy panie, że dekret wydany w złych zamiarach, zamiast być szkodliwym, stanie się wielce pożytecznym.
— Lecz czy pewnym jesteś, że pozwolą im zebrać się w Soissons?
— Odpowiadam za to.
— W takim razie weź pan ministerjum wojny.
— Najjaśniejszy panie, jako minister spraw zagranicznych, mam odpowiedzialność małą i pośrednią; inaczej się rzecz ma z ministerjum wojny. Twoi generałowie są moimi nieprzyjaciółmi, widziałem ich nieudolność, ja odpowiadam za ich błędy; lecz ponieważ idzie tu o życie i spokój Waszej królewskiej mości, o utrzymanie konstytucji — przyjmuję! Jesteśmy zatem w zupełnej zgodzie co do uchwały dwudziestu tysięcy ochotników? Ponieważ obejmujesz ministerjum wojny, zdaję się zupełnie na ciebie.
— Kiedy tak, to przejdziemy teraz do uchwały duchownych.
— Tej, jak powiedziałem panu, nigdy a nigdy nie zatwierdzę.
— Najjaśniejszy panie, skoro uznałeś pierwszą, postawiłeś się w konieczności uznania drugiej.
— Jeżeli raz pobłądziłem, czego mocno żałuję, nie dowodzi to, abym miał błądzić po raz wtóry.
— Najjaśniejszy panie! wtrąciła królowa.
Król zwrócił się do Marji-Antoniny.
— I ty także czujesz to pani?
— Najjaśniejszy panie!... odrzekła królowa, muszę przyznać, że po wyjaśnieniach, jakie nam dał pan Dumouriez, jestem zupełnie jego zdania.
— A więc kiedy tak... wyrzekł król, to się zgadzam, ale pod warunkiem, że mnie, kochany Dumouriez, jak najprędzej uwolnisz od tych trzech buntowników.
— Wierz mi, Najjaśniejszy panie, że skorzystam z najpierwszej sposobności, aby ci zadość uczynić, i mam nadzieję, że długo czekać nie będziesz.
Skłoniwszy się królowi, oraz królowej, wyszedł.
Oboje odprowadzali oczyma nowego ministra wojny, dopóki nie zniknął za drzwiami.
— Dałaś mi Najjaśniejsza pani znak, abym się zgodził, cóż mi masz jeszcze do powiedzenia?
— Zgodzić się naprzód na dekret owych 20-tu tysięcy ludzi, pozwolić mu utworzyć obóz w Soissons, rozproszyć jego przyjaciół, a następnie... a no, następnie zobaczysz, co ci wypadnie zrobić z uchwałą duchownych.
— Ależ on przypomni mi dane mu słowo!
— Ale będzie skompromitowanym i będziesz go miał w ręku.
— To on, przeciwnie, to on będzie mnie miał w ręku, mając moje słowo.
— Eh! rzekła królowa, znajdzie się na to sposób, gdy się jest wychowańcem pana de Vauguyon!

I wziąwszy króla pod rękę, wyprowadziła go do sąsiedniego pokoju.

ROZDZIAŁ XII.
SPOSOBNOŚĆ.

Jak powiedzieliśmy, prawdziwa wojna w tej chwili zawrzała między ulicą Guénégaud i Tuileries, pomiędzy królową i panią Roland.
Dziwna rzecz! obie kobiety wywierały na swych mężów wpływ, który ich wszystkich czworo na rusztowanie zaprowadził.
Tylko każde doszło tam inną drogą.
Wypadki, o których mówiliśmy, działy się 10-go czerwca; jedenastego wieczorem Servan wszedł uradowany do pani Roland.
— Powinszuj mi, kochana przyjaciółko, mam honor być wypędzonym z rady.
— Jakto?... spytała.
— Oto dosłowne sprawozdanie. Dziś rano udałem się do króla z interesami mego wydziału, a ukończywszy takowe, zacząłem popierać gorąco kwestję uchwały dwudziestu tysięcy ochotników, ale...
— Ale?...
— Przy pierwszych wyrzeczonych przezemnie słowach, król odwrócił się do mnie tyłem w bardzo złym humorze, a dziś wieczorem Dumouriez w imieniu króla przyszedł odebrać mi tekę ministra wojny.
— Dumouriez?
— Tak.
— Brzydką sobie obrał rolę, ale mnie ona nie dziwi. Zapytaj Rolanda, co o nim powiedziałam, gdy go po raz pierwszy zobaczyłam. Wiemy także, iż ma codziennie konferencje z królową.
— A więc to zdrajca!
— Nie, tylko człowiek ambitny. Przyprowadź pan Rolanda i Claviera.
— Gdzie jest Clavieres?
— Daje posłuchanie ministrowi spraw wewnętrznych.
— A pani, co będziesz przez ten czas porabiała?
— Napiszę list, i dam go wam potem do odczytania.
— Jesteś ową sławną boginią Rozumu, której filizofowie wzywali od tak dawna.
— A którą ludzie sumienia znaleźli... Nie wracaj bez Claviera.
— Ten warunek będzie powodem opóźnienia.
— Potrzebuję godziny czasu.
— Pracuj, i niechaj natchnie cię genjusz Francji!
Zaledwie Servan wyszedł, już pani Roland była przy biurku, i pisała list następujący:

Najjaśniejszy Panie!

Obecne położenie Francji nie może trwać długo. Przesilenie to, którego gwałtowność doszła do najwyższego stopnia, musi zakończyć się wybuchem. Powinno ono interesować Waszą królewską mość, ponieważ dotyczy całego kraju. Zaszczycony twem zaufaniem, będąc na stanowisku, które ci winno prawdę, ośmielam się wypowiedzieć ci takową. Ten obowiązek sam włożyłeś na mnie. Francuzi nadali sobie konstytucję, ale wywołała ona wielu malkontentów i buntowników. Większość narodu chce ją podtrzymać, poprzysięgła bronić jej krwią własną i widziała z radością nadchodzącą wojnę. Mniejszość zaś — podtrzymywana nadziejami, zespoliła wszystkie siły, aby mieć przewagę. Stąd ta ciągła walka przeciwko prawom, ta anarchja uciskająca dobrych obvwateli. Korzystają z niej malkontenci, aby nowy rząd spotwarzać. Stąd ta niezgoda, która się wszędzie wkrada, gdyż nikt nie pozostaje obojętnym, wszyscy pragną albo utrzymania, albo też zmiany konstytucji i w tym kierunku działają.
Nie będę zgłębiać, co ta konstytucja w istocie zawiera, zastanowię się tylko nad tem, czego okoliczności wymagają. Wstrzymam się od przekonań osobistych, a postaram się zbadać, czego się można spodziewać i co popierać wypadnie.
Wasza królewska mość cieszyłeś się prawami, które uważałeś za przynależne królewskiej swej godności. Wychowanemu w tych zasadach, nie łatwo się pozbyć takowych. Chęć odzyskania przywilejów jest równie silną jak żal po ich utracie. Uczucia te, wrodzone naturze ludzkiej, musiały wejść w rachunek nieprzyjaciół rewolucji. Uczucia te nie mogły ujść baczności narodu i wzbudziły w nim nieufność. Wasza królewska mość byłeś ciągle między dwiema ostatecznościami, potrzeba było albo ulegać swoim przyzwyczajeniom i skłonnościom i ośmielać buntowników niepokojąc naród, albo ponieść ofiary podane przez filozofję, wymagane przez konieczność; to jest, uspokoić naród i z nim się połączyć. Wszystko ma swój kres i niepewność znalazła go nareszcie.
Czy Wasza królewska mość zechce połączyć się dzisiaj z tymi, którzy utrzymują, iż ulepszają konstytucję, czy też poświęci się szlachetnie dla jej tryumfu?... Takie jest prawdziwe położenie, jakie chwila obecna koniecznie rozstrzygnąć musi.
Co się tyczy drażliwej kwestji, czy Francuzi dojrzeli już do otrzymania wolności, odpowiedź na nią zbyteczna; nie potrzebujemy rozbierać, czembyśmy stali się za lat sto, lecz zbadać, do czego zdolnem jest pokolenie obecne.
Ogłoszenie praw stało się ewangelją polityczną, konstytucja francuska religją, za którą naród umrzeć gotów. Szał dochodził niekiedy do tego, iż obywatele, uważają prawo za niedość silnie karzące wichrzycieli, sami wymierzali sobie sprawiedliwość. Tym sposobem własności emigrantów, lub osób, które należały do ich partji, były wystawione na spustoszenie zupełne, tym sposobem w niektórych departamentach musiano tak surowo postąpić z księżmi, których prześladowała opinja publiczna i z których chętnie uczyniłaby ofiary.
W tem starciu wszystkie uczucia przybrały cechę namiętności. Ojczyzna nie jest bynajmniej wyrazem, któremuby wyobraźnia tylko dodawała uroku, jest to istota, dla której nie są poświęcaniem ofiary, do której przywiązanie co dzień więcej wzrasta jest to dźwignia, którą stworzyły wielkie usiłowania; ona się wznosi pośród niepokojów, ją człowiek kocha tem więcej, im bardziej się dla niej poświęca. Wszystkie ciosy, jakie jej zadają, wzniecają tylko zapał jej obrońców!...
Do jakiegoż stopnia dojdzie zapał w chwili, gdy siły nieprzyjacielskie zewnątrz zgromadzone, podadzą ręce intrygom wewnętrznym, aby zadać jej cios ostateczny?...
Wzburzenie jest silne we wszystkich częściach królestwa, wybuch będzie straszny, chyba, że stłumi go zupełnie zaufanie do zamiarów Naszej królewskiej mości. Lecz to zaufanie nie zechce się opierać na słowach, musi mieć czyny za podstawę.
Jasnem jest dla narodu francuskiego, iż konstytucja może działać, iż rząd będzie miał potrzebną siłę, od chwili, gdy Wasza królewska mość zapragnie tryumfu dla tej konstytucji gdy wesprze ciało prawodawcze całą siłą wykonawczą, gdy odejmie w ten sposób najmniejszy pozór niepewności narodowi i wszelką nadzieję malkontentom.
Zgromadzenie wydało dwie uchwały, obydwie mają na celu spokój publiczny i zbawienie państwa. Samo opóźnianie się z zatwierdzeniem ich, wzbudza nieufność, a jeżeli potrwa to dłużej, powstanie niezadowolenie, które przy dzisiejszym stanie umysłów, może doprowadzić do wszystkiego.
Nie czas już cofać się, nie czas zwlekać. Rewolucja opanowała umysły i skończy się rozlewem krwi, jeżeli mądre rozporządzenia nie uprzedzą nieszczęść. Czas tego jeszcze uniknąć.
Wiem, że są zdania, iż można wszystko utrzymać w karbach środkami ostatecznemi, lecz, gdyby nawet użyto siiły, aby ograniczyć Zgromadzenie, gdyby trwogą napełniono Paryż, gdyby rozdwojenie i przerażenie rozlało się w okolicę, wtedy jeszcze cała Francja powstałaby z oburzeniem i niszcząc się sama w okropnościach wojny domowej, rozwinęłaby tę ponurą energję, matkę cnót i występków zawsze niebezpiecznych dla tych, którzy ją wywołują.
Ocalenie królestwa i szczęście Waszej królewskiej mości są ściśle z sobą złączone; żadna moc rozdzielić ich nie może. Bolesne niepokoje i nieszczęścia niechybnie zawisną nad tronem, jeżeli go sam, Najjaśniejszy Panie, nie oprzesz na podstawach konstytucji i nie umocnisz pokojem.
Tak więc usposobienie umysłów, bieg interesów, wymagania polityczne, spokój Waszej królewskiej mości czynią niezbędnem to połączenie się z ciałem prawodawczem i spełnienie życzeń narodu, czynią nieodzownem to, co zasady wskazują za obowiązek. I czułość, wrodzona narodowi, gotowa jest znaleźć sposób odwdzięczenia się za to. Okrutnie oszukano cię, Najjaśniejszy Panie, gdy się usposobiono do obojętności i nieufności ku temu łatwo wzruszającemu się ludowi. Niepokojami ustawicznemi zmuszono cię do czynów, na które naród nie mógł pozostać obojętnym lecz niech tylko spostrzeże on, iż zgadzasz się na konstytucję, do której przywiązuje całą swą pomyślność, a wkrótce staniesz się czci jego przedmiotem.
Postępowanie duchownych w wielu miejscowościach i fanatyzm malkontentów, zmusiły do wydania rozumnej uchwały przeciwko burzycielom pokoju. Uznaj ją, Najjaśniejszy Panie, bo spokój publiczny tego wymaga, bo bezpieczeństwo duchowieństwa uprasza cię o to. Jeżeli prawo to nie będzie istnieć w całej mocy, departamenty będą zmuszone zastąpić je środkami gwałtownemi, a naród rozdrażniony dołączy do nich nadużycia.
Usiłowania naszych nieprzyjaciół, zaburzenia, jakie się zdarzyły w stolicy, wielka niespokojność, spowodowana zachowaniem się gwardji królewskiej i oznakami zadowolenia Waszej królewskiej mości, wyrażonemi w proklamacji wielce w obecnym czasie niepolitycznej, położenie Paryża, blizkość jego od granic, uczuć dawały potrzebę posiadania obozu w pobliżu. Środek ten, którego nagła potrzeba uderzyła wszystkie umysły, czeka na zatwierdzenie Waszej królewskiej mości. Czyż potrzeba, aby opóźnienie zdradzało oznakę niechęci, gdy przeciwnie, szybko działając, zyskaćby można wszystkie serca? Same już usiłowania głównego sztabu gwardii królewskiej, aby sprzeciwić się tym rozporządzeniom, rodziły podejrzenie, iż pochodzą z wyższego nakazu. Czcze gawędy kilku krańcowych demagogów już obudziły podejrzenie o porozumiewaniu się z interesowanymi w celu obalenia konstytucji; opinja podejrzewa już wszystkie zamiary Waszej królewskiej mości. Jeszcze chwila zwłoki a naród zasmucony będzie widział w swym królu przyjaciela i wspólnika spiskowców.
Sprawiedliwe nieba! Czyście dotknęły ślepotą władze tej ziemi? Czyż nigdy nie będą miały innych rad nad te, które je wiodą do zguby?
Wiem, że słowa gorzkiej prawdy rzadko są uwzględniane u tronu, i dlatego też rewolucje stają się koniecznością. Wiem, iż te słowa prawdy powinienem wypowiedzieć Waszej królewskiej mości nie tylko jako dobry obywatel, prawom poddany, lecz jeszcze jako minister zaszczycony zaufaniem monarchy, i niema toż nic takiego, coby mnie wstrzymało od tego obowiązku, który mi sumienie nakazuje.
W tymże samym duchu ponawiam przedstawienie moje co do konieczności i pożytku prawa, wymagającego obecności sekretarza na Radzie. Już samo istnienie prawa przemawia tak silnie, iż spełnienie go powinno być bezzwłocznem, i należy użyć wszelkich środków, aby zachować obradom powagę, mądrość i potrzebną dojrzałość a ministrom odpowiedzialnym potrzeba dostarczyć środków do sprawdzania ich opinji; gdyby one istniały nie zwracałbym się listownie do Waszej królewskiej mości.
Życie niczem jest dla człowieka, który obowiązki swe nadewszystko miłuje, lecz gdy je spełni, jedynem dobrem, jakiego jeszcze doznać może jest możność złożenia dowodu, iż je spełnił wiernie, i to jest powinnością męża stanu. Dzień 10 czerwca, rok IV-ty wolności“.
List został skończony: nakreślony był jednym ciągiem pióra, gdy weszli Servan, Ciavieres i Roland.
Nazajutrz list Rolanda odczytano na trybunie, w tymże samym czasie, gdy oznajmiono jego, jakoteż panów Clavieres i Servan dymisje.
Zgromadzenie orzekło znaczną większością głosów, iż trzej wydaleni ministrowie dobrze się zasłużyli ojczyźnie.
Tak więc wojna została zdeklarowaną na wewnątrz i zewnątrz.

Zgromadzenie wyczekiwało tylko z zadaniem pierwszego ciosu, przy wiadomości, jak sobie król postąpi z dwiema uchwałami.

ROZDZIAŁ XIII.
WYCHOWANIEC KSIĘCIA DE LA VAUGUYLON.

W chwili, gdy Zgromadzenie jednogłośnie przyjmowało projekt podziękowania dla trzech wychodzących ministrów i głosowaniem za drukowaniem i rozesłaniem po departamentach listu Rolanda, Dumouriez zjawił się w sali Zgromadzenia.
Wiedziano, iż był odważnym, lecz nie podejrzewano go o takie zuchwalstwo.
Wiedział, nad czem obradują i przyszedł śmiało stawić czoło.
Za pretekst do zjawienia się w Zgromadzeniu posłużył mu znakomity memorjał o stanie sił wojennych. Zostawszy wczoraj dopiero ministrem wojny, zdołał go przez jednę noc przygotować. Było to oskarżenie Servana, spadające w rzeczywistości na de Grave’a, a przedewszystkiem na Narbonna, jego poprzednika.
Servan był ministrem 10 lub 12 dni zaledwie.
Dumouriez przychodził silnie uzbrojony; rozstał się z królem, którego błagał, aby dotrzymał słowa, co do zatwierdzenia uchwały, a król nie tylko ponowił obietnicę, lecz zapewnił, że i duchowni byli jednego z nim zdania.
Dlatego też nowy minister wojny pewnym krokiem wszedł na trybunę pośród krzyków i dzikiego wycia.
Spokojnie poprosił o głos; dano mu go, pośród strasznego hałasu, nareszcie ciekawość przemogła, więc uciszono się, aby usłyszeć, co powie.
— Panowie!... rozpoczął, generał Gauvion zabity. Bóg Wynagrodził jego męstwo, pozwalając mu zginąć w obronie ojczyzny. Szczęśliwy, że nie jest świadkiem ciągłych, strasznych między nami niesnasek! Zazdroszczę mu!
Te kilka słów, powiedzianych wyniośle, lecz z głębokim smutkiem, wywarło wrażenie na Zgromadzeniu. Wiadomość o śmierci zwróciła myśli w inną stronę. Rozmyślano, czem Zgromadzenie może okazać swe współczucie rodzinie zmarłego i zgodzono się, że prezes w imieniu całego Zgromadzenia napisze list kondolencyjny.
Dumouriez po raz drugi zażądał głosu.
Wyjął memorjał z kieszeni, lecz zaledwie przeczytał tytuł, Żyrondyści i Jakobini zaczęli krzyczeć, aby mu przerwać czytanie.
Mimo to, pośród hałasu, przeczytał głosem donośnym i pewnym wstęp, w którym występował przeciwko stronnictwom i mówił o względach należnych ministrom.
Taka pewność siebie rozjątrzyła nawet mniej drażliwych słuchaczy.
— Patrzajcie go!... zawołał Gaudet, on się czuje tak pewnym swej władzy, iż ośmiela się rady nam dawać!...
— A dlaczegóżby nie?... odparł Dumouriez, zwracając się do przerywającego.
Powiedzieliśmy, kiedyś, że największą roztropnością we Francji jest — mieć odwagę. Dumouriez tedy zaimponował swoją, umilkli wszyscy, chciano go słyszeć.
Memorjał napisany był po mistrzowsku, jasno, zręcznie; mimo uprzedzeń dla ministra dwa ustępy i przyjęto oklaskami.
Lacuée, członek komitetu wojennego, wszedł na trybunę, żeby odpowiedzieć Dumouriezowi; wtedy ten z całym spokojem zwinął memorjał i schował go do kieszeni.
Żyrondyści zobaczyli ten ruch i jeden z nich zawołał: „Zdrajca! chowa memorjał i myśli z nim uciekać. Nie pozwólmy na to, odbierzmy, będziemy mieli dowód do zdemaskowania go zupełnie.
Na te krzyki Dumouriez, który ani kroku nie zrobił ku wyjściu, wyjął z kieszeni memorjał i podał go woźnemu, ten zaś sekretarzowi, który, obejrzawszy go, zawołał:
— Panowie, memorjał nie ma podpisu! Niechaj go podpisze! niech go podpisze! wołano ze wszech stron.
— Miałem właśnie ten zamiar... odrzekł Dumouriez, jest aż nadto sumiennie napisany, ażebym się miał wahać. Proszę o atrament i pióro.
I kiedy mu je podano, podpisał stojąc, poczem położy, na biurku i wyszedł wolno, zatrzymując się od czasu do czasu, przed drzwiami.
Głębokie milczenie towarzyszyło oddaleniu się ministra, kiedy wejście jego przyjęte było krzykami i szyderstwami.
Widzowie trybun rzucili się do korytarza, żeby zobaczyć człowieka, co tak mężnie stawił czoło całemu Zgromadzeniu. Przy drzwiach wejścia Umiarkowanych, otoczyło go kilkaset osób z ciekawością, bez zawiści, jak gdyby przeczuwając, że w trzy miesiące później człowiek ten ocali Francję pod Valmy.
Kilku deputatów królewskich zbliżyło się do pana Dumouriez; nie wątpili już wcale, że on do nich należy. Tego właśnie spodziewał się Dumouriez, żądając od króla przyjęcia dwóch uchwał.
— Czy wiesz, generale, rozprawiają teraz w Zgromadzeniu, aby cię wysłać do Orleanu i aby ci proces wytoczyć.
— Niech i tak będzie... odrzekł Dumouriez, potrzebuję odpoczynku, będą tam brał kąpiele i pił serwatkę.
— Generale!... wołał drugi, postanowili wydrukować twój memorjał.
— Tem lepiej, ta ich niezręczność zjedna mi wszystkich bezstronnych.
Wśród takiego orszaku i ciągłej wymiany zdań, doszedł do pałacu.
Król przyjął go jak najlepiej; był już dostatecznie skompromitowany.
Nowa Rada była zebrana.
Dając dymisją panom Servan, Roland i Clavieres, Domouriez potrzebował pomyśleć o ich zastępcach.
Na ministra spraw wewnętrznych przedstawił pana Morques de Montpellier, protestanta, członka kilku akademii i dawnego członka Umiarkowanych.
Król się nań zgodził.
Na ministra spraw wewnętrznych przedstawił Maulda Sémonvilla lub Naillaca.
Król wybrał Naillaca.
Na ministra finansów pana Vergennes, synowca dawnego ministra.
Król chętnie bardzo zgodził się na pana Vergennes i zaraz po niego posłał, lecz Vergennes, pomimo okazywanego przywiązania do króla, stanowczo odmówił.
Zdecydowano zatem, że minister spraw wewnętrznych zawiadywać będzie czasowo ministerjum skarbu, a Dumouriez do przyjazdu Naillaca, którego nie było w Paryżu, sprawami zagranicznemi.
Wszyscy ministrowie, którzy nie lekceważyli trudności położenia, zgodzili się, iż jeżeli król, po oddaleniu Servana, Claviera i Rolanda, nie dotrzyma swej obietnicy, wszyscy czterej podadzą się do dymisji.
Jak powiedzieliśmy wyżej, Rada się zebrała.
Król był zawiadomiony o zajściu w Zgromadzeniu i winszował panu Dumouriez taktownego postępowania, poczem zatwierdził uchwałę o 20-stu tysiącach ochotników, a uchwałę o duchownych odłożył na dzień następny, mówiąc, iż ma skrupuły sumienia, które musi wpierw usunąć jego spowiednik.
Ministrowie spojrzeli po sobie, i zwątpienie serca ich opanowało.
A może trwożliwe sumienie króla potrzebowało rzeczywiście tej zwłoki, żeby się wzmocnić?
Nazajutrz ministrowie podnieśli tę kwestję.
Lecz noc nie przeszła napróżno, sumienie, a raczej wola króla wzmocniła się, i objawił, iż kładzie veto przeciw tej uchwale.
Wszyscy ministrowie jeden po drugim przemawiali z należnym szacunkiem, ale stanowczo.
Król wysłuchał ich z miną człowieka, mającego silne postanowienie, a gdy skończyli powiedział:
— Panowie... napisałem do prezesa Zgromadzenia list, donoszący o mojem postanowieniu, jeden z panów go podpisze, a wszyscy czterej zaniesiecie do Zgromadzenia.
Był to rozkaz w duchu dawnego rządu. Zabrzmiał on niemile w uszach ministrów konstytucyjnych, a zatem odpowiedzialnych.
— Czy Wasza królewska mość nie ma nam nic więcej do rozkazania?... zapytał Dumouriez.
— Nie... odrzekł król i oddalił się.
Ministrowie pozostali i postanowili zażądać audyencji na jutro. Zgodzili się aby, nie wchodząc w żadne objaśnienia, jednogłośnie podać się do dymisji.
Dumouriez wrócił do siebie. Królowi prawie udało się wywieść go w pole, jego, przebiegłego polityka, zręcznego dyplomatę! W domu czekały nań trzy listy, donoszono mu w nich o gromadzeniu się ludu na przedmieściu Św. Antoniego i o schadzkach u Senterra.
Napisał natychmiast do króla, aby mu donieść o tem, co się działo.
W godzinę później odebrał bilet bez podpisu, lecz poznał rękę Ludwika XVI.
„Nie myśl pan, iżby można mnie zastraszyć pogróżkami, postanowienie moje jest niezłomne.
Siadł tedy i odpisał:
„Najjaśniejszy Panie!... fałszywie mnie osądziłeś, podejrzewając, iż mógłbym się uciec do środków podobnych. Ja i moi towarzysza mieliśmy zaszczyt prosić Waszą królewską mość o audjencję na jutro, a ja błagam ze względu na naglący stan interesów departamentu wojny, o wybranie następcy, któryby w przeciągu dwudziestu czterech godzin zajął moje miejsce i przyjął moje prośbę o dymisję“.
Posłał ten list przez sekretarza, aby otrzymać odpowiedź.
O północy sekretarz wrócił z odpowiedzią:
„Jutro o dziesiątej przyjmę moich ministrów i zarazem pomówimy o pańskiem żądaniu“.
Widocznem było, że w pałacu knowano kontr-rewolucję.
Miano rzeczywiście siły, na które można było liczyć, i tak: Gwardję konstytucyjną złożoną z sześciu tysięcy ludzi w każdej chwili gotowych do wystąpienia.
Siedem lub osiem tysięcy kawalerów Św. Ludwika, których czerwona wstążeczka była znakiem jednoczącym.
Trzy bataljony Szwajcarów, po 1.600 ludzi każdy; armja wyborowa, niewzruszona, jak szwajcarskie skały.
I lepszy nad wszystko list Lafayetta, w którym tenże pisał:
„Nie ustępuj Najjaśniejszy Panie!... Silny władzą, jaką cię Zgromadzenie narodowe wzmocniło, znajdziesz wszystkich dobrych francuzów około siebie“.
Oto wszystko, co można było i co chciano uczynić:
Za pomocą gwizdawki zgromadzić gwardję konstytucyjną, kawalerów Św. Ludwika i Szwajcarów. Zebrać o tejże samej porze wszystkie armaty; zamknąć klub Jakobinów oraz Zgromadzenie. Zebrać wszystkich rojalistów z gwardji narodowej, którzy stanowili kontyngens około 15-tu tysięcy ludzi, i oczekiwać na Lafayetta, który w trzy dni forsownego marszu, mógł przybyć z Ardennów.
Na nieszczęście królowa nie chciała słyszeć o Lafayecie bo według jej zdania był on „rewolucją umiarkowaną“, która mogła przeciągać się i ustalić, gdy przeciwnie rewolucja Jakobinow przyprowadziłaby prędko lud do ostateczności.
O gdyby tam był Charny! Nie wiedziano nawet, gdzie się znajdował, a gdyby nawet wiedziano, za wielkiem byłoby poniżenie dla kobiety i królowej, prosić go o pomoc.
Noc przeszła w zamku bardzo burzliwie na naradach. Miano środki obrony, a nawet zaczepki w ręku, lecz ani jednego człowieka zdolnego niemi kierować.
O dziewiątej rano, ministrowie się zebrali.
Było to 18-go czerwca.
Król przyjął ich w swoim pokoju.
Duranthon przemówił w imieniu wszystkich, z głębokicm uszanowaniem i powagą prosił króla o dymisję dla siebie i towarzyszy.
— Rozumiem... rzekł król, obawiacie się panowie odpowiedzialności.
— Najjaśniejszy Panie!... zawołał Lacoste, odpowiedzialność ciąży na królu, co do nas gotowiśmy umrzeć dla Waszej królewskiej mości, lecz ponosząc śmierć dla księży, przyśpieszylibyśmy tylko upadek władzy królewskiej.
Ludwik XVI zwrócił się do pana Dumouriez:
— Czy trwasz pan ciągle w postanowieniu jakieś wyraził w liście wczorajszym?...
— Tak. Najjaśniejszy Panie; jeżeli nasze przywiązanie i wierność nie wpłynie na przekonania Waszej królewskiej mości...
— A zatem... wyrzekł król ponuro, ponieważ panowie jesteście zdecydowani, przyjmuję wasze dymisje, postaram się sam zaradzić złemu.
Ministrowie skłonili się królowi. Morgues miał swoją prośbę napisaną, inni podali tylko ustnie.
Dworzanie, oczekujący w przedpokoju, widząc wychodzących ministrów, poznali zaraz, co się stało.
Jedni zdawali się zadowoleni, inni przestraszeni.
Horyzont zaciemniał się; jak w gorących dniach lata przeczuwano burzę.
Przy wyjściu z Tuileries Dumouriez spotkał śpieszącego dowódcę gwardji, pana de Romainvillers.
— Panie ministrze!... zawołał tenże, śpieszę po wasze rozkazy.
— Nie jestem już ministrem, odrzekł Dumouriez.
— Lecz na przedmieściach gromadzą się liczne tłumy.
— Idź pan po rozkazy do króla.
— Ależ to rzecz nagła.
— Śpiesz się pan zatem!.. Król tylko co przyjął ich dymisję.
— Pan de Romainvilliers pośpieszył do pałacu.
Dnia siedemnastego rano, Dumouriez zobaczył wchodzących do siebie panów Chambonnas i Lajard. Przyjęli oni od niego w imieniu króla tekę ministerjum spraw zagranicznych i wojny, a ośmnastego, król oczekiwał na pana Dumouriez, aby ukończyć z nim ostatnią pracę o rachunkowości i wydatkach sekretnych.
Gdy go zobaczono wchodzącego do pałacu, myślano, że przyjął na nowo miejsce i śpieszono mu winszować.
— Panowie... odparł, strzeżcie się, nie mówicie z człowiekiem na nowo wchodzącym. Idę właśnie zdać rachunki.
Opuszczono go natychmiast.
W tej chwili woźny oznajmił, iż król oczekuje pana Dumouriez w swoim gabinecie.
Król odzyskał spokój i całą swobodę. Czy spokój ten był dowodem hartu duszy, czy też tylko zwodniczej pewności siebie?...
Dumouriez zdawszy rachunki powstał.
— A więc, rzekł król, pośpieszysz pan teraz do armji marszałka Lucknera?...
— Najjaśniejszy Panie, z rozkoszą opuszczam to straszne miasto, smucąc się tem tylko jedynie, że zostawiam Waszą królewską mość w niebezpieczeństwie.
— W samej rzeczy... rzekł król z pozorną obojętnością, widzę grożące mi niebezpieczeństwo.
— Najjaśniejszy Panie!... dodał Dumouriez, nie przemawiam we własnym interesie; nie należąc do Rady, nie odpowiadam za nic, ale przez przywiązanie do Waszej królewskiej mości, przez miłość dla ojczyzny, w imieniu wszystkiego co jest drogiem i świętem dla każdego człowieka, błagam cię, Najjaśniejszy Panie, nie obstawaj przy swojem veto, upór ten nie doprowadzi do niczego i będzie zgubą twoją!...
— Dość!... wyrzekł król z niecierpliwością, postanowienie moje jest niezłomnem!...
— Najjaśniejszy Panie, o!... Najjaśniejszy Panie!... zawołał Dumouriez, powiedziałeś to samo w obecności królowej, powiedziałeś w tym samym pokoju, gdyś mi obiecał zatwierdzić dekret.
— Zbłądziłem, jeżelim to panu obiecywał i bardzo tego żałuję.
— Najjaśniejszy Panie! powtarzam ci to raz jeszcze, ostatni raz mam zaszczyt widzieć cię, więc proszę wybaczyć mi moją otwartość; mam pięćdziesiąt trzy lat doświadczenia, nie wtedy to, gdyś mi obiecał zatwierdzić dekret, źle postąpiłeś Najjaśniejszy Panie: nie wtedy, ale dziś, gdy odmawiasz spełnienia obietnic twoich. Nadużywają twego zaufania Najjaśniejszy Panie, doprowadzają cię do wojny domowej w której ulec musisz, a historja żałując cię, wyrzucać ci jednak będzie, żeś był przyczyną nieszczęść Francji!...
— Jakto panie!... utrzymywałbyś, że mnie będą obwiniać o nieszczęścia Francji?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Toć Bóg mi świadkiem, iż tylko jej szczęście jest moim celem.
— Nie wątpię, Najjaśniejszy Panie; lecz winieneś Bogu rachunek, nie tylko z dobrych intencyj, ale także i z rozumnego ich spełnienia. Wasza królewska mość chce ocalić religję, a dąży właśnie do jej zniweczenia, księży wymordują, a twoja korona rozbita nurzać się będzie w krwi twojej, królu... w krwi królowej, a może i w twych własnych dzieci!... Ah, królu mój!... królu mój!... wołał Dumouriez łkając i przyciskając do ust rękę Ludwika.
— Masz słuszność, rzekł król wtedy, ze spokojem i majestatem, którego się po nim nie spodziewano. Idę na śmierć i zawczasu przebaczam ją katom moim. Ty mi zawsze służyłeś, to też szanuję cię i wdzięczny ci jestem za twe do mnie przywiązanie... Żegnam cię!...
Powstał szybko i zagłębił się we framudze okna.
Dumouriez wyszedł.
Władza królewska straciła dobrowolnie ostatnią swoją podporę, król stał zdemaskowany przed ludem.

Zobaczmy, co ten lud robił ze swej strony.

ROZDZIAŁ XIV.
SCHADZKA W CHARENTON.

Jakiś człowiek w mundurze generalskim, przejeżdżał się na wielkim koniu flamandzkim cały dzień po przedmieściu świętego Antoniego, podając dłoń do uścisku na lewo i prawo, przesyłając pocałunki pięknym dziewczętom, dając chłopcom napiwki.
Był to jeden z sześciu spadkobierców Lafayetta, prawa ręka komendanta gwardji narodowej; dowódca bataljonu, Santerre.
Przy nim jakby adjutant przy generale, jechał na silnym koniu człowiek, którego z ubioru można było wziąć za patriotę wieśniaka.
Duża blizna przerzynała mu czoło, a o ile dowódca bataljonu miał twarz otwartą i uśmiech szczery, o tyle wieśniak miał spojrzenie ponure i groźny wyraz twarzy.
— Bądźcie gotowi moi przyjaciele!... czuwajcie nad ojczyzną!... zdrajcy knują przeciwko niej spiski, ale my tu jesteśmy!... mówił Santerre.
— Co trzeba czynić, panie Santerre?... pytali mieszkańcy przedmieścia, wiesz, że jesteśmy ci oddani!... Gdzie są zdrajcy?... Prowadź nas przeciwko nim.
— Zaczekajcie!... mówił Santerre, aż czas nadejdzie.
— Kiedyż to będzie?... pytali.
Santerre nie wiedział... rzekł więc tylko:
— Bądźcie spokojni, uprzedzą was!...
A człowiek który mu towarzyszył, nachylał się z konia i mówił do ucha niektórym ludziom:
— Dwudziestego czerwca!... dwudziestego czerwca!... dwudziestego czerwca!...
I ludzie odchodzili z tą datą: o kilkanaście kroków około każdego z nich tworzyły się niewielkie grupy i z ust do ust przechodziła data „dwudziestego czerwca!...“
Co będzie dwudziestego czerwca, nikt jeszcze nic nie wiedział, lecz domyślano się, że coś się stanie.
W liczbie ludzi, którym ta data była podaną, spostrzegamy kilku, którzy nie są nam obcy:
St. Huruge’a, którego widzieliśmy odjeżdżającego piątego października rano, z ogrodu Palais-Royal i wprowadzającego pierwszy oddział do Wersalu; St. Huruge, to mąż zdradzony przez swoją żonę, osadzony w Bastylji przed 1789 rokiem, wyswobodzony czternastego lipca — i mszczący się na szlachcie i rządzie za swe nieszczęścia małżeńskie oraz niesłuszne uwięzienie.
Verrieres‘a, znacie go, nieprawdaż?... Dwa razy nam się ukazał ten garbus z Apokalipsy, raz w karczmie Serres z Maratem i księciem d’Aiguillon, przebrany za kobietę, drugi raz na polu Marsowem, na chwilę przed rozpoczęciem ognia.
Fourniera, amerykanina, który strzelał do Lafayetta z pomiędzy kół powozu, tylko, że fuzja mu chybiła; dziś przyrzeka on sobie uderzyć wyżej niż w komendanta gwardji narodowej, a iżby strzał nie chybił, uderzy szpadą. Spostrzegamy, że są tu także:
Pan de Beausire, który nie korzystał z cienia, w jakim go zostawiliśmy, aby się poprawić. Pan Beausire, odebrał piękną Oliwję z rąk umierającego Mirabeau, jak kawaler de Grieux odbierał Manon Lescaut z rąk, które ją na chwilę podniosły z błota, aby w kał opuścić.
Mouchy, mały człowieczek, pokręcony, kulawy, przystrojony ogromną szarfą trójkolorową, zakrywającą połowę jego ciała. Mouchy był oficerem municypalnym, sędzią pokoju, i Bóg wie czem jeszcze.
Gonchon, który znikał w rozruchach, aby wypłynąć znowu jeszcze zapalczywszym, jeszcze straszniejszym i jadowitszym.
Pośród tych tłumów zgromadzonych przy ruinach Bastylji, jakby przy drugiem wzgórzu Awentynu, przechadzał się nadto młody człowiek chudy, blady, z włosami do skroni przylegającemi, z oczami pełnemi ognia, samotny, niby orzeł, którego miał później użyć za dewizę, młody człowiek, nieznający nikogo i nikomu nieznany.
Był to porucznik artylerji, Bonaparte, bawiący na urlopie w Paryżu. O nim to, jak pamiętamy, Cagliostro, w dniu, gdy go ujrzał u Jakobinów, takie dziwne przepowiadał rzeczy Gilbertowi.
Kto poruszał i podburzał tę masę?... Człowiek olbrzymiego wzrostu, z lwią grzywą, głosem ryczącym, człowiek, którego Santerre znalazł u siebie w izbie za sklepem Danton!
Ten straszny rewolucjonista, którego znamy dotąd tylko z hałasu, jakiego narobił w Theatre Français, na przedstawieniu Karola IX Chéniera i z groźnej wymowy na trybunie Kordyljerów, wchodzi w tej chwili na scenę życia politycznego i da poczuć żelazną swoją rękę.
Skąd ten człowiek czerpie władzę tak zgubną dla monarchji?... Z królowej.
Mściwa austrjaczka nie chciała, aby Lafayette został merem Paryża i przeniosła nad niego Pétiona, towarzysza podróży z Varennes. Zaledwie objął on urząd, rozpoczął walkę z królem, rozkazując strzec Tuileryów.
Pétion miał dwóch przyjaciół i tych wprowadził z sobą do ratusza. Byli niemi Manuel i Danton.
Manuela zrobił prokuratorem magistratu, Dantona zastępcą swoim.
Vergniaud wskazując na Tuileries, zawołał na trybunie: „Despotyzm rzucał często z tego pałacu przerażenie na lud, niechże teraz przestrach i przerażenie wejdą tam w imieniu prawa!...“
Nadeszła chwila, aby straszne te słowa ciałem się stały. Przedmieście świętego Antoniego załamywało ręce i wrzaskliwe krzyki wydawało.
Nikt lepiej od okrutnego rewolucjonisty, Dantona, podżegać nie potrafił.
Danton miał barki szerokie, rękę potężną, pierś atlety, a w piersi serce gorące. Danton był sprężyną rewolucji. Działał on na tłumy odurzająco. Z ludem stykał się za pośrednictwem Heberta; z dworem za — pośrednictwem księcia Orleańskiego. Od przekupnia z rogu ulicy, aż do dygnitarza stojącego tuż przy tronie, miał Danton całą skalę przed sobą, w której każdy klawisz innego dotykał stanowiska towarzyskiego.
Rzućmy okiem na tę gammę przebiegającą dwie oktawy, na tę gammę, której każdy ton harmonizuje z potężnym głosem Dantona:
Hébert, Legendre, Gonchon, Rossignol, Momoro, Brune, Huguenin, Rotondo, Santerre, Fabre-d’Eglantine, Camille Desmoulins, Dugazon, Łazowski, Sillery, Genlis, książę Orleański.
Naturalnie, że wskazujemy tylko granice widzialne, ale któż wie, dokąd się rozpościera władza po za widzialnemi dla oka naszego krańcami?
Taką była władza, która podburzała przedmieście świętego Antoniego.
Od 16-go zaczyna działać członek rady municypalnej i rady gminnej, polak Łazowski.
Oznajmia on radzie, iż 20-go czerwca dwa przedmieścia: świętego Antoniego i St. Marceau, przedstawią Zgromadzeniu i królowi prośby w przedmiocie veto położonego na dekrecie przeciw duchownym i jednocześnie zasadzą na tarasie przed klubem Umiarkowanych, drzewo wolności, na pamiątkę posiedzenia: jeu de pomme (gry w piłkę) i 20-go czerwca, 1789 roku.
Rada odmówiła swego na to przyzwolenia.
— Mniejsza o to... szepnął Danton do ucha Łazowskiemu.
Łazowski powtórzył głośno:
— „Mniejsza o to!...“
Data 20-go czerwca miała znaczenie podwójne: jawne i ukryte.
Podanie prośby królowi i zasadzenie drzewa wolności było tylko pretekstem:
Celem istotnym było wyzwolenie Francji od Lafayetta i Umiarkowanych, oraz uprzedzenie niepoprawnego króla, iż burze polityczne mogą pochłonąć go z jego tronem, koroną, rodziną.
Danton, jak to już wiemy, oczekiwał na Santerra w izbie za sklepem. W wigilję tego dnia uprzedził go przez Legendra, iż od jutra rozpocząć trzeba podburzanie na przedmieściu świętego Antoniego.
Zrana zjawił się Billot u Santerra i oświadczył mu, że z polecenia komitetu ma przez cały dzień znajdować się u jego boku.
Billot zatem, który zdawał się być tylko adjutantem Santerra, w rzeczywistości więcej wiedział od niego.
Danton wyznaczył Santerrowi schadzkę na noc następną w małym domku w Carenton, na brzegu Marny.
Tam mieli się zgromadzić wszyscy ci ludzie dziwni i nieznani, którzy zwykle podżegają do zaburzeń.
Wszyscy stawili się punktualnie.
Namiętności ich jak źródła z których wypływały, bardzo były różnorodne. Jedni działali przez miłość wolności, wielu, jak Billot, przez zemstę za doznane zniewagi, największa część przez nienawiść, nędzę i złe skłonności.
Na pierwszem piętrze znajdował się pokój. Wchodzili tam przywódcy i przynosili rozporządzenia zwięzłe i treściwe, jakby ze świątyni, gdzie je niewidzialne bóstwo wydawało. Olbrzymi plan Paryża rozłożony był na stole, Danton nakreślił na nim palcem źródła, bieg i ujścia tego potoku łudzi, który jutro zalać miał miasto.
Plac Bastylji z wychodzącemi nań przedmieściami: świętego Antoniego i St. Marceau, oraz cyrkułem Arsenału, został wyznaczony na miejsce zebrania. Zgromadzenie jako pozór, Tuileries jako cel.
Bulwar, przez który popłynąć miał ten groźny potok, był ulicą szeroką.
Naznaczono posterunki i porozchodzono się do domów.
Za hasło główna obrano: „Skończyć z pałacem“.
Jas miano skończyć, o tem mowy nie było.
Przez cały dzień 19-ty, tłumy zbierały się na placach: Bastylji, Arsenału i świętego Antoniego.
Nagle pośród tych tłumów ukazała się zuchwała i straszna amazonka. Ubrana czerwono, miała pistolety u pasa, i pałasz u boku. Pałasz ten oprócz zadania osiemnastu ran innych trafić miał w serce Suleau. Była to Théroigne de Méricourt, piękna Leodjanka.
Widzieliśmy ją 5-go października na drodze do Wersalu. Co robiła od tego czasu?
Liége się zbuntowało. Theroigne chciała biec na pomoc ojczyźnie. Zatrzymali ją w drodze agenci Leopolda i trzymali w więzieniu austrjackiem przez miesięcy osiemnaście.
Czy stamtąd uciekła, czy ją wypuszczono; czy przepiłowała kraty, czy też przekupiła strażnika?... Wszystko to było tajemnicze, jak początek jej życia, a straszne, jak jego koniec.
Miała dość złota, aby kupić pałasz i pistolety, dość odwagi, aby godzić w swych nieprzyjaciół.
Lud ją poznaje i wita z okrzykami: „Jakże w porę przybywasz, ubrana czerwono, na krwawą ucztę jutrzejszą“.

Wieczorem, tegoż dnia, królowa widziała ją galopującą, wzdłuż tarasu Umiarkowanych, widziała, jak z placu Bastylji pędziła na pola Elizejskie, z zebrania ludowego na ucztę patrjotyczną.

ROZDZIAŁ XV.
DZIEŃ 20-ty CZERWCA.

W czerwcu dnieje bardzo wcześnie. O piątej rano stały już szeregi uszykowane.
Tym razem rozruch był zorganizowany.
Tłumy miały przywódców, słuchały ich, miały wyznaczone miejsca, miały nazwy i chorągwie.
Santerre jechał konno ze sztabem, wybranym z mieszkańców przedmieścia.
Billot nie opuszczał go ani na chwilę; można było myśleć, iż jakaś tajemna władza czuwać mu nad nim poleciła.
Zbiorowisko podzielono na trzy oddziały.
Pierwszym dowodził Santerre.
Drugim Saint-Huruge.
Trzecim Théroigne de Méricourt.
Około jedenastej rano, na skutek rozkazu, przyniesionego przez jakiegoś nieznanego człowieka, zakołysała się cała ta masa.
W chwili wyruszania z placu Bastylji, liczyła około dwudziestu tysięcy ludzi dzikich, niezwyczajnych, strasznych!
Bataljon Santerra był najlepiej wyekwipowanym. Miał znaczną liczbę mundurów, miał pewną ilość strzelb i karabinów.
Dwa oddziały inne, była to armja, złożona z ludu w łachmanach, blada i wynędzniała; cztery lata głodu i trzy rewolucje, wybiły na niej swe piętno!
Armja ta wychodziła z otchłani!
Nie ma ona ani mundurów, ani karabinów. Ma na grzbiecie kaftany w szmatach, podarte bluzy, ma dziwaczną broń, schwyconą w pierwszej chwili gniewu, w pierwszej potrzebie obrony. Ma piki, różny, ma wyostrzone lance, szpady bez rękojeści, noże, przytwierdzone do długich kijów, siekiery ciesielskie, młoty mularskie i gnypy szewskie.
Jako sztandar, ma szubienicę, z zawieszoną lalką, mającą przedstawiać królowę z głową wołu, do rogów której przywiązane jest serce cielęce, zatknięte na rożen z napisem: „Serce arystokraty“.
Dalej ma chorągwie z takiemi napisami:
„Sankcja lub śmierć!“
„Przywrócenie ministrów patrjotów!“
„Drżyj, tyranie! godzina twoja wybiła!“
Na rogu ulicy świętego Antoniego, tłum się rozdzielił.
Santerre poszedł z oddziałem bulwarami; był w mundurze dowódcy pułku.
St. Huruge w ubiorze tragarza z Targowicy, siedział na dobrze osiodłanym koniu, którego mu przyprowadził stajenny nieznany.
Théroigne de Méricourt leżała na armacie, ciągnionej przez ludzi z obnażonemi rękoma.
Oba te ostatnie oddziały podążyły ulicą świętego Antoniego i przez plac Vandome, miały się złączyć z pierwszym przy klubie Umiarkowanych.
Przez trzy godziny armja ta defilowała i chłonęła w siebie mieszkańców przedmieść, przez które przechodziła. Podobną była do wzbierającego potoku.
Na każdem rozdrożu przybierała, pieniła się na każdym rogu ulicy.
Ta masa ludu szła milcząca, od czasu tylko do czasu wydawała jakieś okrzyki i śpiewała znane „ça ira“ z 1790 roku. Śpiew ten, zmieniając się powoli, z hymnu nadziei, stawał cię pieśnią pogróżki.
Ta masa wydawała także okrzyki: „Niech żyje naród! Niech żyją Sankjuloci! Precz z państwem Veto.
Na długo przed ukazaniem się kolumny, słychać było odgłos jej śpiewu i szemrania, krzyku, niby świst burzy, przerzynający powietrze.
Na placu Vendôme, oddział Santerra, mający zasadzić topolę na tarasie Umiarkowanych, napotkał straż, złożoną z gwardji narodowej. Nic łatwiejszego, jak zmiażdżyć ten posterunek, ale lud chciał sobie wyprawić uciechę, chciał się śmiać i bawić, chciał przestraszyć pana i panią Veto! ale nie chciał zabijać. Porzucono myśl zasadzenia drzewka na tarasie i udano się z niem na sąsiednie podwórze Kapucynek.
Zgromadzenie słyszało hałas na godzinę przedtem, nim delegowani ludu nadeszli z prośbą, aby im przedefilować pozwolono.
Vergniaud zgadzał się na tę prośbę, lecz żądał, aby wysłano 6-ciu deputowanych dla bezpieczeństwa pałacu.
Żyrondyści chcieli nastraszyć króla i królowę, lecz nie chcieli im wyrządzić nic złego.
Jeden z Umiarkowanych odrzucił wniosek Vergniauda, z zasady, iż ta zbytnia przezorność byłaby ubliżeniem dla ludu paryskiego.
Czy nie myśl zbrodni ukrywała się pod tym pozorem zaufania?
Wydano żądane pozwolenie i 30-ści tysięcy proszących przeszło przez salę Zgromadzenia.
Zeszło na tem od południa do godziny trzeciej.
Tłumy uzyskały pierwszą część swego żądania: przedefilowały przed Zgromadzeniem i odczytały swoją prośbę, pozostawało tylko pójść do króla i zażądać potwierdzenia dekretu względem duchowieństwa.
Gdy Zgromadzenie przyjęło deputację, czy jej król mógł nie przyjąć? Król nie był większym panem od prezesa, skoro miał tylko fotel po jego lewicy!
To też król zgodził się przyjąć deputację, złożoną z dwudziestu osób.
Lud nie myślał nigdy o wejściu do Tuilerjów, sądził, że wejdą tam tylko deputowani, a on tymczasem defilować będzie pod oknami.
Wszystkie swoje chorągwie i groźne na nich napisy, pokaże przez okna królowi i królowej.
Bramy zamkowe szczelnie były pozamykane. Na dziedzińcu i w ogrodzie Tuilleries stały trzy pułki piechoty, dwa oddziały żandarmów, kilka oddziałów gwardji narodowej i cztery armaty.
Rodzina królewska wiedziała o tem i zdawała się być spokojną.
Lud bez żadnych złych zamiarów zażądał otworzenia bramy, wychodzącej na taras Umiarkowanych.
Oficerowie dyżurni odmówili uczynienia zadość temu żądaniu bez wiedzy króla.
Natenczas, trzej oficerowie municypalni oświadczyli, iż pragną zobaczyć się z Jego królewską mością dla otrzymania pozwolenia.
Zgodzono się na to.
Montjoye, autor pamiętników Marj i-Antoniny, zachował ich nazwiska.
Byli to: Bucher-René, Bucher-Saint-Sauveur i Mouchet.
Mouchet, był to sędzia pokoju z Marais, był małym, pokrzywionym, zgarbionym, karłem, z ogromną trójkolorową szarfą.
Zostali wpuszczeni do zamku i zaprowadzeni do króla.
Mouchet przemówił pierwszy:
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, zebranie ludu idzie pod opiekę prawa, nie trzeba go się zatem obawiać. Spokojni obywatele chcą wnieść podanie do Zgromadzenia, chcą obchodzić święto obywatelskie, na pamiątkę wykonanej przysięgi na posiedzeniu „Jeu de pomme“ 1789 roku. Obywatele ci, chcą przejść przez taras Umiarkowanych, ale krata jest zamkniętą i armata wycelowana. Przyszliśmy zatem prosić cię, Najjaśniejszy Panie, aby nam wejście otworzono i dozwolono wolnego przejścia!
— Po szarfie twojej, mój panie, odpowiedział król, widzę, żeś jest oficerem municypalnym, a więc stróżem prawa. Jeżeli otóż uważasz to za konieczne, każ otworzyć bramy tarasu Umiarkowanych, niech obywatele przejdą tym tarasem, a wyjdą bramą od stajen. Porozumiej się pan w tym przedmiocie z generalnym komendantem gwardji i postaraj się, aby spokojność publiczna nie była naruszoną.
Trzej delegaci skłonili się i wyszli w towarzystwie oficera, obowiązanego potwierdzić pozwolenie królewskie.
Otworzono bramy i każdy chciał wejść pierwszym.
Zaczęto się dusić. Wiemy dobrze, co to jest, gdy tłumy się cisną. Para to, która wybucha i druzgoce.
Krata tarasu Umiarkowanych pękła, jak plecionka z łoziny, tłum odetchnął i rozproszył się po ogrodzie.
Zapomniano otworzyć bramy od strony stajen.
Ponieważ była zamkniętą, tłum przedefilował wobec gwardji narodowej, uszykowanej przed fasadą zamku i wyszedł bramą od bulwaru, a że chciał wrócić na swoje przedmieście, pragnął przejść przez furtę Karuzelu.
Furta ta była zamkniętą i strzeżoną: Tłum, popychany, szturgany, zmęczony, zaczął się burzyć.
Otworzono mu furtę, i rozpierzchł się po ogromnym placu.
Tu przypomniał dopiero sobie, iż najważniejszem na dziś zadaniem było podanie prośby królowi o cofnięcie veto.
Z tego wynikło, iż zamiast iść dalej, czekał!
Po godzinie czasu zaczął się niecierpliwić.
Byliby wszyscy poszli sobie do domów, lecz inny cel mieli dowódcy.
Podżegacze krążyli od jednych do drugich i mówili:
— Zostańcie, zostańcie! niech król uzna dekret; bez tego nie wracajmy do domów, gdyż musielibyśmy rozpoczynać na nowo.
tłum uważał, że ci ludzie mieli zupełną słuszność, tylko, ze zbyt długo czekać mu nakazywali. Chcieli jeść: był to okrzyk ogólny.
Chleb staniał, ale nie było ani roboty, ani pieniędzy, nie było więc za co kupować chleba.
Wstali wszyscy o piątej rano; wielu położyło się spać o głodzie; wybrali się w drogę z żonami i z dziećmi, z ta błogą nadzieją, iż król potwierdzi dekret i wszystko będzie dobrze.
Król tymczasem wcale nie był usposobiony do tej myśli.
Było gorąco, lud był spragniony.
Głód, pragnienie i upał, powodują u psów wściekliznę.
Biedny lud czekał i czekał.
Zaczął jednakże wstrząsać kratami.
Urzędnik magistratu wyszedł na podwórze Tuilleries i przemówił do zebranych.
— Obywatele!... powiedział, pamiętajcie, że to mieszkanie króla, że wejście tu z bronią, byłoby gwałtem. Król chętnie przyjmie waszą prośbę, jeżeli będzie przedstawioną przez dwudziestu deputowanych.
A więc deputowani, na których lud wyczekuje i którzy, jak sądził, są już od godziny u króla, wcale tam wpuszczeni nie zostali.
Nagie posłyszano wielkie krzyki od wybrzeża.
Santerre i Saint Huruge ciągnęli na koniach, Théroigne na swej armacie.
— Co tam robicie przy tej bramie... zawołał Saint-Huruge, dlaczego nie wchodzicie?
— Prawda... rzekli niektórzy z ludu, dlaczego nie wchodzimy?
— Bo drzwi zamknięte, zauważono w tłumie. Théroigne skoczyła z armaty.
— Kula, rzekła, zaraz drzwi wysadzi.
Zatoczono armatę przed bramę.
— Czekajcie! czekajcie!... zawołało dwóch urzędników magistratu, żadnych gwałtów!... otworzą wam bez tego.
I rzeczywiście, otworzono.
Wtłoczyło się wszystko.
Wiadomo, jak strasznym potokiem jest tłum.
Otóż tłum ten ciśnie się, pcha ciężarem swym armatę przed sobą, przebiega z nią razem dziedziniec, wpada na stopnie i za chwilę jest wraz z armatą na wierzchu wschodów.
Na górze stoją urzędnicy magistraccy w swoich szarfach.
— Co myślicie robić z armatą?... zapytują. Z armatą w pokojach królewskich?... Czy myślicie, że uzyskacie co przez takie gwałty?
— A prawda... rzekli przybyli, zdziwieni widokiem armaty, odwróciwszy ją, chcieli schodzić, gdy oś zaczepiła się we drzwiach, a wylot na tłum się skierował.
— Otóż to!... działa aż w królewskich pokojach!... krzyczą nowo przybyli; nie wiedząc jakim sposobem armata się tu dostała, nie poznawszy własności Théroigny, sądzą, iż przeciw nim została wymierzoną.
Przez ten czas, na rozkaz Moucheta, dwaj ludzie z siekierami rozbijają ramy drzwi i oswobadzają armatę, którą sprowadzono do przedsionka.
Posłyszawszy uderzenia siekier i sądząc, iż drzwi wyrąbują dwustu szlachty rzuciło się do pałacu, nie aby go obronie, lecz aby umrzeć z królem razem.
Kroi i królowa mocno zrazu zaniepokojeni strasznym hałasem, powoli przywykli do niego.
Było wpół do czwartej po południu, mieli nadzieję, że dzień się spokojnie zakończy.
Rodzina królewska znajdowała się w pokoju króla. Nagle odgłos uderzeń siekierami doszedł do ich uszu wraz z wybuchami okrzyków, które zdawały się był odgłosem nadciągającej burzy.
W tej chwili wpada ów czarno ubrany człowiek do gabinetu Ludwika XVI i woła:

— Najjaśniejszy Panie, nie opuszczaj mnie, odpowiadam za wszystko!

ROZDZIAŁ XVI.
W KTÓRYM KRÓL POZNAJE, IŻ NIE BĘDĄC JAKOBINEM, MOŻNA WŁOŻYĆ CZAPKĘ CZERWONĄ.

Człowiekiem tym był doktór Gilbert.
Zjawiał się on, że tak powiemy, perjodycznie w tych wielkich, gwałtowych zmianach rozgrywającego się dramatu.
— Ah doktorze! Co się tam dzieje?... zapytali jednocześnie król i królowa.
— Najjaśniejszy Panie, motłoch owładnął zamkiem i żąda widzenia się z tobą.
— O!... zawołały razem królowa i księżna Elżbieta, nie opuścimy cię, Najjaśniejszy Panie.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł Gilbert, czy zechcesz udzielić mi na godzinę praw, jakie przysługują kapitanowi statku podczas burzy?
— Daję ci je, oświadczył król.
Nagle komendant gwardji narodowej, Acloque, stanął na progu, blady, lecz zdecydowany bronić tronu, aż do ostatniej kropli krwi.
— Panie!... zawołał Gilbert, oto król gotów jest iść za tobą, miej o nim staranie.
Poczem zwracając się do króla, dodał;
— Idź, Najjaśniejszy Panie, idź!
— A ja! zawołała królowa, ja chcę pójść za mężem moim!
— Ja za bratem;... dorzuciła księżna Elżbieta.
— Idź, księżno, za bratem... rzekł Gilbert, lecz ty, Najjaśniejsza Pani, zostaniesz.
— Panie!... zawołała królowa.
— Królu!... krzyknął Gilbert, proś na miłość Boską królowej, aby mnie usłuchała, albo za nic nie odpowiadam!...
— Słuchaj rad pana Gilberta, rzekł król, a jeżeli trzeba, bądź mu posłuszną.
Poczem, zwracając się do Gilberta, zapytał:
— Doktorze, czy ręczysz mi za królowę i Delfina?
— Najjaśniejszy Panie, ocalę ich, albo umrę z nimi, ta wszystko, co majtek powiedzieć może podczas burzy!
Królowa chciała uczynić ostatni wysiłek, lecz Gilbert ręką zagrodził jej drogę.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł do Marji-Antoniny, ty, nie król, jesteś w niebezpieczeństwie; słusznie, czy nie słusznie, ciebie za upór królewski potępiają, obecność twoja zamiast obronić, naraziłaby go tylko, spełnij przeznaczenie piorunochronu i odwróć grom, jeżeli możesz!
— Niechaj ten grom we mnie uderzy, byle oszczędził dzieci moje!
— Przyrzekłem królowi, że je wraz z matką ocalę, pójdź za mną, królowo!
Potem zwrócił się do pani Lamballe i do innych dam królowej i zawołał:
— Proszę za nami!
Orszak królowej składały: księżna Tarentu, księżna de la Tremouille, panie de Tourzel, de Mackau i de la Roche-Aymon.
Gilbert znał wnętrze zamku, nie trudno mu więc znaleźć było drogę, szukał wielkiej sali, w której wszyscy mogliby się pomieścić i gdzie łatwiejby było utworzyć jakąś zaporę.
Przypomniał sobie salę obrad; na szczęście była wolną.
Pomieścił królowę, dzieci i księżniczkę de Lamballe we framudze okna. Chwile były drogie, nie miano czasu na rozmowę, dobijano się już do drzwi.
Przysunął ciężki stół przed okno i został szaniec utworzony.
Królewna stała na stole, obok siedzącego delfina, królowa na ziemi po za niemi; niewinność broniła niepopularności.
Marja-Antonina chciała dzieci sobą zasłonić.
— Tak będzie dobrze... zawołał Gilbert rozkazująco, nie ruszajcie się!...
Drzwi ustępowały już pod naciskiem, więc Gilbert zaraz je otworzył i rzekł:
— Wejdźcie, obywatelki, królowa i dzieci jej, oczekują na was.
Tłum, jak potok przez zerwaną tamę, wpadł do sali, tłum był rozszalały.
— Gdzie jest austrjaczka!... gdzie pani Veto!... wrzasnęło pięćset głosów.
Chwila była straszna!...
Gilbert zrozumiał, że teraz tylko od Boga spodziewać się można pomocy.
— Spokoju, Najjaśniejsza Pani!... rzekł do królowej, dobroci nie potrzebuję ci zalecać.
Jakaś młoda kobieta z rozwianemi włosami, potrząsając pałaszem, piękna z oburzenia, a może i głodu, wyprzedzała inne.
— Gdzie austrjaczka?... wołała, musi umrzeć z mojej ręki!...
Gilbert wziął ją za ramię, przyprowadził do królowej i wyrzekł:
— Oto jest!...
— Czy ja zrobiłam ci co złego?... spytała królowa dźwięcznym głosem.
— Nie, Najjaśniejsza Pani... odrzekła kobieta, zdziwiona słodyczą i majestatem królowej.
— Dlaczego więc chcesz mnie zabić?...
— Powiedziano mi, że ty naród gubisz... wyszeptała zmieszana dziewczyna, opuszczając pałasz ku ziemi.
— Zwiedziono cię, moje dziecię. Jestem małżonką króla Francji, matką delfina, oto tego dziecka, patrzaj. Jestem francuską i nigdy już nie ujrzę mojej ojczyzny; we Francji tylko mogę być szczęśliwą, albo nią nie będę nigdzie. Byłam już szczęśliwą, gdyście mnie kochali...
Królowa westchnęła i zamilkła.
— O!... Najjaśniejsza Pani!... zawołała z płaczem dziewczyna, rzucając pałasz, nie znałam cię, a widzę, że jesteś dobrą. Przebacz mi!...
— Postępuj tak dalej, królowo... szepnął zcicha Gilbert, a będziesz ocaloną i lud ten będzie przed tobą klęczał, hołd ci oddając.
I, powierzywszy królowę dwom gwardzistom i ministrowi wojny, panu Lajard, który właśnie wchodził, pobiegł do króla.
Króla coś podobnego spotkało, gdy wchodził do sali z owalnemi oknami; drzwi ustępowały prawie pod naciskiem.
— Otwórzcie... zawołał król, otwórzcie!...
— Obywatele... odezwał się donośnym głosem pan d‘Hervilly, nie potrzebujecie wysadzać drzwi, król rozkazał je otworzyć.
I w tej chwili odsunął rygle.


Najście to brutalne powstrzymane zostało w części przez wdanie się Billota, który nawoływał, ażeby działać prawnie, w części przez Gilberta, który rzucił się między króla i lud.
— Nie obawiaj się niczego, Najjaśniejszy Panie i staraj się jaką powierzchowną demonstracją uspokoić tych szalonych.
Król wziął rękę Gilberta i położył na sercu.
— Widzisz pan, iż nic się nie lękam, przyjąłem bowiem dziś Sakramenta. Niech więc czynią, co chcą. Chcesz powierzchownej oznaki jakiej, oto masz, czyś zadowolony?...
I król, zdjąwszy z głowy najbliższego sankiulota czerwoną czapkę, wcisnął ją sobie na głowę.
W tejże chwili tłum wybuchnął okrzykiem:
— Niech żyje króli... niech żyje naród!...
Jakiś człowiek przedarł się przez tłum i zbliżył do króla z butelką w ręku.
— Jeżeli tak kochasz naród, jak mówisz, wypij za jego zdrowie!...
I podał mu butelkę.
— Nie pij, królu... rzekł ktoś zcicha, wino może być zatrute.
— Pij, królu, odpowiadam za wszystko... wyrzekł Gilbert.
Król wziął butelkę.
— Za zdrowie narodu!... powiedział i wypił.
Okrzyki: „Niech żyje król!“... rozległy się nanowo.
— Najjaśniejszy Panie... wyrzekł Gilbert, nie masz już czego się obawiać, pozwól, abym wrócił do królowej.
— Idź pan... szepnął król, ściskając mu rękę.
W chwili, gdy Gilbert wychodził, Inard i Vergnaud nadchodzili.
Opuścili zgromadzenie i pośpieszyli tu, ażeby obronić króla swą popularnością, lub w razie potrzeby, swojem ciałem.
— Gdzie król?... zapytali.
Gilbert wskazał go ręką i dwaj deputowani zakręcili ku niemu.
Gilbert spokojniejszy, wracał do królowej.
Wchodząc do sali, gdzie ją zostawił, rzucił wokoło bystrem okiem i odetchnął. Była na tem samem miejscu, a mały delfin tak jak jego ojciec, miał czerwoną czapkę na głowie.
Z drugiego pokoju niezwykły hałas zwrócił uwagę Gilberta.
To Santere zbliżał się tak hałaśliwie.
— O!... o!... zawołał, wchodząc, więc to tu schroniła się austrjaczka?...
Gilbert szybko zbliżył się ku niemu.
— Panie Santerre... odezwał się.
— A!... zawołał tenże uradowany, wszak to doktór Gilbert!...
— Doskonale... odpowiedział Gilbert, pamiętam, iż jesteś jednym z tych, którzy mi otworzyli drzwi Bastylji. Pozwól, abym cię przedstawił królowej.
— Królowej?... mnie królowej?... mruczał kolos.
— Tak, królowej, odmawiasz pan?...
— Nie, dalipan nie, tylko chciałem się sam przedstawić, ale ponieważ tu jesteś, doktorze...
— Ja znam pana Santerre... rzekła królowa, wiem, że podczas głodu, poczciwie, własnym kosztem żywił połowę przedmieścia św. Antoniego.
Santerre wstrzymał się, zdumiony, później zwracając wzrok nieśmiały trochę na delfina i widząc, że grube krople potu spływały po twarzy biednego dziecka:
— Zdejmijże tę czapkę, dziecko!... rzekł, a zwracając się do ludu, czy nie widzicie, że go dusi?
Królowa podziękowała spojrzeniem.
Santerre oparł się o stół i nachyliwszy się do królowej:
— Niezręcznych masz przyjaciół, Najjaśniejsza Pani!... rzekł poczciwy flamandczyk, znam takich, coby ci lepiej służyli!...
W godzinę później cały ten tłum rozpierzchł się i król wraz z siostrą wchodził do pokoju, gdzie się znajdowała królowa i dzieci.
Królowa podbiegła do niego i rzuciła mu się do nóg, dzieci schwyciły się za ręce; ściskali się, jakby rozbitcy.
Wtenczas dopiero król spostrzegł, że miał czerwoną czapkę na głowie.
— A!... zawołał, zapomniałem o niej.
I, zdejmując ją ze wstrętem, rzucił precz od siebie.
Młody oficer artylerji, zaledwie lat dwadzieścia dwa mieć mogący, przypatrywał się tej całej scenie, stojąc nad wodą, oparty o drzewo tarasu. Patrzał przez okno na całe niebezpieczeństwo, na całe poniżenie, jakiego król doznał, ale na widok czerwonej czapki, nie mógł się powstrzymać dłużej.
— O!... wyrzekł zcicha, gdybym tylko miał tysiąc dwusta ludzi i dwie armaty, wybawiłbym prędko biednego króla od tej hołoty!...
Ponieważ nie miał potrzebnych ludzi i armat, a nie mógł znosić dłużej tak ohydnego widoku, oddalił się ze wstrętem.

Tym młodym oficerem był... Napoleon Bonaparte.

ROZDZIAŁ XVII.
REAKCJA.

Lud opuścił Tuilieries tak cicho i milcząco, jak zajął je burzliwie i groźnie.
Motłoch zadziwiony małym rezultatem, powtarzał:
„Nie otrzymaliśmy nic, trzeba będzie powrócić....“
Było to rzeczywiście zawiele na groźbę, zamało na zamach.
Ci, którzy tylko zdała patrzyli na to, co się działo, osądzili już zgóry Ludwika XVI, podług powyższej opinji, przypomnieli sobie króla, uciekającego z Varennes, w ubiorze lokaja i mówili:
— Na pierwszy hałas, schowa się do jakiej szafy, za firankę, lub pod stół, a wtedy pchniemy go szpadą i pozbędziemy się, mówiąc jak Hamlet: „To szczur“...
Stało się zupełnie inaczej, król nigdy nie był tak spokojnym, powiedzmy więcej, nigdy nie był tak wielkim!...
Obelga była niezmierną, lecz nie dosięgła wielkości rezygnacji monarszej. Jego bojaźliwa pewność, jeśli można tak się wyrazić, potrzebowała podniecenia i w tym stanie przybierała niezłomność stali.
Nadzwyczajne okoliczności, w jakich się znajdował, podniosły go. Patrzył spokojnie przez pięć godzin na błyszczące ponad głową jego: szpady, siekiery, lance, bagnety, piki, grożące jego piersi. Żaden generał w dziesięciu bitwach nie znajdował się w takiem niebezpieczeństwie, jak biedny król, który mężnie stawił czoło ulicznemu motłochowi. Théroigne Saint-Hurugie, Fournier, wszyscy ci krewniacy zbrodni, szli z zamiarem zamordowania go, a widok tego niespodziewanego majestatu, zrodzonego pośród grozy niebezpieczeństwa, wytrącił im sztylet z ręki.
Ludwik XVI przechodził chwile męczeństwa, widziano tego królewskiego Ecce Homo z czerwoną czapką na głowie.
I oto, co nastąpiło. Idea rewolucyjna sądziła, wyważając bramy Tuilierów, że znajdzie tam zaledwie cień słaby i niepewny gasnącej monarchji, a ku wielkiemu zdziwieniu, znalazła żywą i czuwającą wiarę średnich wieków. I widziano przez chwilę dwie zasady, patrzące sobie oko w oko. jednę zachodzącą, drugą wschodzącą, jakby dwa słońca na niebie, z których jedno weszło, zanim drugie znikło z horyzontu! Lecz tyle było wielkości i blasku w jednem, jak i w drugiem, tyle wiary w wymaganiach ludu, ile w oporze monarchji.
Rojaliści triumfowali, zwycięstwo było po ich stronie.
Przynaglany gwałtem do posłuszeństwa dla Zgromadzenia, król zamiast zatwierdzić jeden dekret, jak to miał zamiar uczynić, przeczuł, że niezbyt wiele zaryzykuje, jeżeli położy swoje veto na obydwóch.
Zresztą, w tym fatalnym dniu 10-go czerwca, władza i godność królewska tak nisko upadły, że władza jakby utknęła na dnie przepaści i pozostał jej jeden tylko środek — podnieść się.
Rzeczywiście, zdawało się, że taki obrót rzeczy biorą.
Dnia 21-go Zgromadzenie oznajmiło, iż wzbronione zostają wszelkie zebrania obywateli uzbrojonych. Było to nietylko zaparciem wczorajszej działalności, lecz co więcej jeszcze, potępieniem.
Dnia 20-go wieczorem, gdy się już wszystko uspakajać zaczęło, przybył do Tuilierów Pétion.
— Najjaśniejszy Panie... rzekł... w tej dopiero chwili dowiedziałem się o położeniu Waszej królewskiej mości.
— To bardzo dziwne... powiedział król... przecie to tak długo już trwa!
Nazajutrz konstytucyjni, rojaliści i umiarkowani zażądali od Zgromadzenia, ażeby ogłosiło prawo wojenne.
Wiadomem jest, co nastąpiło 17-go lipca, po pierwszem ogłoszeniu tego prawa na polu Marsowem.
Pétion pobiegł do Zgromadzenia.
Opierano żądanie na nowych zbiegowiskach ludu.
Pétion upewniał, że te zbiegowiska wcale nie istniały, ręczył za spokojność Paryża. Ogłoszenie prawa wojennego zostało odrzucone.
Po wyjściu z sesji, około ósmej godziny wieczorem, Pétion udał się do Tuilierów, aby uspokoić króla co do stanu Paryża. Towarzyszył mu Sergent sztycharz, szwagier Marceau, członek rady miejskiej i jeden z zawiadowców policyjnych. Dwóch, czy trzech urzędników ratusza przyłączyło się do nich.
Gdy przechodzili przez plac Karuzelu, znieważeni zostali przez kawalerów St. Ludwika, potem przez gwardje narodowe. Pétion był osobiście atakowany; Sergent mimo wstęgi, uderzony został w piersi i twarz i przewrócony.
Marja-Antonina spojrzała na niego wzrokiem, jakim tylko Marja-Teresa rzucać umiała. Były to dwie błyskawice straszne, piorunujące, pełne pogardy i nienawiści.
Król wiedział już, co zaszło w Zgromadzeniu.
— Więc to pan... rzekł król do Pétiona... pan utrzymuje, że spokój w stolicy przywrócony?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, lud uczynił do Waszej królewskiej mości podanie i jest zadowolony i spokojny.
— Przyznaj pan... mówił król wyzywająco, przyznaj, że dzień wczorajszy był wielkim skandalem, a władza miejska nie postąpiła ani tak, jak powinna, ani tak, jak mogła.
— Najjaśniejszy Panie, władza miejska postąpiła jak była powinna i opinja publiczna ją osądzi.
— Powiedz pan: naród cały.
— Władza miejska nie obawia się sądu całego narodu.
— A w tej chwili, jakiż jest stan Paryża?
— Miasto spokojne, Najjaśniejszy Panie.
— Nieprawda.
— Najjaśniejszy Panie...
— Milcz pan! Dość tego, oddal się pan!...
Pétion ukłonił się i wyszedł.
Król uniósł się tak gwałtownie, twarz jego miała wyraz takiego gniewu, że nawet królowa, ta porywcza kobieta, przestraszyła się wielce.
— Czy nie uważasz pan... rzekła po wyjściu Pétiona do Roederera, że król był zbyt gwałtownym, czy nie obawiasz się pan, aby mu to uniesienie nie zaszkodziło w opinji Paryżan?
— Najjaśniejsza Pani, nikt się nie zadziwi, że król nakazał milczenie poddanemu, który zapomniał o należnem uszanowaniu majestatowi.
Nazajutrz król napisał do Zgromadzenia, skarżąc się na znieważenie zamku, władzy królewskiej i króla i wydał odezwę do ludu.
Były więc dwa „ludy“, jeden, który przyjmował udział w dniu 20-tym czerwca, drugi, któremu król się skarżył.
Dnia 24-go król i królowa czynili przegląd gwardji narodowej i byli z zapałem przyjmowani.
Tegoż samego dnia dyrektorjat Paryża zawiesił mera w obowiązkach.
Co mu dało tyle śmiałości?
W trzy dni później rzecz się wyjaśniła.
Lafayette z jednym tylko oficerem opuścił obóz, przybył do Paryża 27-go, i zatrzymał się u swego przyjaciela, pana de la Rochefoucauld.
Uwiadomiono o tem członków Zgromadzenia konstytucyjnego, umiarkowanych i rojalistów, i zajęto się „przygotowaniem trybun“ na dzień następny.
Nazajutrz generał przedstawił się Zgromadzeniu.
Trzykrotne oklaski przyjęły go, lecz za każdym razem stłumione były szemraniem Żyrondystów.
Zrozumiano, że posiedzenie będzie groźne.
Generał Lafayette był jednym z najodważniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek istnieli, lecz odwaga nie jest zuchwalstwem i rzadką bywa rzeczą, aby człowiek rzeczywiście odważny, był zarazem zuchwałym.
Generał poznał niebezpieczeństwo, na jakie się narażał, jeden przeciwko wszystkim, stawiał na kartę resztę popularności swojej; jeżeli ją utraci, zginie z nią razem, jeżeli wygra, może ocalić króla.
Tem szlachetniejszym był ten jego postępek, że znał niechęć króla i nienawiść królowej dla siebie.
A może przybywał, aby dopełnić junackiej przechwałki podporucznika, odpowiedzieć na wyzwanie?
Trzynaście dni temu pisał do króla i do Zgromadzenia. Do króla, aby go zachęcić do wytrwania, do Zgromadzenia z pogróżką, jeżeli dalej atakować będzie.
— Jest bardzo zuchwały pośród swego wojska, odezwał się głos jakiś, zobaczymy, jak będzie gadał, gdy stanie sam pośród nas.
Powtórzono te słowa Lafayetowi w obozie Maubeuge.
Może właśnie te słowa były powodem jego przyjazdu do Paryża.
Wszedł na trybunę pośród oklasków jednych, a groźnego szemrania drugich.
— Panowie... rzekł, wyrzucano mi, że napisałem list z obozu 16-go czerwca. Obowiązkięm moim było zaprotestować przeciw posądzeniu mnie o tchórzostwo, wyjść z szańców, które przywiązanie wojska utworzyło około mnie i wystąpić samemu przed wami. Inne jeszcze ważne przyczyny wymagały mego przyjazdu. Gwałty 20-go czerwca wywołały oburzenie wszystkich dobrych obywateli, a nadewszystko wojska. Oficerowie, podoficerowie i żołnierze, jednogłośnie na to powstają. Od wszystkich korpusów odebrałem adresy pełne poświęcenia dla konstytucji i nienawiści dla buntowników. Powstrzymałem te manifestacje i wziąłem na siebie obowiązek wyrażenia przekonań ogółu. Jako obywatel, mówię do was, że czas już ustalić konstytucję, zabezpieczyć wolność Zgromadzenia narodowego, wolność króla i jego godności. Upraszam Zgromadzenie, aby rozkazało dochodzić uczynionych nadużyć 20-go czerwca, aby ukarało winnych obrazy majestatu; przedsięwzięto środki stanowcze, ażeby wszystkie władze konstytucyjne były szanowane, aby oraz dało zapewnienie wojsku, że konstytucja nie będzie naruszoną wewnątrz kraju, gdy waleczni Francuzi przelewają krew w obroni jego granic!!!
Gaudet podniósł się zwolna, w miarę, jak Lafayette zbliżał się ku końcowi przemowy pośród oklasków. Cierpki mówca Źyrondystów dał znak ręką, że chce mówić.
Gdy Żyronda chciała wypuścić strzałę, zaprawioną ironją, powierzała zawsze łuk Gaudetowi.
Zaledwie oklaski się uciszyły, rozległ się jego głos donośny:
— Gdy ujrzałem pana de Lafayette... zawołał, pocieszająca myśl przemknęła przez moją głowę. Nie mamy już nieprzyjaciół zewnątrz kraju, powiedziałem sobie, Austrjacy pobici, i pan Lafayette sam przynosi wieść o zwycięstwie! Lecz złudzenie niedługo trwało, nieprzyjaciele pozostali w dawnej sile, niebezpieczeństwo istnieje dotąd, a jednak pan de Lafayette jest w Paryżu; występuje jako przedstawiciel poczciwych ludzi i armji. Któż są ci poczciwcy? skąd przyszło armji rozsądzać sprawy? A najpierw, niech nam pan de Lafayette pokaże swój urlop.
Po tych słowach Żyronda zrozumiała, że wiatr wieje z jej strony, bo w istocie, zaledwie wyrzeczone zostały, grzmot oklasków je przyjął.
Jakiś deputowany podniósł się z miejsca i zawołał:
— Panowie! zapominacie, do kogo mówicie i o kogo tu idzie. Zapominacie przedewszystkiem, kto jest Lafayette! Lafayette jest starszym synem wolności francuskiej, Lafayette poświęcił rewolucji swój majątek, szlachectwo i życie!...
— A!... zawołał głos jakiś, czy to ma być mowa pogrzebowa, dla Lafayette wygłoszona!
— Panowie... podjął Ducos, wolność dyskusji jest tamowaną obecnością generała, nienależącego do Zgromadzenia.
— To jeszcze nie wszystko!... zawołał Vergniaur, generał ten porzucił swe stanowisko przed nieprzyjacielem; jemu to, a nie zwyczajnemu generałowi brygady, którego na swem zostawił miejscu, powierzono dowóctwo armji. Dowiedzmyż się, czy opuścił wojsko bez pozwolenia, a jeżeli tak jest, niech go aresztują i uwiężą jako zbiega.
— To było również celem i mego żądania... powiedział Gaudet, popieram wniosek Vergniauda.
— Popieramy, popieramy wszyscy!... krzyczała Zyronda.
— Potrzeba głosować!... podjął Gensonné.
Pokazało się, że przyjaciele Lafayette’a posiadali większość dziesięciu głosów.
Podobnie jak Pétion, Lafayette po wyjściu ze Zgromadzenia, udał się do króla.
Przyjęto go z uprzejmą twarzą, lecz z sercem rozranionem.
Lafayette poświęcił dla króla więcej, niż życie, poświęcił mu swoją popularność.
I to poraź już trzeci składał on im ten królewski dar drogocenny. Pierwszy raz w Wersalu, 6-go października, drugi raz, na polu Marsowem 17-go lipca, a dziś poraz trzeci.
Lafayette miał jeszcze jedną nadzieję i śpieszył do króla, ażeby ją zwiastować: odbędzie wraz z królem przegląd gwardji narodowej i nie można wątpić, że obecność króla i dawnego dowódcy wywoła zapał, z którego korzystając, Lafayette, uda się na Zgromadzenie narodowe i opanuje Żyrondystów, król zaś przy powszechnym zamęcie wyjdzie z miasta do obozu Maubeuge.
Był to krok śmiały, lecz przy obecnym nastroju umysłów prawie pewny.
Na nieszczęście, o 3-ej rano Danton przybył do Pétiona i uprzedził go o spisku.
O świcie Pétion zabronił przeglądu wojsk.

W chwili, kiedy miała się odbyć rewja, Lafayette opuszczał Paryż i powracał do swej armji, nie tracąc jednak nadziei, że mu się uda ocalić monarchę.

ROZDZIAŁ XVIII.
VERGNIAUD BĘDZIE MÓWIŁ.

Wątpliwe zwycięstwo Lafayetta wraz z otrzymaną dymisją, miało szczególne następstwa.
Rojaliści zostali pognębieni, mniemana zaś porażka Żyrondystów wzmocniła ich jeszcze, bo im ukazała przepaść, nad którą stali.
Gdyby cokolwiek mniej było nienawiści w sercu Marji-Antoniny, Żyronda możeby już nie istniała w tej chwili.
Należało się śpieszyć, aby dwór nie miał czasu się spostrzec, jak wielki błąd popełnił.
Należało wzmocnić i do właściwego biegu przywrócić rewolucję, która przed chwilą zboczyła z drogi.
Każdy szukał i każdy sądził, że znalazł odpowiedni środek, a gdy środki te roztrząsano, pokazało się, że są niestosowne i musiano ich zaniechać.
Pani Roland, dusza partji, chciała, aby zelektryzowano Zgromadzenie, lecz któż miał tego dokonać?
Vergniaud.
Lecz co robił Achilles pod swym namiotem, a raczej ten Renaud, zabłąkany w ogrodach Armidy?
Kochał.
Trudno jest nienawidzieć, gdy się kocha.
Kochał piękną panią Simon Candeille, aktorkę, poetkę, artystkę-muzyka. Jego przyjaciele szukali go czasami po kilka dni i znajdowali nareszcie u nóg cudnej kobiety, z głową na jej kolanach, ręką poruszającego drżące struny harfy.
Każdego wieczora szedł do teatru witać oklaskami tę, którą cały dzień uwielbiał.
Pewnego wieczora dwaj deputowani wyszli zrozpaczeni ze Zgromadzenia. Przerażała ich bezczynność Vergniauda.
Byli to Grangeneuve, adwokat z Bordeaux, przyjaciel i rywal Vergmauda, i jak on deputowany Źyrondy.
Drugi to Chabot, były kapucyn, jeden z autorów katechizmu Sankiulotów, wylewający na dwór i religję żółć uzbieraną w klasztorze.
Grangeneuve ponury i zamyślony, szedł obok Chabota.
— O czem myślisz? — zapytał Chabot.
— Myślę, odpowiedział, że wszystkie te opóźnienia osłabiają ojczyznę i zabijają rewolucję.
— A! o tem rozmyślasz! — rzekł Chabot z gorzkim uśmiechem.
— Myślę, mówił dalej Grangenevue, że jeżeli rojaliści wygrają na czasie, naród zginie!
Chabot uśmiechnął się cierpko.
— Sądzę, kończył Grangeneuve, że dla rewolucji każda chwila wiele stanowi, że ci, którzy nie umieli z niej skorzystać, nie odzyskają jej nigdy, i odpowiedzą za to przed Bogiem i potomnością.
— Więc sądzisz, że Bóg i potomność zażądają od nas rachunku z lenistwa naszego i bezczynności?
— Obawiam się tego... i dodał po chwili milczenia: Słuchaj, Chabot, jestem moralnie przekonany, że lud zmęczony ostatniem niepowodzeniem, nie powstanie bez silnego bodźca, bez krwawej dźwigni. Tylko wybuch wściekłości lub przerażenia, może odżywić jego siły.
— Ale skąd dostarczyć tego środka?... spytał Chabot.
— Właśnie o tem myślę i zdaje mi się, że już znalazłem sposób.
Chabot przeczuł z głosu towarzysza, że zamierza powierzyć mu coś strasznego.
— Ale, mówił dalej Grangeneuve, czy znajdę drugiego człowieka, któryby miał konieczną do tego odwagę?
— Mów, zawołał Chabot, gotów jestem na wszystko, byle zniweczyć to, co nienawidzę.
— Tak, mówił dalej Grangeneuve, gdy rzucę wstecz okiem, widzę wszędzie krew przy zawiązkach rewolucji, od Lukrecji począwszy, a skończywszy na Sidneyu. Dla mężów stanu rewolucje są tylko teorją, dla ludów zemstą. Chcąc zatem pchnąć tłumy do zemsty, trzeba im wskazać ofiary; dwór nam odmawia, my więc sami poświęcamy się dla naszej idei.
— Nie pojmuję twej myśli, powiedział Chabot.
— Potrzeba, aby jeden z nas, jeden z najbardziej znanych, z najbardziej zaciętych, jeden z najzacniejszych, zginął z ręki arystokratów.
— Mów dalej.
— Potrzeba, aby ten, który ma zginąć, należał do Zgromadzenia, aby Zgromadzenie musiało się mścić, potrzeba oto, abym ja był tą ofiarą!
— Lecz arystokraci nie uderzą na ciebie, Grangeneuve, nie uczynią tego!
— Wiem, i dlatego mówiłem, że potrzeba człowieka z odwagą, aby...
— Aby co?
— Aby mnie zabił.
Chabot cofnął się, lecz Grangeneuve schwycił go za rękę.
— Przed chwilą utrzymywałeś, że byłbyś zdolny na wszystko, aby zniweczyć to, czego nienawidzisz, czy zechcesz mnie zamordować?
Chabot milczał, a Grangeneuve mówił dalej:
— Słowa moje są niczem, życie moje nieużyteczne dla wolności, podczas gdy śmierć moja przyniesie jej korzyści Trup mój będzie sztandarem powstania i powiadam ci, Chabot... tu Grangeneuve wskazał gwałtownym ruchem Tuileries — potrzeba, aby ten gmach i ci, którzy w nim się znajdują, zginęli pośród odmęty.
Chabot patrzył na Grangeneuva, pełen zachwytu.
— I cóż? — spytał Grangeneuve.
— Ha! wzniosły Dyogenesie, rzekł Chabot, zgaś twoją latarnię, znalazłeś człowieka!
— Ułóżmy się zatem, rzekł Grangeneuve i niech się to stanie dzisiejszej nocy. Będę się przechadzał tam tutaj (znajdowali się wprost bram Luwru, w miejscu najbardziej odludnem i ciemnem). Jeżeli się lękasz, aby cię ręka nie zawiodła, uprzedź dwóch innych patrjotów, a po tym znaku poznasz mnie — to mówiąc, podniósł ręce w górę uderzycie mnie, a możecie być pewni, że padnę bez jęku.
Chabot otarł pot z czoła.
— Rano znajdą mego trupa, ty obwinisz dwór, a zemsta ludu dokona reszty.
— Dobrze!.. rzekł Chabot, zatem tej nocy.
I dwaj dziwni spiskowcy, podawszy sobie ręce, rozeszli się.
Grangeneuve powrócił do domu, napisał testament, który datował z Bordeaux o rok wcześniej.
Chabot poszedł na obiad do Palais-Royal, a po obiedzie zaszedł do nożownika i kupił nóż.
Wychodząc stamtąd, zobaczył na afiszu, że panna Kandelja występowała, wiedział już, gdzie szukać Vergniauda.
Wstąpił do teatru Komedji francuskiej, wszedł do loży pięknej aktorki i zastał tam zwykłe jej otoczenie: Vergniauda, Valmę, Cheniera, Dugazona.
Grała w dwóch sztukach.
Chabot pozostał do końca widowiska.
Gdy po przedstawieniu Vergniaud zamierzał odwieźć artystkę do jej mieszkania, Chabot wsiadł za nim do powozu.
— Czy masz mi co do powiedzenia? — spytał Vergniaud.
— Tak, lecz nie obawiaj się, niedługo to potrwa.
— Mów więc prędko.
— Jeszcze nie czas.
— Kiedyż więc?
— O północy.
Piękna Kandelja drżała, słuchając tej rozmowy.
— Panie! — wyszeptała.
— Uspokój się pani, panu Vergniaud nic a nic nie zagraża, tylko ojczyzna go potrzebuje.
Powóz zatrzymał się przed mieszkaniem aktorki.
— Czy wejdziesz ze mną?... spytał Vergniaud.
— Nie, ty ze mną pójdziesz.
— Dokąd go pan zabierasz?... spytała Kandelja.
— Niedaleko stąd, za kwadrans będzie wolny, bądź pani spokojną.
Vergniaud uścisnął rękę pięknej kochanki, starając się ją uspokoić, i oddalił się z Chabotem przez ulicę Traversiere; przeszli Saint-Honoré, a na rogu ulicy de l’Echelle, Chabot położył rękę na ramieniu Vergniauda i wskazał mu człowieka, przechadzającego się samotnie pod murami Luwru.
— Czy widzisz tego człowieka?... spytał Chabot.
— Widzę.
— To nasz towarzysz, Grangeneuve.
— Cóż on tam robi?
— Czeka, aby go zabito!
— Aby go zabito?
— Tak.
— A któż go ma zabić?
— Ja.
Vergniaud spojrzał na Chabota, jak na warjata.
— Przypomnij sobie Spartę, przypomnij sobie Rzym, rzekł Chabot i słuchaj.
Tu opowiedział mu wszystko.
Vergniaud, słuchając, spuścił głowę.
Zrozumiał, jaka różnica zachodziła między nim, trybunem zniewieściałym, lwem zakochanym, a tym strasznym republikanem, który jak Decjusz, gotów był rzucić się w przepaść, aby jego śmierć zbawiła ojczyznę.
— Dobrze, powiedział Vergniaud, potrzebuję trzech dni, aby przygotować mowę.
— A po trzech dniach?
— Bądź spokojnym, rzekł Vergniaud, za trzy dni rozbiję bożyszcze, albo zginę!
— Więc mam twe słowo Vergniaud?
— Tak.
— Słowo człowieka prawego?
— Słowo republikanina!
— Kiedy tak, to rzecz skończona, a teraz idź uspokoić swą kochankę.
Vergniaud powrócił na ulicę Richelieu.
Chabot zbliżył się do Grangeneuva.
Ten, widząc nadchodzącego, oddalił się w najciemniejsze miejsce.
Chabot poszedł za nim.
Grangeneuve zatrzymał się pod samym murem, podniósł podług umowy ręce, a widząc, że Chabot stoi nieporuszony:
— Co cię wstrzymuje? rzekł, uderz!
— To już niepotrzebne... powiedział Chabot, Vergniaud będzie mówił.
— Niech i tak będzie, odparł Grangeneuve, westchnąwszy; lecz zdaje mi się, że ten środek byłby pewniejszy.

Co poradzić mogła monarchja, mając za przeciwników takich ludzi!

ROZDZIAŁ XIX.
VERGNIAUD MÓWI.

Czas już był wielki, aby się Vergniaud zdecydował.
Niebezpieczeństwo wzrastało wewnątrz i zewnątrz.
Zewnątrz w Ratysbonie rada poselska jednomyślnie odmówiła przyjęcia ambasady Francji.
Anglja, udając sprzymierzeńca Francji, zbroiła się na wielką skalę.
Książę Badeński wprowadził Austrjaków do Kehl, o milę od Strasburga.
We Flandrji było jeszcze gorzej. Luckner, stary wiarus, niedołęga, krzyżował wszystkie plany generała Dumouriez, jedynego człowieka zdolnego, jakiego mogliśmy postawić przeciw nieprzyjacielowi.
Lafayette był przy dworze, a ostatnie jego usiłowania dowiodły Zgromadzeniu, a raczej, Francji, że nie powinna liczyć na niego.
Nakoniec Biron, odważny i dobrej wiary, zrażony pierwszemi niepowodzeniami, pojmował tylko potrzebę wojny odpornej.
Tyle na zewnątrz.
Wewnątrz, Alzacja domagała się głośno broni, ale minister wojny, cały oddany dworowi, ani myślał jej tam posyłać.
Na południu gubernator niższej Langwedocji i Cavenów, kazał szlachcie potwierdzić swą władzę.
Na zachodzie, zwyczajny chłop, Allan Redeler ogłosił po skończonej mszy, iż przyjaciele króla winni się zebrać zbrojnie w pobliskiej kaplicy.
Pięciuset chłopów stanęło na pierwsze wezwanie.
Powstanie Szuanów zaszczepione było w Wandei i Bretanji i zaczynało kiełkować.
Nakoniec ze wszystkich prawie departamentów nadchodziły adresy kontr-rewolucyjne.
Niebezpieczeństwo było wielkie i straszne, tak wielkie, że już nie ludziom, lecz ojczyźnie groziło.
Z ust też do ust przechodziły słowa: „Ojczyzna w niebezpieczeństwie“.
Zgromadzenie wyczekiwało.
Chabot i Grangeneuve powtarzali: „Za trzy dni Vergniaud będzie mówił“.
I liczono upływające godziny.
Ani pierwszego, ani drugiego dnia Vergniaud nie pokazał się w Zgromadzeniu.
Trzeciego dnia każdy przybywał ze drżeniem.
Ani jednego deputowanego nie brakowało, trybuny były przepełnione.
Ostatni wszedł Vergniaud.
Szmer zadowolenia przebiegł po zebranych, trybuny przyklasnęły, jak to czyni parter, przy wejściu ulubionego aktora.
Vergniaud podniósł głowę, aby zobaczyć kogo oklaskiwano, lecz gdy się oklaski zdwoiły, zrozumiał, iż to jego witano.
Vergniaud miał naówczas trzydzieści trzy lat zaledwie. Charakter jego był marzący i leniwy; genjusz jego tonął w gnuśności; zapalony był tylko do uciech, jakby się śpieszył zrywać całemi rękami kwiaty młodości, której wiosna miała trwać krótko! Kładł się późno i nie wstawał przed południem. Każdą mowę przygotowywał trzy, lub cztery dni, wygładzał ją, polerował, zaostrzał, jak żołnierz broń swoją przed bitwą. Jako mówca, był to dzielny szermierz, pociski, które rzucał, świetnie były obmyślane i przyjmowane z zapałem; mowy jego zostawiano na chwile niebezpieczeństwa, na ostateczny ratunek.
Nie był to człowiek powszedni, powiedział jeden z posłów; był to człowiek od dni uroczystych. Co do powierzchowności, Vergniaud był raczej małym, niż wysokim; silna budowa zapowiadała atletę, włosy miał bujne, a w czasie mowy wstrząsał niemi, jak grzywą; pod szerokiem czołem, ocienione gęstemi brwiami, błyszczały oczy czarne, pełne słodyczy i ognia. Nos mały, trochę szeroki, z dumnie rozdętemi nozdrzami, usta grube, z których, jak potoki wód ze źródła, płynęły potężne słowa. Mocno ospowata twarz jego, zazwyczaj blada, oblewała się ogniem, lub stawała trupią, w miarę jak krew uderzała mu do głowy lub odpływała do serca. Gdy był spokojny, zwykły, najwięcej badawcze oko spostrzegacza nie zatrzymałoby się na nim, lecz gdy namiętność wzburzyła mu krew, gdy muskuły twarzy zadrgały, gdy wyciągnięta prawica nakazywała milczenie i górowała nad tłumem, człowiek ten stawał się pół bogiem, mówca przemieniał się w proroka, trybuna była mu górą Tabor!
Takim był człowiek, który przybywał z zaciśniętą, lecz pełną piorunów dłonią!
Oklaski, jakiemi go przyjęto, dawały mu poznać, czego się po nim spodziewano; poszedł więc prosto na trybunę i wśród głębokiego milczenia zaczął mówić.
Pierwsze jego słowa wyrzeczone były z wyrazem smutnym, głębokim, skupionym, człowieka przygnębionego, zdającego się być tak zmęczonym przy rozpoczęciu mowy, jak mógł nim być zaledwie przy końcu. Od trzech dni walczył z genjuszem wymowy, gdyż wiedział, jak Samson, iż w ostatnim wysiłku, jakiego próbował, niechybnie zburzy świątynię, i że wszedłszy na trybunę pośród silnych kolumn, wspierających sklepienie tronu, schodząc, zobaczy tylko ich gruzy!..
Ponieważ genjusz Vergniauda przedstawia się wybitnie w tej jego mowie, przytaczamy ją w całości, jak ktoś, co zwiedzając arsenał, stanął przed jedną z machin wojen historycznych, tych machin, które skruszyły mury Saguntu, Rzymu lub Kartaginy.
— „Obywatele... rzekł Vergniaud głosem ledwie zrozumiałym, lecz wkrótce stał się on poważnym, dźwięcznym i grzmiącym. Obywatele! przychodzę do was i pytam: Skąd się wzięło to szczególne położenie, w jakiem się znajduje Zgromadzenie prawodawcze?...
Co za fatalność prześladuje nas, że ani jeden dzień nie mija bez wypadków, które w pracy naszej sprawiają zamęt, a nas darzą wciąż wzruszeniami, niepokojem i namiętnością?...
Co Francji gotuje te straszne wzburzenia, wśród których wiedzieć nawet nie można, czy rewolucja cofa się, czy postępuje naprzód ku swojemu celowi?..
W chwili, gdy nasze armje północne zdawały się triumf odnosić w Belgji, widzimy nagle, jak cofają się przed nieprzyjacielem, a wojna przenosi się na naszą ziemię.
Nieszczęsnym belgijczykom za całe o nas wspomnienie, pozostanie tylko pamięć pożarów, które przyświecały naszej ucieczce!...
Od strony Renu prusacy gromadzą się coraz bardziej przy naszych bezbronnych granicach.
Dlaczego, w chwili tak stanowczej dla narodu, działalność naszych armij wstrzymana, a nieład w ministerjum wynikły nagle, kruszy węzły zaufania i powierza zbawienie państwa w niedoświadczone ręce?...
Czyż byłoby prawdą, że się lękano naszego triumfu?..
Czyjej krwi żądają?... naszej? czy niemieckiej?
Fanatyzm księży grozi nam wojną domową i najściem obcych, a jakiż może być cel tych, którzy z tak zaciętym uporem uznać nie chcą naszych dekretów?...
Czyż panować chcą nad opuszczonemi miastami i opustoszałemi wsiami?...
Ileż nędzy, łez, krwi i śmierci potrzeba im do nasycenia zemsty?...
Dokąd już doszliśmy?...
Nieprzyjaciele konstytucji pochlebiają sobie, iż zachwiali odwagę waszą, a wy, panowie, których sumienie i prawość potępiają codziennie, zowiąc waszą miłość wolności buntem, — wy, panowie, jak gdybyście zapomnieli, że dwór despotyczny i podli bohaterowie arystokracji, dali imię buntowników tym reprezentantom stanów, którzy poszli złożyć przysięgę zwycięzcom Bastylji i wszystkim tym, co wywołali i popierają rewolucję?...
Chcą was poróżnić z ludem, bo wiedzą, że lud ten jest opoką, na której stoicie i posiadacie władzę, że ten lud was opuści, jeżeli staniecie się odstępcami, a wówczas, wrogowie wasi z łatwością was rozproszą.
Starają się rozjątrzyć wasze urazy osobiste, lecz spodziewam się, iż zbawienie kraju weźmie u was górę nad żądzą zemsty.
Próbowano was zastraszyć groźbami, jakbyście nie wiedzieli, że w początkach rewolucji, świątynię Wolności otaczali satelici despotyzmu, Paryż obiegło wojsko dworu, a dni niebezpieczeństwa były dniami sławy dla Zgromadzenia!...
Chcą wreszcie zwrócić uwagę waszą na obecne położenie krytyczne.
Niepokoje wewnętrzne, o jakich mówię, mają dwie przyczyny: intrygi arystokracji i intrygi klerykalne, obiedwie dążą do jednego celu, do kontr-rewolucji.
Król odmówił zatwierdzenia dekretu waszego, jaki wydany był z powodu rozruchów religijnych.
Nie wiem, czy ponury genjusz Medyceuszów i kardynała lotaryńskiego, błądzi jeszcze pod sklepieniem Tuileriów, czy serce króla niezaspokojone jest fantastycznemi pomysłami, jakie mu poddają, lecz bez obrazy dlań, bez uważania go za najzawziętszego wroga rewolucji, nie można wierzyć, że chce zachęcać bezkarnością zbrodnicze usiłowania ambicji klerykalnej, że chce przywrócić dumnym poplecznikom tjary, władzę, która zarówno królów, jak i narody uciskała.
Niepodobna przypuścić, nie obrażając go i nie uważając, za największego wroga narodu, aby chciał rozmyślnie utrwalać niepokoje, przewlekać rozruchy, któreby go przez wojnę domową przyprowadziły do upadku.
Wnoszę więc, że jeżeli opiera się zatwierdzeniu waszych uchwał, to czuje się dość silnym, aby mógł utrzymać spokój publiczny bez użycia tych sposobów, jakie mu podajecie.
Jeżeli się więc zdarzy, iż spokój publiczny będzie naruszony, że pochodnia fanatyzmu zagrozi jeszcze krajowi pożogą, że gwałty religijne pustoszyć będą departamenty, wtedy powiemy, że słudzy władzy królewskiej są sami sprawcami naszych nieszczęść!...
Niech więc głową odpowiedzą za wstrząśnienia, których religja będzie płaszczykiem; pokażcie im w tej strasznej odpowiedzialności kres cierpliwości waszej i niepokojów narodu!...
Troskliwość wasza o spokój zewnętrzny państwa, nakazała wam zebrać obóz pod Paryżem, wszyscy związkowi mieli się tam zebrać czternastego lipca i powtórzyć przysięgę:
„Żyć wolnymi, albo umrzeć“.
Zatruty oddech oszczerstwa splamił ten projekt, król odmówił sankcji!...
Zanadto szanuję wykonanie władzy konstytucyjnej, abym wam proponował, byście ministrów uczynili odpowiedzialnymi za tę odmowę. Lecz jeżeli się zdarzy, że przed zebraniem bataljonów ziemia wolności będzie sprofanowaną, powinniście tych ludzi uważać za zdrajców i wrzucić w tę przepaść, jaką ich niedbalstwo lub niechęć wykopało pod stopami wolności!...
Zedrzyj my nareszcie zasłonę z oczów króla i pokażmy mu, dokąd go chcą doprowadzić przewrotni przyjaciele!...
Przecież w imieniu króla, książęta francuscy podburzają przeciw nam dwory Europy; dla pomszczenia godności królewskiej, zawarto traktat w Pilnitz; dla obrony króla, widzimy zbierających się w Niemczech pod sztandary powstańcze dawnych towarzyszów gwardji.
Dla przyjścia w pomoc królowi, emigranci zaciągają się do armij austrjackich i gotują się do boju z własną ojczyzną.
Inni, dla walki za przywileje królewskie, opuszczają swe stanowiska wobec nieprzyjaciela, łamią przysięgi, okradają kasy, demoralizują żołnierzy, honor nurzają w podłości, krzywoprzysięstwach, złodziejstwach i morderstwach.
Imię króla wreszcie wmieszane jest do wszystkich klęsk!....
O królu!... który zapewne myślałeś wraz z Lizandrem, że prawda tyle warta jest, co kłamstwo i że trzeba ludzi bawić przysięgami, jak dzieci grą w kostki, — który okazywałeś uległość prawom, dla zachowania władzy, aby je później bezkarnie naruszać, uległość dla konstytucji, aby cię nie zrzuciła z tronu, uległość dla narodu, aby wyzyskać jego zaufanie gwoli twym przewrotnym zamiarom, — czy myślisz dać nam za nasze szczęście tylko sztuczne tłómaczenia i zuchwalstwo twoich sofizmatów?...
Czyż to dla nasze; obrony, stawiano przeciw nieprzyjacielowi tak słabe siły iż ani chwili nie można było wątpić, że je spotka porażka?...
Czyż dla naszego bezpieczeństwa odrzucałeś projekty wzmocnienia kraju wewnątrz i przygotowania środków obrony?...
Czy dla naszego dobra, nie skarciłeś generała, który pogwałcił konstytucję i krępował odwagę tych, którzy jej służą?
Czyż to dla nas paraliżowano bezustannie działania rządu ciągłą zmianą ministerjum?...
O!... królu, czy konstytucja dozwala ci wybierać ministrów dla dobra kraju, czy też dla jego ruiny?.,.
Czy uczyniła cię dowódcą naszych armij, dla sławy, czy dla hańby naszej?...
Czy nadała ci wreszcie prawo sankcji, listy cywilnej i tylu innych przywilejów, poto tylko, abyś konstytucyjnie zgubił kraj i konstytucję?...
Nie, nie, o!... człowieku!... Wspaniałomyślność Francji nie mogła cię wzruszyć, wzruszyła cię jedynie miłość despotyzmu, i nie spełniłeś wymagań konstytucji!... Ty możesz ją obalić, lecz nie osiągniesz korzyści z przeniewierstwa, aktem formalnym nie sprzeciwiłeś się zwycięstwom, które w twem imieniu odnoszono nad wolnością, jednakże nie będziesz zbierał owoców z twych niegodnych tryumfów!...
Niczem już nie jesteś dla tej konstytucji, której praw nadużyłeś niegodnie, niczem dla tego narodu, który tak nikczemnie zdradziłeś!...
Żądam, abyście ogłosili, że ojczyzna znajduje się w niebezpieczeństwie, a zobaczycie, że na ten okrzyk trwogi powstaną wszyscy obywatele, ziemia pokryje się walczącymi i powtórzą się cuda, które okryły sławą ludy starożytne.
Czyliż Francuzi odrodzeni w 1789 roku, utracili już patrjotyzm?....
Czy nie nadszedł dzień połączenia tych, co są w Rzymie, z tymi, co są na wzgórzach Awentyńskich? Czyż chcecie czekać, aby znużeni rewolucją, lub zepsuci przykładem dworaków, ludzie słabi, przyzwyczaili się mówić o wolności bez zapału, o niewolnictwie bez oburzenia?..
Cóż nas czeka?...
Czyżby rząd wojenny?...
Podejrzewają dwór o projekty zdradzieckie, rozsiewa on wieści o ruchach wojennych, o prawie wojennem, oswajając wyobraźnię z krwią ludu.
Pałac króla francuzów zamienia się nagle w warownię.
A gdzie są właściwi jego nieprzyjaciele?...
Przeciw komu wystawiono te bagnety i armaty?...
Przyjaciele konstytucji wydaleni są z ministerjum, a rządy państwa w chwili, gdy najwięcej potrzeba energji i patrjotyzmu, pozostają bez żadnego kierunku!...
Wszędzie nurtuje niezgoda, tryumfuje fanatyzm, a pobłażanie rządu powiększa śmiałość obcych dworów, które wysyłają przeciw nam swe zbrojne wojska, i oziębiają sympatję ludów, które w gruncie serca pragną tryumfu wolności!...
Wojska zagraniczne zbliżają się, intrygi knują zdradę, a gdy ciało prawodawcze podało przeciwko tym nadużyciom środki energiczne, lecz zbawienne — ręka króla je rozdziera!...
Zwołajcie, już czas po temu, zwołajcie wszystkich francuzów, aby ocalić ojczyznę!... pokażcie im przepaść, nad którą stoją, której tylko nadzwyczajnym wysiłkiem potrafią się uchronić.
Do was należy przygotować ich do tego przez wstrząśnięcie elektryczne, które się udzieli całemu państwu.
Naśladujcie spartan z pod Termopilów, lub tych starców szanownych z senatu rzymskiego, którzy wychodzili na próg swoich domów oczekując śmierci jaką okrutny zwycięzca niósł ich ojczyźnie!...
Nie, wy nie będziecie potrzebowali zanosić modłów, aby z waszych popiołów powstali mściciele w dniu, w którym krew wasza zaczerwieni ziemię. Tyranja, jej pycha, jej pałace, jej protektorzy, znikną na zawsze przed wszechmocą narodu i gniewem ludu!...“
Była w tej strasznej mowie siła stopniowo wzmagającej się burzy, która w końcu przeszła w straszny huragan. Całe Zgromadzenie: umiarkowani, rojaliści, konstytucjoniści, republikanie, deputowani, widzowie, ławki, trybuny, wszystko porwane było, uniesione w tym potężnym zamęcie i wydało okrzyk ogólnego zapału.

Tegoż samego wieczora Barbaroux pisał do swego przyjaciela Robecqui, który był w Marsylji: „Przyślij mi pięciuset ludzi, którzyby potrafili umrzeć“.

ROZDZIAŁ XX.
TRZECIA ROCZNICA WZIĘCIA BASTYLJI.

Jedenastego lipca Zgromadzenie oświadczyło, iż ojczyzna jest w niebezpieczeństwie.
Lecz do ogłoszenia tego faktu potrzebne było upoważnienie królewskie.
Król je udzielił dopiero 21-go wieczorem.
W ciągu tych dziesięciu dni — wielki przestrach panował w pałacu królewskim.
Bo ogłoszenie niebezpieczeństwa było dla króla przyznaniem, że władza jego jest bezsilną. Było to upoważnieniem narodu, aby sam myślał o swojem ocaleniu, gdyż król nie chce, czy też nie może złemu zaradzić.
Dwór obawiał się nowego zamachu w dniu 14-ym lipca.
List od Jakobinów do króla, utwierdzał go w tem mniemaniu; że redagowany był przez Robespierra, łatwo było poznać z treści.
List adresowany był do związkowych, którzy przybyli na tę uroczystość 14-go lipca, tak okrutnie skrwawioną roku poprzedzającego.
„Pozdrowienie Francuzom 83-ch departamentów!... mówił nieskazitelny, pozdrowienie marsalczykom! pozdrowienie potężnej, niepokonanej ojczyźnie, która gromadzi wokoło siebie swe dzieci w chwilach niebezpieczeństwa i uroczystości! Otwórzmy domy nasze braciom naszym! Obywatele! czyście przybyli dla czczej tylko ceremonji federacji, dla przysiąg ułudnych? Nie, nie, wyście pośpieszyli na krzyk narodu zagrożonego zewnątrz, zdradzonego wewnątrz! Nasi przewrotni dowódcy wprowadzają wojska nasze w zasadzki, nasi generałowie oszczędzają posiadłości tyrana Austrjackiego. a palą miasta naszych braci Belgów; potwór Lafayette ośmielił się z trybuny znieważyć Zgromadzenie narodowe. Czyż ono istnieje jeszcze, gdy jest tak poniżone i zagrożone? Tyle zamachów musiało nareszcie obudzić naród, i dlatego przybyliście. Nie ufajcie tym, którzy przyjdą łagodzić wasz niepokój, uciekajcie od ich pieszczot, od ich stołów, gdzie się pije nieumiarkowanie, a zapomina obowiązków, zachowajcie nieufność w waszych sercach, godzina ostateczna wkrótce wybije!“
W Tuileries obawiano się bardzo. Wszyscy byli przekonani, że 20-ty czerwca miał na celu zamordowanie króla w tłumie, a jeżeli nie dokonano zbrodni, to jedynie dlatego, że się przestraszono odwagi i majestatu królewskiego.
Uroczystość 14-go lipca nastąpiła.
Szło tylko o rewolucję, a nie o zamordowanie Ludwika XVI-go. Prawdopodobnie nie miano tej myśli, chciano tylko ogłosić triumf Pétiona.
Mówiliśmy, że po 20-tym czerwca Pétion został zawieszony w czynnościach mera, przez zarząd paryski.
Król potwierdził zawieszenie, przesyłając odezwę do Zgromadzenia.
Dnia 13-go, to jest w przeddzień rocznicy wzięcia Bastylji, Zgromadzenie mocą własną uchyliło to zawieszenie.
Dnia 14-go, o jedenastej godzinie rano, król z królową i dziećmi zszedł wielkiemi schodami; trzy, cztery tysiące wojska eskortowało rodzinę królewską. Królowa napróżno szukała na twarzach żołnierzy i gwardji narodowej jakiejś oznaki sympatji; najwięcej oddani, odwracali głowy, unikając ich wzroku.
Co do ludu, nie można się było łudzić względem jego usposobienia. Okrzyki: „Niech żyje Pétion!” — rozlegały się ze wszystkich stron. Król i królowa mogli nawet czytać zatknięte na kapeluszach słowa: „niech żyje Pétion!“ Potwierdzało to ich upadek, a triumf nieprzyjaciela.
Król, przybywszy na Pole Marsowe, wysiadł z powozu, usiadł po lewej stronie prezesa Zgromadzenia i wraz z nim szedł ku ołtarzowi ojczyzny.
Królowa musiała pozostać sama, aby wraz z dziećmi wejść na trybunę, przeznaczoną dla niej. Zatrzymała się, i prowadziła króla wzrokiem.
U stóp ołtarza skupił się tłum tak wielki, że król zniknął pośród niego.
Królowa przeraźliwie krzyknęła i chciała rzucić się za nim, lecz ukazał się już na stopniach ołtarza.
Pomiędzy symbolami zwyczajnemi na takich uroczystościach, jak: Sprawiedliwość, Siła, Wolność, był jeszcze jeden, który wyglądał strasznie tajemniczo. Okryty był krepą, a niósł go człowiek w czarnym ubiorze, w wieńcu z cyprysu.
Ten straszny symbol przykuł do siebie oczy królowej.
Uspokojona o króla, który stał u ołtarza ojczyzny, patrzyła ciągle na ponure zjawisko. Nakoniec z wielkim wysiłkiem spytała:
— Kto jest ten człowiek czarny z cyprysem nad czołem?
Głos, na który zadrżała, odpowiedział:
— To kat.
— A cóż on trzyma w ręku pod krepą? — pytała dalej królowa.
— Topór Karola I-go.
Królowa odwróciła się, blednąc. Zdawało jej się, że ten głos już słyszała dawniej.
I nie myliła się. Ten, co jej odpowiedział, był to człowiek z zamku Tayverney, z mostu Sévres, z powrotu z Varennes; był to Cagliostro!

Królowa krzyknęła i padła zemdlona na ręce księżnej Elżbiety.

ROZDZIAŁ XXI.
OJCZYZNA W NIEBEZPIECZEŃSTWIE.

Dnia 22-go lipca, o 6-ej godzinie zrana, w osiem dni po uroczystości na polu Marsowem, cały Paryż zadrżał na odgłos wystrzału z armaty, danego z mostu Pont-Neuf.
Sześć legjonów gwardji narodowej z dowódcami na czele zebrało się od świtu w ratuszu.
Utworzono tam dwa orszaki, mające obnosić po ulicach Paryża i jego przedmieściach ogłoszenie o niebezpieczeństwie ojczyzny.
Danton to wymyślił ową straszną uroczystość, a program do niej wziął od Sergenta.
Sergent, mierny artysta, jako rytownik, był wybornym dekoratorem. Sergient, którego nienawiść powiększono jeszcze zniewagą w Tuileries, rozwinął wszelkie usiłowania, aby pochód urządzić jak najokazalej.
Każdy z orszaków, wyszedłszy z ratusza udał się w inna część miasta.
Najprzód posuwał się oddział kawalerji z muzyką na czele, której tony zastosowane do okoliczności, brzmiały jak marsz pogrzebowy.
Za tym oddziałem dążyło sześć armat, rzędem, tam, gdzie ulice były dość szerokie, a po dwie, gdzie były wąskie.
Następnie jechało czterech konnych z chorągwiami na których widniały napisy? Wolność, Równość, Konstytucja, Ojczyzna!
Dalej postępowało dwunastu oficerów municypalnych z szarfami i szpadami u boku.
Później sam, opuszczony jak Francja, jechał konno gwardzista narodowy, trzymający trójkolorowy olbrzymi sztandar, na którym był napis w tych słowach:
Obywatele!! ojczyzna w niebezpieczeństwie!
Potem w takim samym porządku szło sześć armat.
Za niemi oddział gwardji narodowej.
Dalej dragi oddział kawalerji, zamykający pochód.
Na każdym płaca, na każdym moście, przy każdym zaułku, orszak się zatrzymywał.
Nakazywano milczenie uderzeniem w bęben.
Później potrząsano chorągwiami i gdy już najmniejszego szmeru nie było, gdy tysiące zadyszanych widzów nawet oddech w piersi wstrzymało, odzywał się głos poważny oficera miejskiego, odczytujący akt ciała prawodawczego, kończący się słowami:
Ojczyzna w niebezpieczeństwie!
Na wszystkich placach Paryża, których plac przed Notre-Dame był punktem środkowym, urządzono amfiteatry dla werbowania ochotników.
Namioty, zdobne trójkolorowemi chorągwiami, rozstawione były wokół amfiteatrów.
Urzędnicy miejscy w szarfach, zasiedli około stołów i każdemu z zaciągających się, wydawali stosowne świadectwo.
Pomiędzy ochotnikami byli bardzo starzy, którzy jednak z niezrównaną starannością elegantów, ukrywali swój wiek: byli też bardzo młodzi, którzy wspinając się na palce, odpowiadali „lat szesnaście“, gdy ledwie czternaście liczyli.
W talki sposób postąpili: z Bretanji stary la Tour d’Auverigne, z południa młody Viola.
Wzburzenie było tak wielkie, namysły tak rozkiełznane, ze samo Zgromadzenie zatrwożyło się swoim czynem.
Wezwano więc czterech członków, aby obiegali cały Paryż we wszelkich kierunkach. Mieli oni rozkaz głosić:
— Bracia! w imię ojczyzny, żadnych spisków. Dwór sobie życzy, aby król mógł się usunąć. Nie dawajcie do tego powodu, powinien on pośród nas pozostać. Poczem dodawali zcicha. „Powinien być ukarany“.
Tak się działo do północy.
Każdy strzał armatni odbijał się w sercu Tuileries.
Sercem Tuileries był pokój Ludwika XVI, w którym znajdował się on z żoną, dziećmi i księżną Lamballe.
Nie rozłączali się ani na chwilę przez dzień cały, wiedzieli dobrze, że to ich los rozgrywa się w tym dniu uroczystym i strasznym!
Królowa jednak nie traciła nadziei.
— Za miesiąc — rzekła do pani Campan — będziemy wolni!
— A!... zawołała z radością pani Campan, więc Wasza królewska mość przyjęła pomoc pana Lafayetta i uciekniecie!
— O nie! dzięki Bogu!... powiedziała królowa ze wstrętem, nie, ale za miesiąc bratanek mój Franciszek będzie w Paryżu.
— Czy Wasza królewska mość jest tego pewną? — zawołała przestraszona pani Campan.
— Tak... odrzekła królowa, wszystkośmy ułożyli. Między Austrją i Prusami związek zawarty, dwa te mocarstwa zjednoczone pójdą na Paryż. Możemy śmiało liczyć, że: „tego a tego dnia nasi zbawcy będą w Valenciennes: tego dnia w Verdun, a tego w Paryżu!“
— I Wasza królewska mość się nie lęka?...
— Być zamordowaną?... dokończyła królowa, to prawdopodobne; wiem o tem. Ale cóż robić, moja Campan?... Kto nie ryzykuje, nic nie ma!
— A kiedyż zjednoczeni monarchowie wejdą do Paryża?
— Między piętnastym a dwudziestym sierpnia.
— Niech cię Bóg wysłucha! — rzekła pani Campan.

Bóg na szczęście nie wysłuchał, a raczej wysłuchał i zesłał Francji obronę, na jaką nie liczyła: Marsyljankę!

ROZDZIAŁ XXII.
MARSYLJANKA.

To, co uspokajało królowę, powinno ją było raczej przestraszać, a mianowicie manifest księcia brunświckiego.
Manifest ten, który miał dopiero wrócić do Paryża dwudziestego szóstego lipca, zredagowany był w Tuileries i wyszedł stamtąd w pierwszych dniach tegoż miesiąca. Zobaczmy co w tej chwili, gdy dwór układał ten manifest nierozsądny, działo się w Strasburgu.
Strasburg, jedno z naszych miast najbardziej francuskich: może dlatego, że właśnie przestał był austrjackiem, Strasburg, jedna z naszych najsilniejszych warowni, miała, jakeśmy to powiedzieli, nieprzyjaciela u bram.
W Strasburgu od sześciu miesięcy, to jest od chwili, gdy zaczęto mówić o wojnie, zbierały się owe młode bataljony ochotników z umysłem zapalnym i patrjotycznym.
Ochotnicy wyjeżdżali partjami, aby zaciągnąć się do szeregów armji rewolucyjnej.
Przy jednym z odjazdów, więcej uroczystym, bo liczniej szym, mer Strasburga, Dietrich, zacny patrjota, zaprosił dzielnych ochotników do siebie na ucztę, aby się zbratali z oficerami gwardji narodowej.
Pomiędzy zaproszonymi, znajdował się młody i szlachetny Rauget-de-l’Iisle z Franche-Comté, przyjaciel domu Dietricha.
Poeta i muzyk, dawał na fortepianie niekończące się nigdy koncerty, a głos jego brzmiał donośnie pośród najsilniejszych i najpatrjotyczniejszych.
Namyślano się coby zaśpiewać. Stare „ça ira“, było śpiewem gniewu i wojny domowej, a tu potrzeba było śpiewu pełnego patrjotyzmu i braterstwa, śpiewu groźnego dla obcych.

Wtedy Rauget skomponował pieśń, pieśń pełną zapału patetycznego, hymn bojowy. W Strasburgu po raz pierwszy zaśpiewana, rozległa się wkrótce w całej Francji — Marsyljanka!

ROZDZIAŁ XXIII.
PIĘCIUSET LUDZI PANA BARBAROUX.

Dnia 28-go lipca, jakby dla uzasadnienia proklamacji o niebezpieczeństwie ojczyzny, nadszedł do Paryża manifest z Koblencji.
Według manifestu, winnym był każdy Francuz; każde miasto, każda wieś powinna być zniszczoną i spaloną; co zaś do Paryża, tego nowego Jeruzalem, nie pozostanie z niego kamień na kamieniu! Łatwo zrozumieć wybuch spowodowany tą odezwą: była to iskra, padająca na prochy. Wszystkie serca zadrżały, wszyscy się zatrwożyli, wszyscy przygotowali się do walki.
Wybierzmy z pomiędzy tych wszystkich ludzi jednego człowieka, o którym już słyszeliśmy, wybierzmy Barbaroux. Pisał on w początkach lipca do Rebecqui: „Przyślij mi pięciuset ludzi takich, coby umrzeć potrafili“.
Burza była w powietrzu, bezmyślne chmury przebiegały z północy na południe, ze wschodu na zachód.
Barbaroux nadał im kierunek, zgromadził je nad łupkowym dachem Tuileries.
Gdy jeszcze nikt nie miał stałego postanowienia, on pisał do Rebecqui: „Przyślij mi pięciuset ludzi, którzyby umrzeć potrafili“.
Niestety! Prawdziwym królem Francji był ten król rewolucji, który żądał tych pięciuset ludzi i otrzymał ich za pierwszem wezwaniem.
Robecqui sam ich wybierał z partji francuskiej w Awinjonie.
Walczyli od lat dwóch, a nienawidzili od dziesięciu pokoleń. Bili się w Tuluzie, w Nimes, w Arles, byli stworzeni do krwi; o zmęczeniu nie mówili nigdy.
Na dzień oznaczony puścili się w podróż 22-milową, jakby w zwyczajną przechadzkę.
Byli to cierpcy marynarze, surowi wieśniacy, o twarzach osmolonych afrykańskim sirocco, lub północnym wiatrem gór Ventoux; ręce mieli poczerniałe od smoły, stwardniałe od prac.
Gdzie tylko przechodzili, nazywano ich zbójcami.
Przybyli wreszcie do Paryża.
Ta mała garstka z oczyma błyszczącemi, z twarzą ogorzałą, ze słowami ostremi, przeszła cały Paryż, od ogrodu królewskiego do Pól Elizejskich, śpiewając Marsyljankę.
Obozowali na Polach Elizejskich, gdzie nazajutrz miał być dla nich bankiet urządzonym.
Bankiet odbywał się w istocie między Polami Elizejskiemi a mostem Zwodzonym, a o dwa kroki stały uszykowane bataljony grenadjerów.
Była to gwardja królewska, a stanowiła szaniec pomiędzy dworem i nowo przybyłymi.
Marsylczycy i grenadjerzy byli nieprzyjaciółmi.
Zaczęli od ostrych wzajemnych wymówek, potem zaczęli się kułakować, a na pierwszy widok krwi, marsylczycy zawołali: „do broni“, skoczyli po karabiny ustawione w kozły i nastawili bagnety.
Grenadjerzy paryscy zostali odparci, lecz mieli poza sobą Tuileries z kratami. Most Zwodzony zasłonił ich ucieczkę, podniósłszy się w górę.
Uciekający znaleźli schronienie w pokojach królewskich, a wieść niesie, że jednego ranionego opatrywała sama królowa.
Związkowi marsylczycy, bretoni i delfinat, liczyli razem około pięciu tysięcy; nie była to potęga fizyczna lecz moralna.
Dnia siedemnastego lipca, wysłali adres do Zgromadzenia:
„Ogłosiliście, że ojczyzna w niebezpieczeństwie, ale czy nie wystawiacie jej sami na zgubą, odwlekając ukaranie zdrajców?... Ścigajcie Lafayetta, zawieście władzą wykonawczą, odwołajcie dyrektorów z departamentów, przywróćcie władzą sądową.
Dnia trzeciego sierpnia, Pétion wznowił toż samo żądanie.
Pétion lodowatym swoim głosem, w imieniu gminy zażądał powołania ludu do broni.
— Gmina... mówi Pétion, oskarża przed wami władzą wykonawczą. Aby uleczyć cierpienia Francji, trzeba szukać ich źródła i nie tracić ani chwili. Pragnęlibyśmy, aby odjąć władzą Ludwikowi XVI, a że konstytucja opiera się temu, żądamy aby go zdetronizować. Czy słyszycie tego króla Paryża, który oskarża króla Francji, tego króla Ratusza, który wypowiada wojną królowi Tuileries...
Zgromadzenie ulękło się strasznych środków, jakie mu przedstawiono.
Kwestja detronizacji została odłożoną na dziewiąty sierpnia.
Dnia ósmego Zgromadzenie oświadczyło, że nie ma zasady do oskarżenia Lafayetta.
Zgromadzenie cofało się zatem widocznie.
Co postanowi nazajutrz o detronizacji?... Czy sprzeciwi się również ludowi?...
Niechaj się strzeże!... Niech pamięta, co się dzieje!...
Dnia trzeciego sierpnia, kiedy Pétion wniósł żądanie detronizacji, przedmieście Saint-Marceau zniecierpliwione tą walką, która nie jest ani pokojem, ani wojną, wysyła deputację do sekcji Quinze-Vingt (szpital ślepych św. Ludwika) z zapytaniem braci z przedmieścia św. Antoniego:
— Jeżeli pójdziemy na Tuileries, czy pójdziecie z nami?..
— Pójdziemy!... odpowiedziano.
Dnia czwartego sierpnia Zgromadzenie potępia proklamację powstańczą sekcji Monconseil.
Dnia piątego Gmina odmawia ogłoszenia dekretu.
Nie dość, że król Paryża wypowiada wojnę królowi Francuskiemu, Gmina jeszcze staje w opozycji ze Zgromadzeniem.
Wszystkie te wiadomości dochodziły marsylczyków. Mieli oni broń, ale nie mieli nabojów.
Domagali się ich gwałtownie, lecz nie dostawali.
Dnia czwartego wieczorem, w godzinę po otrzymaniu wiadomości, że Zgromadzenie potępiło akt powstania sekcji Monconseil, dwóch młodych marsylczyków udało się do merostwa.
Zastali w biurze dwóch oficerów municypalnych: Sergenta i Panisa.
— Czego chcecie?... spytali urzędnicy.
— Nie wolno ich wydawać! — oświadczył Panis.
— Nabojów! — odpowiedzieli młodzi ludzie.
— Niewolno wydawać nabojów?... Ale godzina walki się zbliża, a my nie mamy czem jej podtrzymać!...
Czy po to nas sprowadzono do Paryża, aby pozwolić nas wymordować?...
Pierwszy z młodych marsylczyków wyciągnął z za pasa pistolet.
Sergent uśmiechnął się ironicznie.
— Co to, pogróżki, młodzieńcze!... rzekł, myślisz, że groźbami nastraszysz członków Gminy?...
— Kto tu mówi o pogróżkach!... zawołał młody człowiek, ten pistolet nie dla ciebie przeznaczony, lecz dla mnie!...
I przykładając broń do skroni, zawołał: Prochu!.. nabojów!... lub, słowo marsylczyka, że w łeb sobie wystrzelę!...
Sergent miał imaginację artysty, a serce francuza: odczuł, iż ten krzyk młodego człowieka, był echem całej Francji.
— Panie! rzekł do kolegi — jeżeli on się zabije, jego krew spadnie na nasze głowy!...
— Mniejsza o to, zdaje mi się, że nadeszła chwila, w której nam głów naszych oszczędzać nie wolno... odpowiedział Sergent. — Zresztą, każdy odpowiada tylko za siebie: ja stawiam moją łepetynę, ty możesz nie iść za moim przykładem.
Wziął pióro, napisał rozkaz wydania nabojów marsylczykom i podpisał takowy.
— Daj!... rzekł Panis, gdy Sergent skończył.
I podpisał także.
Gdy marsylczycy otrzymali naboje, wiedzieli, że nie dadzą się wymordować bezkarnie.
Uzbrojeni podali groźną petycję do Zgromadzenia, a Zgromadzenie nietylko ją przyjęło, ale dopuściło podających do udziału w posiedzeniu.
W dniu czwartym sierpnia, to jest w dniu, w którym Zgromadzenie potępiło proklamację powstańczą sekcji Mon conseil, w dniu, w którym marsylczycy rozdali pięciuset ziomkom swoim naboje, otrzymane od Panisa i Sergenta, miało także miejsce zebranie na bulwarze du Temple. Kamil Desmoulins mówił tam za siebie i za Dantona; Carra trzymał pióro i kreślił plan powstania.
Po posiedzeniu udano się do byłego członka konstytuanty, Antoniego, zamieszkałego przy ulicy St. Honoré, wprost kościoła Wniebowzięcia, u stolarza Duplay, w tym samym domu, co Robespierre.
Gdy pani Duplay zobaczyła wchodzącą całą bandę burzycieli, zawołała przerażona:
— Ależ, panie Antoni, czy chcecie zamordować pana Robespierre?...
— Wcale o nim nie myślimy!... odpowiedział były członek konstytuanty, wcale nie o niego nam idzie. Jeżeli się boi, może się schować.
O północy, plan skreślony przez Carra, posłano Santerowi i Aleksandrowi, dwom przywódcom przedmieścia.
Aleksander chciał zaraz wyruszyć, lecz Santerre odpowiedział, że przedmieście nie jest przygotowane.
Powstanie odłożono jeszcze na dzień jeden.
Antoni powiedział, że nie myślano o Robespierze, ale się mylił.
Umysły były tak wzburzone, że powzięto myśl uczynienia z Robespierra sprężyny ruchu. A wiecie kto tę myśl powziął?... Barbaroux!...
Marsylczycy opuścili koszary swoje, jako zbyt oddalone, i przyszli do Kordyljerów w bliskości Pont-Neuf.
Gdy byli u Kordyljerów byli u Dantona.
W razie powstania, straszni marsylczycy wychodziliby od Dantona; gdyby zamach się udał, spadłaby sława na niego.
Barbaroux, chciał się zobaczyć z Robespierrem.
Robespierre kazał powiedzieć obywatelom Barbaroux i Rebecqui, że czeka ich u siebie.
Nikt oprócz aktorów sceny, nie mógłby opowiedzieć z jaką zręcznością Robespierre rozpoczął rozmowę. Mówił o marsylczykach, o ich patrjotyzmie i obawie jaką miał, aby te najszlachetniejsze uczucia nie wpadły w przesadę.
Potem mówił o sobie, o usługach jakie oddał rewolucji i o potrzebie roztropnego kierowania wypadkami.
Czy nie nadeszła chwila w której wszystkie stronnictwa powinnyby połączyć się, wybrać z pośród siebie człowieka popularnego i powierzyć mu dalszy kierunek sprawy?
Rebecqui przerwał mówiącemu:
— Widzę dokąd zmierzasz! zawołał.
Robespierre drgnął, jakby przez węża ukąszony.
— Ani dyktatora, ani króla! rzekł Rebecqui, chodź Barbaroux.
I opuścili obadwaj mieszkanie „nieskazitelnego“.
Panis, który ich przyprowadził, wyszedł za nimi na ulicę.
— Ej, rzekł, źle zrozumieliście myśl Robespierra, mówił on o władzy tymczasowej jedynie, a rzeczywiście nikt bardziej od niego....
Barbaroux przerwał mu i powtórzył zdanie swego towarzysza: „Ani dyktatora, ani króla“.

I oddalił się wraz z Rebecquim.

ROZDZIAŁ XXIV.
DLACZEGO KRÓLOWA NIE CHCIAŁA UCIEKAĆ.

To, co uspakajało Tuileries, przerażało rewolucjonistów.
Tuileries postawiono na stopie obronnej. Była to forteca groźną posiadająca załogę.
W sławnym dniu 4-go sierpnia, w którym tyle przedsięwzięto, dwór również nie pozostał bezczynnym.
W nocy z 4-go na 5-ty rozkazano sekretnie przejść z Courbevolie do Tuileries, bataljonom Szwajcarów.
Kilka tylko ich oddziałów posłano do Gaillon, gdzie może król się schroni.
Trzech ludzi pewnych, trzech dowódców doświadczonych znajduje się ciągle przy królowej. Mailladot ze Szwajcarami, d’Hervilly z kawalerją Ś-go Ludwika i gwardją konstytucyjną, Mandat, główny dowódca gwardjjii narodowej, który przyrzekł dwadzieścia tysięcy walczących, odważnych i zaufanych.
Dnia 8-go wieczorem, jakiś człowiek dostał się do zamku. Wszyscy znali tego człowieka, wpuszczono go przeto z łatwością do pokoju Marji Antoniny.
Oznajmiono doktora Gilberta.
— Niech wejdzie!... zawołała królowa głosem drżącym.
Gilbert wszedł.
— Ah! pójdź doktorze, pójdź bardzo jestem szczęśliwą, żeś przyszedł!
Gilbert spojrzał na królową i znalazł w całej osobie Marji-Antoniny takie jakieś rozradowanie i zadowolenie, że zadrżał. Wolałby ją widzieć bladą i zgnębioną, niż w tym stanie rozgorączkowania.
— Najjaśniejsza pani, lękam się, że przybyłem zapóźno, albo w złą chwilę — wyrzekł.
— A jakąż radę mógłbyś nam pan dać w tej chwili?
— Najłatwiejszą do wykonania, Najjaśniejsza pani.
— A więc?...
— Radę ucieczki.
— Ucieczki?...
— Najjaśniejsza pani wie dobrze, że nigdy sposobność nie była dogodniejszą.
— Zobaczymy.
— Znajduje się w zamku około trzech tysięcy ludzi.
— A więc, podług pańskiego zdania, co mamy zrobić z tymi ludźmi?
— Otoczyć się nimi z królem i dziećmi, wyjść z Tuilleries w chwili, gdy się tego najmniej spodziewać będą, o dwie mile stąd wsiąść na koń i dotrzeć do Saillon w Normandji, gdzie Was czekają...
— Wolę zgnieść powstanie raz na zawsze!
— Oh! Najjaśniejsza pani, jakąż on miał straszną słuszność, gdy powiedział, żeś jest skazana!...
— Kto taki, panie?
— Człowiek, którego imienia nie śmiem wymówić, człowiek, który mówił już trzy razy z Waszą królewską mością.
— Cicho!... rzekła, blednąc królowa, postaramy się, aby to było kłamstwem, fałszywem proroctwem.
— Lękam się, Najjaśniejsza Pani.
— Sądzisz pan, że nas będą atakować?
— Wszystko każe się domyślać.
— Czy myślą, że wejdą tu, jak dwudziestego czerwca?
— Tuilleries nie jest fortecą.
— Nie, lecz jeżeli zechcesz pójść za mną, pokażę ci, że może się jakiś czas trzymać.
— Obowiązkiem moim jest iść, gdzie każesz, Najjaśniejsza Pani.
— W takim razie, chodź pan!... rzekła królowa.
I poprowadziła go do środkowego okna, wychodzącego na plac Karuzelu. Widać stąd było nie tę ogromną przestrzeń, jaka się dziś rozpościera przed całą fasadą pałacu, lecz trzy małe zamknięte podwórza, jakie wówczas istniały. Nazywały się one: od strony pawilonu Flory: podwórzem książąt i podwórzem Tuilleries; to zaś, które za naszych czasów dotyka ulicy Rivoli, zwano podwórzem Szwajcarów.
— Patrz, doktorze!... zawołała królowa.
Gilbert zobaczył, że mury były poprzebijane na wylot i tworzyły strzelnice, że ukryta poza murem załoga, mogła stąd strzelać do ludu. Gdyby pierwszy ten szaniec został zdobytym, garnizon cofnąłby się nie do Tuilleries, których drzwi wychodziły na podwórza, lecz do budynków bocznych, i w ten sposób patrjoci, którzyby się ośmielili posunąć w podwórza, byliby wzięci w potrójne ognie.
— Cóż pan na to?... zapytała królowa. Czy zawsze będziesz radził panu Barbaroux i jego 500 marsylczykom, aby nie odstępowali od swego zamiaru?
— Gdyby moja rada mogła być wysłuchaną przez ludzi tak zfanatyzowanych, jak oni, czyniłbym tam te same usiłowania, jakie tu czynię. Radzę Waszej królewskiej mości nie czekać ataku, im zaś radziłbym nie atakować...
— Najjaśniejsza Pani — dodał Gilbert — skoro zdecydowałaś się na tę okropną ostateczność, sądzę, że wszystkie wejścia do zamku dobrze są strzeżone, że naprzykład galerja Luwru...
— A przypomniałeś mi pan o niej; chodź ze mną, chcę się upewnić, czy wypełniono rozkaz, jaki wydałam?
I poprowadziła za sobą Gilberta przez pokoje, aż do pawilonu Flory, wychodzącego na galerję obrazów.
Skoro tam weszli, Gilbert zobaczył, że przecinano galerję na szerokość dwudziestu stóp.
— Widzisz pan?... rzekła królowa.
Poczem zwracając się do oficera, dowodzącego robotami, spytała:
— No i cóż, panie d‘Hervilly?
— Niech nam tylko, Najjaśniejsza Pani, buntownicy zostawią 24 godziny czasu, a będziemy w porządku zupełnym.
— Czy myślisz, panie Gilbert, że nam dadzą te 24 godziny?
— Jeżeli co będzie, to dopiero 10-go sierpnia.
— Dziesiątego?... piątek... to zły dzień na rozruchy, myślałam, że wybiorą sobie niedzielę.
— Lękam się tego dnia! — odparł.
— Chodź, doktorze, chcę ci jeszcze coś pokazać!
I królowa krętemi schodami zeszła na parter pałacu.
Był tu obóz rzeczywisty, obóz ufortyfikowany i broniony przez Szwajcarów. Wszystkie okna były zabarykadowane.
Królowa zbliżyła się do pułkownika.
— Co mówisz, panie Maillardot, o swoich ludziach? — spytała.
— Że są gotowi umrzeć z rozkoszą za Waszą królewską mość.
— Będą nas zatem bronić do ostatniego?
— Gdy rozpoczną ogień, nie zaprzestaną go, aż na rozkaz wydany przez króla.
— Słyszysz, doktorze?... Z zewnątrz pałacu wszystko nam nieprzychylne, wewnątrz wszyscy są nam wierni.
— Pocieszające to, Najjaśniejsza Pani, ale bezpieczeństwem nie jest.
— Grobowym jesteś, doktorze, czy wiesz o tem?
— Wasza królewska mość zaprowadziła mnie, gdzie chciała, czy pozwoli odprowadzić się do siebie?
— Chętnie, doktorze, lecz jestem zmęczoną, podaj mi ramię.
Gilbert skłonił się przed tak wysoką łaską, której królowa bardzo rzadko, naw>et swym najbliższym udzielała, szczególniej od czasu swych nieszczęść. Odprowadził ją do sypialni i tu Marja-Antonina usiadła w fotelu.
— Najjaśniejsza Pani, rzekł Gilbert, zginając kolano, w imię twego męża królewskiego, w imię dzieci ukochanych, w imię twego własnego bezpieczeństwa, ostatni raz błagam Waszą królewską mość, użyj sił, jakie masz zgromadzone, nie do walki, lecz do ucieczki!
— Będziemy walczyć, raczej śmierć niż ucieczka — odparła stanowczo.
— Czy nic Waszą królewską mość nie odwiedzie od tego fatalnego postanowienia?
— Nic a nic.
I podała Gilbertowi rękę wpół do pocałowania, wpół czyniąc znak, aby powstał.
Drzwi się otworzyły i wszedł odźwierny:
Hrabia de Charny, rzekł, przybył w tej chwili i pyta, czy może złożyć uszanowanie Waszej królewskiej mości?
Bladość królowej przybrała wyraz trupi, wyszeptała kilka słów niezrozumiałych.
— Niech wejdzie!... niech wejdzie!... powiedział Gilbert, niebo go zsyła.
Charny stanął w progu, w mundurze oficera marynarki.
— Dowiedziałem się o niebezpieczeństwie, grożącem Waszej królewskiej mości i przybywam — rzekł Charny kłaniając się z uszanowaniem.
— Najjaśniejsza pani!... zawołał Gilbert, posłuchaj tego, co ci powie pan de Charny; głos jego będzie głosem Francji!

I skłoniwszy się z uszanowaniem królowej i hrabiemu, wyszedł, łudząc się ostatnią nadzieją.

ROZDZIAŁ XXV.
WIECZÓR Z 9-go NA 10-ty SIERPNIA.

W mieszkaniu Dantona zebrała się grupa przyjaciół; byli to Kamil Desmoulins z żoną swą Lucyllą, orz a Robert z żoną (panną Keralio z domu), która go przewyższała zdolnościami i wiedzą.
Małżonkowie Robert przybywali z przedmieścia Saint-Antoine; pozór jego, jak mówili, był nadzwyczajny.
Noc była piękna, łagodnie oświetlona i spokojna. Prawie nikogo na ulicy, ale wszystkie okna jaśniały światłem utrzymywanem umyślnie do oświetlenia ulic.
Sprawiało to widok ponury, nie była to bowiem iluminacja z powodu jakiej uroczystości, ale raczej światło pogrzebowe przy łożu zmarłego; życie przedmieścia przesuwało się za tym snem gorączkowym.
Gdy pani Robert kończyła swój opis, uderzenie dzwonu przeraziło wszystkich.
Było to pierwsze wezwanie od Kordyljerów.
— Poznaję naszych marsylczyków; zaraz myślałem, że oni pierwszy znak podadzą!... zawołał Danton.
Kobiety spojrzały po sobie z przerażeniem, szczególniej twarz pani Danton przybrała wyraz wielkiego przestrachu.
— Sygnał!... zawołała pani Robert, będą więc nocą atakować pałac?
Nikt jej nie odpowiedział, lecz Kamil Desmoulins, który za pierwszym odgłosem dzwonu wyszedł do drugiego pokoju, powrócił z bronią w ręku.
Lucylla krzyknęła, czując jednak, iż w tej ostatniej chwili nie miała prawa stawać na drodze człowiekowi, którego tak kochała, wybiegła do alkowy pani Danton, i upadłszy na kolana, z głową opartą o łóżko, cicho zapłakała.
Kamil przyszedł do niej.
— Bądź spokojną!... rzekł, nie opuszczę Dantona.
Trzej mężczyźni zabierali się do wyjścia. Pani Danton zdawała się umierającą, pani Robert zawieszona na szyi męża, chciała koniecznie iść z nim razem.
Kobiety zostały same. Pani Danton zupełnie była bezwładna; Lucylla klęczała i płakała, pani Robert przebiegała po pokoju wielkiemu, krokami i wykrzykiwała bez względu na to, że każde jej słowo raniło serce pani Danton.
— Wszystkiego tego Danton jest powodem, jeżeli mój mąż będzie zabity, umrę z nim razem, ale pierwej zasztyletuję Dantona!
Tak przeszła prawie cała godzina.
Usłyszano otwierające się drzwi od sieni. Pani Robert wybiegła, Lucylla podniosła głowę, pani Danton pozostała nieruchoma.
Wszedł Danton.
— Sam?... krzyknęła pani Robert.
— Uspokójcie się; przed jutrem nic nie będzie. Kami! i Robert są u Kordyljerów i układają manifesty powstańcze. Przyszedłem was uspokoić, a że nic nie zaczną przed jutrem, dowodem, iż spać pójdę.
I rzucił się nierozebrany na łóżko, a w pięć minut później chrapał tak mocno, jak gdyby w tej chwili nie rozstrzygała się walka na śmierć i życie między ludem a dworem.
O pierwszej rano Kamil powrócił.
— Przynoszę nowiny o Robercie... rzekł. Poszedł do ratusza zanieść proklamacje; bądźcie spokojne, to może dopiero jutro, a może później jeszcze...
I Kamil potrząsnął głową z powątpiewaniem, oparł się o ramię Lucylli i zasnął na chwilę.
W pól godziny przyszedł Robert po Dantona, aby szedł do ratusza.
Obudzono go.
— Niech idą, a mnie spać pozwolą... zawołał, jutro, jak będzie dzień...
Robert z żoną poszli do domu.
Za chwilę znów zadzwoniono.
Pani Danton poszła otworzyć i wprowadziła wysokiego chłopca, około lat 20-tu, blondyna, w mundurze kapitana gwardji narodowej i z karabinem w ręku.
— Pan Danton?... spytał.
— Mój przyjacielu, wstań!... rzekła pani Danton, budząc męża.
— A co?... jeszcze?... rzekł Danton.
— Panie Danton!... odezwał się młodzieniec, czekają na pana.
— Gdzie?
— W ratuszu.
— Kto mnie tam czeka?
— Naczelnicy oddziałów, a w szczególności pan Billot.
— Wściekły!... rzekł Danton. Powiedz pan Billotowi, że przyjdę...
Pitoux, on to był bowiem, zaczekał chwilę, aby wyjść razem z Dantonem. Ten już nie zwlekał.
Ucałował żonę i wyszedł z Pitoux.
Żona westchnęła i zwiesiła głowę na fotel.
Lucylla myślała, że płacze, lecz po chwili widząc, że się wcale nie porusza zbudziła męża i zbliżywszy się do pani Danton spostrzegła, że jest zemdloną.

Pierwsze promienie słońca zaczęły się wciskać do okien, dzień zapowiadał się piękniej lecz jakby za nieszczęsną wróżbę, niebo było koloru krwi.

ROZDZIAŁ XXVI.
NOC Z 9-go NA 10-ty SIERPNIA.

Opowiedzieliśmy, co się stało w domu trybunów; powiedzmy teraz co się działo o pięćset kroków dalej, w królewskiem mieszkaniu.
Tam również kobiety modliły się i płakały.
Oddajmy jednak sprawiedliwość każdemu. Księżna Elżbieta i pani de Lamballe modliły się i płakały, królowa modliła się, ale nie płakała.
O zwykłej porze podano wieczerzę, gdyż króla nic nie mogło odwieść od jedzenia.
Gdy wstał od stołu, gdy księżna Elżbieta i pani Lamballe poszły do pokoju, znanego pod nazwiskiem „gabinetu rady“, Marja-Antonina wzięła na bok męża i chciała go uprowadzić.
— Gdzie chcesz abym poszedł?... zapytał.
— Do mego pokoju, Najjaśniejszy Panie; aby włożyć pancerz, który miałeś na sobie 14-go lipca.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział król — dobre to dla zabezpieczenia mnie od kuli lub sztyletu mordercy, w dniu jakiej ceremonji lub spisku, lecz w dniu walki, w dniu, gdy moi przyjaciele narażają dla mnie życie, byłoby podłością nie narażać się na równi z nimi.
Po tych słowach król opuścił królowę i poszedł do swego gabinetu, zamknąć się ze spowiednikiem.
Królowa wróciła do księżnej Elżbiety i pani Lamballe.
— Co robi król? — pytała ta ostatnia.
— Spowiada się... odpowiedziała królowa z wyrażeni rozpaczy nie do opisania.
W tejże chwili wszedł pan de Charny; był blady lecz zupełnie spokojny.
— Czy można pomówić z królem, Najjaśniejsza Pani?
— Królem ja jestem na chwilę, panie de Charny.
Charny wiedział o tem lepiej, niż kto inny, jednak powtórzył zapytanie.
— Możesz pan wejść do króla... rzekła, lecz wiem, że mu bardzo przeszkodzisz.
— Rozumiem, król jest z panem Pétion, bo właśnie tu przybył.
— Król jest ze spowiednikiem swoim.
— W takim razie, Najjaśniejsza Pani... odpowiedział Charny, jako główny komendant pałacu, zdam raport Waszej królewskiej mości.
— Dobrze panie, jeżeli sobie życzysz... odpowiedziała królowa.
— Przedstawiam Waszej królewskiej mości stan rzeczywisty sił naszych. Żandarmerja konna, dowodzona przez panów Rulhiéres i Verdiére w liczbie 600 ludzi uszykowanych do boju stoi na wielkim placu Luwru; żandarmerja piesza pilnuje stajen. Oddział ze stu pięćdziesięciu ludzi został rozproszony i będzie stanowił w pałacu Tuluzy straż dla zabezpieczenia kasy nadzwyczajnej, kasy dyskontowej i skarbów. Oddział złożony z 30-tu tylko ludzi, stoi przy małych schodach króla, w dziedzińcu Książąt; 200-tu oficerów i żołnierzy starej gwardji konnej i pieszej; 100 młodych rojalistów, tyleż szlachty, około 400-stu zbrojnych zebrało się w sali owalnej i przyległych pokojach; 200-stu do 300-stu ludzi gwardji narodowej rozstawieni są w podwórzach i ogrodzie, nakoniec 1,500 Szwajcarów, stanowiących siłę główną załogi pałacu, zajęło różne posterunki a stoją u wielkiego przedsionka i wschodów, których są bronić obowiązani.
— Czy te wszystkie ostrożności nie uspakajają cię, hrabio?...
— Nic mnie nie uspakaja, gdy idzie o bezpieczeństwo Waszej królewskiej mości.
— Dziękuję, panie de Charny... odparła królowa, oceniam poświęcenie, które kazało ci opuścić ukochane osoby, aby ofiarować usługi cudzoziemce...
— Królowa niesprawiedliwą jest dla mnie... rzekł Charny Życie jej będzie mi zawsze najdroższem ze wszystkich, jak obowiązek będzie mi zawsze ze wszystkich cnót najważniejszym.
— Obowiązek?... tak panie, szepnęła królowa, ale ja także, ponieważ każdy chce spełnić swój obowiązek, własny mój pojmuję. Moim obowiązkiem jest utrzymywać dostojeństwo królewskie z godnością i wielkością, czuwać, aby gdy na nie uderzą, zastali je patrzące śmiało w oczy wrogom, padające z tą szlachetną powagą, z jaką padali starożytni gladjatorowie.
— Czy to ostatnie słowo Waszej królewskiej mości?
— To ostatnie moje życzenie.
Charny skłonił się i spotkawszy około drzwi panią Campan, która szła do księżniczek, powiedział:
— Zachęć pani księżne, aby zabrały w kieszenie co mają najkosztowniejszego; być może, iż lada chwila zmuszeni będziemy opuścić zamek.
Gdy pani Campan oddaliła się, aby spełnić zalecenie pana Charny, ten zbliżając się do królowej, rzekł:
— Niepodobna jest, Najjaśniejsza Pani, abyś nie pokładała nadziei w pomocy z zewnątrz. Jeżeli tak, zaufaj mi pomyśl, że jutro o tej godzinie, będę musiał zdać rachunek Bogu lub ludziom, z tego co się tu stanie.
— A więc... rzekła królowa, Pétion powinien był otrzymać 200 tysięcy franków, a Danton 50 tysięcy. Za te 250,000 franków uzyskano przyrzeczenie od Dantona, że zostanie u siebie, od Pétiona, że przyjdzie do zamku. — Pćéticn tylko co przybył, jak pan mówiłeś.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Pétion tylko co przybył, jak pan mówiłeś.
— To coś znaczy, jak pan widzisz.
— To wcale nic nie znaczy; mówiono mi, iż posyłano po niego trzy razy zanim przyszedł.
— Jeżeli jest nasz, to powinien, mówiąc z królem, poło żyć mały palec na powiece prawego oka.
— Lecz jeżeli nie jest naszym...
— W takim razie jest naszym więźniem i wydam najostrzejszy rozkaz, aby go z zamku nie wypuszczono.
W tej chwili posłyszano uderzenie w dzwon.
— Co to jest?... spytała królowa.
— Dzwon na trwogę!... rzekł Charny.
Księżne zerwały się przerażone.
— No i cóż... rzekła królowa, co wam jest?... Dzwon na trwogę, to sygnał buntowników.
— Najjaśniejsza Pani... rzekł Charny, więcej wzruszony niż królowa tym ponurem odgłosem, pójdę się dowiedzieć czy ten dzwon zapowiada co ważnego.
— A czy się jeszcze zobaczymy?... spytała śpiesznie królowa.
— Oddałem się na usługi Waszej królewskiej mości i nie odejdę stąd, aż wszelki cień niebezpieczeństwa przeminie.
Skłonił się i wyszedł.
Oznajmiono królowej, że Péton przybył do Tuileries.
Tym razem nie kazano mu czekać; przeciwnie, powiedziano mu, że król go czeka. Lecz, aby przybyć do króla musiał przejść przez szeregi ustawionych Szwajcarów gwardji narodowej i przez szeregi szlachty, zwanej kawalerami sztyletów.
Ponieważ wszyscy ci wiedzieli, iż król wezwał Pétiona, że mógł on pozostać był w ratuszu lub swoim pałacu, że nie potrzebował przychodzić tu, do tej lwiej jaskini, która się Tuileries zwała, poprzestali na rzuceniu mu w twarz obelg, jak: zdrajca i Judasz, gdy wchodził na schody.
Ludwik XVI czekał Pétiona w tym samym pokoju, w którym tak go opryskliwie przyjął 21-go czerwca.
Tym razem przyjął go lepiej.
— A!... otóż jesteś, panie Pétion!.. — zawołał — jakiż jest stan Paryża?...
Pétion zdał raport o stanie miasta.
— Czy nic więcej nie masz mi pan do powiedzenia?...
— Nie, Najjaśniejszy Panie... odpowiedział Pétion.
Król bacznie przyglądał się merowi.
— Nic więcej?... zupełnie nic?...
Pétion roztworzył szeroko oczy, nie rozumiejąc, o co król tak nalega.
Ze swej strony król czekał, aby Pétion podniósł rękę do oka, dla zrobienia znaku umówionego i okazania tym sposobem, że dzięki 200.000 franków, król mógł liczyć na niego.
Oszukano więc króla; oszust, schował do kieszeni pieniądze!...
Królowa weszła i właśnie w tej chwili, gdy król nie wiedział już, jakie zadać pytanie Pétionowi, a ten na nie oczekiwał;
— No i cóż?... spytała cicho, czy do nas należy?...
— Nie!... rzekł król, nie zrobił żadnego znaku.
— Niech zatem będzie naszym jeńcem!...
— Czy mogę oddalić się, Najjaśniejszy Panie?... zapytał Pétion.
— Na Boga, nie wypuszczaj go!... zawołała królowa.
— Nie panie, za chwilę będziesz wolnym, lecz mam jeszcze do pomówienia z tobą... dodał król, głos podnosząc, wejdź do tego gabinetu.
Było to dla tych, którzy się w gabinecie znajdowali, oświadczeniem; „powierzam wam pana Pétiona, czuwajcie nad nim i nie wypuszczajcie go“.
W gabinecie zrozumiano polecenie i otoczono Pétiona. Poznał on, iż jest więźniem.
W gabinecie było ciasno i duszno.
— Panowie!... odezwał się po chwili, niepodobieństwem dłużej tu pozostać; można się udusić!...
Wszyscy byli tegoż samego zdania, nikt się przeto nie opierał wyjściu Pétiona, lecz wszyscy poszli za nim.
A może i nie śmiano zatrzymywać go jawnie. Zszedł pierwszemi napotkanemi schodami, a te zawiodły go do dolnego pokoju wychodzącego na ogród. Obawiał się przez chwilę, czy drzwi do ogrodu nie są zamknięte, lecz zastał je otwarte.
Znalazł się w więzieniu większem i więcej mającem powietrza, lecz równie dobrze zamkniętem jak pierwsze; w każdym razie było to już polepszenie. Jeden tylko człowiek szedł za nim, lecz w ogrodzie wziął go pod rękę; był to Roederer, syndyk departamentu.
Obaj poczęli się przechadzać po tarasie wzdłuż pałacu.
Taras ten oświecony był linją kagańców, przyszli gwardziści narodowi i zgasili te, które stały w sąsiedztwie mera i syndyka.
Pétion nie widział w tem nic dobrego.
— Panie!... rzekł do jednego z oficerów szwajcarskich, Salis-Lizers‘a, czy byłyby przeciwko mnie jakie złe zamiary?...
— Bądź spokojny, panie Peétion... odpowiedział oficer akcentem niemieckim, król kazał mi czuwać nad panem i zapewniam pana, że ten coby cię zabił, z mojej ręki zginąłby w chwilę potem.
Pétion nie odpowiedział nic i doszedł do tarasu Feuillantów, doskonale oświeconego przez księżyc.
Taras ten otoczony był murem długim na ośm stóp i zamkniętym trojgiem drzwi.
Drzwi te nietylko były zamknięte, ale i zabarykadowane; a prócz tego strzeżone przez grenadjerów znanych z przywiązania do króla.
Nie można się więc było niczego od nich spodziewać.
Pétion schylał się od czasu do czasu, podnosił kamyk i przerzucał go na drugą stronę.
Wreszcie zawiadomiono go, że król życzy sobie z nim mówić.
— I cóż... zapytał go Roederer, nie idziesz?...
— Nie.... odpowiedział Pétion, za bardzo tam gorąco. Przypominam sobie ten gabinet i nie mam najmniejszej ochoty doń powrócić; a wreszcie naznaczyłem komuś schadzkę na tarasie Feuillantów.
I schylał się wciąż, i podnosił kamienie, i przez mur je przerzucał.
— Komuż naznaczyłeś schadzkę?... zapytał Roederer.
W tej chwili otworzyły się drzwi Zgromadzenia, wychodzące na taras.
— Zdaje mi się... rzekł Pétion, że to właśnie, na co oczekiwałem.
— Przepuścić pana Pétiona!... zawołał głos jakiś. Zgromadzenie przywołuje go przed siebie, ażeby zdał sprawę ze stanu sił Paryża.
— Właśnie!... odezwał się Pétion po cichu.
A głośno dodał:
— Jestem gotów odpowiadać na interpelacje moich nieprzyjaciół.
Gwardziści narodowi, w mniemaniu, że go tam spotka coś złego, przepuścili go chętnie.

Było około godziny trzeciej z rana; poczęło świtać, słońce wschodziło czerwono.

ROZDZIAŁ XXVII.
JESZCZE NOC Z 9-GO NA 10-TY SIERPNIA.

Pétion wezwany przez króla przewidywał, że nie wydostanie się tak łatwo z pałacu. Zbliżył się do człowieka o twarzy z wyrazem ostrym i natury jeszcze ostrzejszej, do człowieka z dużą blizną na czole.
— Panie Billot, rzekł do niego, jaką wiadomość oznajmiałeś mi przed chwilą ze Zgromadzenia?
— Że będzie przez noc całą obradowało.
— Dobrze; a co mówiłeś o moście Pont-Neuf?
— Że widziałem tam gwardję narodową, rozstawioną z rozkazu pana Mandat‘a.
— A czy nie mówiłeś także, że pod arkadą Ś-go Jana, przy wyjściu z ulicy Ś-go Antoniego, znaczne też zebrano siły?
— Tak, panie, również z rozkazu pana Mandat’a.
— A więc posłuchajże panie Billot...
— Słucham.
— Oto rozkaz do panów Manuel’a i Dantona, aby zabrali gwardję narodową z pod arkady Ś-go Jana i rozbroili most Pont-Neuf; trzeba, aby ten rozkaz koniecznie był wykonanym.
— Odniosę go sam Dantonowi.
— Dobrze, wszak mieszkasz przy ulicy Ś-go Honoryusza?
— Tak, panie.
— Po oddaniu rozkazu Dantonowi, idź do domu i spocznij trochę; potem około drugiej wstań i przechadzaj się po drugiej stronie muru tarasowego Umiarkowanych. Jeżeli spostrzeżesz lub usłyszysz kamienie rzucane z ogrodu Tuilleries, będzie to znakiem, że jestem więźniem i że mi grozi niebezpieczeństwo.
— Rozumiem.
— Pójdziesz w takim razie do Zgromadzenia i powiesz kolegom swoim, aby mnie uwolnili. Czy rozumiesz, panie Billot? Powierzam ci moje życie!
— Ręczę za nie, odparł Billot, bądź pan zupełnie spokojny.
Pétion odszedł istotnie spokojny, bo ufał bezwzględnie doświadczonemu patriotyzmowi Billota, a ten tem śmielej ręczył za wszystko, że miał przy sobie Pitoux.
Billot więc, zgodnie z umową, przechadzał się koło tarasu Umiarkowanych.
Zaledwie przyszedł, upadł kamień jeden, następnie drugi, a potem trzeci. Billot domyślił się, że obawy Pétiona były uzasadnione, że jest więźniem w Tuileries.
Udał się więc natychmiast na Zgromadzenie, a to, jak widzieliśmy, wezwało zaraz Pétiona.
Pétion uwolniony, przeszedł przez salę Zgromadzenia i powrócił pieszo do ratusza. Na podwórzu Tuileries reprezentował go tylko powóz pozostawiony.
Billot również powrócił i zastał Pitoux kończącego wieczerzę.
— Co nowego, panie Billot?... zapytał ten ostatni.

— Nic — odpowiedział Billot — chyba to, że już dnieje i że niebo okrutnie czerwone.

ROZDZIAŁ XXVIII.
OD TRZECIEJ DO SZÓSTEJ Z RANA.

Wiemy jak dnieć zaczynało.
Pierwsze jasne promienie oświetliły dwóch kawalerzystów, którzy przejeżdżali się stępa po pustym placu Tuileryjskim.
Był to dowódca gwardji narodowej, pan Mandat i adjutant jego.
Mandat, wezwany około pierwszej rano do ratusza, nie stawił się tam od razu.
O drugiej ponowiono doń rozkaz z większym naciskiem.
Gdy przybył do wielkiej sali ratusza, znalazł się wobec nieznanych mu, surowych twarzy. Cała ta rewolucja spoglądała tu na niego i żądała rachunku z postępowania.
Jeden z członków nowej rady municypalnej, tego straszliwego zebrania, które zgniecie Zgromadzenie prawodawcze i walczyć będzie z Konwencją, jeden z członków nowej rady zbliży! się i w imieniu wszystkich zapytał:
— Z czyjego rozkazu podwoiłeś pan straż zamkową?
— Z rozkazu mera Paryża... odpowiedział Mandat.
— Gdzie ten rozkaz?
— W Tuileries. Zostaywiłem go tam, aby był wykonanym.
— Gdyż potrzebowałem bataljonu, a gdy bataljon idzie idą z nim i armaty.
— Dlaczego wziąłeś armaty? — Gdzie jest Pétion?
— Został w pałacu.
— Jako więzień?...
— Nie, jako wolny i przechadzający się w ogrodzie.
Przerwano badanie.
Jeden z członków przyniósł list rozpieczętowany i żądał, aby go głośno przeczytano.
Mandat rzucił okiem na ów list i zrozumiał, że jest zgubionym: poznał swoje pismo.
Ten list, był to rozkaz przesłany o pierwszej rano dowódcy bataljonu, stojącego pod arkadą Św. Jana z poleceniem, aby zaatakował z tyłu tłum, gdyby uderzył na Tuileries, i uwiadamiający, że bataljon z Pont-Neuf z frontu uderzy.
Rozkaz dostał się w ręce nowego Zebrania po odwołaniu wojska.
Badanie zostało skończone.
Rada postanowiła, że Mandat zostanie odprowadzonym do Opactwa.
Zaledwie Mandat zeszedł trzy stopnie z peronu ratuszowego i w chwili, gdy jego syn rzucił się na spotkanie ojca, wystrzał z pistoletu zranił w głowę więźnia.
Mandat był tylko ranionym i podniósł się, ale w tejże chwili padł znowu, przebity dwudziestoma pikami. Dziecko wyciągało ręce wołając:
— Ojcze! mój ojcze! Okrutnicy nie zważali na wołania dziecka.
Potem, z miejsca, w którem widziano tylko zniżające się ręce, podniosła się pośród pik i pałaszy skrwawiona głowa odcięta od tułowia.
Była to głowa Mandata!
Dziecię zemdlało. Adjutant popędził wcwał do Tuilerias, aby dać znać o tem co zaszło. Zbójcy rozdzielili się na dwie bandy, jedna poszła wrzucić ciało do rzeki, inna obnosić na ostrzu lancy głowę Mandata po ulicach Paryża.
Było około czwartej zrana.
Wyprzedźmy do Tuileries adjutanta z fatalną wiadomością i zobaczmy, co się tam dzieje.
Król się wyspowiadał i od chwili, gdy miał sumienie spokojne, zdawał się być co do wszystkiego spokojnym. Król, który nie umiał się oprzeć żadnym potrzebom fizycznym, położył się spać zupełnie ubrany. Na odgłos dzwonów i bicie w bębny obudzono króla.
Król podniósł się ociężały, chwiejący i nie zupełnie rozbudzony. Nie był upudrowany, a cała strona ubrania, na której leżał, była fatalnie zgniecioną.
Posłano po fryzjera, ale go nie zastano, król więc, jak wstał, wyszedł ze swego pokoju.
Gdy się ukazał, stary książę de Mailly z jedną z tych dobrych chęci na brukowanie piekła przeznaczonych, wyciąga szpadę, rzuca się na kolana i przysięga drżącym głosem, że umrze wraz ze szlachtą francuską, której jest przedstawicielem, za wnuka Henryka IV-go!...
Była to niezręczność podwójna: najprzód gwardja narodowa nie miała wielkiej sympatji do szlachty francuskiej, reprezentowanej przez pana de Mailly; a powtóre, nie broniła wnuka Henryka IV-go, lecz króla konstytucyjnego.
To też w odpowiedzi na kilka głosów: „niech żyje król!“ rozległy się na wszystkie strony okrzyki: „Niech żyje naród“.
Pociągnięto króla na dziedziniec królewski. Niestety! ten biedny król, który źle jadł, a przespał się tylko godzinę zamiast siedmiu, był automatem tylko.
Na dziedzińcu, tak samo, jak na pokojach, rojaliści ze zwyczaju wydali kilka okrzyków: „Niech żyje król!“ i te zostały znowu stłumione rozgłośnym, ogólnym, pełnym zapału: „Niech żyje naród!“ okrzykiem.
Gdy zaś rojaliści niezręcznie przy swojem obstawali:
— Nie, nie, nie!... krzyczeli patrjoci, żadnego króla, tylko naród!
A król prawie błagającym głosem odpowiedział:
— Tak, tak, moje dzieci!... naród i król stanowią i będą zawsze tylko jedność stanowili.
— Przynieście delfina!... zawołała Marja Antonina do księżnej Elżbiety, może widok dziecka wzruszy tych gburów.
Posłano po delfina.
Król odbywał tymczasem dalej swój smutny przegląd i powziął nieszczęśliwą myśl zbliżenia się do artylerzystów.
Popełnił błąd fatalny; prawie wszyscy artylerzyści byli republikanami.
Gdyby król mową swoją potrafił zrobić wrażenie na ludziach, byłby to akt odwagi i mógłby podziałać. Lecz nie było nic pociągającego, ani w słowie, ani w rysach Ludwika XVI. Rojaliści spróbowali znów niefortunnego okrzyku: „iNiech żyje król“ i omało nie wywołali zatargu.
Królowa odciągnęła króla.
— Delfin! Delfin!... zawołało kilka głosów, niech żyje Delfin!
Nikt nie powtórzył okrzyku, biedne dziecko przybywało nie w porę i, jak mówią w teatrze, chybiło swej roli.
Król poszedł drogą ku pałacowi; był to prawdziwy odwrót, ucieczka prawie.
Przybywszy do siebie, padł bez tchu na fotel.
Królowa, pozostała przy drzwiach i wodziła oczyma wokoło, jakby szukając kogoś.
Spostrzegłszy pana de Charny, opartego o ramę drzwi jej pokoju, podeszła ku niemu.
— O panie!... rzekła, wszystko stracone!
— Obawiam się tego, Najjaśniejsza Pani!... odrzekł Charny.
— Czy możemy jeszcze uciekać?...\
— Zapóźno już, Najjaśniejsza Pani!
— Cóż więc nam pozostaje?
— Umrzeć!... odpowiedział Charny, skłoniwszy się z uszanowaniem.

Królowa westchnęła, i weszła do siebie.

ROZDZIAŁ XXIX.
OD SZÓSTEJ DO DZIEWIĄTEJ RANO.

Zaledwie zginął Mandat, magistrat mianował na jego miejsce Santerra, a ten polecił natychmiast uderzyć na alarm po wszystkich ulicach i podwoić dzwonienie we wszystkich kościołach, poczem rozesłał patrole z rozkazem posuwania się ku Tuilieries, z zawiadomieniem Zgromadzenia.
O siódmej rano wprowadzono na podwórze Umiarkowanych młodego człowieka od 27-mu do 30-tu lat, w mundurze i czapce gwardji narodowej. Jego ubranie, broń i eleganckie ruchy wzbudziły podejrzenie, że jest arystokratą.
Aresztowano go, ale pozostał zupełnie spokojnym.
Niejaki Bonjour, dawny ajent marynarki, przewodniczył dnia tego w oddziale Umiarkowanych. Rozpoczął badanie aresztowanego.
— Gdzie zostałeś aresztowanym?... zapytał.
— Na tarasie Umiarkowanych.
— Co tam robiłeś?
— Szedłem do pałacu.
— W jakim celu?
— Aby wypełnić rozkaz magistratu.
— Co ci polecał len rozkaz?
— Sprawdzić, co się dzieje i zdać raport generalnemu prokuratorowi, syndykowi departamentu.
— Czy masz ten rozkaz?
— Oto jest.
Młody człowiek rzekłszy to, wyciągnął papier z kieszeni. Prezes rozłożył papier i czytał:
„Gwardzista narodowy, po otrzymaniu tego rozkazu, uda się do pałacu, aby sprawdzić stan rzeczy i zdać raport panu prokuratorowi generalnemu, syndykowi departamentu“.

„Boine, Le Roux,
oficerowie municypalni”.

Rozkaz był w porządku, lękano się jednak czy podpisy nie są podrobione i posłano do ratusza, aby je sprawdzić.
Ostatnie aresztowania zgromadziły mnóstwo ludności na podwórzu Umiarkowanych, tłumy zaczęły domagać się śmierci więźniów.
Delegowany magistratu, uspakajał lud i zachęcał do rozejścia.
W chwili, gdy lud miał już ulec sile dobrego słowa, człowiek wysłany do ratusza dla sprawdzenia podpisów, powrócił z potwierdzeniem rzetelności podpisów i pozwoleniem wypuszczenia na wolność aresztowanego Suleau.
Na odgłos nazwiska Suleau, kobieta jakaś z tłumu podniosła głowę i wydała okrzyk wściekłości.
— Suleau!... wrzeszczała, Suleau!... redaktor główny Aktów Apostolskich; Suleau!... zabójca niepodległości Leodjum. Do mnie Suleau!... Ja żądam śmierci Suleau!...
Tłum rozsunął się, aby zrobić miejsce tej kobiecie małej, nędznej ubranej w amazonkę koloru noszonego przez gwardję narodową i w pałasz uzbrojonej. Podeszła do komisarza magistratu, zmusiła go zejść z wyniesienia i zajęła jego miejsce.
Zaledwie postać jej ukazała się nad tłumem, rozległ się okrzyk:
— Théroina!...
W istocie Théroina była osobistością popularną w całem znaczeniu tego wyrazu. Zachowywanie się jej w dniach piątego i szóstego października, aresztowanie w Brukselli, uwięzienie w Austrji, napad dwudziestego czerwca, — zjednały jej tak wielką wziętość, iż Suleau w dzienniku swoim humorystycznym zrobił jej kochankiem obywatela Populusa, to jest naród cały.
Była to przymówka i do popularności i do lekkości obyczajów, najgorszych, jak wiadomo.
Rzeczywiście, Suleau wydawał w Brukselli: „Alarm na królów“. Dopomógł nim do przytłumienia buntu w Leodjum, a pośrednio utrzymał pod laską austrjacką szlachetny naród, który do Francji należeć pragnął.
Théroina żądała śmierci Suleau i jedenastu razem z nim uwięzionych.
Prezes Bonjour, przerażony krzykami pospólstwa, przyznał słuszność żądaniu Theroiny i zabronił gwardji narodowej stawiania oporu ludowi.
Gwardja usunęła się i odsłoniła drzwi.
Motłoch rzucił się na więzienie.
Rozpoczęła się natenczas straszna walka. Suleau odpierając nieprzyjaciół, zbliżał się do drzwi i już ich dosięgnął, ale zmuszony obrócić się, aby je otworzyć, musiał na chwilę zaprzestać obrony, a ta chwila wystarczyła, by go dwadzieścia ciosów przeszyło.

Padł u stóp Théroiny, a ta z pełną okrucieństwa radością, zadała mu cios ostatni.

ROZDZIAŁ XXX.
OD DZIEWIĄTEJ DO POŁUDNIA.

Królowa postanowiła naradzić się z Roederem co do dalszych działań.
W chwili, gdy Weber szedł zawiadomić o tem syndyka magistratu, kapitan szwajcarów, Durler, wchodził do króla, aby od niego lub dowódcy głównego otrzymać ostatnie rozkazy.
Charny spostrzegł kapitana, szukającego kogoś, ktoby go mógł wprowadzić do króla.
— Czego żądasz, kapitanie?... zapytał.
— Czy pan jesteś dowódcą głównym?...
— Ja, kapitanie.
— Przychodzę po ostatnie rozkazy, gdyż czoło kolumny powstańczej ukazało się na placu Karuzelu.
— Macie bronić się do ostatka, gdyż król chce pośród was umierać.
— Bądź pan spokojnymi... odpowiedział krótko kapitan Durler.
I poszedł powtórzyć towarzyszom ten wyrok śmierci.
Podczas gdy oblężeni, lub ci, którzy oblężonymi zostać mieli, zabezpieczali się o ile mogli, zapukano do drzwi dworca królewskiego i kilka głosów zawołało: „Parlamentarz!“ Jednocześnie ponad murem ukazała się biała chustka zatknięta na lancy.
Posłano po Roederera i spotkano go w pół drogi.
— Stukają do drzwi królewskich, powiedziano mu.
— Słyszałem i idę tam.
— Co trzeba zrobić?
— Otworzyć.
Przesłano rozkaz odźwiernemu, który drzwi otworzył i uciekł co sił starczyło.
Roederer znalazł się naprzeciw przedniej straży ludzi z pikami.
— Moi przyjaciele!... odezwał się Roederer, żądaliście, aby otworzono drzwi parlamentarzowi, a nie całej armji; gdzie jest parlamentarz?
— Oto jestem.... rzekł Pitoux swoim łagodnym głosem i z ujmującym uśmiechem.
— Kto pan jesteś?
— Kapitan Ludwik Anioł Pitoux, dowódca związkowych w Haramont.
Roederer nie wiedział nic o związkowych w Haramont, lecz, że czas był drogim, nie uważał za stosowne wypytywać się o nic więcej.
— Czego pan życzysz sobie?... spytał.
— Żądam wolnego przejścia dla siebie i moich przyjaciół.
— Przejścia! a to na co?
— Ażeby blokować Zgromadzenie... Mamy dwanaście armat, lecz ani jedna nie wystrzeli, jeżeli zrobicie czego żądamy.
— A czego żądacie?
— Detronizacji króla.
— Panie!... rzekł Roederer, to rzecz bardzo ważna!
— Tak panie!... bardzo ważna, odpowiedział Pitoux ze swoją zwyczajną grzecznością.
— Zasługuje przeto, aby się nad nią namyślić.
— Naturalnie... odrzekł Pitoux.
I patrząc na zegar zamkowy, dodał:
— Jest trzy kwadranse na dziesiątą; dajemy wam kwadrans czasu. Jeżeli punkt o dziesiątej nie będziemy mieli odpowiedzi, zaczniemy atak.
— Tymczasem pozwolisz pan, że zamkniemy drzwi napowrót, nieprawdaż?... powiedział Roederer.
— Naturalnie, odpowiedział Pitoux, a zwracając się do swych podwładnych:
— Moi przyjaciele... rzekł pozwólcie, aby drzwi napowrót zamknięto.
I dał znak najbliższym, ażeby się usunęli.
Gdy drzwi zamknięto, ochota przyszła podkomendnym kapitana Pitoux, aby jeszcze dłużej parlamentować.
Niektórzy wspięli się na ramiona swych towarzyszów, weszli na mur, usadowili się na nim okrakiem i zaczęli rozmawiać z gwardją narodową.
Gwardja narodowa nawzajem rozpoczęła gawędę.
Tym sposobem kwadrans upłynął.
Naówczas jakiś człowiek wyszedł z zamku i rozkazał drzwi otworzyć.
Tym razem odźwierny pozostał w swej loży, a gwardja narodowa podniosła zapory.
Oblegający myśleli, iż czyniono zadość ich życzeniom i zaledwie drzwi otworzono, weszli jak ludzie, którzy długo czekali, i których potężna ręka popychała naprzód. Weszli gwarno i tłumnie, przywołując wielkiemi okrzykami Szwajcarów, nakładając kapelusze na piki i szable i krzycząc:
„Niech żyje naród! niech żyje gwardja narodowa! niech żyją Szwajcarzy!”
Gwardziści odpowiedzieli: Niech żyje naród!
Szwajcarzy zachowali ponure głębokie milczenie. Dopiero przy paszczach armatnich oblegający zatrzymali się i spojrzeli w około.
Wielki przedsionek był pełen Szwajcarów, ustawionych na podwyższeniach i wschodach w ten sposób, że sześć rzędów odrazu mogło dać ognia.
Niektórzy z powstańców, a pomiędzy nimi i Pitoux zaczęli rozmyślać, tylko, że już było trochę zapóźno na rozmyślanie.
Zobaczywszy niebezpieczeństwo, ani na chwilę nie pomyślał o ucieczce, lecz próbował odwrócić niebezpieczeństwo żartując z gwardzistami i szwajcarami.
Gwardziści nie byli dalekimi od żartowania nawzajem, lecz szwajcarzy zachowywali się poważnie, gdyż pięć minut przed ukazaniem się powstańców zdarzył się fakt następujący:
Gwardziści narodowi, patrjoci, w następstwie sprzeczki zaszłej z powodu Mandata, odłączyli się od gwardzistów narodowych rojalistów, i porzucając swych współ-obywateli, pożegnali razem i szwajcarów, których odwagę szanowali.
Żegnając się, dodali, iż przyjmą w swych domach jak braci tych szwajcarów, których zechcą iść wraz z nimi.
Natenczas dwóch z kantonu Vand, odpowiadając na to wezwanie, uczynione w ich języku, opuściło szeregi i rzuciło się w objęcia francuzów, jako swych ziomków prawdziwych.
Lecz w tejże chwili dwa wystrzały karabinowe padły z okien pałacowych i dwie kule dosięgły dezerterów, znajdujących się jeszcze w objęciach nowych swych przyjaciół.
Oficerowie szwajcarscy, doskonali strzelcy, polujący na dzikie kozy i sokoły, wzięli się na ten sposób, aby przeszkodzić dezercji.
Wypadek, jak to łatwo zrozumieć, uczynił szwajcarów poważnymi, prawie odrętwiałymi.
Co do ludzi wprowadzonych na podwórze, uzbrojonych w stare pistolety, stare fuzje i nowe piki, to jest gorzej uzbrojonych, niż gdyby wcale broni nie mieli, byli to ci dziwni podżegacze rewolucyjni, jakich widzieliśmy na czele wszystkich wielkich zaburzeń i jacy, śmiejąc się przybiegują otworzyć przepaść, mającą pochłonąć wielkie interesa państwa.
Kanonierzy przeszli do nich, gwardja narodowa zdawała się również zdecydowaną, chcieli namówić szwajcarów, aby toż samo uczynili.
Nie zważali, że czas wyznaczony przez ich wodza Pitoux, panu Roedererowi, upłynął, i że już był kwadrans na jedenastą.
Bawili się: pocóż mieli liczyć minuty?...
Jeden z nich, mający nie pikę, nie fuzję, ani też nie szpadę, tylko tyczkę ogrodową z haczykiem, rzekł do sąsiada:
— Gdybym ja też tak złowił szwajcara?...
— To spróbuj... odpowiedział sąsiad.
Nasz poczciwiec zaczepił szwajcara za kołnierz i przyciągnął do siebie.
Szwajcar opierał się tylko tyle, ażeby udać że się opiera.
— To za ostro!... rzekł człowiek z tyczką.
— Spróbuj łagodniej... odpowiedział sąsiad.
I człowiek z tyczką zaczepił delikatniej, a szwajcar dostał się z przedsionka na podwórze, jak z rzeki na brzeg.
Przyjęto go z wielkiemi okrzykami, śmiechem i klaskaniem.
— Innego!... innego!... wrzaśnięto ze wszystkich stron.
Rybak zaczepił innego szwajcara i przyciągnął tak samo jak pierwszego.
Za nim poszedł trzeci i czwarty, i cały oddział byłby się dał przeciągnąć, gdyby nie usłyszano rozlegającego się; na cel!...
Widząc karabiny zniżające się, z regularnym łoskotem i mechaniczną dokładnością, właściwą temu poruszeniu wojsk regularnych, jeden z oblegających, — jakiś szaleniec trafia się zawsze w takich okolicznościach, — jeden z oblegających, mówię, wystrzelił z pistoletu w okno pałacowe. Krotka chwila, która rozdzielała wyraz na cel!... od wyrazu: ognia!.. była dostateczną dla Pitoux, aby zrozumiał co się stanie.
— Na ziemię!... krzyknął na swych ludzi, lub wszyscy umrzecie!...
I łącząc przykład z rozkazem rzucił się na ziemię.
Lecz nim rozkaz jego zdążono wykonać, wyraz: ognia!... zagrzmiał w przedsionku, i napełnił go dymem i hukiem, wyrzucając grad kul, jakby z jednej olbrzymiej lufy.
Masa skupiona, gdyż prawie pół kolumny weszło na podwórze, pochyliła się jak kłosy nagięte wiatrem, następnie, jak kłosy podcięte kosą, zachwiała się i upadła.
Zaledwie trzecia część została przy życiu!...
Ta cząstka uciekła, przebiegając pod ogniem dwóch szeregów i pod ogniem z namiotów; szeregi i namioty strzelały do nich, jak do tarczy pod ręką.
Byli tak blisko jeden drugiego, że gdyby nie masa ludzi, znajdująca się pośrodku, wystrzelaliby sami siebie.
Masa ta przerzedziła się ogromnie, czterystu ludzi zostało na placu, z których trzystu zabitych!...
Stu mocniej lub lżej ranionych, wydawali jęki, podnosili się, upadali i nadawali tej przestrzeni pokrytej trupami widok straszliwy!...
Pomału wszystko się uspokoiło.
Ci którzy zdołali uciec, rozbiegli się po placu Karuzelu, dotykającym wybrzeży i po ulicy St. Honoré, krzycząc: „Na pomoc!... mordują nas!...“
Na Pont-Neuf spotkali armję główną.
Armja główna zostawała pod dowództwem dwóch konnych i jednego pieszego który chociaż pieszy, zdawał się mieć udział w wydawaniu rozkazów.
— Ah!... krzyczeli uciekający, poznając w jednym z konnych piwowara z ulicy św. Antoniego, odznaczającego się budową kolosalną, — ah!... panie Santerre, do nas!... na pomoc!.. mordują naszych braci!..
— Kto taki?.. spytał Santerre.
— Szwajcarzy!.. Strzelili do nas, gdyśmy im bratnią podawali rękę.
Santerre obrócił się do drugiego jeźdźca:
— Co pan myślisz o tem?... zapytał.
— Co do mnie.. odpowiedział zapytany, z akcentem niemieckim bardzo wydatnym, niski, o płowych włosach człowieczek, wiem o jednem wojskowem przysłowiu: „Żołnierz tam powinien iść, gdzie słyszy odgłos strzałów“. Idźmyż tam gdzie słychać strzały.
— Lecz, spytał pieszy jednego z uciekających, mieliście z sobą młodego oficera, nie widzę go!...
— Padł on najpierwszy, obywatelu reprezentancie, a był to dzielny młodzieniec.
— Tak, to był dzielny człowiek!... odpowiedział blednąc ten, którego tytułowano reprezentantem, tak, to był dzielny młodzieniec! i musi być okrutnie pomszczonym, panie Santerre!
— Myślę, kochany Billot, rzekł Santerre, że w tak ważnej sprawie, trzeba przywołać na pomoc nie tylko odwagę lecz i doświadczenie.
— Dobrze.
— Proponuję przeto zdanie ostateczne dowództwa obywatelowi Westermanowi bo on jest prawdziwym generałem i przyjacielem obywatela Dantona, ofiaruję się być mu posłusznym jak prosty żołnierz.
— Dobrze, — bylebyśmy co najprędzej wyruszyli.
— Przyjmujecie dowództwo, obywatelu Westermanie?... zapytał Santerre.
— Przyjmuję... odpowiedział lakonicznie prusak.
— W takim razie prosimy o rozkazy.
— Naprzód! krzyknął Westerman.
I ogromna kolumna, zatrzymana na chwilę, ruszyła dalej.

Biła jedenasta na zegarze Tuilleries, gdy jej przednia straż wchodziła przez ulicę Echelle i przez wybrzeże.

ROZDZIAŁ XXXI.
OD DZIEWIĄTEJ DO POŁUDNIA.

Powracając do zamku, Roederer spotkał kamerdynera, podążającego z wezwaniem od królowej. Pragnął on bardzo rozmówić się z Marją-Antoniną, wiedział bowiem, iż w tej chwili stanowiła ona prawdziwą siłę zamku.
Roederer był zadowolonym, że monarchini oczekuje nań w miejscu oddalonem, gdzie będzie mógł mówić swobodnie.
Poszedł tedy za Weberem.
— Wasza królewska mość rozkazała mnie przywołać, rzekł wchodząc.
Posłyszawszy otwierające się drzwi, obróciła się żywo.
— Tak panie!... jesteś jednym z najpierwszych urzędników miasta, obecność twoja w zamku jest puklerzem dla króla; chcę cię więc zapytać, czego się spodziewać, a czego lękać się mamy.
— Spodziewać się możemy bardzo mało, lękać powinniśmy się wszystkiego, Najjaśniejsza Pani!...
— Więc lud idzie rzeczywiście na zamek?
— Przednia jego straż jest już na placu Karuzelu i parlamentuje ze Szwajcarami.
— Parlamentuje?... Kazałam wszak wydać rozkaz Szwajcarom, aby siłę odparli siłą; czyżby chcieli być nieposłusznymi?
— Nie Najjaśniejsza pani; Szwajcarzy umrą na swoich stanowiskach.
ROZDZIAŁ XXXI. — I my również, mój panie; Szwajcarzy są żołnierzami w służbie króla, król żołnierzem w służbie monarchji.
Roederer nie odpowiedział ani słowa.
— Weberze, zawołała królowa, sprowadź mi którego z oficerów zamkowych, pana Maillardot, pana de la Chesnaye lub...
Chciała powiedzieć: „pana de Charny“, lecz się powstrzymała. Weber wyszedł.
— Gdyby Wasza królewska mość raczyła zbliżyć się do okna, mogłaby sama osądzić sytuację.
Królowa z widocznym wstrętem postąpiła ku oknu, odsłoniła firanki i zobaczyła Karuzel a nawet podwórzec królewski, zapełniony ludźmi w piki zbrojnymi.
— Boże mój!... zawołała, cóż ci ludzie tam robią?
— Parlamentują, Najjaśniejsza pani.
— Weszli aż na podwórzec zamkowy!
— Musiałem zyskać na czasie, aby Wasza królewska mość mogła się namyślić.
W tej chwili drzwi się otworzyły.
— Wejdź! wejdź!... zawołała królowa, nie uważając do kogo mówi.
Wszedł Charny.
— Przybywam na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— A, to pan! nie potrzebuje się o nic pytać pana, gdyż przed chwilą powiedziałeś mi, że nam pozostaje....
— Co podług pana de Charny, spytał Roederer, pozostaje?...
— Umrzeć! rzekła królowa.
— Zatem, Najjaśniejsza pani, lepszem jest to, co ja proponuję.
— Oh! na moję duszę, nic nie wiem, westchnęła królowa.
— Co pan proponuję?... spytał Charny.
— Odprowadzić króla do Zgromadzenia.
— Nie jest to śmierć, rzekł Charny, ale hańba!
— Czy pan słyszysz?... zawołała królowa.
— Spróbujmy, odpowiedział Roederer, czy się nie znajdzie coś pośredniego.
Zbliżył się Weber.
— Mało znaczę, rzekł, i wiem że jest zbytnią z mej strony śmiałością odzywać się w tem zebraniu; ale przywiązanie moje natchnęło mnie dobrą może radą... Możeby zażądać tylko deputacji od Zgromadzenia dla czuwania nad bezpieczeństwem króla?
— Na to się zgadzam rzekła królowa. Panie de Charny! jeżeli zgadzasz się także na tę propozycję idź proszę, przedstaw ją królowi.
Charny skłonił się i wyszedł.
Po chwili Weber przyniósł odpowiedź króla.
Król zgadza się, a panowie Champion i Dejoli udają się zaraz do Zgromadzenia, aby mu oznajmić żądanie.
— Lecz cóż oni tam robią?... patrz pan, rzekła królowa.
— Co takiego, Najjaśniejsza pani? spytał Roederer.
Oblegający zabawiali się łowieniem Szwajcarów.
Roederer spojrzał, lecz nim jeszcze miał czas rozpoznać, co się działo, rozległ się wystrzał z pistoletu, a potem straszliwa kanonada.
Zamek zadrżał, jakby zachwiany w fundamentach.
Królowa krzyknęła i cofnęła się, ale wiedziona ciekawością podstąpiła znów do okna.
— Oh! patrz pan! patrz!... wołała z zaiskrzonemi oczyma, uciekają! pobici! Mówiłeś, panie Roederer, że tylko nam Zgromadzenie pozostaje!...
— Przez litość, dla siebie samej, Najjaśniejsza pani, rzekł Roederer, racz udać się za mną.
Królowa szła za swoim przewodnikiem, nie mogąc zdać sobie sprawy z jego zamiarów.
Galerja była zabarykadowana w połowie swej długości i przecięta na trzy części. Dwustu do trzystu ludzi broniło jej i mogło cofnąć się do Tuilleries za pomocą zarzuconego mostu, który ostatni z uciekających mógł zwalić nogą na ziemię.
Królowa wbiegła na balkon i nie potrzebowała lunety, aby zobaczyć co się działo.
Armja powstańcza zbliżała się długą ścieśnioną kolumną, zakrywając całą przestrzeń wybrzeża.
Przedmieście St. Marceau łączyło się przez Pont-Neuf z przedmieściem Ś-go Antoniego.
Wszystkie dzwony Paryża biły zapamiętale na trwogę. Wielki dzwon Notre-Dame tłumił swoim grubym głosem inne dźwięki bronzu.
Jaskrawe słońce odbijało tysiącami promieni o lufy strzelb i ostrza lanc.
Następnie, jakby odgłos dalekiej burzy, dochodził głuchy turkot dział artylerji.
— No i cóż?... Najjaśniejsza pani?... zapytał Roederer.
Około pięćdziesięciu osób zebrało się wrazi z królem. Królowa rzuciła bystrem spojrzeniem na otaczających; chciała tem spojrzeniem dosięgnąć serc, aby zobaczyć, ile tam jeszcze mogło się znaleźć poświęcenia. Później oniemiała biedna kobieta, nie wiedząc do kogo się zwrócić, ani jaką zacząć modlitwę. Wzięła dziecię i pokazywała je oficerom szwajcarskim, oficerom gwardji narodowej i szlachcie; nie była to już królowa, błagająca o tron dla swego dziecka, była to matka w rozpaczy, pośród płomieni wołająca: „Moje dziecko! kto ocali moje dziecko?...“
Król rozmawiał przez ten czas pocichu z syndykiem Roedererem.
Dwie grupy, bardzo różne, zebrane były około dwóch osób koronowanych. Grupa około króla była zimna, poważna, złożona z radców zdających cię podzielać zdanie Roederera; grupa około królowej zapalona, gwałtowna, liczna, składała się z młodych wojskowych, potrząsających kapeluszami, porywających za szable, uśmiechających się do delfina, całujących na kolanach suknię królowej i przysięgających umrzeć za nią i za jej dziecko.
W zapale tym królowa zaczerpnęła trochę nadziei.
— Więc pan mówisz, że mam się udać do Zgromadzenia?
— Najjaśniejszy Panie, odparł z pokłonem Roederer, takie jest moje zdanie.
— Idźmy zatem, panowie!... rzekł król, tu nie mamy już co robić.
Królowa westchnęła, wzięła delfina na ręce, zwróciła się do pani de Lamballe i pani de Tourzel i powiedziała:
— Chodźcie, panie, skoro król tego żąda!
Król postępował pośród dwóch szeregów Szwajcarów.
Nagle z prawej strony posłyszano ogromny hałas. Drzwi, wychodzące na Tuillieries od strony pawilonu Flory, wyparto, masa ludu wiedząc, że król udaje się do Zgromadzenia, rzuciła się do ogrodu. Człowiek, który zdawał się prowadzić całą tę bandę, niósł za sztandar głowę zatkniętą na lancę.
Kapitan wstrzymał pochód i kazał wziąć na cel.
— Panie de Charny!... zawołała królowa, jeżeli będziesz widział, że mnie porywają ci nędznicy, zabij mnie, proszę cię o to...
— Nie mogę ci tego przyrzec, Najjaśniejsza Pani, odpowiedział Charny.
— Dlaczego?... krzyknęła królowa.
— Bo nim cię dotknie czyja ręka ja już żyć nie będę!
— Patrzcie... rzekł król, to głowa tego biednego Mandata, poznaję ją!
Banda zbójców nie śmiała się zbliżyć, lecz obrzucała obelgami króla i królowę. Padło kilka wystrzałów, jeden Szwajcar został zabity, jeden raniony.
Nowy wypadek zaszedł na drodze pochodu królewskiego; była to znaczna masa ludzi, którzy z groźnemi gestami, potrząsając bronią, stali na schodach i na tarasie, kędy trzeba było przejść, aby się dostać z ogrodu Tuileries do Maneżu.
Niebezpieczeństwo było tem większe, iż Szwajcarzy nie mogli utrzymać się w szeregu.
Kapitan rozkazał im przeciskać się przez lud; powstała taka wściekłość, że Roederer zawołał:
— Panie, strzeż się! narażasz na śmierć króla!
Wstrzymano pochód i posłano uprzedzić Zgromadzenie, że król szuka u niego schronienia.
Zgromadzenie wysłało deputację, a jej widok podwoił wściekłość ludu.
Słyszano tylko powtarzane obelgi: „Precz z panią Veto, precz z Austrjaczką! Detronizacja lub śmierć!“.
Dzieci zrozumiawszy, że to przedewszystkiem matka ich była zagrożoną, przycisnęły się do niej.
Mały delfin pytał:
— Panie de Charny, dlaczego ci wszyscy ludzie zabić chcą mamę?
Człowiek kolosalnego wzrostu, uzbrojony w lancę i krzyczący głośniej od innych: „Precz z Veto! na śmierć Austrjaczkę!“ usiłował dosięgnąć to króla, to królowę.
Eskorta szwajcarska była potrochu odsuwaną; rodzina królewska miała już tylko przy sobie tych sześciu szlachty, którzy z nimi wyszli z pałacu, pana de Charny i deputację, którą przysłało Zgromadzenie.
Przeszło trzydzieści kroków trzeba było jeszcze zrobić w pośród ściśniętego tłumu.
Widocznem było, iż czyhano na życie Ludwika XVI-go, a przedewszystkiem na życie królowej.
Przy wejściu na schody walka się rozpoczęła.
— Panie!... zawołał Roederer do pana de Charny, schowaj szpadę do pochwy, albo za nic nie ręczę!
Charny usłuchał, nie wyrzekłszy ani słowa.
Grupę królewską uniesiono, jak bałwany unoszą łódź wśród burzy i pociągnięto ku Zgromadzeniu.
Król zmuszonym był odepchnąć człowieka, który mu przyłożył pięść do twarzy; mały delfin przyduszony krzyczał i wyciągał ręce jakby wołając pomocy.
Jakiś człowiek rzucił się i wyrwał go z rąk matki.
— Panie de Chamy, mój syn!.. krzyknęła królowa, na Boga, ratuj mojego syna!
Charny postąpił kilka kroków za człowiekiem, unoszącym dziecię, lecz zaledwie odsłonił królowę, gdy dwie lub trzy ręce wyciągnęły się ku niej, a jedna schwyciła za chustkę, która jej piersi zakrywała.
Królowa krzyknęła.
Charny zapomniał o zaleceniu Roederera i szpada jego wydobyta z pochwy zniknęła cała w ciele człowieka, który śmiał podnieść rękę na monarchinię.
Tłum zawył z wściekłości widząc padającego jednego ze swoich, i gwałtowniej rzucił się na grupę królewską.
Kobiety krzyczały:
— Zabijcie tę Austrjaczkę, dajcie nam ją, abyśmy ją zamordowały! Na śmierć! na śmierć!
I dwadzieścia rąk gołych wysunęło się, chcąc schwycić Marję-Antoninę.
Lecz ona, oszalała z boleści, nie myślała o swojem niebezpieczeństwie; krzyczała tylko: mój syn! mój syn!
Zbliżono się prawie do progu Zgromadzenia, tłum wytężył ostatnie usiłowania, czuł, iż mu się wymknie ofiara.
Charny był tak ściśnionym, iż mógł tylko uderzać rękojeścią szpady.
Nagle spostrzegł pomiędzy temi zaciśniętemi i grożącemi pięściami, rękę uzbrojoną pistoletami i celującą do królowej.
Wypuścił szpadę, schwycił za pistolet, wyrwał go trzymającemu i wystrzelił w piersi najbliższego z nacierających.
Człowiek ten padł trupem na ziemię.
Charny schylił się po swoją szpadę, lecz ta była już w ręku jednego z buntowników, usiłujących ugodzić królowę.
Chamy rzucił się na zabójcę.
W tej chwili królowa wchodziła za królem do przedsionka Zgromadzenia: była ocaloną! Gdy się za nią drzwi zamknęły, na progu tychże drzwi Charny padł uderzony sztabą żelaza w głowę i piką w piersi.
— Jak moi bracia!... wyszeptał padając, biedna Andrea!...
Przeznaczenie Oliviera de Charny spełniło się, tak samo jak Izydora i Jerzego.
Przeznaczenie królowej miało się spełnić dopiero.

W tejże chwili straszliwy huk wystrzałów artylerji oznajmił, że powstańcy bój z zamkiem rozpoczęli.

ROZDZIAŁ XXXII.
OD POŁUDNIA DO TRZECIEJ.

W ciągu kilkunastu minut rozeszła się wieść, że król opuścił zamek, i że udał się do Zgromadzenia z prośbą o schronienie.
Trudno wypowiedzieć, jakie wrażenie wywarła ta wiadomość, nawet na najbardziej zdecydowanych rojalistów. Król, który przyrzekł umierać na swem królewskiem stanowisku, opuścił je, i przechodził do nieprzyjaciół, oddawał się im bez walki! Gwardja narodowa uznała się za zwolnioną od przysięgi, i rozeszła się na wszystkie strony.
Część szlachty poszła za jej przykładem, uważając, że niema racji narażać się na śmierć za sprawę, która sama uznaje się za upadłą.
Zostali tylko Szwajcarzy, milczący niewolnicy regulaminu.
Z wierzchołka tarasu pawilonu Flory i przez okna galerji Luwru, widziano nadciągające te przedmieścia bohaterskie, którym żadna armja nigdy się nie oparła, i które w jednym dniu zburzyły Bastylję, fortecę o fundamentach liczących całe cztery wieki istnienia.
Powstańcy mieli plan, sądzili, że król jest w zamku i chcieli go ze wszystkich stron otoczyć.
Około dwustu Szwajcarów uszykowanych do boju, stało na placu Karuzelu.
Powstańcy szli prosto na nich i w chwili, gdy Szwajcarzy spuszczali karabiny, aby dać ognia, odsłonili swoje armaty i pierwsi wystrzelili.
Żołnierze wypalili również, lecz cofnęli się natychmiast do Tuilleries, zostawiając na placu około trzydziestu zabitych i rannych.
Wtedy powstańcy, mając na czele marsylczyków, rzucili się na Tuilleries i zajęli dwa podwórza: królewskie, na którem leżało tylu umarłych, oraz dworzec książąt, dotykający pawilonu flory i wybrzeża.
Billot chciał walczyć tam, gdzie poległ Pitoux; miał jeszcze trochę nadziei, że biedny chłopak rannym był tylko i że mógłby mu oddać tę samą przysługę, jakiej doznał był od niego na Polu Marsowem.
Wszedł więc jeden z pierwszych na podwórze główne.
Nagle uczuł się pociągniętym z tyłu. Odwrócił się, sądząc, iż ma do czynienia z nieprzyjacielem, lecz wydał zaraz okrzyk radości.
Był to Pitoux! Pitoux, pokryty krwią od stóp do głowy, lecz zdrów i cały.
W chwili, gdy zobaczył zniżające się lufy Szwajcarów, krzyknął jak mówiliśmy: „Na ziemię“ i sam dał przykład niestety towarzysze nie mieli czasu z dobrej rady skorzystać.
Pitoux czuł się literalnie zagrzebanym pod trupami. Nurzał się on w ciepłym płynie, spływającym ze wszystkich stron.
Pomimo bardzo przykrego położenia, Pitoux postanowił nie pisnąć ani słowa i czekać stosownej chwili, aby dać znak życia.
Czekał godzinę; każda minuta zdawała mu się godziną.
Nakoniec uważał, że czas już nadszedł, gdy posłyszał okrzyki zwycięstwa towarzyszów, a pośród tych krzyków głos Billota, który go przywoływał. Jan Encelades pogrzebany pod Etną, wstrząsnął wtedy warstwę pokrywających go trupów, podniósł się, spostrzegł Billota w pierwszym szeregu i pobiegł przycisnąć go do serca.
Pitoux, Billot i marsylczycy idąc ciągle naprzód, dostali się do przedsionka, gdzie zastali ów mur bagnetów Szwajcarskich.
Szwajcarzy rozpoczęli wtedy swój heroiczny odwrót, a cofając się krok za krokiem, ze stopnia na stopień, zostawiając na każdym schodzie współtowarzyszów zabitych, wycofali się powoli. Wieczorem znaleziono osiemdziesiąt trupów na schodach.
Nagle w pokojach i na korytarzach pałacu rozległ się głos:
„Król nakazuje Szwajcarom zaprzestać ognia“.
Była druga po południu.
Otóż, co zaszło w Zgromadzeniu i co wywołało rozkaz zaprzestania ognia ogłoszony w Tuilleries, rozkaz mający podwójną korzyść: zmniejszał bowiem rozjątrzenie zwycięzców i osłaniał honor zwyciężonych.
W chwili gdy zamykano drzwi Zgromadzenia Umiarkowanych, królowa dojrzawszy piki, bagnety i sztaby żelaza wymierzone w Oliviera de Charny, z krzykiem rzuciła się ku drzwiom; lecz pociągnięta przez otaczających w głąb sali i wiedziona instynktem macierzyńskim, który jej nakazywał iść przedewszystkiem za swojem dziecięciem, weszła za królem do Zgromadzenia.
Tam czekała ją wielka radość, spostrzegła syna siedzącego na biurku prezesa. Człowiek który go przyniósł, potrząsał tryumfująco czerwoną czapką nad głową dziecięcia i krzyczał radośnie:
— Ocaliłem syna moim panom! Niech żyje Delfin!
Widząc syna ocalonym, królowa sercem zwróciła się do kochanka.
— Panowie!... rzekła, jeden z mych najwaleczniejszych oficerów, jeden z mych sług najwierniejszych, został za temi drzwiami w niebezpieczeństwie śmierci; proszę was o pomoc dla niego.
Pięciu czy sześciu deputowanych rzuciło się na te słowa.
Król, królowa, rodzina królewska i osoby towarzyszące im, zbliżyły się i zajęły krzesła przeznaczone dla ministrów.
Zgromadzenie przyjęło ich stojąc, nie dla zadość uczynienia etykiecie, lecz przez poszanowanie należne nieszczęściu.
Król, nim zasiadł, dał znak ręką, że mówić pragnie.
Milczenie zaległo salę.
— Przyszedłem tu, rzekł, aby przeszkodzić wielkiej zbrodni, zdaje mi się, iż tylko pośród was mogę być bezpiecznym.
— Najjaśniejszy panie!... odpowiedział przewodniczący Vergniaud, możecie ufać zapewnieniu Zgromadzenia narodowego, którego członkowie przysięgli umrzeć w obronie narodu i władzy konstytucyjnej.
Zaledwie król usiadł, rozległy się straszne wystrzały; gwardja narodowa i powstańcy strzelali z tarasu Umiarkowanych do oficera i Szwajcarów, eskortujących rodzinę królewską.
Jeden z oficerów gwardji, wpadł też do sali krzycząc:
— Szwajcarzy! Szwajcarzy! jesteśmy wyparci!
Zgromadzenie sądziło przez chwilę, że Szwajcarzy, odparli powstańców i zbliżali się, aby zabrać swego króla, gdyż w owej chwili Ludwik XVI więcej był królem Szwajcarów, niż Francuzów.
Jakby za poruszeniem niewidzialnej sprężyny, wszyscy powstali: reprezentanci narodu, spektatorowie gwardziści, sekretarze, każdy wyciągając rękę wołał:
— Cokolwiek nastąpi, przysięgamy żyć i umierać wolnymi!
Król i królowa, nie mając żadnego w tej przysiędze udziału, pozostali siedzący. Ten okrzyk wydany przez trzy tysiące piersi, przeszedł jak huragan nad ich głowami.
Pomyłka nie trwała długo, lecz chwila zapału była prawdziwie wzniosłą.
W kwadrans później inne się krzyki rozległy.
— Zamek opanowany! powstańcy idą na Zgromadzenie, aby zamordować króla.
Natenczas ci sami ludzie, którzy w nienawiści do monarchji dopiero co zaprzysięgli żyć i umierać wolnymi, podnieśli się z tem samem uniesieniem i z tą samą jednością poprzysiągł bronić króla od śmierci!
W tejże chwili wzywano, w imieniu Zgromadzenia, kapitana Szwajcarów Durlera do złożenia broni.
— Służę królowi, a nie Zgromadzeniu... odpowiedział, gdzie jest rozkaz królewski?
Mandatarjusze Zgromadzenia nie mieli rozkazu na piśmie Otrzymałem dowództwo od króla... odpowiedział Durler, tylko królowi je złożę.
Zabrano go prawie gwałtem do Zgromadzenia. Był czarnym od prochu, czerwonym od krwi.
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł, żądają, abym złożył broń, czy to rozkaz Waszą} królewskiej mości?...
— Tak!... odpowiedział Ludwik XVI, oddajcie broń gwardji narodowej, nie chcę, aby ginęli tacy dzielni, jak wy, ludzie.
Durler spuścił głowę, westchnął i wyszedł. Lecz przy drzwiach oświadczył, że będzie posłusznym dopiero wtedy, gdy otrzyma rozkaz na piśmie.
Król wziął wtedy papier i napisał:
„Rozkazuję Szwajcarom złożyć broń i udać się do koszar.

Ten to rozkaz ogłaszano w pokojach, korytarzach i na schodach Tuileries.

ROZDZIAŁ XXXIII.
OD 3 PO POŁUDNIU PO 9 WIECZÓR.

Podczas gdy król z rodziną odpoczywał w gmachu Zgromadzenia, pałac Tuilleries był widownią mordu. Padło około tysiąca szlachty i szwajcarów.
Co robił przez ten czas król?
Był głodny i zażądał obiadu.
Król łamał chleb i krajał kurczę, jakby był w kółku przyjacielskiem na polowaniu, nie troszcząc się bynajmniej, że tyle oczu na niego patrzało.
Pomiędzy temi oczami, było dwoje, które pałały, nie mogąc płakać: były to oczy królowej. Marja-Antonina nic do ust wziąć nie chciała; rozpacz ją nasyciła.
Zdawało się jej, że z nogami umaczanemi w drogiej krwi Oliviera, mogłaby pozostać tu wiecznie i żyć jak kwiat grobowców, bez innego posiłku nad ten, którym śmierć ją zasiliła.
Ucierpiała wiele w powrocie z Varennes; ucierpiała wiele w czasie niewoli w Tuilleries; nakoniec cierpiała wiele tej nocy i dnia ubiegłego; ucierpiała mniej jednak może, aniżeli teraz, gdy patrzyła na jedzącego króla.
Położenie było przecież dość groźne, aby odjąć apetyt innemu człowiekowi, niż Ludwik XVI.
Zgromadzenie, gdzie król przyszedł szukać opieki, samo jej potrzebowało i nie ukrywało przed sobą swej niemocy.
Zrana chciało przeszkodzić rzezi Sulau i nie było w stanie,
O drugiej chciało nie dopuścić do rzezi Szwajcarów i niamogło.
Teraz groził mu tłum rozjątrzony i wykrzykujący:
— Detronizacja! detronizacja!
Komisja zebrała się na sesję nieustającą.
Vargniaud wziął pióro i zredagował akt tymczasowego zawieszenia władzy królewskiej.
Powrócił do Zgromadzenia milczący i pognębiony, nie starał się ukrywać, ani smutku, ani przygnębieniu, bo był to ostatni dowód szacunku oddany tronowi.
— Panowie!.. powiedział, przychodzą w imieniu komisji nadzwyczajnej przedstawić wam środek nader surowy; ale odwołuję się do boleści, jaką jesteście przejęci, abyście osądzili, czy ocalenie ojczyzny nie wymaga natychmiastowego przyjęcia tego środka?
„Zgromadzenie prawodawcze, zważywszy na największe niebezpieczeństwa, jakie grożą ojczyźnie, zważywszy, że ciężkie bóle, w których wije się Francja, pochodzą głównie z nieufności, jaką wzbudza postępowanie naczelnika władzy wykonawczej, w wojnie przedsięwziętej w jego imieniu, przeciwko konstytucji i niepodległości narodowej; zważywszy, że ta nieufność wywołała we wszystkich sferach kraju, życzenie odwołania władzy najwyższej, Ludwikowi XVI powierzonej;
„Zważywszy nadto, że ciało prawodawcze nie chce kosztem jakiego bądź przywłaszczenia powiększyć tego zwierzchnictwa, lecz że nie może pogodzić przysięgi wykonanej na konstytucję, ze stałą wolą uchronienia wolności inaczej, jak tylko przez odwołanie się do wszechwładztwa ludu:
„Postanawia co następuje:
„Naród francuski wzywa się do ustanowienia Konwencji narodowej.
„Naczelnika władzy wykonawczej zawiesza się tymczasowo w czynnościach jego.
„Dekret mianujący wychowańca dla księcia następcy w ciągu dnia wydanym zostanie.
„Wypłata listy cywilnej zostanie zawieszoną.
„Dopóki spokojność w Paryżu nie będzie przywróconą, król i rodzina królewska mieszkać będą pośród ciała prawodawczego.
„Sekcja administracyjna każe na ich rezydencję, pod strażą obywateli, przygotować pałac Luksemburski“.
Król wysłuchał tego wyroku ze zwykłą obojętnością.
A potem wychylił się z loży i zwróciwszy się do Vergniauda, gdy tenże powrócił zająć miejsce przewodniczącego, powiedział:
— Wiecie, że to, coście uczynili, nie jest bardzo konstytucyjne...
— Prawda Najjaśniejszy Panie... odpowiedział Vergniaud, ale jedyny to sposób ocalenia życia waszego. Jeżeli nie zgodzimy się na detronizację, trzeba będzie oddać im głowę.
Król poruszył ustami i ramionami, jakby chciał powiedzieć: Być może!... i zajął napowrót swoje miejsce.
W tejże chwili zegar umieszczony nad jego głową, wybił godzinę.
Liczył każde uderzenie, a gdy ostatnie przebrzmiało:
— Dziewiąta!... rzekł.
Wyrok Zgromadzenia głosił, że król i rodzina królewska mieszkać będą w gmachu ciała prawodawczego, dopóki spokojność w Paryżu nie zostanie przywróconą.
O dziewiątej nadzorcy sali przyszli po króla i królowę, aby ich przeprowadzić do mieszkania tymczasowo dla nich przygotowanego.
Król dał znak ręką, że pragnie pozostać jeszcze.
W istocie zajmowano się rzeczą, która w nim wzbudzała pewne zajęcie: obierano ministerjum.
Ministrowie wojny, spraw wewnętrznych, finansów, zostali razem zamianowani; byli to wszystko ministrowie wygnani przez króla: Roland, Claviers i Servan.
Pozostawała: Sprawiedliwość, Marynarka i Sprawy zagraniczne.
Danton obrany został do Sprawiedliwości, Monge do Marynarki, Lebrun do Spraw zagranicznych.
Gdy wymieniono ostatniego ministra, król powiedział:
— Chodźmy!...
I podniósłszy się, wyszedł pierwszy.
M ieszkanie przysposobione dla majestatu, mieściło się na najwyższem piętrze starego opactw a Umiarkowanych, a zajmował je archiwista, nazwiskiem Camus. Składało się ono z czterech pokoi.
W pierwszym, który właściwie był tylko przedpokojem, zatrzymali się panowie dworscy króla, którzy pozostali mu wierni w nieszczęściu.
Byli to: książę de Poix d’Aubier, pan de Saint-Pardon, pan de Gogulet, pan de Chamille i p an Hue:
Król zajął dla siebie drugi pokój.
Trzeci ofiarowano królowej; był to jedyny pokój, mający obicie. Wszedłszy doń, Marja-Antonina rzuciła się na łóżko, miotana boleścią męczeńską.
Dwoje jej dzieci z nią pozostało.
Czwarty pokój wąziutki zajęła księżniczka Elżbieta, pani de Lamballe i pani de Tourzel. Pomieściły się w nim, jak mogły.

Wieczorem Zgromadzenie kazało ogłosić przy pochodniach dekrety w ciągu dnia wydane.

ROZDZIAŁ XXXIV.
OD DZIEWIĄTEJ DO PÓŁNOCY.

Pochodnie te, w chwili, gdy przechodziły przez plac Karuzelu i ulicę Saint-Honoré, oświetliły smutne widowisko.
Walka materjalna była skończoną, ale w sercach wrzała jeszcze, bo nienawiść i rozpacz nie uśmierzają się tak zaraz.
Zobaczcie, co powiada autor Historji rewolucji o dniu 10-ym sierpnia, co powiada ten sam Peltier, lubo rojalista.
„Dzień 10-ty sierpnia kosztował ludzkość mniej więcej siedmiuset żołnierzy, i dwudziestu oficerów, dwudziestu z gwardji narodowej królewskiej, pięciuset sprzymierzonych trzech dowódców oddziału narodowego, czterdziestu żandarmów, więcej niż sto osób ze służby królewskiej, dwustu ludzi zabitych przez lud za złodziejstwo, i około trzy tysiące ludu zabitego na placu Karuzelu, w ogrodzie Tuileries lub na placu Ludwika XV: razem około cztery tysiące sześćset osób“.
Zginęło zatem trzy tysiące pięćset powstańców, nie licząc dwustu rozstrzelanych złodziei. Rannych było prawdopodobnie drugie tyle; historyk rewolucji mówi tylko o zabitych.
Z pomiędzy tych trzech tysięcy pięciuset ludzi, połowa, dajmy na to, było żonatych. Byli to biedni ojcowie rodzin, których nędza popchnęła do walki, z pierwszą lepszą bronią, jaka wpadła im w ręce, lub bez broni nawet, którzy idąc szukać śmierci, pozostawiali w nędznych lepiankach zgłodniałe dzieci i zrozpaczone kobiety.
Znaleźli tę śmierć albo na placu Karuzelu, gdzie się walka rozpoczęła, albo w apartamentach pałacu, lub w ogrodzie Tuileries, gdzie się zakończyła.
Od trzeciej po południu do dziewiątej wieczór, uprzątnięto i odwieziono na cmentarz Magdaleny wszystkich żołnierzy w mundurach.
Co do trupów pospólstwa, to rzecz wcale inna; wozy przeznaczone do wywożenia śmieci, zbierały ich i odwoziły do właściwych cyrkułów. Prawie wszyscy pochodzili oni z przedmieścia Św. Antoniego lub Św. Marcelego.
Tam, po większej części na placu Bastylji lub Arsenału, na placu Maubert lub Panteonu, kładziono ich jednego przy drugim.
Każdą złowrogą furmankę, wjeżdżającą w przedmieście, a znaczącą pochód swój śladami krwi, tłum matek, sióstr i dzieci, otaczał ze śmiertelną obawą. W miarę, jak się odbywało rozpoznawanie zabitych lub rannych, wybuchały krzyki, groźby, łkania. Były to przekleństwa nieskończone i nieznane, które wznosząc się, jak stada nocnych i drapieżnych ptaków, trzepotały skrzydłami w ciemnościach i odlatywały żałosne ku opłakanym Tuileriom. Wszystko to krążyło nad królem, nad królową, nad dworem całym, nad otaczającą go kamaryllą austrjacką, nad szlachtą, która mu doradzała. Jedni obiecywali sobie zemstę w przyszłości, i nasycili się nią 2-go września i 21-go stycznia; inni chwytali znowu dzidy, szable, karabiny i pijani widokiem krwi, powracali do Paryża, by zabijać?... kogo?... Resztę tych co pozostali, Szwajcarów, szlachtę, dworzan!...
Straszliwy był to widok, te Tuilerie zakrwawione i dymiące, z których uciekli wszyscy, gdzie pozostały tylko trupy i trzy lub cztery straże strzegące, by pod pozorem rozpoznawania umarłych, nie przyszli nocni goście zrabować nieszczęsne mieszkanie o drzwiach porąbanych, o potłuczonych oknach.
Straż stała przed każdem wejściem, przed każdemi schodami.
Straż pawilonu Zegarowego, to jest schodów głównych, pozostawała pod dowództwem młodego kapitana gwardii narodowej, który na widok całego tego zniszczenia przejęty był, jak się zdawało z wyrazu jego twarzy uczuciem wielkiej litości, ale na którego straszliwe te wypadki nie miały większego wpływu, niż na króla. Około jedenastej w nocy zajęty był zaspakajaniem apetytu czterofuntowym chlebem, trzymanym pod lewą pachą, podczas gdy prawa ręka, uzbrojona nożem, odkrawała nieustannie duże kromki i do ust je przenosiła.
Oparty o jeden z filarów przedsionka, patrzył na przesuwającą się, milczącą procesję matek, żon i córek, które przychodziły oświecone pochodniami, gdzie niegdzie umieszczonemi upominać się o ciała ojców lub synów.
Nagle na widok cienia na wpół osłoniętego, młody kapitan zadrżał.
— Hrabina de Charny... szepnął.
— Cień przesunął się, nie słysząc nic, i nie zatrzymując się wcale.
Kapitan skinął na swego porucznika.
Porucznik podszedł.
— Dyzederjuszu... rzekł, jest tu pewna biedna pani, znajoma pana Gilberta. Przyszła ona zapewne szukać tu męża pomiędzy umarłymi; muszę iść za nią, bo będzie może potrzebowała mojej pomocy. Zostawiam ci dowództwo straży, czuwaj za dwóch!...
— Do djabła!... odpowiedział porucznik, którego kapitan nazwał Dezyderjuszem, a my dodamy mu nazwisko Maniquet — ta twoja pani wygląda na dumną arystokratkę!...
— Bo też to hrabina!... powiedział kapitan.
— Idź więc, będę czuwał za dwóch.
Hrabina Charny minęła już pierwszy zakręt schodów, gdy kapitan zaczął iść za nią, trzymając się z uszanowaniem o jakie piętnaście kroków.
Nie omylił się wcale. Biedna Andrea szukała swego męża, ale nie szukała go z wątpliwem drżeniem obawy, tylko z ponurem przekonaniem rozpaczy.
Gdy na odgłos wypadków w Paryżu, zbudziwszy się śród swego szczęścia i rozkoszy, Charny, blady, lecz zdecydowany, przyszedł powiedzieć żonie:
— Droga Andreo, król Francji jest w niebezpieczeństwie i potrzebuje wszystkich swoich obrońców, co mam uczynić?...
— Idź, gdzie cię powinność wzywa, Olivierze, i umrzyj za króla, jeżeli tego potrzeba — odrzekła.
— Lecz ty?... zapytał Charny.
— O!... co do mnie... odpowiedziała Andrea, bądź zupełnie spokojny!... Ponieważ żyłam tylko przez ciebie, Bóg dozwoli mi zapewne umrzeć z tobą razem.
I odtąd wszystko zostało ułożonem pomiędzy temi wielkiemu duszami; nie zamienili ani słowa więcej, kazali zaprzęgać konie pocztowe, pojechali, a w pięć godzin później wysiedli w małym domku przy ulicy Coq-Héron.
Tegoż wieczora, Charny, jak to widzieliśmy, przywdziawszy mundur oficera marynarki, udał się do królowej.
Andrea pozostała zamknięta ze swemi kobietami i modliła się; przez chwilę miała zamiar naśladować poświęcenie swego małżonka i iść zająć na nowo miejsce przy boku królowej, jak mąż poszedł zająć swoje przy królu, ale brakło jej odwagi.
Dzień dziewiątego Sierpnia upłynął jej w udręczeniu, nie przyniósłszy nic stanowczego.
Dziesiątego około dziewiątej rano, usłyszała pierwsze strzały armatnie.
Nie potrzeba dodawać, jak strasznie każdy odgłos wojennego grzmotu, odbijał się w jej sercu.
Około drugiej kanonada ustała.
Co się stało z Charnym w czasie tej straszliwej walki?. Znała go — musiał brać w niej udział niepośledni.
Pytała się znowu; powiedzieli jej, że prawie wszyscy szwajcarzy zostali pozabijani, ale wszystka prawie szlachta ocalała.
Czekała zatem.
Charny mógł powrócić w przebraniu, mógł być ściganym i potrzebować uciekać natychmiast; konie więc były zaprzężone i jadły przy powozie.
Konie i powóz czekały na pana, lecz Andrea wiedziała, że jakkolwiekby mu groziło niebezpieczeństwo, nie odjechałby bez niej.
Godziny upływały.
— Jeżeli jest gdzie ukryty... mówiła do siebie Andrea, nie będzie mógł wyjść przed nocą...
— Czekajmy nocy!...
Noc nadeszła, Charny się nie pojawił.
W sierpniu noc zapada późno.
O dziesiątej dopiero, Andrea straciła wszelką nadzieję, zarzuciła zasłonę na głowę i wyszła.
Całą drogę spotykała gromady kobiet załamujących ręce w rozpaczy, gromady mężczyzn krzyczących;
— Zemsta!...
Przeszła pomiędzy pierwszemi i ostatnimi, boleść jednych, wściekłość drugich osłaniały ją zupełnie; zresztą dnia tego mężczyznom tylko nie przepuszczano.
Kobiety, tak z jednej jak z drugiej strony, płakały tego wieczora.
Andrea przybyła na plac Karuzelu, usłyszała proklamację uchwały Zgromadzenia narodowego.
Dowiedziała się tyle tylko, że król i królowa byli pod opieką Zgromadzenia.
Widziała oddalające się dwa, czy trzy wozy i zapytała co zabierają; powiedziano jej, że były to ciała pozbierane na placu Karuzelu i w dziedzińcu królewskim.
Dopiero dotąd posunięto uprzątanie.
Minęła dziedziniec pałacowy, wielką sień i weszła na schody.

Wtedy to Pitoux, który jako kapitan dowodził strażą wielkiej sieni, zobaczył ją, poznał i poszedł za jej śladem.

ROZDZIAŁ XXXV.
WDOWA.

Niepodobna wyobrazić sobie zniszczenia, jakie przedstawiało Tuilleries. Krew płynęła w pokojach i staczała się, jak kaskada po schodach; kilkanaście trupów zaścielało jeszcze apartamenty. Andrea uczyniła to, co inni, wzięła pochodnię i poszła przeglądać trupa po trupie. I przybliżała się w ten sposób do apartamentów króla i królowej.
Pitoux postępował za nią ciągle.
Tam, jak i w innych pokojach, szukała nadaremnie. Wtedy zatrzymała się, jak gdyby niepewna, co dalej czynić.
Pitoux spostrzegł jej wahanie i przybliżył się ku niej.
— Niestety!... powiedział, domyślam się, czego szuka pani hrabina!...
Andrea obejrzała się.
— Czyby pani hrabina mnie potrzebowała?...
— Pan Pitouxl... rzekła Andrea.
— Do usług pani.
— O!... tak, tak, bardzo pana potrzebuję!...
Poczem zbliżyła się do niego i biorąc obie jego ręce, zapytała:
— Czy nie wiesz, co się stało z hrabią de Charny?...
— Nie, ale mogę pomóc pani w poszukiwaniach.
— Jest ktoś, któryby mógł nam powiedzieć, czy jest żywym, czy zabitym i gdzie się znajduje żywy lub zabity.
— Któż to taki, pani hrabino?... zapytał Pitoux.
— Królowa... szepnęła Andrea.
— Czy pani wie, gdzie jest królowa?...
— W Zgromadzeniu narodowem podobno, a mam jeszcze nadzieję, że hrabia Charny jest tam z nią także.
— O!... tak, tak!... powiedział Pitoux, czepiając się tej nadziei przez wzgląd na biedną wdowę, czy chce pani iść do Zgromadzenia?...
— Może mnie nie wpuszczą...
— Podejmuję się wprowadzić tam panią.
— Chodźmy więc!...
Andrea rzuciła pochodnię, nie troszcząc się, że może zapalić podłogę, a w następstwie całe Tuilleries, ale czemże były Tuilleries wobec jej rozpaczy tak głębokiej, że łez nie znajdowała.
Andrea znała dobrze wnętrze pałacu niegdyś przez nią zamieszkiwanego, trafiła do schodów ukrytych, wiodących do antresol, a z antresol do wielkiej sieni i Pitoux, nie idąc z powrotem przez szereg zakrwawionych pokoi znalazł się znowu kolo wielkiego zegara.
Maniquet pilnował bacznie.
— I cóż twoja hrabina?... zapytał.
— Ma nadzieję znaleźć męża w Zgromadzeniu, tam idziemy.
Poczem dodał pocichu:
— Ponieważ moglibyśmy odnaleźć hrabiego nieżywym przyślij mi do bramy Opactwa czterech tęgich chłopaków, na których mógłbym liczyć, że bronić będą trupa arystokraty, jak gdyby to był trup patrjoty.
— Dobrze, idź z hrabiną!... będziesz miał takich czterech ludzi.
Andrea czekała przy drzwiach ogrodu, gdzie postawiono szyldwacha. Ponieważ Pitoux sam go postawił, szyldwach przepuścił go w tej chwili.
Ogród Tuilleries oświetlony był lampami, poumieszczanemi gdzieniegdzie, po większej części na podstawach posągów. Ponieważ było prawie tak, jak wśród dnia, gorąco i ponieważ zaledwie nocna rosa liście drzew poruszała, światła wznosiły się nieruchomo, podobne do meteorów ognistych i oświecały nietylko odsłonięte części ogrodu, ale i miejsca pod drzewami, gdzie tu i owdzie porozrzucane ciała leżały.
Andrea była tak silnie przekonaną, że tylko w Zgromadzeniu dowiedzieć się będzie mogła o męża, iż szła, nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo.
Doszli do opactwa Umiarkowanych.
Rodzina królewska od godziny opuściła Zgromadzenie i udała się do siebie, czyli mieszkania przyrządzonego jej tymczasowo.
Chcąc dostać się do rodziny królewskiej, trzeba było zwalczyć dwie przeszkody: szyldwachów, czuwających zewnątrz i szlachtę, czuwającą wewnątrz.
Pitoux, kapitan gwardji narodowej, dowodzący strażą w Tuilleries, znał hasło i miał możność przeprowadzenia Andrei aż do przedpokoju szlachty.
Reszta należała do Andrei.
Wiadomo, jaki był rozkład mieszkania zajmowanego przez rodzinę królewską. Opowiedzieliśmy rozpacz królowej, opowiedzieliśmy, jak wchodząc do małego pokoiku z zielonem obiciem, rzuciła się na łóżko, gryząc poduszkę ze łzami i łkaniem.
W istocie kobieta, która traciła tron, wolność a można i życie, traciła tyle, iż można było nie żądać od niej rachunku z rozpaczy, iż można było nie dochodzić, jaka pod brzemieniem tego upadku, żywsza jeszcze boleść wyciskała jej łzy z oczu i łkania z piersi.
Przez poszanowanie dla nieszczęścia w pierwszych chwilach zostawiono królowę samą.
Marja Antonina słyszała, jak się otwierały i zamykały drzwi, wiodące do pokoju króla i nie odwróciła się, gdy usłyszała kroki, zbliżające się do jej łóżka; pozostała z głową ukrytą w poduszkach.
Aż nagle skoczyła, jak gdyby ją wąż w serce ukąsił.
Głos dobrze jej znany wymówił:
— Najjaśniejsza Pani!...
— Andrea.... krzyknęła Marja Antonina, wspierając się na łokciu, czego żądasz odemnie?...
— Żądam, czego Bóg żądał od Kaina, gdy go zapytał: „Kainie, co z bratem uczyniłeś?“
— Kain zabił swego brata, a ja... o! ja byłabym dała nietylko życie, ale dziesięć istnień, gdybym je miała, aby jego ocalić!
Andrea się zachwiała; zimny pot wystąpił jej na czoło; zęby zadzwoniły.
— Został więc zabitym?... zapytała a wysiłkiem.
Królowa popatrzała na nią.
— Czy sądzisz, że ja koronę moją opłakuję?... rzekła.
I, pokazując jej skrwawione nogi, dodała:
— Czy myślisz, że gdyby ta krew mają była, nie zmyłabym jej odddawna?
Andrea pobladła śmiertelnie.
— Więc wiesz, królowo, gdzie jest jego ciało?... szepnęła.
— Niech mi tylko wyjść pozwolą, a poprowadzę cię... odpowiedziała.
— Czekać cię będę na schodach. Najjaśniejsza Pani, rzekła Andrea.
I wyszła.
Pitoux oczekiwał przy drzwiach.
— Panie Pitoux... przemówiła, jedna z przyjaciółek moich chce mnie poprowadzić do miejsca, gdzie jest ciało hrabiego de Charny, jest to jedna z towarzyszek królowej: czy może iść ze mną?
— Dobrze!... odpowiedział Pitoux... lecz tylko pod tym warunkiem, że odprowadzę ją, skąd wyszła.
— Odprowadzisz ją pan, panie Pitoux.
— Dobrze zatem.
Poczem Pitoux zwrócił się do szyldwacha i powiedział:
— Kolego, jedna ze służebnic królowej pójdzie z nami, aby nam pomóc odszukać ciało walecznego oficera, po którym wdową jest ta pani. Odpowiadam za tę kobietę głową moją.
— Wystarcza mi to, kapitanie!
W tejże chwili drzwi przedpokoju się otwarły i królowa z twarzą zasłoniętą ukazała się na progu. Zeszli ze schodów; królowa szła naprzód, Andrea i Pitoux za nią.
Po dwudziesto-siedmio godzinnej sesji, Zgromadzenie opuściło nakoniec salę.
Ta ogromna sala, gdzie tyle hałasu i wypadków zaszło w ciągu dwudziestu siedmiu godzin, była milczącą, pustą i jak grób ciemną.
— Światła!... zawołała królowa.
Pitoux podniósł zagasłą pochodnię, zapalił ją przy latarni i podał królowej, a ta szła znowu dalej. Przechodząc około drzwi w chodowych. Marja-Antonina wskazała drzwi pochodnią.
— Oto drzwi, gdzie został zabitym... rzekła.
Andrea milczała; można ją było wziąć za ducha. Wchodząc na korytarz, królowa opuściła pochodnię ku podłodze.
— Oto krew jego... powiedziała.
Andrea nic nie mówiła.
Królowa poszła prosto do małego gabinetu, otwarła drzwi do niego i oświetlając wnętrze pochodnią:
— A to ciało jego! — rzekła.
— Milcząca ciągle Andrea, weszła do gabinetu, siadła na podłodze i z wysileniem oparła na swoich kolanach głowę Oliviera.
— Dziękuję pani!... szepnęła, nie żądam już nic więcej od ciebie.
— Ale ja... rzekła królowa, mam jeszcze prosić cię o coś.
— Mów pani.
— Czy mi przebaczysz?
Nastąpiła chwila milczenia, jak gdyby się Andrea wahała.
— Tak, odrzekła nakoniec... bo jutro będę już przy nim!
Królowa wyciągnęła z zanadrza złote nożyczki, które tam ukryła, jak się ukrywa sztylet, by go użyć za broń przeciwko sobie w niebezpieczeństwie.
— A zatem... powiedziała prawie błagalnie, podając Andrei nożyczki.
Andrea wzięła je, odcięła pukiel włosów z głowy zabitego, poczem oddała królowej pukiel i nożyczki.
Marja-Antonina schwyciła rękę Andrei i przycisnęła do niej usta.
Andrea krzyknęła i wyrwała rękę, jak gdyby usta Marji-Antoniny były rozpalonem żelazem.
— O!... szepnęła królowa, rzucając ostatnie wejrzenie na trupa, kto może powiedzieć, która z nas dwóch więcej go kochała?...
— O mój ukochany Olivierze!... szepnęła znów Andrea... mam nadzieję, iż teraz wiesz przynajmniej, że to ja kochałam cię więcej!
Królowa wracała już do swego pokoju, zostawiwszy Andreę z ciałem męża, na które, przez małe okratowane okienko, rzucał światło słaby promień księżyca.
Pitoux, nie wiedząc z kim ma do czynienia, odprowadził Marję-Antoninę, poczem uwolniony z odpowiedzialności wobec szyldwacha, wyszedł na taras, by zobaczyć, czy czterej ludzie, o których prosił Dezyderjusza Maniquet, byli już na miejscu.
Czekali już.
— Chodźcie!... powiedział Pitoux.
Weszli.
Pitoux, świecąc sobie pochodnią, odebraną z rąk królowej, poprowadził ich do gabinetu, gdzie Andrea siedziała wpatrzona w bladą, lecz piękną zawsze twarz swego małżonka.
Ujrzawszy światło pochodni, hrabina podniosła oczy.
— Czego chcecie... zapytała, jak gdyby lękając się, by nieznajomi nie przyszli zabrać zwłok ukochanych.
— Przyszliśmy... odpowiedział Pitoux, po zwłoki hrabiego de Charny, by je zanieść na ulicę Coq-Héron.
— Czy przysięgasz mi, że tam je zaniosą?... zapytała Andrea.
Pitoux podniósł rękę nad trupem z godnością, jakiej trudno się było po nim spodziewać.
— Przysięgam!... powiedział.
— A więc, dzięki ci... Będę w ostatniej mojej chwili prosiła Boga, by oszczędził tobie i twoim boleści, jakiemi mnie obarcza...

Żegnając Pitoux, hrabina poprosiła go jeszcze, aby zawiadomił doktora Gilberta, iż oczekiwać go będzie nazajutrz o ósmej zrana.

ROZDZIAŁ XXXIV.
CZEGO ANDREA CHCIAŁA OD GILBERTA.

Nazajutrz punkt o ósmej, Gilbert kołatał do drzwi małego pałacyku przy ulicy Coq-Héron.
Wezwany do Andrei, przez kapitana Pitoux, Gilbert mocno zdziwiony, kazał sobie opowiedzieć ze wszelkiemi szczegółami wypadki dnia wczorajszego. Poczem rozmyślał długo.
Rano, na wyjściu, przywołał Anioła Pitoux, poprosił go, aby poszedł po Sebastjana do księdza Beradiera i odprowadził go na ulicę Coq-Héron.
Tam Pitoux czekać miał przy drzwiach na Gilberta.
Stary odźwierny został, jak się zdaje, uprzedzony o wizycie doktora, bo wprowadził go odrazu do salonu, który poprzedzał sypialnię.
Andrea czekała, ubrana cała czarno.
Widocznem było, że ani spała, ani płakała od dnia wczorajszego.
Twarz miała bardzo bladą, oko zupełnie suche.
Nigdy rysy je twarzy, wyrażające zawsze silną, aż do uporu wolę, nie przedstawiały się tak stanowczo.
Gilbert, lekarz-filozof, zrozumiał to na pierwszy rzut oka.
Skłonił się i czekał.
— Kazałam cię prosić, panie Gilbert... przemówiła Andrea.
— I jak pani widzi... odpowiedział doktór, stawiłem się punktualnie na wezwanie.
— Kazałam prosić pana, nie zaś kogo innego, bo chciałam, aby ten, od którego żądać będę pewnej usługi, nie miał mi prawa jej odmówić.
— Ma pani prawo żądać wszystkiego odemnie, nawet mego życia.
Andrea gorzko się uśmiechnęła.
— Życie pańskie jest tak drogie dla ludzkości, że szczerze prosić będę Boga, aby ci je zachował na lata długie i szczęśliwe. Przyznaj pan jednak, o ile twoje życie jest szczęśliwem, bywają życia inne, które zdają się podlegać jakiejś nieszczęśliwej gwieździe.
Gilbert milczał.
— Moje, naprzykład... powiedziała znów Andrea po chwili, co pan powiesz o niem?...
Gdy Gilbert spuścił oczy i nie odpowiadał:
— Pozwól mi je przypomnieć sobie w dwóch słowach, rzekła... Bądź spokojnym, żadnych wymówek!...
Gilbert zrobił poruszenie, które zdawało się mówić:
— Słucham.
— Urodziłam się ubogą, ojciec mój zrujnowanym był przed mojem przyjściem na świat. Młodość upłynęła mi smutno i samotnie; znałeś pan mego ojca i wiesz lepiej, niż ktokolwiek, jaką była miara jego dla mnie czułości... Dwaj ludzie, z których jeden powinien mi był być nieznanym, a drugi... obcym, mieli na moje życie wpływ tajemniczy i zgubny. Wola moja nie miała żadnego w tem udziału: jeden rozporządził moją duszą, drugi wziął moje ciało. Zostałam matką, nie domyślając się, że przestałam być dziewicą...
O mało, że nie utraciłam z tego powodu przywiązania mego brata, jedynej istoty, która mnie kochała.
Jedyną moją pociechą była myśl, że jako matka, kochaną będę przez moje dziecię; to dziecię porwane mi zostało w godzinę po przyjściu na świat. Zostałam żoną bez męża, matką bez dziecięcia!...
Pocieszała mnie przyjaźń królowej.
Przypadek pewnego dnia, umieścił w tym samym powozie, którym obieśmy jechały, człowieka młodego, pięknego, odważnego; przeznaczenie zrządziło, że ja, która nigdy nie znałam miłości, pokochałam go duszą całą.
On kochał królowę!...
Zostałam powiernicą tej miłości. Zdaje mi się, że kochałeś pan, nie będąc kochanym, panie Gilbert, możesz więc pojąć co cierpiałam.
Nie dość na tem. Pewnego dnia królowa odezwała się do mnie: „Andreo, ocal mi życie... ocal mi więcej, niż życie; ocal mi honor!...“ I trzeba było zostać żoną człowieka, którego kochałam od lat trzech, ale któremu byłam zupełnie.
Zostałam jego żoną.
Pięć lat mieszkałam z tym człowiekiem, napozór zimna, jak głaz, ale palona ogniem wewnętrznym, niby posąg z pałającem sercem!... Powiedz, doktorze!... czy pojmujesz, ile moje serce wycierpiało?...
Pewnego dnia nakoniec doznałam niewypowiedzianych rozkoszy!... moje poświęcenie i zaparcie się moje, wzruszyło tego człowieka. Od siedmiu lat kochałam go, nie zdradziwszy się nawet wejrzeniem, aż drżący, przyszedł, upadł mi do nóg i powiedział: „Wiem wszystko i kocham cię!...“
Pan Bóg, chcąc mię nagrodzić, pozwolił mi jednocześnie odnaleźć moje dziecię!... Rok upłynął, jak dzień jeden, jak godzina, jak minuta. Rok ten był dla mnie życiem całem.
Cztery dni temu, piorun uderzył we mnie.
Honor jego nakazywał mu wracać do Paryża, aby tam umrzeć. Nie czyniłam mu żadnych uwag, nie wylałam ani jednej łzy; pojechałam z nim razem.
Opuścił mnie, zaledwie stanęliśmy na miejscu.
I zaraz tej samej nocy odnalazłam go nieżywym!... Jest tam... w tym pokoju...
Czy pan myślisz, że to zuchwałość z mej strony, iż po takiem życiu pragnę spocząć z nim razem w jednym grobie, czy sądzisz, że można mi odmówić tego, o co cię prosić zamyślam?...
Jesteś lekarzem sławnym, panie Gilbert, jesteś uczonym chemikiem... zawiniłeś wiele względem mnie... masz wiele do odpokutowania... Daj mi otóż truciznę pewną, działającą szybko, a przebaczę ci, i umrę z sercem, przepełnionem wdzięcznością dla ciebie...
— Pani!... zawołał Gilbert, życie twoje, jak powiedziałaś, ciężką było próbą i tę próbę, przyznać trzeba, zniosłaś jak męczennica, szlachetnie i z poddaniem!...
Andrea poruszyła lekko głową, co miało znaczyć:
— Czekam.
— W tej chwili mówisz do swego kata: „uczyniłeś życie moje okropnem, daj mi śmierć słodką“. Masz pani prawo tak mówić i dodajesz słusznie: „Uczynisz to, czego żądam, bo nie masz prawa mi nic odmawiać...“
— A więc, panie?...
— Czy żądasz pani koniecznie trucizny?...
— Błagam cię o nią, mój przyjacielu.
— Czy życie stało się pani tak ciężkiem, że niepodobna ci dźwigać go dalej?...
— Śmierć jest najpożądańszą łaską, jakiej oczekuję od ludzi, jest największem dobrodziejstwem, jakiem Bóg mnie obdarzyć może.
— Za dziesięć minut będziesz pani miała to, czego żądasz... odpowiedział Gilbert.
Skłonił się i w tył cofnął.
Andrea podała mu rękę.
— O!... zawołała... w tej jednej chwili czynisz mi więcej dobrego, niżeliś przez całe życie złego mi wyrządził!... Bądź błogosławiony, Gilbercie!...
Gilbert wyszedł.
Za bramą zastał Sebastjana i Anioła Pitoux, czekających w dorożce.
— Sebastjanie... powiedział, wyciągając ukrytą na piersiach małą flaszeczkę, zawieszoną na złotym łańcuszku, z płynem koloru opalowego, dasz to ode mnie hrabinie de Charny.
— Jak długo mogę pozostać u niej, mój ojcze?...
— Jak długo zechcesz...
— A gdzie cię znajdę?...
— Czekam tu na ciebie.
Młody człowiek wziął flakonik i wszedł do pałacyku.
Po kwadransie wyszedł.
Gilbert zmierzył go szybkim rzutem oka; odnosił flaszeczkę nietkniętą.
— Cóż powiedziała?... zapytał.
— Powiedziała: „O! nie... z twojej ręki nie wezmę tego, moje dziecię!“
— Cóż potem uczyniła?
— Zapłakała.
— Jest więc ocaloną!... powiedział Gilbert. Chodź, moje dziecię!
I ucałował Sebastjana, może czulej, aniżeli kiedykolwiek.
Ale Gilbert zapomniał o Maracie.

W tydzień później dowiedział się, że hrabina de Charny została aresztowaną i odprowadzoną do więzienia.

ROZDZIAŁ XXVII.
WIĘZIENIE W TEMPLE.

Nim pójdziemy za Andreą do więzienia, gdzie miała być zamkniętą, jako podejrzana, idźmy za królową, którą tam, jako winną, odprowadzono.
Zaznaczyliśmy już poprzednio sprzeczność, w jakiej stanęło Zgromadzenie z gminą Paryską.
Zgromadzenie prawodawcze, jak wszystkie zgromadzenia konstytucyjne, nie postępowało zgodnie z jednostkami; popchnęło lud na drogę 10-go Sierpnia, a potem w tyle pozostało.
Sekcje zaimprowizowały słynną radę gminną, i ta właśnie rada stworzyła 10-ty sierpnia, potępiany przez Zgromadzenie. Dowodzi tego fakt, że król przeciwko Gminie szukał schronienia w Zgromadzeniu.
Zgromadzenie dało schronienie królowi; Gmina chciałaby go była pochwycić w Tuileries, i udusić pomiędzy dwoma materacami, wraz z królową i delfinem, wraz z wilczycą i z wilczkiem, jak się wyrażała.
Zgromadzenie nie dopuściło spełnienia tego zamiaru, który jakkolwiek haniebny, byłby może większe uprzedził nieszczęście...
Zgromadzenie zatem, opiekując się królem, krolową, delfinem, a nawet dworem, było Zgromadzeniem monarchicznem; Zgromadzenie rozporządzające, ażeby król mieszkał w Luxemburgu, to jest w pałacu, było także monarchicznem.
Prawda, że jak we wszystkiem, tak i w monarchizmie, bardzo różne są stopnie; prawda, że to, co było monarchicznem w oczach Gminy, a nawet Zgromadzenia, było rewolucyjnem dla innych.
Gmina zaczęła oskarżać Zgromadzenie, że jest monarchicznem; potem Robespierre zaczął wychylać z ukrycia głowę swą spłaszczoną, spiczastą, jadowitą, aby rzucić jakie oszczerstwo.
Robespierre rozpuszczał wtedy wieści, że stronnictwo silne, to jest Żyronda, ofiaruje tron księciu Brunszwickiemu. Żyronda, pierwsza wydała okrzyk: „Do broni“! było to pierwsze ramię, które ofiarowało się bronić Francję!
Gmina rewolucyjna, aby dojść do dyktatury, musiała stawiać przeszkody wszystkiemu, co robiło Zgromadzenie monarchiczne.
Zgromadzenie udzieliło królowi Lusemburg na mieszkanie. Gmina oświadczyła, że nie odpowiada za króla, jeżeli zamieszka w Luxemburgu, zapewniając, że piwnice jego łączą się z katakumbami.
Zgromadzenie nie chciało zerwać z Gminą dla takiej drobnostki; zostawiło jej zatem wybór miejsca zamieszkania królewskiego.
Gmina wybrała Temple.
Czy miejscowość dobrze została wyszukaną?...
Temple nie jest, jak Luxemburg, pałacem, którego piwnice łączą się z katakumbami, a mury na płaszczyźnie tworzą kąt ostry z Tuillieres i ratuszem; nie... jest to więzienie pod okiem Gminy, która za wyciągnięciem ręki zamyka i otwiera drzwi jego; Temple, to stary budynek odosobniony, to stara wieża niska, mocna, ciemna, ponura.
Jakim sposobem ta stara wieża pozostała w tej dzielnicy ludnej, czarna i smutna, jak sowa na świetle słonecznem?...
Gmina zadecydowała, że w Temple mieszkać będzie król i jego rodzina.
Czy było w tem jakie wyrachowanie? Nie, był to przypaek, przeznaczenie, powiedzielibyśmy zrządzenie Opatrzności, gdyby wyrażenie to nie było zbyt okrutne.
Dnia 13-go wieczorem, król, królowa, księżna Elżbieta, panie de Lamballe i de Tourzel, pan de Chamilly, kamerdyner królewski i pan Hue kamerdyner delfina, przeniesieni zostali do Temple.
Gmina tak śpieszyła z przeprowadzeniem króla do nowej jego rezydencji, że wieża nie była jeszcze gotową.
Rodzina Ludwika XVI wprowadzoną została do tej części gmachu, którą zamieszkiwał niegdyś hrabia d’Artois, gdy przyjeżdżał do Paryża.
Cały Paryż radował się mocno z tego powodu. Wprawdzie trzy tysiące pięćset obywateli poległo, ale król, ale przyjaciel cudzoziemców, ale wielki nieprzyjaciel rewolucji, ale sprzymierzeniec szlachty i księży, król, król został uwięzionym. Wszystkie domy naokoło Temple zostały iluminowane. Lampy postawiono nawet w złomach muru wieży.
Gdy Ludwik XVI wysiadł z powozu, zobaczył Santerra, na koniu o dziesięć kroków od drzwiczek. Dwa, urzędnicy municypalni czekali w kapeluszach na głowie.
— Wejdź pan! oświadczyli.
Król wszedł i myląc się naturalnie co do znaczenia swojej przyszłej rezydencji, chciał zwiedzić pokoje pałacu.
Urzędnicy uśmiechnęli się do siebie, i nie powiedziawszy nic, że to oglądanie zupełnie jest niepotrzebne, pozwolili mu zwiedzić Temple, pokój za pokojem.
Król rozporządzał swoim apartamentem, a urzędnicy cieszyli się z pomyłki, która miała się w gorycz zamienić.
O dziesiątej podano wieczerzę. Podczas wieczerzy Manuel stał przy królu; nie był to już sługa, gotów na usługi: był to dozorca więzienia, strażnik, pan!
Przypuśćmy, że wydane były dwa razem sprzeczne rozkazy, jeden przez króla, drugi przez Manuela; w takim razie wypełniano rozkaz Manuela.
I tutaj zaczęła się właściwa niewola.
O dziesiątej wszyscy zebrani byli w sali jadalnej pałacu; o jedenastej w salonie głównym.
Król jest jeszcze królem, a przynajmniej tak mu się zdaje. Nie wie nic, co się dzieje, O jedenastej jeden z komisarzów przyszedł wydać rozkaz dwom kamerdynerom: Hue i Chamilly, aby udali się za nim i zabrali trochę bielizny, którą mieli.
— Gdzież iść mamy? zapytali.
— Do nocnej rezydencji waszych panów, odpowiedział komisarz, pałac jest tylko rezydencją dzienną.
U drzwi pałacu spotkano znów urzędnika municypalnego. Szedł on naprzód z latarnią. Postępowali za nim.
Przy slabem świetle owej latarni i gasnącej już iluminacji, pan Hue starał się rozpoznać przyszłe mieszkanie króla, lecz widział tylko ciemną kopułę wieży, wznoszącą się w powietrzu jak olbrzym z granitu, z koroną ognistą na czole.
— Boże! zawołał zatrzymując się, czyżbyś pan nas do tej wieży prowadzi?
— Właśnie!... odpowiedział urzędnik municypalny, czas pałaców przeminął.
W tej chwili człowiek niosący latarnię, potknął się o pierwszy stopień krętych schodów.
Kamerdyner chciał się zatrzymać na pierwszem piętrze, ale człowiek z latarnią szedł dalej.
Nakoniec zatrzymał się na drugiem piętrze, wszedł w korytarz z prawej strony schodów, i otworzył pokój położony z prawej strony korytarza.
Jedno tylko okno oświecało tę izbę; trzy czy cztery stołki, stół i stare łóżko składało całe umeblowanie.
— Tutaj będzie sypiał twój pan!...
Powiedziawszy to, człowiek z latarnią rzucił na krzesło kołdrę i parę prześcieradeł, zapalił dwie świece, stojące na kominku i odszedł, zostawiając obydwóch kamerdynerów.
Poszedł szykować mieszkanie na pierwszem piętrze dla królowej.
Panowie Hue i Chamilly spojrzeli po sobie zdumieni. Mieli jeszcze przed pełnemi łez oczyma wspaniałe apartamenta królewskie, nie było to zatem nawet więzienie, do którego wtrącano króla; zamykano go w nędznej dziurze.
Przejrzeli pokój.
Łóżko stało w alkowie bez firanek; mata upleciona z łoziny, zawieszona na ścianie, stanowiła zabezpieczenie przeciwko robactwu.
Nie zrazili się tem biedni słudzy i zaczęli, o ile się dało, porządkować pokój i łóżko.
Gdy jeden z nich zamiatał, a drugi ścierał kurz, nadszedł Ludwik XVI.
— Oh! Najjaśniejszy Panie!... zawołali jednogłośnie, oto co za podłość!
Król nic nie odpowiedział, rzucił tylko wzrokiem dokoła. Ponieważ na ścianach wisiały malowidła, a niektóre z nich były nieprzyzwoite, pozrzucał je.
— Nie chcę, aby moja córka patrzyła na podobne plugastwa, powiedział.
Gdy mu posłano łóżko, położył się i zasnął tak spokojnie, jak gdyby w Tuileries; może nawet spokojniej.
Gdyby mu w tej chwili dano trzydzieści tysięcy liwrów dochodu, wiejski domek z kuźnią, bibljotekę, kaplicę, w której mógłby mszy słuchać, kapelana, któryby ją odprawiał, park dziesięciomorgowy, gdzie mógłby żyć zdala od wszelkich intryg, wraz z królową, delfinem, księżniczką, czyli z żoną swoją i dziećmi, byłby najszczęśliwszym człowiekiem z całego królestwa.
Inaczej było z królową.
Jeżeli dumna lwica nie ryknęła na widok swojej klatki, to dlatego tylko, że boleść straszna, jaka wrzała w głębi jej duszy, robiła ją ślepą i nieczułą na wszystko, co ją otaczało.
Mieszkanie składało się z czterech pokoi: przedpokój zamieszkała pani da Lamballe, pierwszy pokój zajęła królowa, gabinet ustąpiono pani Tourzel, w ostatnim pokoju ulokowano księżnę Elżbietę i dwoje dzieci.
Wszystko tu było trochę czystsze, niż u króla. Zresztą, Manuel jak gdyby wstydził się podejścia, jakiego dopuszczono się względem króla i kazał powiedzieć, że budowniczy Gminy, obywatel Palloy, ten sam, któremu było zlecone zburzenie Bastylji, przyjdzie, ażeby się porozumieć z Ludwikiem XVI o urządzenie mieszkania rodziny królewskiej tak wygodnie, jak tylko będzie można.
W tej chwili, gdy Andrea składa do grobu ukochanego swego męża, gdy Manuel instaluje w Temple króla i jego rodzinę, rzućmy wzrokiem wewnątrz Ratusza i przypatrzmy się władzy, która nastąpiła po rządzie Baillych i Lafayettów, a która zmierzała do tego, aby zajmując miejsce Zgromadzenia Prawodawczego, opanować dyktaturę.
Przypatrzmy się ludziom, a oni nam wytłómaczą czyny. Dziesiątego sierpnia wieczorem, kiedy wszystko było skończone, kiedy ustał huk dział i ucichły strzały ręcznej broni, gromada ludzi pijanych i obdartych wniosła na rękach i złożyła pośród Gminy człowieka ciemności, puszczyka z powiekami ustawicznie mrugającemi, proroka motłochu Marata. Raczył on pozwolić się tam zanieść; nie było się już czego obawiać, zwycięstwo było stanowcze: wilki, sępy, kruki zaleć miały pola.
Motłoch nazwał go zwycięzcą 10-go sierpnia, choć dopiero co wychylił głowę ze swojego lochu!
Laurem go uwieńczyli; a on, jak Cezar, dobrodusznie zachował wieniec na swem czole.
Obywatele sankiuloci, jak to już powiedzieliśmy, rzucili pośród Gminy bożka Marata.
W ten sposób rzucono niegdyś Wulkana, na radę pomiędzy bogów.
Na widok Wulkana, bogowie się roześmieli; na widok Marata, jedni także się śmieli, inni uczuli wstręt, albo dreszcz.
Dreszcz był najbardziej usprawiedliwiony.
Marat nie należał do składu Gminy, nie był jej członkiem, poprostu przyniesiono go do niej.
I pozostał.
Urządzono dla niego i to dla niego wyłącznie, lożę dziennikarską; ale dziennikarz bynajmniej nie był pod ręką Gminy, to Gmina, przeciwnie, była pod szponami Marata.
Jak w dramacie wielkiego Wiktora Hugo, Angelo choć jest nad Padwą, czuję nad sobą Wenecję, tak samo Gmina paryska, choć była nad Zgromadzeniem, czuła nad sobą Marata.
Patrzcie, jak ta butna Gmina, której słucha Zgromadzenie, posłuszną jest teraz Maratowi! Patrzcie, jakie wydała postanowienie:
Wszystkie drukarnie trucicieli rojalistycznych zostają skonfiskowane i oddane drukarzom patrjotom“.
Marat już od rana to postanowienie wykonywa. Idzie do drukarni królewskiej, każe przenieść jednę prasę do siebie i zabiera do worków wszystkie czcionki, które mu się podobają. Alboż nie jest on pierwszym z drukarzy patrjotycznych?
Zgromadzenie przelękło się morderstw 10-go sierpnia i nie miało siły ich powstrzymać; mordowano też na jego dziedzińcu, na korytarzach, pod jego drzwiami.
Danton wtedy powiedział:
— Tam, gdzie się zaczyna wymiar sprawiedliwości, powinny ustać zemsty prywatne. Ja przyjmuję na siebie odpowiedzialność wobec Zgromadzenia i bronić będę ludzi, pozostających w jego obrębie; ja pójdę na ich czele i ja za nich odpowiem!
Danton powiedział to wprzód, nim Marat zjawił się w Gminie. Od chwili, gdy Marat zasiadł na radzie Gminy, Danton już za nic nie ręczył.
Wobec węża, lew jął się wykrętów: zaczął przemieniać się w lisa.
Lacroix. dawny oficer deputowany, istny atleta, jedno ze stu ramion Dantona, wszedł na trybunę i zażądał, aby gwardja narodowa — to jest Santerre, człowiek, któremu nawet rojaliści przyznali pod surową powierzchownością, serce litościwe, aby gwardja narodowa utworzyła sąd wojenny, któryby sądził zkolei Szwajcarów, oficerów i żołnierzy.
Myśl Lacroiz, czyli raczej Dantona, była mianowicie taka:
Sąd wojenny wybrany zostanie z ludzi, którzy się bili; ci, co się bili, są ludźmi odważnymi, a ludzie odważni umieją cenić i szanować męstwo. Zresztą, już przez to samo, że byli zwycięzcami, wstręt mieliby skazywać na śmierć zwyciężonych.
Sąd wojenny wybrany z pomiędzy sprzymierzonych bretońskich i marsylczyków, wreszcie z pomiędzy zwycięzców, był więc ocaleniem dla więźniów, a że był on łaską, najlepszy dowód, iż Gmina go odrzuciła.
Marat rzeź wolał, bo przez nią prędzej wszystko się skończy. Żądał głów i jeszcze głów!
Żądania owe, zamiast zmniejszać się, coraz się powiększały; z początku żądał pięćdziesiąt tysięcy głów, potem sto tysięcy, później znowu dwa kroć sto tysięcy; wreszcie dwa kroć siedmdziesiąt trzy tysiące!
Skądże taka dziwaczna liczba?
Sam nie umiałby tego wytłómaczyć.
Żądał rzezi i to mu wystarczało.
Noga też Dantona nie postała już w Gminie.
Co czyni Gmina? Ano wysyła deputaaję do Zgromadzenia.
Dnia 16-go trzy deputacje kolejno tam się udają.
Dnia 17-go nowa deputacja przybywa.
— Lud niecierpliwi się... powiada ona, bo nie jest pomszczony. Drżyjcie! aby sam sobie nie wymierzył sprawiedliwości. Dziś o północy zadzwonią na alarm. Trzeba ustanowić trybunał kryminalny w Tuileries i w każdej sekcji sędziego. Ludwik XVI i Antonina chcieli krwi; niech widzą, jak popłynie krew ich popleczników!
To zuchwalstwo, ten nacisk, oburza do żywego dwóch ludzi: jakobina Chaudieu, i dantonistę Thuriota.
— Ci, którzy przyszli żądać morderstw, powiada Chaudieu, nie są przyjaciółmi ludu; to tylko jego pochlebcy. Chcą inkwizycji, ale ja będę się temu opierał choćby kosztem mego życia!
Po petycjach następują groźby.
Z kolei przychodzą sekcjoniści i mówią:
— Jeżeli w ciągu dwóch lub trzech godzin, przewodniczący w sądzie przysięgłych, nie będzie zamianowany — i jeżeli sądy nie zaczną działać, wielkie nieszczęścia spadną na Paryż!
Zgromadzenie uległo tej ostatniej pogróżce i uchwaliło utworzenie trybunału nadzwyczajnego.
17-go żądanie było przedstawione.
19-go trybunał był już ustanowiony.
20-go trybunał zaczął być czynnym i skazał na śmierć jednego rojalistę.
21-go wieczorem skazany dnia poprzedniego ścięty został przy świetle pochodni na placu Karuzelu. Wrażenie tej pierwszej egzekucji było straszne, tak, straszne, że sam nawet kat znieść go nie mógł.
W chwili gdy pokazywał ludowi głowę tego pierwszego skazańca, który miał otworzyć tak szeroką drogę wozem pogrzebowym, sam kat wydał okrzyk, upuścił na bruk głowę i upadł.

Pomocnicy go podnieśli; ale już nie żył...

ROZDZIAŁ XXXVIII.
NOWY ZWROT.

17-go sierpnia Lafayette w proklamacji wzywa armję, aby szła na Paryż, przywróciła konstytucję i zmazała 10-ty sierpnia. Lafayette, człowiek prawy, stracił głowę jak i inni; to, co chciał uczynić, było wprost sprowadzeniem Prusaków i Austrjaków na Paryż.
Armja odepchnęła go instynktownie, tak samo jak w osiem miesięcy później odepchnęła Dumourieza. Historja byłaby zjednoczyła nazwiska tych dwóch ludzi, związałaby je z sobą, gdyby Lafayette, niecierpiany przez królowę, nie miał szczęścia zostać aresztowanym przez Austrjaków i wysłanym do Ołomuńca. Niewola dała zapomnieć o ucieczce.
18-go Lafayette przeszedł granicę. 21-go ci nieprzyjaciele Francji, owi sprzymierzeńcy monarchji. przeciw którym wymierzony był 10-ty sierpnia i przeciw którym będzie skierowany 2-gi września, Austrjacy, których Marja Antonina wzywała na pomoc owej widnej nocy, gdy księżyc przeciskając się przez szyby sypialnego pokoju, oświecał jej łóżko. Austrjacy zajęli Longwy, które poddało się po dwudziesto-cztero-godzinnem bombardowaniu.
W przeddzień poddania się, na drugim końcu Francji powstała Wandea; Składanie przysięgi nakazane duchownym, stało się powodem zaburzeń. Ażeby przeszkodzić tym wypadkom, Zgromadzenie zamianowało Dumourieza dowódcą armii Wschodniej, i ogłosiło rozkaz uwięzienia Lafayette. Postanowiło też, że skoro tylko miasto Longwy powróci pod władzę narodu francuskiego — wszystkie domy z wyjątkiem domów narodowych będą zburzone i zrównane z ziemią; wreszcie wydało prawo, skazujące na wygnanie z kraju każdego duchownego, nie składającego przysięgi; upoważniało ono do rewizyj domów, konfiskowało i wystawiało na sprzedaż dobra emigrantów.
Prze ten czas, cóż robiła Gmina? Jużeśmy powiedzieli kto był jej wyrocznią: był nim Marat.
Patrzcie więc o czem marzy Gmina; o! będziemy niebawem obecni spełnieniu tego marzenia. Czegóż żąda?... Chce ażeby więźniowie z Orleanu zostali sprowadzeni do Paryża i tu ponieśli karę śmierci.
Ależ więźniowie z Orleanu nie są osądzeni! Bądźcie spokojni, jest to formalność, bez której obejdzie się Gmina. Zresztą, dopomoże jej uroczystość z 10-go sierpnia.
Sergent, artysta jej, będzie zarazem mistrzem ceremonji; on już ułożył a scenę: procesję ojczyzny w niebezpieczeństwie i wiecie jak mu się udało. Tym razem, Sergent przewyższy samego siebie.
Idzie o to, aby żałobą, zemstą, boleścią napełnić dusze tych wszystkich, którzy stracili 10-go sierpnia jaką drogą istotę.
Dla przeciwstawienia gilotynie, która jest czynna na placu Karuzeli, wznosi on w Tuilieries wspaniałą piramidę, pokrytą czarnym kirem, a na każdym z jej boków przypomniane są rzezie, zarzucane rojalistom: w Nancy, w Nimes, w Montauban i na polu Marsowem.
Było to w niedzielę wieczorem. 27-go sierpnia, w pięć dni po powstaniu wandejskiem, zorganizowanem przez księży w cztery dni po wzięciu Longwy, które zajął generał Clefrayt w imieniu Ludwika XVI; procesja pokutnicza rozpoczęła swój pochód, korzystając z tajemniczej powagi, jaką ciemność każdą rzecz otacza.
Najpierw śród kłębów dymu, unoszącego się z zapalonych kadzideł, na całej drodze, którą iść miano, postępowały wdowy i sieroty z 10-go sierpnia. Później następowały olbrzymie karawany żałobne, mające przypominać owe wozy, co 10-go sierpnia wyjechały były na przedmieścia, jęcząc pod ciężarem trupów, dalej pokazywały się sztandary żałoby i zemsty, jakby żądające śmierci za śmierć, dalej Prawo, statua kolosalna, uzbrojona mieczem, dalej kroczyli sędziowie trybunału, a na ich czele szedł trybunał rewolucyjny z dnia 10-go sierpnia, ten sam, który się usprawiedliwiał a tego, że tylko jednę na dzień ścina głowę.
Dalszy orszak tworzyła Gmina, krwawa matka tego trybunału, prowadząc w swoich szeregach posąg Wolności, tych samych rozmiarów, co statua Prawa, wreszcie Zgromadzenie Narodowe niosło wieńce obywatelskie, hołd dla umarłych, a!e niedostateczną pociechę dla żyjących. Wszystko to postępowało wspaniałe, przy odgłosie ponurych śpiewów Cheniera, przy poważnej muzyce Gosseca i szło krokiem pewnym.
Noc z dnia 27-go na 28-my sierpnia ubiegła na tej ceremonii pokutniczej, na tej uroczystości pogrzebowej, podczas której lud pięściami wygrażał pustym Tuilerjom.
Wkrótce wieść zaczęła się szerzyć między ludem o połączeniu się armji pruskiej z austrjacką i o wzięciu Longwy przez generała Clerfayet.
Przewidywano wzięcia Paryża. Dochodziły wieści z prowincji:
„Jazda austrjacka w okolicach Sarrelouis uprowadziła mera patrjotę i znanych republikanów. Ułani, pochwyciwszy urzędników wiejskich, obcięli im uszy i przybili je im na czole“.
Jeżeli takich czynów dopuszczano się w bezbronnej prowincji cóż będzie się działo z rewolucyjnym Paryżem? Co z nim zrobią, nie było już tajemnicą. Miasto pójdzie w gruzy, a ludzie... gdzie kto będzie mógł.
A tymczasem król spiskuje z nieprzyjacielem, i z Temple, gdzie go zamknięto, koresponduje z prusakami i austrjakami; szlachta idzie przeciw ludowi, pod przywództwem książąt; księża buntują.
Z głębi więzień, gdzie ich zamknięto, rojaliści klaszczą w ręce na wiadomość o klęskach Francji; wiadomość o prusakach w Longwy wywołała okrzyki radości w Temple i w Opactwie.
Danton wstępuje na trybunę w Zgromadzeniu, wstrząsa swoją lwią grzywą i wyciąga silną rękę, która 10-go sierpnia skruszyła drzwi w Tuileries.

— Trzeba zapału w całym narodzie, aby odeprzeć nieprzyjaciół — powiada. Dotąd mieliśmy tylko wojnę udaną; odtąd mowy nie powinno być o tak nędznej igraszce. Potrzeba, aby wszystek lud powstał i z całą siłą rzucił się na nieprzyjaciela; potrzeba też uwięzić wszystkich spiskujących i przeszkodzić im, aby nam nie szkodzili. I Danton żądał pospolitego ruszenia, rewizji domów i kary śmierci na każdego, ktoby śmiał przeszkadzać czynnościom rządu, tymczasowego. Otrzymał wszystko, czego żądał.

ROZDZIAŁ XXXIX.
W PRZEDDZIEŃ 2-go WRZEŚNIA.

— Gdy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie, powiedział Danton 28-go sierpnia, wszystko należy do ojczyzny.
Dnia 29-go, o godzinie czwartej po południu, zabębniono na alarm. Sklepy pozamykano; każda ulica została otoczona i zajęta przez pluton z sześćdziesięciu ludzi. Rogatek strzeżono; strzeżono rzeki.
O pierwszej w nocy zaczęto rewizję po wszystkich damach. Komisarze sekcyj kołatali do wszystkich drzwi mieszkań, w imieniu prawa i otwierano im mieszkania; odbijali drzwi w mieszkaniach, które nie były zajęte. Pochwycono dwa tysiące strzelb; aresztowano trzy tysiące osób.
Potrzeba było przestraszyć i przestraszano.
Dodajmy, że działo się to w czasie, kiedy Gmina zawyrokowała: Iż każdy sprzedający złoto, śmiercią karany będzie.
Widzimy Gminę wciskającą się w prawa Zgromadzenia: skazywała na karę śmierci, nadała Chaumettowi prawo otwierania więzień i wypuszczania więźniów: przywłaszczyła sobie prawo łaski. Zgromadzenie, czując, że ma poparcie zadekretowało, że w przeciągu dwudziestu czterech godzin nowa Gmina będzie mianowana przez sekcje.
Rozporządzenie to zostało wydane 30-go sierpnia, o piątej wieczorem.
Liczmy godziny, bo od tej chwili zbliżamy się do rzezi 2-go września, bo każda odtąd minuta posuwa nas o krok naprzód do krwawej bogini z powykręcanemi rękami, z potarganemi włosami i obłąkanym wyrokiem — do bogini, którą nazywają Grozą.
Zgromadzenie z resztek obawy dla swej strasznej nieprzyjaciółki, ogłosiło, rozwiązując Gminę, iż ta dobrze się zasłużyła ojczyźnie. Było to nielogicznem. Gmina pozwoliła się pochwalić, ale nie dała się wypędzić. Marat, jako amator, Robespierre, jako członek Gminy zabrali głos. Marat żądał wyrżnięcia Zgromadzenia narodowego; nie było w tem nic nadzwyczajnego, przywyknięto już do podobnych wniosków jego.
Ale Robespierre, przezorny i podstępny, Robespierre, donosiciel niepochwytny, żądał, aby wzięto się do broni, aby wystąpiono zaczepnie. Robespierre musiał czuć, że Gmina bardzo jest silną, skoro wyraził się w ten sposób.
Była silną w istocie, bo tejże nocy sekretarz jej Tallien, udał się do Zgromadzenia z trzema tysiącami ludzi, w dzidy uzbrojonych.
— Gmina... — powiedział, sama tylko Gmina podniosła członków Zgromadzenia do godności przedstawicieli wolego narodu. Gmina kazała wydać wyrok przeciwko księżom burzycielom i zaaresztowała tych ludzi, na których nikt nie śmiał ręki podnieść. Gmina... dodał wreszcie, oczyści z nich wkrótce ziemię wolności!
W nocy zatem z 30-go na 31-szy sierpnia Gmina przed Zgromadzeniem, które ją rozwiązało, wyrzekła pierwsze słowo bratobójcze.
Nadszedł 31-szy sierpnia. Wielki ten dzień rozstrzygnąć miał walkę pomiędzy Zgromadzeniem a Gminą, pomiędzy umiarkowaniem, a terroryzmem.

Gmina postanowiła pozostać za jakąbądź cenę. Zgromadzenie rozwiązało się, ustępując miejsca wyborom innego ciała. Gmina zatem zwyciężyła, tembardziej, że jej ciągłe niepokoje sprzyjały.
ROZDZIAŁ XL.
GDZIE SPOTYKAMY RAZ JESZCZE PANA DE BEAUSIRE.

W liczbie tych przemyślnych, którzy 10 sierpnia obłowili się w Tuileries, znajdował się dawny nasz znajomy, pan Beausire, były gwardzista.
Czytelnicy, którzy przypominają sobie kochanka panny Oliwji, ojca małego Tosia, nie zadziwią się bynajmniej, odnajdując go pomiędzy tymi, co potrzebowali zdać rachunek nie narodowi ale trybunałom, z zysków, osiągniętych ze szkatuł Tuilleries:
Pan Beausire w istocie, wszedł ostatni do pałacu. Był to człowiek zanadto rozumny, aby chodzić pierwszy lub jeden z pierwszych.
Wcale jednak nie przekonania polityczne poprowadziły pana de Beausire do pałacu królów, nie; pan Beausire przybył tam jako amator wyższy po nad te słabości ludzkie, które nazywają się przekonaniami — i miał tylko jeden cel przed sobą: zobaczyć, czy też ci, którzy stracili tron, nie zgubili zarazem jakich kosztowności, łatwiejszych do przeniesienia i ukrycia?...
Dla zachowania pozorów, pan Beausire włożył na głowę czerwoną czapkę, uzbroił się w olbrzymią szablę i umaczał ręce we krwi pierwszego zabitego, którego napotkał. Dzięki temu, ten wilk, ciągnący za armją zwycięską, ten kruk, krążący po walce nad polem bitwy, mógł być wziętym za zwycięzcę. Ci, co słyszeli, jak wykrzykiwał: „Śmierć arystokratom!“ co widzieli, jak plądrował pod łóżkami, jak otwierał szafy i wysuwał nawet szuflady z komód, aby się przekonać, czy nie ukrył się tam jaki arystokrata, wzięli go w istocie za zwycięzcę.
Na nieszczęście jednak pana Beausire‘a, jednocześnie z nim. znajdował się tam człowiek, który nie krzyczał, nie zaglądał pod łóżka, nie otwierał komód, ale który wszedł podczas ognia, bez broni, wraz ze zwycięzcami — i choć sam nie zwyciężał, przechadzał się z rękoma w tył założonenmi jakby w publicznym ogrodzie, zimny i spokojny, w wytartem, ale czystem ubraniu, a podnosił głos kiedy niekiedy, aby zawołać:
— Nie zapominajcie, obywatele, że zwycięzca nie zabija kobiet i nie rusza kosztowności!...
Co się tyczy tych, którzy zabijali mężczyzn i wyrzucali meble oknami, nasz przechadzający się, nie uważał za stosowne zabraniać im tego.
Spostrzegł on, na pierwszy rzut oka, że pan Beausire nie należał do ostatnich.
To też około w pół do dziesiątej wieczór, Pitoux, który wystawał na warcie w przedsionku Zegara, spostrzegł zbliżającego się olbrzyma; olbrzym ten grzecznie ale stanowczo, jak gdyby miał rozkaz zaprowadzania porządku w nieporządkach i wymierzania sprawiedliwości, powiedział:
— Kapitanie, schodzić tu będzie człowiek w czerwonej czapce, z szablą w ręku, przytrzymasz go i każesz zrewidować swoim ludziom: ukradł pudełko z brylantami.
— Panie Maillard. zrobię wszystko, co rozkażesz! O! pan jesteś prawdziwym patrjotą!
— Chlubię się z tego i dlatego też chcę, abyśmy nie pozwalali hańbić nazwy, do której mamy prawo. Baczność! oto ten człowiek.
W istocie, w tejże chwili pan Beausire schodził ze schodów przedsionka, wywijając wielką szablą i krzycząc:
— Niech żyje naród!
Pitoux dał znak dwom swoim ludziom, aby nieznacznie zajęli stanowisko po obu stronach drzwi, sam zaś oczekiwał Beausire’a na ostatnim stopniu schodów.
Łotrzyk zauważył widać ten manewr, bo zatrzymał się i jak gdyby coś zapomniał, chciał powracać na górę.
— Za pozwoleniem, obywatelu!... zawołał Pitoux, tędy się wychodzi.
— Tędy?
— Ponieważ zaś mamy rozkaz opuścić Tuilleries, proszę wyjść z łaski swojej.
Beausire podniósł głowę do góry i zaczął znów schodzić.
Stanąwszy na ostatnim stopniu, poniósł rękę do czerwonej czapki i, udając żołnierską butę, zapytał:
— No jakże, kolego, czy można wyjść, czy nie?
— Można; ale przedtem, trzeba się poddać małej formalności, odpowiedział Pitoux.
— Jakiejże to, mój piękny kapitanie?...
— Trzeba się dać zrewidować.
— Co, rewidować patrjotę, zwycięzcę, człowieka, który tylko co wytępiał arystokratów?...
— Taki jest rozkaz, kolego, jeżeli zachodzi między nami jakie koleżeństwo, schowaj zatem swoją wielką szablę do pochwy, bo już ci niepotrzebna i poddaj się, bo inaczej będę zmuszony użyć siły.
I Pitoux pochwycił rzekomego patrjotę prawą ręką, lewą wyrwał mu szablę, złamał jej ostrze, a rękojeść rzucił zdala od siebie.
— Dalej, przyjaciele!... zawołał popychając byłego sierżanta między swoich ludzi, zrewidujcie pana de Beausire!...
— No to rewidujcie!... — oświadczył Beausire, i rozpuścił ręce jak ofiara — rewidujcie!..
Nie czekano na pozwolenie pana de Beausire, ale ku wielkiemu zdziwieniu kapitana Pitoux a szczególniej też Maillarda, po przetrząśnięciu wszystkich kieszeni, nie znaleziono w nich nic oprócz talji kart wytartych i jedenastu sous.
— Poszukajcie no jeszcze!... — powiedział Pitoux, którego największą cnotą była cierpliwość.
Szukano znowu, ale i tym razem bez skutku. Pan Beausire triumfował.
— Idź pani... — oświadczył Pitoux, jesteś wolnym!...
Beausire skłonił się poufale i odszedł.
Pitoux szukał wzrokiem Maillarda, ale go już nie było.
— Czy widzieliście pana Maillard?... zapytał.
— Zdaje mi się, że powrócił na górę, rzekł jeden z żołnierzy.
— Miałeś słuszność, bo schodzi oto właśnie.
Maillard szedł w istocie z góry, przeskakując naraz po parę schodów był za chwilę w przedsionku.
— No... — zapytał, znaleźliście co?...
— Nie, odrzekł Pitoux.
— Ja zatem byłem szczęśliwszy, znalazłem pudełko.
— Nie mieliśmy więc słuszności.
— Przeciwnie, mieliśmy najzupełniejszą.
I Mallard, otworzył pudełko i wyciągnął złotą oprawę, ogołoconą z kosztownych kamieni.
— Hę, co to ma znaczyć... zapytał Pitoux.
— To znaczy, że ptaszek przewidywał co go spotka, powyciągał więc djamenty, a oprawę z pudełkiem porzucił w gabinecie w którym go znalazłem.
— A cóż się stało z brylantami?...
— Musiał je ukryć jakimś sposobem.
— W którą się stronę udał?... zapytał Maillard.
— Skręcał na nadbrzeże.
— Bądź zdrów — kapitanie.
I wyciągając swoje długie nogi, puścił się w pogoń za panem Beausire.

Pitoux pozostał zdumiony i rozmyślał jeszcze nad szczególniejszym wypadkiem, gdy zdało mu się, iż zobaczył zbliżającą się hrabiny de Charny. Następnie zaszły wypadki, przedtem już przez nas opowiedziane i których nie uważaliśmy za stosowne łączyć z ostatnim rozdziałem.

ROZDZIAŁ XLI.
LEKARSTWO.

Maillard, jakkolwiek prędko podążał, nie mógł dogonić Beausire’a. Zaprzestał więc pogoni.
Na rogu ulicy Baisllerie i placu Trybunału miał przyjaciela, aptekarza. Wstąpił do niego, usiadł i gawędził, a tymczasem chirurgowie przychodzili i odchodzili, zgłaszając się do apteki po bandaże, szarple — słowem po wszelkie przedmioty, potrzebne do opatrunku rannych, gdyż wśród nieboszczyków odzywał się niekiedy jęk, po którym poznawano, że biedak jakiś żyje jeszcze i zaraz go opatrywano i przenoszono do szpitala.
Maillard siedział tu od kwadransa, nogi wsunąwszy pod ławkę i starając się jak najmniej zabierać miejsca, gdy weszła kobieta lat około trzydziestu siedmiu czy ośmiu, która pomimo odzieży nędznej, zachowała jeszcze ślady dawnego przepychu, pewne cechy arystokratyczne, jeżeli nie wrodzone, to przynajmniej przyswojone.
Przedewszystkiem jednak uderzyło Maillarda szczególne podobieństwo tej kobiety do królowej; krzyknąłby niewątpliwie ze zdziwienia, gdyby nie posiadał znanej nam zdolności panowania nad sobą.
Prowadziła ona za rękę chłopczyka ośmioletniego; zbliżyła się do kantorku aptekarskiego, starając się, o ile można ukryć ubóstwo swego ubrania, jeszcze bardziej uwydatniające się przy zalotnej troskliwości tej kobiety o twarz i ręce.
Na razie nie mogła się odezwać, bo aptekarz zajęty był innym interesantem, wreszcie go zagadnęła:
— Potrzebuję lekarstwa przeczyszczającego.... dla chorego męża.
— Ale jakiego lekarstwa chcesz, obywatelko?... — spytał aptekarz.
— Jakie pan wybierze, byleby nie kosztowało więcej, niż jedenaście sous.
Ta cyfra jedenastu sous uderzyła Maiilarda; jedenaście sous, taką właśnie sumę znalazł, jak sobie przypominamy, w kieszeni Beausira.
— A dlaczego nie może być droższe?... podchwycił aptekarz.
— Bo mąż dał mi tylko tyle.
— Zmieszaj pan tamorinę z senesem i daj obywatelce, polecił aptekarz swemu pomocnikowi.
Pomocnik aptekarza zajął się przygotowaniem lekarstw, a aptekarz załatwiał żądania innych osób.
Maillard zaś, którego uwagi nic nie odciągało, obserwował bacznie kobietę.
— Oto lekarstwo gotowe, obywatelko... — wyrzekł pomocnik aptekarza.
— No, Tosiu... — odezwała się kobieta, daj jedenaście sous panu, moje dziecko.
— Są... odpowiedział chłopczyk.
I, położywszy garść drobnej monety na kontuar, dodał:
— Chodź, mamo, chodź prędzej, ojciec czeka.
I ciągnął kobietę, powtarzając:
— Ależ chodź, mamo Oliwjo, chodź!...
— Przepraszam obywatelkę, tutaj tylko jest dziewięć sous zatrzymał ich a piekarczyk.
— Jakto, dziewięć sous?... — podchwyciła kobieta.
— No!... — odparł aptekarczyk, — policzcie sami...
Kobieta policzyła i rzeczywiści# było tylko dziewięć sous.
— Coś zrobił z dwoma sous, paskudny dzieciaku?... — spytała.
— Ja nie wiem... — odpowiedziało dziecko. — Chodź, mamo Oliwjo!...
— Musisz wiedzieć, bo się napierałeś nieść pieniądze i dałam ci je.
— Musiałem je zgubić... — odrzekło dziecko. No, chodź, mamo!...
— Ślicznego masz chłopca, obywatelko!... — odezwał się nagle Maillard, — i musi być sprytny, ale trzeba go pilnować, ażeby nie został złodziejem.
— Złodziejem?... — podchwyciła kobieta, którą chłopiec nazywał mamą Oliwją, — a to dlaczego, mój panie?..
— Bo on nie zgubił dwóch sous, ale je dobrze schował!
— Ja?... — zawołało dziecko — nieprawda!...
— W twoim buciku są dwa sous — obywatelko, w twoim... — dodał Maillard.
Mama Oliwja, pomimo zaprzeczeń małego Tosia, zdjęła bucik z lewej nogi i znalazła w nim dwa sous.
Pieniądze te oddała aptekarzowi i oddaliła się z dzieckiem, grożąc mu karą, która mogłaby się wydać straszną obecnym, gdyby nie byli przekonani, że ją niewątpliwie złagodzi serce macierzyńskie.
Wypadek ten, zresztą tak drobny wśród okoliczności tak poważnych, w jakich się znajdowano, byłby przeszedł niepostrzeżenie, gdyby Maillarda nie zainteresowało wielce podobieństwo tej kobiety do królowej.
Podszedł więc do aptekarza i korzystając z chwilki wolnego czasu, zagadnął:
— No, zauważyłeś?...
— Co takiego?...
— Podobieństwo tej obywatelki, która stąd wyszła...
— Do królowej?... — wtrącił aptekarz ze śmiechem.
— Tak, toś ty też zauważył, jak i ja.
— O!... już oddawna!...\
— Jakto, oddawna?
— Naturalnie, wszak to podobieństwo historyczne.
— Nie rozumiem.
— Czyż nie przypominasz sobie słynnej historji naszyjnika?...
— O!.. alboż dozorca w Chatelet może o czemś podobnem zapomnieć!...
— To musisz pamiętać pewną Nicolinę Legay, znaną pannę Oliwję?...
— A!... a!... tak, tak!.. Ta, która przy kardynale Rohan grała rolę królowej, nieprawdaż?
— I żyła z pewnym hultajem, łotrem i szpiegiem, nazwiskiem Beausire.
— Co? — zawołał Maillard — jak gdyby go wąż ukąsił.
— Nazwiskiem Beausire — powtórzył aptekarz.
— I to tego Beausirea nazywa swym mężem? — zapytał Maillard.
— Tak.
— I to dla niego przyszła po lekarstwo?...
— Hultaj musiał się objeść.
— Lekarstwo przeczyszczające? mówił dalej Maillard, jak człowiek na tropie doniosłej tajemnicy, nie mogąc od niej oderwać myśli.
— Lekarstwo przeczyszczające, tak.
— A!... zawołał Maillard, uderzając się w czoło, mam go. Jeżeli się dowiem, gdzie mieszka.
— Toż ja wiem... Przy ulicy Żydowskiej pod numerem 6.
— To stąd blisko?
— O dwa kroki.
— A to mię wcale nie dziwi.
— Co?
— Że mały Tosio ukradł matce dwa sous.
— Jakto... nie dziwi cię?
— Nie, wszak to syn Beausire’a?
— Jego żywy portret.
— Niedaleko jabłko pada od jabłoni! No, mój drogi — ciągnął dalej Maillard — powiedz mi z ręką na sumieniu, jak prędko działać zacznie twoje lekarstwo?
— Nie prędzej, jak po dwóch godzinach.
— Tego mi tylko potrzeba.
— Tak cię Beausire interesuje?
— O! bardzo, i to tak bardzo, że z obawy, aby go źle nie pielęgnowano, pójdę poszukać dla niego...
— Czego?...
— Dwóch dozorców! Dowidzenia, mój drogi.
Maillard wyszedłszy ze sklepu aptekarskiego na twarzy miał złowrogi uśmiech, jedyny jaki się u niego zjawiał i skierował się znów do Tuileries.
Pitoux był nieobecny; przypominamy sobie, że w ogrodzie podążył za hrabiną Charny, ale podczas jego nieobecności Maillard zastał na stanowisku Maniqueta i Telliera.
Obadwaj go poznali.
— A! to pan Maillard? — zapytał Maniquet, — cóż, dogoniłeś go pan?..
— Nie, — rzekł Maillard. — ale jestem na jego tropie.
Tu skinął na porucznika i na podporucznika, ażeby się doń zbliżyli.
— Wybierzcie mi ze swego oddziału dwóch ludzi pewnych.
Maniquet, zwracając się do warty, zawołał:
— Niech tu przyjdzie dwóch na ochotnika.
— Dwunastu ludzi się podniosło.
— No, ty, Boulangerze, — rzekł Maniquet — chodź tu!
Jeden z ludzi zbliżył się.
— I ty, Molizarze.
Drugi zajął miejsce przy pierwszym.
— Może więcej chcesz, panie Maillard? — zapytał Tellier.
— Nie, ci mi wystarczą. Chodźcie, moje zuchy!
Obaj ochotnicy poszli za Maillardem. Zaprowadził ich na ulicę Żydowską i zatrzymał się przed bramą pod numerem 6.
— To tutaj... — rzekł — wejdziemy.
Przybysze zapuścili się na schody, aż na czwarte piętro.
Tu wskazówką dla nich były krzyki pana Tosia, któremu dość łagodną karę macierzyńską poprawił pan Beausire, uznawszy za stosowne ręką żylastą wyciąć mu kilka policzków.
Maillard usiłował otworzyć drzwi, zamknięte na zasuwkę.
Zapukał.
— Kto tam?... — zapytał przeciągły głos panny Oliwji.
— W imieniu prawa, otwórzcie!... — odpowiedział Maillard.
Wreszcie, pani Beausire zebrała odwagę i w chwili, gdy Maillard zapukał po raz drugi, drzwi się otworzyły.
Trzech ludzi weszło, ku wielkiej trwodze panny Oliwji i pana Tosia, który schował się za starym fotelem.
Pan Beausire leżał, a na stoliczku nocnym, oświetlonym licha łojówką w blaszanym lichtarzu. Maillard spostrzegł z zadowoleniem próżną buteleczkę. Lekarstwo zostało połknięta; trzeba było tylko czekać na skutek.
Podczas drogi, Maillard opowiadał Boulangerowi i Molizarowi, co się stało u aptekarza, tak że ci, gdy przyszli do pokoju Beausire’a, doskonale byli obeznani z położeniem.
Zestawił ich tedy na straży i udał się do ratusza.
Aptekarz się nie omylił: we dwie godziny lekarstwo podziałało. Skutek trwał godzinę prawie i był jak najpomyślniejszy.
Około godziny trzeciej zrana, Maillard zobaczył swych ludzi.
Przynosili setki tysięcy franków w djamentach najczystszej wody, ale jeszcze powalanych przez pana Beausire, wskutek zażytego lekarstwa.

Pan de Beausire został odprowadzony do Chatelet.

ROZDZIAŁ XLII.
PIERWSZY WRZEŚNIA.

A oto co się stało w następstwie tego tragikomicznego zdarzenia:
Beausire, osadzony w więzieniu Chatelet, oddany został pod sąd trybunału, specjalnie rozpatrującego sprawy o kradzieże popełniane 10 sierpnia i dni następnych.
Zaprzeczać winy złodziej nie mógł, fakt zanadto był udowodniony.
Oskarżony więc pokornie przyznał się do wszystkiego i błagał łaski sędziów.
Trybunał polecił się rozejrzeć w przeszłości Beausire‘a, że zaś nie przemawiała ona wcale na korzyść winowajcy, skazał go na pięć lat galer.
Na nieszczęście dla pana Beausire‘a wyrok ów nie został natychmiast wykonany.
Fatalność chciała, że w przeddzień wysłania Bieausire’a na galery, do więzienia przyprowadzono jednego z dawnych jego kolegów. Poznali się obydwaj i nastąpiły zwierzenia.
Nowy więzień, jak opowiadał, aresztowany został z powodu spisku, już ułożonego, który lada dzień gotów był wybuchnąć. Spiskowcy w dniu, w którym wystawić miano na widok publiczny pierwszego lepszego skazanego na galery, przy okrzykach: „Niech żyje król! Niech żyją Prusacy! Śmierć ludowi!“ opanować mieli ratusz miejski, przeciągnęliby na swą stronę gwardję narodową, w których dwie trzecie będąc rojalistami, a przynajmniej konstytucjonistami, chętnie zgnietliby Gminę i dokonaliby kontrrewolucji królewskiej.
Naraz Beausire uderzył się w czoło; w głowie jego coś powstało:
— Więc spiskowcy czekają tylko na hasło?
— A tak.
— I gdyby kto dał hasło, spisek by wybuchnął?
— Tak... ale któż je może podać, kiedy ja jestem uwięziony i nie mogę nikogo o tem zawiadomić?
— Ja to uczynię!... — wyrzekł Beausire, tonem Medei w tragedji Corneille‘a.
— Ty?
— Tak, ja! Przecie ja tam będę, ponieważ pokazywać mnie będą tłumowi? Więc ja też zawołam:,.Niech żyje król! Niech żyją prusacy! Śmierć ludowi!“ Przecie to nie tak trudne.
Kolega Beausire‘a patrzył nań z zachwytem.
— Ja bo zawsze mówiłem... — zawołał — żeś ty genjalny człowiek!
Beausire skłonił się z powagą.
Nazajutrz Beausire wsiadł na wóz, jak na rydwan triumfalny, z pogardą patrząc na tłum, któremu przygotowywał straszliwą niespodziankę. Przy moście Matki Boskiej czekała na jego przejazd jakaś kobieta z chłopczykiem. Beausire poznał biedną Oliwję, zapłakaną, a miody Tosio, widząc ojca w wózku i żandarmów, zawołał:
— Dobrze mu tak! poco mnie bił!...
Beausire przesłał im uśmiech protekcjonalny i dodałby doń niewątpliwie gest odpowiedni, gdyby nie miał rąk związanych ztyłu. Plac ratuszowy zalegały tłumy.
Kiedy skazaniec ukazał się pod pręgierzem, powstał wrzask, kiedy jednak zbliżyła się chwila egzekucji, kiedy kat odwinął rękaw, obnażył ramię skazańcowi i schylił się, ażeby wziąć rozpalone żelazo, stało się to, co się dzieje zwykle: wobec groźnego wymiaru sprawiedliwości, wszyscy zamilkli.
Beausire skorzystał z tej chwili i, zbierając wszystkie siły, głosem pełnym, dźwięcznym, zawołał:
— Niech żyje król! Niech żyją prusacy śmierć ludowi!..
Wrzawa, jaka powstała, przewyższyła wszelkie nadzieje Beausire’a; nie był to wrzask, były to prawdziwe ryki, prawdziwe wycie. I wszystek tłum rzucił się ku rusztowaniu. Kat zrzucony został nadół., skazaniec, niewiadomo jakim sposobem, oderwany od pręgierza i porwany. Byłby już zabity, poszarpany w kawałki i zmiażdżony, gdy na szczęście wpadł jakiś człowiek, przepasany szarfą, a przybiegł z ganku ratusza, skąd się przyglądał egzekucji. Człowiekiem tym był prokurator Gminy, Manuel. Miał on w sobie dużo poczucia ludzkości, które zniewolony był jednak często zamykać w tajnikach duszy. Ledwie udało mu się dostać do pana Beausire. Wyciągnął nad mim rękę i głosem silnym zawołał:
— W imieniu prawa, upominam się o tego człowieka!
Lud wahał się, czy ma być posłusznym. Wtedy Manuel zdjął z siebie szarfę i potrząsał nią w powietrzu ponad tłumem, wołając:
— Do mnie wszyscy dobrzy obywatele!
Ze dwudziestu ludzi nadbiegło i zaraz przy nim stanęło.
Wydobyto Beausire‘a z rąk tłumu, lecz łotr był nawpół już nieżywy.
Tłum wydelegował dwudziestu ludzi, którzy w jego imieniu mieli wydać wyrok na wroga ludu.
Sąd ten postanowił ukarać winowajcę śmiercią haniebną, bo powieszeniem go na miejscu spełnienia zbrodni.

Widok ustawionej szubienicy uspokoił nieco tłum, czekający na wyrok.

ROZDZIAŁ XLIII.
NOC Z 1-go NA 2-gi WRZEŚNIA.

Gilbert wychodził właśnie, gdy na progu mieszkania dostrzegł człowieka owiniętego płaszczem. w kapeluszu z szerokiem rondem, osłaniającem czoło. Gilbert cofnął się trochę: w ciemnościach i w takich czasach każdy zdawał się być nieprzyjacielem.
— To ja, Gilbercie — powiedział głos przyjazny.
— O!... — odpowiedział Gilbert — szedłem właśnie do ciebie.
— Domyślałem się tego i dlatego przychodzę; ja wobec wypadków, jakie się rozgrywają, nie wynoszę się na wieś, jak pan Robespierre.
— Cieszy mnie, że cię widzę, bo myślałem, że cię nie zastanę. No, ale wejdźże, proszę!...
— Jestem. Czego żądasz?... — zapytał Cagliostro, idąc za Gilbertem do najodleglejszego pokoju doktora.
— Wiesz, co się dzieje?...
— Chcesz powiedzieć, co się dziać będzie, gdyż w te; chwili nic się nie dzieje.
— Przygotowuje się coś strasznego, nieprawdaż?...
— To straszne, staje się czasem niezbędnem.
— Mistrzu!... — zawołał Gilbert — gdy wymawiasz podobne wyrazy, ze swym nieubłaganym spokojem, dreszczem mnie przejmujesz...
— Cóż chcesz?... Jestem echem tylko, odgłosem przeznaczenia... niczem więcej...
Gilbert opuścił głowę.
— Przypominasz sobie, doktorze, to, com ci mówił przy spotkaniu w Belleuwe, szóstego października, gdy przepowiedziałem ci śmierć margrabiego de Favras?...
Gilbert drgnął. On, taki silny wobec ludzi, nawet wobec wypadków, czuł się słabym, jak dziecię, wobec tajemniczej osobistości.
— Mówiłem ci... — ciągnął dalej Cagliostro, iż gdyby król miał w swojej biednej głowie odrobinę choćby instynktu zachowawczego, którego nie posiada, byłby uciekał.
— Usiłował wszakże to zrobić... — odpowiedział Gilbert.
— Tak, lecz trzeba to było zrobić wcześniej, wtedy.. wiesz przecie, że było zapóźno!... Powiedziałem wówczas także, że jeżeli król, królowa i szlachta będą się opierali, zrobimy rewolucję.
— I miałeś słuszność, mamy już rewolucję... — zauważył Gilbert z westchnieniem.
— No!... — odpowiedział Cagliostro, robi się dopiero, jak widzisz, mój drogi. Czy przypominasz sobie jeszcze, iż wspomniałem ci o narzędziu, które wynalazł jeden z moich przyjaciół, doktór Guillotin?... Czy przechodziłeś przez plac Karuzeli, wprost Tuilleries?... Otóż to samo narzędzie pokazywałem królowej w karafce, w zamku Taverney, pamiętasz: byłeś tam wtedy małym chłopcem, a już kochankiem panny Nicoliny... której mąż, kochany pan de Beausire, skazany jest na powieszenie!... Narzędzie to funkcjonuje.
— Tak jest... — rzekł Gilbert, — ale działa zbyt powoli, skoro chcą doń dołączyć topory, piki i sztylety.
— Słuchaj... — ciągnął dalej Cagliostro, mamy do czynienia z ludźmi okrutnie upartymi!... Nie chcą zrozumieć, czem jest dla Francji rewolucja. Trzeba więc skończyć.
— Lecz z czem skończyć?... — zawołał Gilbert.
— Z królem, królową, arystokracją.
— Jakto, zamordowalibyście króla?... zamordowalibyście królową?...
— O!... nie, zamordować ich... nie. Byłaby to wielka niezręczność doktorze: trzeba ich osądzić, skazać i stracić publicznie, jak zrobiono z Karolem I; wszystkich za to innych trzeba się pozbyć, doktorze, i to, im prędzej, tem lepiej.
— I do czegóż te mordy doprowadzą, co dadzą krajowi? — zapytał gorzko Gilbert.
— Do rzeczy bardzo prostej: do skompromitowania Zgromadzenia, Gminy, ludu, Paryża. Trzeba Paryż splamić krwią, ażeby ten Paryż, ten mózg Francji ta myśl Europy, ta dusza świata, czując, iż niema dlań przebaczenia, powstał jak jeden człowiek, popchnął przed siebie Francję i wyparł nieprzyjaciela z ziemi ojczystej.
— Ty wszak nie jesteś Francuzem!.. — zawołał Gilbert, — cóż cię więc to obchodzi?...
Cagliostro uśmiechnął się ironicznie.
— Czyż podobna, abyś ty, Gilbercie!... ty, umysł wyższy, mówił do mnie: „Nie mieszaj się do spraw Francji bo nie jesteś Francuzem?” Czyż Francja pracuje dla siebie samej, biedny ty egoisto?... Ale prawda! Miałeś mnie prosić o ułaskawienie dla kogoś?... Udzielam ci je zgóry. Powiedz mi nazwiska tego lub tej, którą ocalić pragniesz.
— Chcę ocalić kobietę, której ani ty, ani ja, mistrzu, nie powinniśmy dać umrzeć.
— Chcesz ocalić hrabinę Charny?...
— Chcą ocalić matkę Sebastjana.
— Wiesz, że Danton, jako minister sprawiedliwości, trzyma klucze więzienia.
— Tak, Lecz wiem także, iż możesz powiedzieć Dantonowi: Otwórz je, lub zamknij.
Cagliostro wstał, podszedł do biurka, skreślił na małej ćwiartce papieru kilka znaków kabalistycznych i podał papier Gilbertowi.
— Masz, mój synu, idź do Dantona i żądaj od niego, czego chcesz.
Gilbert powstał zkolei.
— A potem — zapytał Cagliostro co myślisz czynić?...
— Po czem?..
— Po dniach, które przyjdą, gdy na króla kolej nadejdzie.
— Myślę... — rzekł Gilbert — zostać jeżeli mi się uda członkiem Konwencji i opierać się z całej mocy skazaniu Ludwika XVI.
— Rozumiem.... — szepnął Cagliostro. — Czyń, co ci nakazuje sumienie, ale jedno mi przyrzeknij.
— Co takiego?...
— Był czas, w którym byłbyś mi wszystko przyrzekł bez żadnych warunków. Gilbercie.
— W owym czasie, nie mówiłeś mi, że lud uzdrawia się przez zabójstwo, naród przez morderstwo.
— Niechże i tak będzie... Przyrzecz mi otóż Gilbercie, że skoro król zostanie osądzony i stracony, pójdziesz za moją radą.
Gilbert podał mu rękę.
— Każda rada od ciebie pochodząca, mistrzu, będzie mi drogą, — odpowiedział.
— I zastosujesz się do niej?...
— Przysięgam, jeżeli tylko zgadzać się będzie z mojem sumieniem.
— Jesteś niesprawiedliwym, Gilbercie — rzekł Cagliostro — nieraz ci usługi moje ofiarowywałem, a czy żądałem czego kiedykolwiek?...
— Nie, mistrzu, i teraz jeszcze wyświadczyłeś mi łaskę, droższą mi nad własne życie.
— Genjusz Francji, której jesteś jednym z synów najszlachetniejszych, niechaj cię prowadził...
Cagliostro wyszedł, Gilbert pośpieszył za nim. Fiakr czekał jeszcze, doktór wsiadł doń i kazał się zawieść do ministerjum sprawiedliwości, do Dantona.
Gdy zameldowano Gilberta. Danton był z żoną, czyli raczej żona u nóg jego leżała: rzeź była tak wiadomą naprzód, że błagała go, aby do niej nie dopuścił.
— Umrzyj!... umrzyj!... jeżeli tego potrzeba — wołała młoda kobieta, ale niechaj rzezi nie będzie!..
— Człowiek taki, jak ja, nie umiera bezużytecznie odpowiedział Danton. — Umrę chętnie, jeżeliby śmierć moja była pożytkiem dla ojczyzny!...
Zameldowano doktora Gilberta.
— Nie odejdę... — powiedziała pani Danton, — dopóki mi nie przyrzekniesz, że czynić będziesz wszystko, co jest w twojej mocy, aby nie dopuścić do obrzydliwej zbrodni.
— Zostań więc!... — powiedział Danton.
Cofnęła się o parę kroków, gdy mąż wyszedł naprzeciw doktora, znanego sobie z opinji i z widzenia.
— A!... doktorze!... — powiedział — przybywasz w sam czas, a gdybym był wiedział, gdzie mieszkasz, byłbym posłał już dawno po ciebie.
Gilbert skłonił się Dantonowi, a widząc za nim zapłakaną kobietę, pochylił przed nią głowę.
— Żona moja, żona obywatela Dantona, ministra sprawiedliwości, kobieta, która sądzi, że jestem dosyć na to silnym, aby przeszkodzić panu Maratowi i panu Robespierrowi, których cała Gmina pcha do tego, co chcą uczynić, do zniszczenia, do mordu.
Gilbert spojrzał na panią Danton — płakała i składała ręce do prośby.
— Czy pozwolisz mi pani — powiedział — ucałować te miłosierne dłonie?...
— Dobryś!... — podjął Danton — otóż ci przybywa pomoc.
— O!... powiedz mu pan — zawołała biedna kobieta, że jeżeli pozwoli na to, zdobędzie krwawą plamę na cale życie!...
— Gdyby o to szło tylko — odpowiedział Gilbert. ~ gdyby ta plama pozostać miała na czole jednego człowieka, który sądząc, że jest to z pożytkiem dla Francji, poświęcił się, rzucił swój honor w otchłań i przyjął krwawe znamię, przywiązanie do swego nazwiska, byłoby to niczem!... Coż znaczy w podobnych okolicznościach życie, dobre imię, honor jednego obywatela?.. Ale to będzie plama na czole Francji!... na czole ludzkości!..
— Obywatelu! — odezwał się Danton — powiedz, czy jest człowiek tak silny, by powstrzymał lawv wybuchającego Wezuwjusza?.. Gdy morze przypływa, czy znajduje się ramię tak silne, aby odepchnąć Ocean?...
— Gdy się kto nazywa Dantonem, nie powinien pytać, gdzie jest ten człowiek, ale mówić: „Oto jest!...“ nie pyta, gdzie jest takie ramię, ale sam je wyciąga.
— Słuchaj! — powiedział Danton — warjaci jesteście. Czyż muszę mówić wam to, czegobym sobie nie dał powiedzieć?.... A więc tak, mam wolę, mam zdolność i gdyby Zgromadzenie chciało, miałbym siłę!.. Ale czy wiecie, co mnie spotka?... Zgromadzenie odmówi mi sposobów ocalenia kraju, będzie to karą mego złego imienia: będą przeciągać, odkładać, pocichu powiedzą że jestem człowiekiem bez moralności, człowiekiem, któremu nawet na trzy dni nie można powierzyć władzy całkowitej; wybiorą komisję z ludzi uczciwych a przez ten czas rzeź wybuchnie i jak powiadacie, krew tysiąca niewinnych, zbrodnia trzechset lub czterechset pijaków, zarzuci na sceny rewolucji krwawą zasłonę, pod którą znikną wyniosłe jej szczyty!... A więc nie! — dorzucił z giestem wspaniałym — nie, to nie Francję oskarżać będą, ale mnie; odwrócę od niej przekleństwo świata i ściągnę je na swoją głowę!...
— A ja, a twoje dzieci?... — zawołała nieszczęśliwa kobieta.
— Ty... — powiedział Danton — ty nie przeżyjesz tego, jak powiedziałaś; i nie będą cię oskarżać o wspólnictwo ze mną, skoro zbrodnia moja ciebie zabije. Moje dzieci, to synowie: wyrosną kiedyś na ludzi, i bądź spokojną, będą mieli serce ojca, potrafią nosić imię Dantona z godnością; lub też wyprą się swego ojca. Tem lepiej! Słabi nie są z mego rodu, ja w takim razie wypieram się ich zgóry.
— Zatem zażądaj pan przynajmniej władzy od Zgromadzenia!... — zawołał Gilbert.
— Czy sądzisz pan, żem czekał na twoją radę? Posłałem już po Thuriota i Talliena. Idź, zobacz, żono, czy przyszli; jeżeli są, niech Thuriot wejdzie tutaj.
Pani Danton wyszła pośpiesznie.
— Chcę próbować szczęścia wobec ciebie, panie Gilbercie, będziesz przynajmniej świadkiem przed potomnością usiłowań, które czyniłem.
Drzwi otwarły się znowu.
— Oto obywatel Thuriot, mój przyjacielu... — oznajmiła pani Danton.
— Czekam na ciebie... — powiedział Danton, wyciągając szeroką dłoń swoją do tego, który grał przy jego boku rolę adjutanta. — Rzuciłeś niedawno szczytne słowo z trybuny: „Rewolucja francuska nie należy tylko do nas, należy do świata; winni będziemy zdać z niej rachunek całej ludzkości!“ A zatem spróbujmy po raz ostatni, aby tę rewolucję zachować nieskalaną.
— Słucham — powiedział Thuriot.
— Jutro, przy otwarciu sesji, nim rozpoczniecie jakąkolwiek rozprawę, Zażądasz: zwiększenia liczby członków rady generalnej Gminy do trzechset dla zmajoryzowania wybranych dziesiątego sierpnia, nowozwerbowanymi. Ustanawiamy na stałej podstawie reprezentację Paryża; zwiększamy Gminę, lecz ją neutralizujemy: pomnażamy liczbę, ale modyfikujemy ducha. Jeżeli ten wniosek nie przejdzie, jeżeli nie będziesz mógł dać im do zrozumienia mej myśli, wtedy porozumiesz się z Lacroix; powiesz mu, by podniósł szczerze tę kwestję; niech zaproponuje, aby karać śmiercią tych. którzy bezpośrednio lub pośrednio odmówią wykonania, lub krępować będą w jakikolwiek sposób rozkazy wydane i środki przedsięwzięte przez władzę wykonawczą. Jeżeli wniosek przejdzie, będzie to dyktatura; władza wykonawcza, to będę ja; wchodzę, upominam się o nią i jeżeli będą się wahać, wezmę ją sam sobie!...
— A wtedy co uczynisz?... — zapytał Gilbert.
— Wtedy, chwytam sztandar; w miejsce krwawego i straszliwego demona rzezi, którego odsyłam do ciemności, wyzywam szlachetnego genjusza bitwy, który uderza bez trwogi i gniewu, który patrzy na śmierć ze spokojem i zapytuję band zebranych, czy dla mordowania ludzi bezbronnych się gromadziły?... Ogłaszam, że podłym jest każdy, kto grozi więzieniem. Wielu z tych ludzi przyzwala na rzeź, ale morderców mała jest liczba. Korzystam z popędu wojowniczego, jaki panuje w Paryżu, pociągam małą liczbę zabójców w wir ochotników, w wir prawdziwych żołnierzy, którzy czekają tylko na rozkaz do wymarszu i wypuszczam na granicę, czyli na nieprzyjaciela, żywioł nieczysty, opanowany przez żywioł szlachetny!
— Uczyń to! uczyń!... — zawołał Gilbert — a uczynisz dzieło wielkie, szczytne, wzniosłe!
W tej chwili wszedł Tallien.
— Tallienie! odezwał się Danton — być może, że jutro Gmina wezwie mnie na piśmie, abym się udał do magistratu; jesteś sekretarzem Gminy, postaraj się, aby list mnie nie doszedł, i abym mógł dowieść, że go nie otrzymałem.
— Do djabła! — rzekł Tallien — jakże to zrobić?
— To twoja rzecz. Powiedziałem ci czego sobie życzę, czego chcę, i co stać się powinno; do ciebie należy wynaleźć środki. Chodź, panie Gilbert, miałeś żądać czegoś ode mnie.
I otwierając drzwi małego gabinetu, poszedł tam z Gilbertem.
— W czernie mogę być panu użytecznym? — zapytał Danton.
Gilbert wyciągnął z kieszeni bilecik Cagliostra i podał go Dantonowi.
— Aha!... — powiedział tenże — przybywasz z jego poręki, a zatem czego życzysz sobie?
— Uwolnienia kobiety zamkniętej w Opactwie.
— Nazwisko jej?
— Hrabina de Charny.
Danton wziął papier i napisał rozkaz uwolnienia.
— Oto jest — powiedział — czy masz jeszcze kogo do ocalenia? Chciałbym ocalić wszystkich tych nieszczęśliwych!
Gilbert skłonił się życzliwie.
— To już wszystko, czego pragnąłem — powiedział.
— Idź więc, panie Gilbercie, a jeżeli będziesz mnie jeszcze kiedy potrzebował, przyjdź do mnie wprost, bez żadnego pośrednictwa; będę się czuł szczęśliwym, jeżeli potrafię uczynić co dla ciebie.
Odprowadzając go do drzwi, szepnął jeszcze:
— O! gdybym choć na dwadzieścia cztery godzin miał opinję uczciwego, jak ty, człowieka, panie Gilbercie...
Potem zamknął drzwi za doktorem, westchnął głęboko i otarł pot z czoła.
Z papierem, który mu wracał życie Andrei, Gilbert udał się do Opactwa.
Nadzorca więzienia nie robił żadnych trudności i rozkazał zaprowadzić doktora do hrabiny.
Gilbert poszedł za klucznikiem, wdrapał się na trzecie piętro po wąskich i krętych schodach i wszedł do celi, słabo lampką oświetlonej.
Przy stole siedziała kobieta, blada jak marmur, w żałobnych szatach — i czytała coś z książki oprawionej w safjan ze srebrnym krzyżem na wierzchu. Obok dogasał ogień na kominku.
Pomimo szmeru otwierających się drzwi, nie podniosła oczu; Gilbert przybliżył się do niej, lecz i teraz jeszcze nie podniosła wzroku, zdawała się być zatopioną w czytaniu, czyli raczej w myślach, bo Gilbert stał przed nią dwie lub trzy minuty, nie widząc, by kartę przewróciła.
Dozorca zamknął drzwi za Gilbertem i pozostał aa zewnątrz.
— Pani hrabino... — odezwał się doktór nakoniec.
Andrea podniosła oczy i przez chwilę patrzała nie widząc; myśli zamgliły jej wzrok, nie widziała człowieka stojącego przed sobą i powoli dopiero jej wejrzenie się rozjaśniło:
— A! to ty, panie Gilbercie!... szepnęła. Czego żądasz odemnie?
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
— Przychodzę po panią, powiedział.
— Po mnie?... — zapytała Andrea zdziwiona, a dokąd chcesz! mnie pan poprowadzić?
— Gdzie pani rozkażesz: jesteś wolną.
I podał jej rozkaz uwolnienia, podpisany przez Dantona.
Przeczytała ten rozkaz, lecz zamiast go oddać doktorowi rozdarła swoje uwolnienie na cztery kawałki i rzuciła je w ogień.
Gilbert krzyknął.
— Panie Gilbercie... — podjęła Andrea, — ja chcę umrzeć!
Doktór jęknął.
— Żądam tylko od ciebie, abyś starał się odszukać moje ciało i ocalił je od zniewag, których za życia ujść nie mogło... Hrabia Charny spoczywa w grobach swego zamku Boursonne, tam spędziłam jedyne szczęśliwe dni mego życia, tam pragnę spocząć obok niego.
— Dobrze, powinienem ci być posłusznym pod każdym względem. Odchodzę, lecz nie jestem zwyciężonym.
— Nie zapominaj pan o ostatniem życzeniu mojem, rzekła Andrea.
— Jeżeli cię nic ocalę, mimo twej woli, hrabino, będzie ono spełnione, dodał Gilbert.\

I skłoniwszy się raz jeszcze, wyszedł.

ROZDZIAŁ XLIV.
DZIEŃ DRUGIEGO WRZEŚNIA.

Stało się co przewidywał Danton: Thuriot, przy otwarciu sesji, przedstawił Zgromadzeniu wniosek sformułowany w przeddzień przez ministra sprawiedliwości. Zgromadzenie nie zrozumiało; zamiast głosować o dziewiątej rano, rozprawiało, przeciągało i zaczęło głosować o pierwszej po południu.
Było już zapóźno!
Zmarnowane cztery godziny opóźniły o cały wiek spokój Europy.
Tallien był zręczniejszym.
Mając sobie zlecone od Gminy wydanie rozkazu ministrowi sprawiedliwości, aby udał się do magistratu, napisał:
„Panie ministrze!
„Za odebraniem niniejszego pisma, udasz się pan do Ratusza“.
Tylko omylił się co do adresu! Zamiast napisać: Do Ministra Sprawiedliwości, napisał: do Ministra Wojny. Oczekiwano Dantona, a stawił się Servan, pomieszany i pytający, czego chcą od niego. Qui pro quo wyjaśniło się, ale sztuka się udała.
Tymczasem Gmina musiała się w nieobecności Dantona na coś zdecydować. Postanowiła mianować komitet nadzorczy.
Ten komitet, komitet rzezi, jak go nazwano, składał się z dziewięciu członków, z Maratem na czele.
Gmina, jak już mówiliśmy, nie postąpiła tak jak Zgromadzenie, nie puszczała ona rzeczy w odwloką. O dziesiątej ustanowiono komitet nadzorczy, a ten wydał zaraz pierwszy rozkaz, na mocy którego przetransportowano z merostwa do Opactwa dwudziestu czterech więźniów. W tej liczbie było ośmiu, czy dziewięciu księży, organizatorów wojny domowej w Wandei i na południu. Kazano wyprowadzić wszystkich z więzienia, wsadzić do czterech fiakrów po sześciu do każdego i ruszyć w drogę. Sygnał do odjazdu dały trzy strzały armatnie. Zamiar Gminy łatwym był do zrozumienia. Ta posępna kawalkada roznieci wściekłość wśród ludu. Prawdopodobnie na drodze, czy też znów przy drzwiach Opactwa, fiakry zostaną przytrzymane, a więźniowie wymordowani. Wtedy pozostanie już tylko zostawić rzeczy własnemu ich biegowi. Rzeź, rozpoczęta przy drzwiach więzienia, z łatwością przekroczy jego progi.
Gdy fiakry wyjeżdżały z merostwa, Danton zdecydował się wejść do Zgromadzenia.
Wniosek zrobiony przez Thuriota, stał się już nieużytecznym: było na to zapóźno, jak powiedzieliśmy, aby zwiastować Gminie powzięte postanowienie.
Pozostawała Dyktatura.
Danton wszedł na trybunę. Na nieszczęście był sam jeden tylko: Roland zanadto był uczciwym człowiekiem, aby towarzyszyć koledze!
Szukano oczyma Rolanda, ale go nie było. Widziano siłę, ale oglądano się napróżno za moralnością. Manuel przedstawił Gminie niebezpieczeństwo grożące miastu Verdun i zaproponował, aby tego jeszcze wieczora zrekrutowani obywatele obozowali na Polu Marsowem, tak, aby ze świtem mogli wyruszyć na nieprzyjaciela. Wniosek przyjęto. Inny członek radził, aby z powodu nagłego niebezpieczeństwa, strzelać z armat, dzwonić we dzwony i bębnić na alarm.
Te drugi wniosek poddany glosowaniu, został również przyjęty. Był to środek zgubny, opłakany, straszliwy, w okolicznościach, w jakich się znajdowano. Bęben, dzwon, armata, znajdują posępne odgłosy w sercach najspokojniejszych a cóż dopiero w sercach już gwałtownie wzburzonych.
Wszystko to zresztą naprzód było obliczone.
Za pierwszym strzałem armatnim, pana Beausire miano powiesić, a, dodajmy zaraz, nastąpiło to istotnie.
Za trzecim wystrzałem, fiakry o których mówiliśmy, miały wyruszyć z prefektury policji, ale że strzały armatnie odzywały się w odstępach, dziesięciominutowych, przeto ci, którzy widzieli egzekucję pana Beausire, mogli jeszcze przybyć na czas, aby zobaczyć jadących więźniów i wziąć udział w ich mordowaniu.
Danton wiedział przez Talliena o wszystkiem, co się działo w Gminie. Wiedział w jakiem niebezpieczeństwie było miasto Verdun; wiedział o decyzji obozowania na Polu Marsowem, o strzałach i dzwonach alarmowych.
By dać odpowiedź panu Lacroix, który jak sobie przypominamy, miał żądać dyktatury, wziął za pozór niebezpieczeństwo ojczyzny i zaproponował, aby ogłoszono: „że ktokolwiek odmówi służby, lub oddania broni, będzie karany śmiercią“.
Poczem, by nie mylono się, co do jego zamiarów i nie mięszano ich z zamiarami Gminy, powiedział:
— Dzwon, który uderzy, nie jest wcale sygnałem alarmu, jest to szarża na nieprzyjaciół ojczyzny! Aby ich zwyciężyć, trzeba śmiałości, i jeszcze raz wielkiej śmiałości, a Francja będzie ocalona!
Grzmotem oklasków przyjęto te słowa.
Podniósł się wtedy Lacroix i żądał z kolei, aby karano śmiercią tych, którzyby pośrednio lub bezpośrednio odmawiali wykonania rozkazów władzy wykonawczej.
Zgromadzenie zrozumiawszy teraz dobrze, iż było to żądanie dyktatury; przyjęło pozornie wniosek, ale wybrało komisję z Żyrondystów dla zredagowania dekretu. Żyrondyści jak Roland, byli zanadto uczciwymi ludźmi, aby zaufać Dantonowi.
Rozprawy trwały aż do szóstej wieczorem.
Danton zniecierpliwił się: chciał czynić dobrze, a zmuszono go, żeby źle czynił.
Szepnął jakieś słowo na ucho Thuriotowi i wyszedł. Co mu powiedział po cichu? Wskazał miejsce, gdzie będą go mogli znaleźć, na wypadek, gdyby Gmina powierzyła mu władzę.
Gdzież miano go odnaleźć? Na Polu Marsowem, pośród ochotników.
Jakiż był jego zamiar w razie gdyby władza została mu powierzona? Dać się okrzyknąć dyktatorem tej masie ludzi uzbrojonych, nie na rzeź, lecz na wojnę; powrócić z nimi do Paryża i, pochwyciwszy zabójców w sieć olbrzymią, wyciągnąć ich na granicę.
Czekał aż do piątej wieczór, ale nie przybył nikt.
Cóż się stało tymczasem z więźniami prowadzonymi do Opactwa? Idźmy za nimi: posuwają się zwolna, łatwo ich dościgniemy.
Z początku chroniły ich fiakry w których byli zamknięci. Kryli się w głębi, aby jak najmniej zwracać uwagi, ale ci, którym zlecono ich prowadzić, zdradzali ich sami.
— Patrzcie, mówili, oto zdrajcy! oto wspólnicy prusaków, oto ci, którzy oddają nasze miasta nieprzyjacielowi, ci, którzy zabijać będą nasze żony i dzieci, skoro wyjdziemy za rogatki!
A jednak to wszystko było bez skutku. Jak przewidział Danton, morderców było niewielu, wszystko kończyło się na krzykach i groźbach. Orszak minął Pont-Neuf i ulicę Dauphine. Cierpliwość więźniów nie wyczerpywała się, ale nie można też było doprowadzić ludu do morderstwa. Zbliżano się już do Opactwa; czas było zaczynać.
Jeżeli więźniowie wejdą do więzienia i tam zostaną zabici, będzie to oczywistym dowodem, że Gmina wydała taki rozkaz, ale że lud nie przyczynił się do tego.
Fortuna przychodzi czasem z pomocą złym i krwawym zamiarom.
W zaułku Bussy stał się ogromny natłok z powodu, iż było to jedno z miejsc, gdzie zaciągali się ochotnicy. Fiakry zmuszone były się zatrzymać.
Sposobność była dobra; jeżeli się z niej nie skorzysta, lepsza się nie nadarzy.
Jakiś człowiek przedarł się przez eskortę, wskoczył na stopień pierwszego pojazdu z szablą w ręku i wymierzywszy na oślep kilka razów, wyciągnął ją krwią zafarbowaną.
Jeden z więźniów miał laskę, tą laską próbował odwrócić razy i przypadkiem uderzył jednego z eskortujących.
— A, zbójco! wrzasnął tenże, to za to, że was bronimy! Hej towarzysze!
Ze dwudziestu, którzy tylko na znak ten oczekiwali, rzuciło się wtedy z pomiędzy ludu, a uzbrojeni w dzidy i noże z długiemi rękojeściami, wepchnęli te noże i dzidy przez drzwiczki, i natychmiast dały się słyszeć jęki boleści, a krew popłynęła strumieniem, zostawiając ślady na ulicy.
Krew wywołuje krew; rzeź się rozpoczęła i miała trwać cztery doby.
Więźniowie w Opactwie domyślali się zaraz z twarzy dozorców i z ich półsłówek, że coś strasznego się przysposabiało. Rozkaz Gminy przyśpieszył tego dnia we wszystkich więzieniach godzinę obiadową. Co miała znaczyć ta zmiana w zwyczajach więziennych? Coś zgubnego, ma się rozumieć. Więźniowie oczekiwali z niepokojem.
Około czwartej do murów więzienia zaczął dochodzić z daleka szmer wzburzonego tłumu; z kilku okratowanych okien wieży, które wychodziły na ulicę Świętej Małgorzaty, więźniowie spostrzegli fiakry, a wtedy już wściekle wycia i jęki boleści dochodziły do więzienia wszystkiemi otworami. Krzyk: „Oto zbrodniarze!“ rozległ się korytarzach i odbił w najgłębszych kryjówkach.
Poczem usłyszano znów inny krzyk:
— Szwajcarzy! Szwajcarzy!
Było stu dwudziestu Szwajcarów w Opactwie; z trudnością dziesiątego sierpnia ocalono ich przed wściekłością ludu. Gmina znała nienawiść tłumów do czerwonych mundurów. Był to więc doskonały sposób rozpoczęcia, wskazać tych nieszczęśliwych.
Dwie godziny prawie zabijano stu dwudziestu Szwajcarów.
A gdy ostatni ducha wyzionął — był nim major Reading, którego nazwisko już wymienialiśmy dawniej, zażądano księży.
Księża odpowiedzieli, że gotowi są umrzeć, ale pragną się wprzód wyspowiadać.
Życzeniu temu zadosyć uczyniono: udzielono im dwie godziny zwłoki.
Na cóż użyto tych dwóch godzin? Na ustanowienie trybyunału.
Kto utworzył ten trybunał? kto mu przewodniczył?

Maillard.

ROZDZIAŁ XLV.
MAILLARD.

Człowiek z 14-go lipca, 5-go i 6-go października, człowiek 20-go czerwca i 10-go sierpnia, miał być także człowiekiem 2-go września.
Ale były komornik chciał nadać pozór legalny mordowi i dlatego oblókł go w pewną formę. Żądał śmierci arystokratów, ale chciał, aby tracono ich prawnie, za wyrokiem przez lud wydanym, bo uważał lud za sędziego nieomylnego, jemu jedynie przyznawał prawo życia i śmierci.
Nim Maillard zainstalował trybunał, dwieście osób zostało już zamordowanych.
Lecz teraz, gdy obejmuje on obowiązki swoje, około dziewiątej wieczór, idźmy za dwoma ludźmi, którzy wyszli od Jakobinów i zapuścili się w ulicę św. Anny.
Jest to wielki mistrz i jego uczeń; jest to Saint-Just i Robespierre.
Saint-Just, który ukazał się nam w loży masońskiej na ulicy Platriere. Saint-Just, o cerze bladawej i wykrochmalonym krawacie, uczeń zimnego mistrza, suchy był i twardy, zimniejszy był od swego nauczyciela.
Robespierre miał zapewne powody, dla których nie wrócił tego wieczora do Duplayów.
Powiedział rano, że zapewne na wieś pojedzie.
Mały pokoik Saint-Justa, młodzieńca, nieznanego, dziecięcia prawie, wydawał mu się może bezpieczniejszym do spędzenia tej straszliwej nocy z 2-go na 3-ci września.
Obydwaj weszli doń około jedenastej wieczór.
Nie potrzebujemy zapytywać, o czem mówili ci dwaj ludzie: naturalnie, o rzezi; pierwszy mówił o niej z czułostkowatością filozofa ze szkoły Russa, drugi z oschłością matematyka ze szkoły Condillaca.
Robespierre, jak krokodyl z bajki, opłakiwał niekiedy tych, których na śmierć skazywał.
Wchodząc do swego pokoju, Saini-Just postawił kapelusz na krześle, rozwiązał krawat i zdjął suknie.
— Co robisz?... zapytał Robespierre.
— Kładę się do łóżka.
— Jakto!... zawołał Robespierre, myślisz spać w czasie takiej nocy?
— Dlaczego nie?
— Gdy tysiące ofiar pada, gdy noc ta ma być ostatnią d!a tylu ludzi, którzy jutro żyć przestaną, ty myślisz o spaniu?
Saint-Just zamyślił się na chwilę.
— Prawda... — rzekł, lecz jest to złe koniecznie, i ty sam upoważniłeś do niego. Przypuśćmy żółtą febrę, morową zarazę, trzęsienie ziemi, a umrze tyleż ludzi, więcej nawet może, bez żadnej korzyści dla społeczeństwa, podczas gdy ze śmierci naszych nieprzyjaciół wypływa bezpieczeństwo dla nas. Radzę ci więc, wróć do siebie, połóż się do łóżka i staraj się zasnąć tak, jak ja spać będę.
I z temi słowy, niewzruszony polityk spać się położył.
— Dobranoc!... — powiedział i zasnął.
Sen jego był tak długim i spokojnym, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło w Paryżu; zasnął około w pół do dwunastej, zbudził się o szóstej rano. Zbudziwszy się, spostrzegł jakiś cień przy oknie, obrócił się i poznał Robespierra.
— Nie kładłeś się? Cóżeś robił przez całą noc?
— Stałem tu z czołem przyciśniętem do szyby i słuchałem szmerów ulicznych.
Robespierre nie kłamał: czy z obawy, czy z wyrzutów sumienia, nie spał ani sekundy!
Po drugiej stronie Sekwany, w dziedzińcu Opactwa, byli ludzie, którzy również nie spali, jak Robespierre.
Około dużego stołu, zawalonego pałaszami, szpadami, pistoletami i oświeconego dwoma żelaznemi lampami, siedziało dwunastu mężczyzn. Po ich twarzach zczerniałych, po silnych kształtach, czerwonych czapkach, po długich kamizelach, poznać było można, że są to ludzie z gminu.
Trzynasty z pomiędzy nich, w wytartem czarnem ubraniu, w kamizelce białej i krótkich spodniach, z głową odkrytą, był to przewodniczący.
Jeden on tylko zapewne z pomiędzy wszystkich, umiał czytać i pisać, miał też przed sobą książkę z rubrykami, z regestrami, oraz papier, pióro i atrament do zapisywania przybywających więźniów.
Ci ludzie byli to sędziowie Opactwa, sędziowie straszni, wydający wyroki nieodwołalne, natychmiast wykonywane przez pięćdziesięciu katów, uzbrojonych w pałasze, sztylety i piki, czekających na dziedzińcu.
Przewodniczącym był Maillard.
Przybył, ustawił stół, kazał sobie przynieść książkę z rubrykami, wybrał na traf pierwszych lepszych sędziów dwunastu; zasiadł pośrodku stołu, umieścił po każdej stronie sześciu pomocników i egzekucja szła wciąż z pewnym jednak rodzajem porządku.
Czytano nazwiska umieszczone w rubryce, dozorcy szli po więźnia, Maillard wyjaśniał powód jego uwięzienia; wezwany stawiał się: prezydujący porozumiewał się wzrokiem z towarzyszami; jeżeli więzień był skazany, Maillard mówił:
— Do Force!
Natenczas drzwi zewnętrzne otwierały się i skazany padał pod razami siepaczy.
Jeżeli przeciwnie, więzień był ułaskawiony, czarne widmo powstawało, kładło rękę na jego głowie i mówiło;
— Uwolnić go!
Więzień był ocalony.
W chwili, gdy Maillard zjawił się u drzwi więzienia, człowiek jakiś wysunął się z poza muru i zastąpił mu drogę.
Po pierwszych słowach, Maillard poznał tego człowieka i skłonił mu się na znak przyzwolenia.
Poczem wpuścił go do owej nory, a skoro stół został ustawiony i trybunał był gotów, powiedział:
— Usiądźcie tutaj, a gdy wejdzie osoba, która was obchodzi, znak mi dacie.
Człowiek ów oparł się w rogu celi, i od wczoraj pozostawał tam, milczący i nieruchomy.
Był to Gilbert.
Przysiągł Andrei, że nie dozwoli jej umrzeć i próbował dotrzymać przysięgi.
Od czwartej do szóstej rano, siepacze i sędziowie odpoczywali, o szóstej się posilali.
W czasie tych trzech godzin wypoczynku wozy, przysłane przez Gminę, zabierały trupy.
Ponieważ zaś w dziedzińcu było na trzy cale krwi zakrzepłej i nogi ślizgały się po niej, a nie było czasu jej zmywać, przyniesiono ze sto pęków słomy i rozrzucono ją na bruku, a na wierzch położono odzież ofiar, w szczególności Szwajcarów. Odzież i słoma pochłonęły krew.
Podczas, gdy sędziowie i siepacze spali, więźniowie czuwali, wstrząśnięci przerażeniem.
Gdy wrzaski ustały, nabrali trochę nadziei; może była tylko pewna liczba skazanych, może rzeź ograniczała się na Szwajcarach i gwardji?... Nadzieja ta wkrótce się rozwiała.
Około szóstej z rana, krzyki i przywoływania rozpoczęły się na nowo.
Wtedy jeden z dozorców stanął przed Maillardem i powiedział, że więźniowie gotowi są umrzeć, ale żądają, aby im wprzód mszy wysłuchać dozwolono.
Maillard przystał na żądanie.
Byt zajęty w tej chwili przyjmowaniem powinszowań, jakie mu składał w imieniu Gminy człowieczek drobny, o słodkiej fizjognomji, w małej peruczce. Był to Billaud-Varennes.
— CzJeść wam, obywatele!... — powiedział do morderców, oczyściliście społeczeństwo! Municypalność nie wie, jak wam się wywdzięczyć. Zdobycz pozostała po zmarłych, powinnaby do was należeć; ale to zakrawałoby na kradzież. Jako wynagrodzenie, zlecono mi ofiarować każdemu z was po dwadzieścia cztery liwry. Będą wam cone wypłacone natychmiast. I w istocie, Billaud-Varennes, kazał w tejże chwili rozdać siepaczom wynagrodzenie za ich krwawą pracę.
Oto, jakie zdarzenie tłumaczy tę hojność Gminy.
W czasie nocy drugiego września, niektórzy z tych, co zabijali, nie mieli pończoch i trzewików; to też patrzeli z zazdrością na obuwie arystokratów. Wynikło stąd, iż kazali prosić sekcję, aby pozwolono im włożyć na nogi trzewiki zabitych. Sekcja przyzwoliła. Odtąd Maillard spostrzegł, że ci ludzie czując się wolnymi od odpowiedzialności, zabierali nietylko trzewiki i pończochy, ale wszystko, co zabrać było można. Nie podobało mu się to, uważał, że mu rzeź psują, i odniósł się do Gminy.
Stąd Billaud-Varennes wysłanym został w poselstwie.
Tymczasem więźniowie słuchali mszy; odprawiał ją ksiądz Lenfant, kaznodzieja króla; służył mu ksiądz Rastignac, autor religijny.
Byli to dwaj starcy o białych włosach i postaciach szanownych, słowa ich pełne wiary i poddania wywarły dobroczynny wpływ na nieszczęśliwych. W chwili, gdy wszyscy padli na kolana, aby przyjąć błogosławieństwo księdza Lenfant, egzekucja rozpoczęła się na nowo.
Pierwszym wezwanym był kaznodzieja. Skończył modlitwę i poszedł gdzie go przywołano. Drugi ksiądz pozostał, głosząc dalej słowa pociechy. Wkrótce i na niego przyszła kolej, poszedł również tam, gdzie go wzywano. Więźniowie zostali sami. Wtedy rozmowa stała się grobową, straszną, dziwaczną: rozprawiano o różnych rodzajach śmierci, o krótszych lub dłuższych męczarniach.
Jedni radzili poddawać głowę tak, aby spadła od jednego uderzenia; inni nadstawiać piersi; inni nakoniec, trzymać z tyłu ręce, aby nie stawiać żadnego oporu.
Gilbert tymczasem siedział w sali sądowej, przysłuchiwał się wyrokom, oczekując z trwogą i bólem, ukazania się tej, którą chciał ocalić.
Wreszcie Maillard wymówił słowa:
— Obywatelka Andrea de Taverney, hrabina de Charny.
Na to imię Gilbert zachwiał się na nogach i odwaga go opuściła.
Życie, więcej mające wartości w jego oczach, niż jego własne, miało być sądzone, skazane lub ocalone.
— Obywatele!... — rzekł Maillard do członków straszliwego trybunału, ta która stanie przed wami jest nieszczęśliwą kobietą, była niegdyś oddaną Austrjaczce, lecz Austrjaczka odpłaciła jej niewdzięcznością za poświęcenie; straciła wszystko w tej przyjaźni: majątek i męża. Zobaczycie ją w czarnych szatach, a żałobę swoję komuż zawdzięcza? Austrjaczce także. Obywatele! żądam od was uwolnienia tej kobiety.
Członkowie trybunału dali znak przyzwalający.
Jeden z nich tylko powiedział:
— Trzeba będzie najpierw ją zobaczyć.
— A więc patrzcie!... — podjął Mallard.
Drzwi się roztwarły i zobaczono w głębi korytarza kobietę czarno ubraną, z czołem, zasłoniętem czarnym welonem. Szła krokiem pewnym, nie dając się podtrzymywać.
Możnaby sądzić, że było to zjawisko ze świata zagrobowego, skąd, jak mówi Mamlet, żaden podróżny nie powrócił jeszcze.
Sędziów przenikły dreszcze.
Zbliżyła się aż do stołu i podniosła welon.
Nigdy oczom mężczyzn nie ukazała się piękność równie doskonała, ale też równie blada: było to bóstwo z marmuru. Wszystkie wejrzenia zwróciły się na nią; Gilbert bez tchu oczekiwał. Zwróciła się do Maillarda i głosem łagodnym, lecz silnym, powiedziała:
— Obywatelu, czy ty jesteś przewodniczącym?
— Tak, obywatelko!: — odpowiedział Maillard, zdziwiony, że jego indagowano tym razem.
— Jestem hrabiną de Charny, żoną hrabiego Oliviera de Charny, zabitego w haniebny sposób w dniu 10-go sierpnia; macie przed sobą arystokratkę, przyjaciółkę królowej, zasłużyłam na śmierć i przychodzę po nią.
Sędziowie oniemieli ze zdumienia. Gilbert pobladł i wcisnął się jeszcze bardziej w kąt pokoju, aby uniknąć wejrzenia Andrei.
— Obywatele! — powiedział Maillard, spostrzegłszy przerażenie Gilberta, ta kobieta jest szaloną: śmierć małżonka pozbawiła ją zmysłów; żałujmy jej i czuwajmy nad jej życiem. Sprawiedliwość ludu nie może karać obłąkanych.
I podniósł się, chcąc położyć rękę na jej głowie.
Ale Andrea usunęła mu tę rękę.
— Jestem przy zdrowych zmysłach — rzekła, — a jeżeli chcecie ułaskawić kogo, to darujcie życie temu, co prosi o to i zasługuje na łaskę. Ja życia nie żądam, ja nie chcę waszego współczucia.
Maillard zwrócił się w stronę Gilberta i spostrzegł go ze złożonemi rękoma.
— Ta kobieta jest szaloną! — powtórzył — uwolnić ją!
I dał znak jednemu z członków trybunału, aby ją do drzwi życia skierował.
— Niewinna! — krzyknięto chórem, przepuśćcie ją!
Rozstąpiono idę przed Andreą; szable, piki, pistolety pochyliły się przed tym posągiem Żałoby.
Ale Andrea, uszedłszy z dziesięć kroków, podczas gdy Gilbert wychylony z okienka patrzał za nią przez kraty, przystanęła:
— Niech żyje król! — zawołała. — Niech żyje królowa! Hańba dziesiątemu sierpnia!
Spostrzegł jak błysnęło ostrze szabli; lecz szybkie to błyśnięcie znikło w piersiach Andrei!
Przybył na czas, by pochwycić w swe ramiona upadającą kobietę. Andrea zwróciła na niego wzrok przygasły i poznała go.
— Wszak powiedziałam ci, że umrę mimo twej woli — szepnęła.
Poczem głosem zaledwie zrozumiałym, dodała:
— Kochaj Sebastjana za nas oboje!
I słabiej jeszcze:
— Przy nim, nieprawdaż?... przy moim Olivierze, przy moim małżonku... na wieczność!
I skonała.
Gilbert wziął ją na ręce i uniósł z ziemi.
Pięćdziesiąt obnażonych i zakrwawionych ramion wyciągnęło się przeciw niemu.
Ale Maillard ukazał się za nim, wzniósł rękę nad jego głową i powiedział:
— Przepuścić obywatela Gilberta, unosi on ciało biednej obłąkanej kobiety, zabitej przez omyłkę.

Rozstąpiono się i Gilbert przeszedł pomiędzy siepaczami. Żaden z nich nie śmiał stanąć mu na drodze, tak wszechwładnem było słowo Maillarda nad tłumem.

ROZDZIAŁ XIVI.
W TEMPLE.

Gmina, urządziwszy rzeź, której daliśmy powyżej próbkę, a chcąc zapanować nad Zgromadzeniem i prasą przez terroryzm, lękała się bardzo o to, aby nie stało się co złego więźniom w Temple.
I w istocie, w położeniu, w jakiem się znajdowano, bo Longwy było wzięte, Verdun otoczone, a nieprzyjaciel o pięćdziesiąt mil od Paryża, król i rodzina królewska byli szacownymi zakładnikami. Zabezpieczali oni życie najbardziej skompromitowanym.
Wysłano więc do Temple komisarzy.
Pięciuset ludzi nie wystarczyłoby do strzeżenia tego więzienia, ale jeden z komisarzy wynalazł sposób pewniejszy niż bagnety i dzidy, kazał otoczyć Temple trójkolorową wstęgą a napisem:
„Obywatele, wy którzy zemstę umiecie pogodzić z poszanowaniem rozkazu, uszanujecie to zamknięcie! Potrzebne Ono dla naszego bezpieczeństwa!“
Król i królowa nie wiedzieli co się dawało drugiego września w Paryżu. Około Temple był wprawdzie ruch większy niż zwykle, ale przyzwyczajono się już do tej gorączki.
Król jadał o drugiej godzinie, i dziś więc zjadł obiad jak zawsze, poczem zszedł przejść się do ogrodu, z królową, panią Elżbietą, delfinem i córką.
Król miał już tylko przy sobie jako kamerdynerów, panów Clery i Hue.
Biedny Thierry, którego widzieliśmy dziesiątego sierpnia, ustępującego swego pokoju królowej na naradę z panem Roederer, był w Opactwie i miał być zabitym w dniu trzecim września.
Widząc spokój króla, jeden z urzędników zwrócił się do niego:
— Czy nie wiesz pan co się dzieje? Ojczyzna w największem jest niebezpieczeństwie.
— Jakże pan chcesz, abym cośkolwiek wiedział? — odpowiedział król, jestem w więzieniu i wszystko trzymane jest przede mną w tajemnicy.
— A więc ja panu powiem to, o czem nie wiesz: nieprzyjaciel wszedł do Szampanii i król Pruski idzie na Chalons.
Królowa nie mogła się powstrzymać od radosnego poruszenia.
Jakkolwiek było ono szybkiem, nie uszło baczności urzędnika.
— Tak, tak — powiedział, zwracając się do królowej — wiemy o tem, że my, nasze żony i nasze dzieci poginą, ale wy odpowiecie nam za wszystko: umrzecie pierwej i lud zostanie pomszczony!
— Niech się dzieje wola Boska — odpowiedział król. — robiłem, co mogłem i nie mam sobie nic do wyrzucenia.
Mathieu zwrócił się do pana Hue, stojącego przy drzwiach:
— Co do ciebie, Gmina mi zleciła cię przyaresztować.
— Kto ma być aresztowany? — zapytał król.
— Pański kamerdyner — wskazał na pana Hue.
— Pan Hue! — podjął król, a o cóż go oskarżają?
— Mnie to wcale nie obchodzi: ja wiem tylko, że dziś wieczór będzie stąd wyprowadzony, a papiery jego zostaną opieczętowane.
Wychodząc, urzędnik powiedział jeszcze do pana Clery:
— Strzeż się, bo spotka cię to samo, jeżeli nie będziesz szedł drogą prostą.
Nazajutrz, trzeciego września, o jedenastej zrana, król był z rodziną w pokoju królowej, gdy jeden z municypalnych przyszedł do Clery’ego z rozkazem, aby poszedł na górę do pokoju króla. Znajdowali się tam już Manuel i kilku innych członków Gminy.
Wszystkie twarze wyrażały niepokój. Manuel, jak już mówiliśmy, wcale nie był krwi chciwym, miał on nawet w Gminie swoją partję umiarkowaną.
— Co król myśli o aresztowaniu kamerdynera? — zapytał.
— Jego królewska mość jest tem bardzo zaniepokojony — odpowiedział Clery[1].
— Nic mu nie będzie — podjął Manuel — jednakże zlecono mi powiedzieć królowi, że Hue nie powróci tu już, i że Rada zastąpi go innym. Możesz powiedzieć o tem królowi.
— To nie należy do mnie — odpowiedział Clery i proszę, bądź pan tak dobrym, uwolnij mnie od doniesienia memu panu wiadomości, która mu bolesną będzie.
Manuel pomyślał chwilę i dodał:
— Dobrze, idę do królowej.
I poszedł istotnie, a tam zastał króla.
Król przyjął wiadomość ze spokojem.
— Dobrze, dziękuję panu — odrzekł — będę się posługiwał kamerdynerem mego syna, a jeżeli Rada sprzeciwi się temu, samem sobie służyć gotów.
Poczem z lekkiem poruszeniem głowy dodał:
— Jestem na wszystko zdecydowany.
— Czy masz pan jakie żądanie? — zapytał jeszcze Manuel.
— Brakuje nam bielizny. Czy moglibyśmy otrzymać pozwolenie od Gminy, aby nam jej dostarczono więcej?
— Odniosę się do Rady — odpowiedział Manuel, a widząc, że król nie pyta go o żadne wiadomości, odszedł.
O pierwszej król chciał użyć przechadzki.
W czasie tych przechadzek chwytano zwykle pewne oznaki sympatji z jakiego okienka na poddaszu lub z poza żaluzyj, a oznaki te wielką były dla więźniów pociechą; dziś jednak nie pozwolono zejść rodzinie królewskiej.
O drugiej podano obiad. W połowie obiadu usłyszano bicie w bębny i krzyki zbliżające się do Temple. Rodzina królewska wstała od stołu i zebrała się w pokoju królowej. Hałas zbliżał się coraz bardziej.
Co go spowodowało?
Mordowano w la Force, tak jak i w Opactwie, tylko nie pod przewodnictwem Maillarda, lecz Héberta; ta rzeź była straszniejszą.
W Opactwie ocalono czterdzieści dwie osób, nie uratowano nawet sześciu w la Force.
Pomiędzy więźniami w la Force, była biedna księżna Lamballe. Widzieliśmy ją wszędzie i zawsze, jako szczerze oddaną królowej.
Królowa kochała ją, jak kochała panią de Buemenee, panią Marsan, pannę Polignac, ale lekkomyślna i niestała w swoich uczuciach, dała jej może tyle ucierpieć, jako przyjaciółce, co Olivierowi de Charny, jako kochankowi. Tylko, jak widzimy kochanek się znużył, przyjaciółka zaś pozostała wierną.
Oboje zginęli dla tej, którą kochali.
O ósmej rano otwarły się drzwi pokoju pani Lamballe. Znieruchomiała z przestrachu.
Obejrzała się i spostrzegła dwóch gwardzistów narodowych.
— Wstawaj, pani, zwrócił się gburowato jeden z nich do księżnej, masz iść do Opactwa.
— Oh! moi panowie, odpowiedziała, niepodobna mi wstać z łóżka, jestem tak osłabioną, że nie będę mogła iść z wami.
Jeden z gwardzistów nachylił się do jej ucha, gdy drugi przy drzwiach czatował.
— Bądź pani posłuszną, chcemy cię ocalić — rzekł.
— A zatem odejdźcie, abym się ubrać mogła...
Dwaj ludzie usunęli się, a pani de Navarre pomogła jej się ubrać, czyli raczej ubrała ją sama.
W dziesięć minut gwardziści powrócili.
Księżna była gotowa, tylko tak jak powiedziała nie miała siły iść z nimi; biedna kobieta drżała na całem ciele. Oparła się na ramieniu gwardzisty, który do niej przemawiał i tak zeszła ze schodów.
Stanąwszy w bramie, znalazła się nagle przed krwawym trybunałem. Przewodniczył mu Hebert.
Na widok tych ludzi z zakasanemi rękawami, na widok tych katów zakrwawionych, zemdlała.
Trzy razy zapytywana, mdlała za każdym razem i nie była w stanie odpowiedzieć.
— Ależ chcę panią ocalić! — szepnął jej znów zcicha człowiek, który już raz zrobił jej nadzieję.
Obietnica ta dodała nieco sił nieszczęśliwej.
— Kto jesteś? — zapytał Hebert.
— Marja-Ludwika z linji Sabaudzkiej, Carignan, księżna de Lamballe.
— Tytuł twój?
— Ochmistrzyni domu królowej.
— Czy wiedziałaś pani o spiskach dworu z 10-go sierpnia?
— Nie wiem. czy były jakie spiski dziesiątego, ale jeżeli były, nie słyszałam o nich.
— Zaprzysięgnij równość, wolność, nienawiść dla króla, nienawiść dla królowej i monarchizmu.
— Zaprzysięgnę z łatwością dwa pierwsze, lecz nie mogę zaprzysiąc tego, czego nie mam w sercu.
— Przysięgnijże pani! — szepnął jej gwardzista, lub zginiesz!
Księżna rozpostarła ręce i, chwiejąc się, postąpiła instynktownie do bramy.
— Przysięgnijże! — szepnął jej znów jej protektor.
Wtedy, jak gdyby lękając się, aby nie wyrzec bezwstydnej przysięgi, położyła rękę na ustach, aby przytłumić słowa, które mimowoli mogłyby się jej z ust wyśliznąć.
Kilka stłumionych jęków wydobyło się z poza palców.
— Przysięgła! — krzyknął gwardzista, i dodał zcicha — Wychodź pani prędko drzwiami nawprost, a wychodząc krzyknij: „Niech żyje naród!“ a będziesz ocaloną.
Na progu znalazła się w ręku siepacza, który na nią oczekiwał; był to ten sam, co odciął głowy dwom gwardzistom w Wersalu.
Obiecał ocalić księżnę.
Pociągnął ją do czegoś bezkształtnego, trzęsącego się, zakrwawionego i szepnął zcicha:
Krzyknij: „Niech żyje naród!“ no, krzyknijże, pani: „Niech żyje naród!“
Zapewne byłaby krzyknęła na nieszczęście jednak otworzyła oczy i zobaczyła stos ciał ludzkich przed sobą. Jakiś człowiek w podkutem obowiu deptał po nich i wyciskał krew jak sok z winogradu.
Zobaczyła ten straszny widok, odwróciła się i zaledwie mogła zawołać:
— Boże! co za okrucieństwo!
Nie dosłyszano niby tego okrzyku.
Powiadają, że pan de Penthievre, teść, dał sto tysięcy franków, ażeby ocalić nieszczęśliwą.
Popchnięto ją w wąskie przejście, wiodące z ulicy Świętego Antoniego do więzienia, gdy nędznik jakiś, perukarz, nazwiskiem Charlot, pełniący obowiązki dobosza pomiędzy ochotnikami, przebił się przez tłum zebrany i zerwał jej czepek dzidą.
Chciałże tylko zerwać jej czepek, czy też chciał ją w twarz zranić?..
Krew się polała! a wiadomo, że krew wywołuje krew: ktoś z tłumu cisnął polanem na księżnę; polano trafiło ją w tył głowy, potknęła się i osunęła na kolana. Nie było już żadnego teraz ratunku; ze wszystkich stron dosięgnęły ją ostrza szabel a dzid. Nie krzyknęła nawet; nie żyła już w rzeczywistości odkąd wymówiła ostatnie słowa.
Zaledwie skonała, gdy zdarto z niej odzienie i wystawiono piękne ciało na widok publiczny.
Umieszczono je na słupie i trzymano tak pod strażą czterech ludzi od ósmej zrana do południa.
Nakoniec ktoś przyszedł i uciął głowę ofiary. Cienka, łabędzia szyja nie stawiała żadnego oporu.
Nędznik, który dopuścił się tej zbrodni haniebniejszej może na trupie, niżby była na żyjącej istocie, nazywał się Grison. Historja jest najzawziętszem z bóstw; wyrywa ze swego skrzydła pióro, macza je we krwi, zapisuje nazwisko i wskazuje takowe pogardzie potomności!
Grison został później zgilotynowany, jako przywódca bandy złoczyńców.
Inny, nazwiskiem Rodi, wyrwał serce księżnej z piersi.
Pastwiono się tak nad biedną kobietą, za jej miłość dla królowej. Jakże strasznie musiała być nienawidzona ta królowa!
Potem zatknięto na piki zakrwawione części ciała i puszczono się w drogę do Temple.
Tłum nieprzeliczony postępował za zbrodniarzami, ale oprócz kilku dzieci i kilku pijaków, miotających słowa obelżywe, cały orszak zachowywał przerażające milczenie.
W drodze natrafiono na sklep perukarza i zatrzymano się przy nim.
Człowiek niosący głowę wszedł do wnętrza i postawił głowę na stole.
— Ufryzuj mi tę głowę, bo pójdzie odwiedzić swoją panią w Tample — powiedział.
Perukarz ufryzował piękne włosy księżnej, i udano się w drogę do Temple, teraz już z okrzykami.
Te to właśnie okrzyki posłyszała rodzina królewska.
Zbrodniarze przybyli z obrzydłą myślą pokazania królowej pokrajanych części ciała księżnej.
Ale trójkolorowa wstęga stanęła im na przeszkodzie. Ci zbrodniarze, ci mordercy, siepacze, nie śmieli przekroczyć tej wstęgi!...
Zażądali, aby wpuszczono do Temple szesciu łotrów, a między nimi trzech z kawałkami ciała, aby im pozwolono obejść wokoło wieży, dla pokajania królowej szcząków zakrwawionych.
Przyzwolono bez żadnych dyskusyj.
Król siedział i udawał, że gra z królową w tryszaka. Zbliżając się do siebie pod pozorem gry, więźniowie mogli przynajmniej zamienić ze sobą swobodnie słow kilka.
Nagle król spostrzegł, że jeden z urzędników municypalnych zamknął drzwi z pośpiechem i skoczył do okna, by spuścić zasłonę.
Był to Danjou, były seminarzysta, olbrzym, nazywany Księdzem sześciostopowym, z powodu wielkiego wzrostu.
— Co to się stało? — zapytał król.
Danjou, korzystając z tego, że królowa tyłem była odwrócona od niego, dał znak ręką królowi, ażeby nie pytał.
Krzyki, obelgi, groźby, dochodziły do pokoju mimo drzwi i okien zamkniętych; król zrozumiał, że się działo coś strasznego; położył rękę na ramieniu królowej, aby ją zatrzymać na miejscu.
W tej chwili zastukano do drzwi i Danjou mimo chęci musiał otworzyć.
Stukali oficerowie gwardji i municypalni.
— Panowie — zapytał król — czy rodzina moja jest bezpieczną?
— Zupełnie — odrzekł człowiek w ubraniu gwardzisty z podwójnemd szlifami, — ale rozeszła się wieść że niema już nikogo w wieży, i że wszyscy jesteście uwolnieni. Pokaż się pan w oknie, aby lud uspokoić.
Król nie wiedząc co się działo, nie widział potrzeby opierania się tej radzie.
Chciał postąpić do okna, ale go Danjou powstrzymał.
— Nie czyń tego, Najjaśniejszy Panie! — zawołał.
I, zwracając się do gwardzistów narodowych, dodał:
— Lud powinien więcej mieć zaufania do swych urzędników.
— A więc — oświadczył człowiek ze szlifami — to jeszcze nie wszystko, chcą, aby ten pan przyszedł do okna zobaczyć głowę i serce księżnej de Lamballe. Przynieśli je tu, aby wam pokazać, jak lud obchodzi się ze swymi tyranami. Radzę ci zatem, mój panie — dodał, zwracając się do Ludwika XVI — pokazać się w oknie, jeżeli nie chcesz, aby ci to wszystko tutaj przyniesiono.
Królowa krzyknęła i padła zemdlona na ręce pani Elżbiety i córki.
— Ah! — powiedział król — mogłeś pan oszczędzić królowej tej strasznej wiadomości!
I pokazując mu grupę trzech kobiet, dodał:
— Widzisz pan, co uczyniłeś!
Człowiek wzruszył ramionami i wyszedł.
O szóstej stawił się sekretarz Pétiona. Przyszedł on wyliczyć królowi dwa tysiące pięćset franków. Widząc, że królowa stoi nieruchoma, myślał, że było to przez uszanowanie dla niego i był łaskaw prosić ją, aby usiadła.

„Matka moja stała, powiada w pamiętnikach swych córka królewska (Madame Royale), bo od tej straszliwej sceny pozostała nieruchomą, nie wiedziała, co się koło niej dzieje. Przestrach zmienił ją w posąg“.

ROZDZIAŁ XLVII.
VALMY.

A teraz odwróćmy na chwilę oczy od tych scen straszliwych i idźmy w wąwozy Argonnów za jedną z osób naszej powieści, trzymającą w tej chwili losy Francji w swojem ręku.
Czytelnicy zrozumieli zapewne, że mówimy o Dumouriezie.
Dumcuriez, jak wiemy, powrócił, opuszczając ministerjum do obowiązków generała służby czynnej, po ucieczce zaś Lafayette’a otrzymał tytuł komendanta armji wschodniej.
Ta nominacja Dumourieza była rodzajem cudownego natchnienia u ludzi, dzierżących władzę.
Dumouriez, niecierpiany przez jednych, pogardzany przez drugich, został oceniony, jako wódz.
Wszyscy generałowie oddani zostali pod rozkazy człowieka, któremu przerażona Francja składała nagle swą szablę, mówiąc:
— Tylko ty jeden możesz mnie obronić; broń mnie!...
A teraz dlaczego sprzymierzeni mocarze, mając wytknięty pochód aż do Paryża, zatrzymali się naraz po wzięciu Longwy i odcięcia Verdun? Oto sprzymierzone mocarstwa, które sądziły z opowiadań emigrantów, że Francja wybiegnie naprzeciw nim z otwartemi rękoma, spotykały wcale co innego.
Widziały tę ziemię francuską tak urodzajną i ludną, zmienioną, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: zboża poznikały, jak gdyby je uniosła trąba powietrzna. Wieśniak uzbrojony, sam tylko pozostał na progu swej strzechy; ci, którzy mieli strzelby, stali ze strzelbami, ci którzy mieli tylko kosy lub widły, wzięli kosy lub widły.
Aura przyszła im w pomoc; deszcz nieustający przemaczał ludzi, psuł drogi, rozmiękczał ziemię. Ten deszcz wszakże padał dla jednych i dla drugich, dla Francuzów i dla Prusaków, tylko wszystko przychodziło w pomoc Francuzom, a zgubnem było dla Prusaków. Wieśniak, który miał dla nieprzyjaciela tylko strzelbę, kosę, widły i gorsze niż to wszystko — niedojrzałe winogrona, w ukryciu miał jako swego sprzymierzeńca szklankę wina, szklankę piwa, gdzieś pod przypieckiem i suchą słomę na ziemi!
Popełniano jednak błąd za błędem; pierwszego dopuścił się Dumouriez.
Napisał do Zgromadztenia Narodowego:
„Wąwozy Argonnów są Termopilami Francji, ale bądźcie spokojni, szczęśliwszy od Leonidasa nie zginę tutaj.
A jednak źle obsaczył wąwozy Argonnów, jeden z nich został wzięty i on zmuszony był cofać się. Dwóch jego generałów zabłądziło; on sam był prawie zgubiony z piętnastoma tysiącami ludzi najzupełniej zdemoralizowanych. Ci ludzie dwa razy pierzchnęli przed pięciuset pruskimi huzarami! Ale generał mimo to nie tracił nadziei i zachował pewność siebie, a nawet dobry humor, skoro pisał do ministrów:
„Odpowiadam za wszystko“.
W istocie, chociaż ścigany i odcięty, złączył się z dziesięcioma tysiącami Kellermana, zebrał rozproszonych generałów, i 19-go września był już w Saint Menchould, wyciągając na prawo i na lewo ręce ponad siedemdziesięcioma sześcioma tysiącami zbrojnych, podczas gdy Prusacy mieli ich tylko siedemdziesiąt tysięcy.
Prawda, że często armia ta szemrała; że była nieraz dwa lub trzy dni bez chleba, ale wtedy Dumouriez stawał między żołnierzami.
— Moi przyjaciele! — mówił im, sławny marszałek saski napisał dzieło o wojnie, i dowodzi w niem, że należy przynajmniej raz w tydzień nie dawać racji chleba żołnierzom, aby w razie potrzeby mogli brak jego wytrzymać; jesteśmy właśnie w tem położeniu a wy szczęśliwsi jeszcze jesteście od tych Prusaków, którzy nieraz po cztery dni są bez chleba i zjadają zdechłe swoje konie. Macie słoninę, ryż, mąkę; róbcie placki: wolność je przyprawi.
Było jeszcze coś gorszego w armji: były to szumowiny Paryża, męty z drugiego września, które wypchnięto do armji po rzezi. Wszyscy ci nędznicy przyszli, śpiewając i krzycząc, że nie ścierpią, ani szlif, ani krzyża Świętego Ludwika i haftowanych mundurów, że przyprowadzą wszystko do porządku.
Przybyli w takiem usposobieniu do armji i zadziwili się próżnią, jaka się wokoło nich wywiązała; nikt nie raczył odpowiadać nawet na ich groźby lub grzeczności, generał tylko oznajmił, że będzie przegląd nazajutrz.
Nowoprzybyli znaleźli się nazajutrz wzięci niespodziani# pomiędzy liczną kawalerję, gotową dać do nich ognia.
Wtedy Dumouriez podjechał do tych ludzi; formowali oni siedem bataljonów.
— Słuchajcie, wy! — krzyknął, — bo nie chcę was nazywać obywatelami, ani żołnierzami, ani mojemi dziećmi; widzicie przed sobą tę artylerję, a za sobą kawalerję; znaczy to, że was trzymam pomiędzy żelazem i ogniem! Zhańbiliście się zbrodniami, nie ścierpię tu ani zbójów, ani katów! Każę was posiekać na części przy najmniejszym buncie! Jeżeli się poprawicie, jeżeli postępować będziecie, jak waleczna armja, do której macie zaszczyt być wcielonymi, znajdziecie we mnie dobrego ojca. Wiem, że są pomiędzy wami zbrodniarze, którym zlecono wciągnąć was do występku; wypędźcie ich sami lub wskażcie mi ich. Czynię was odpowiedzialnymi jedni za drugich.
I nietylko ci ludzie pochylili głowy i stali się doskonałymi żołnierzami, nietylko wypędzili niegodnych, ale jeszcze rozsiekali sami nędznika Charlota, który rzucił polano na księżniczkę Lamballe i poniósł później jej głowę na pice.
W tem położeniu oczekiwano na Kellermanna. Bez niego nie można było nic ryzykować.
Dnia 19-go września Dumouriez otrzymał zawiadomienie, że namiestnik jego znajduje się o dwie mile no lewo. Dumouriez posłał mu natychmiast instrukcje.
— Równocześnie z wysłaniem instrukcyj do Kellermanna, Dumouriez spostrzegł armję pruską, rozwijającą się na górach przeciwległych, w ten sposób, iż Prusacy znajdowali się pomiędzy nim i Paryżem, to jest bliżej, aniżeli on Paryża. Było wszelkie prawdopodobieństwo, że Prusacy oczekują bitwy. Dumouriez zalecił zatem Kellermanowi, aby obrał pole bitwy na wzgórzach Valmy i Gizancourt,. Kellermann źle zrozumiał zlecenie i stanął tam obozem.
Był to albo wielki błąd, albo zręczność ogromna. W tej pozycji Kellermann nie mógł się cofnąć w tył, chyba przeprowadzając całą armję przez wąski mostek; nie mógł się cofnąć na prawo od Dumourieza, chyba przebywając trzęsawisko, które byłoby go pochłonęło; na lewo miał głęboką dolinę, w którejby go zgnieciono.
Odwrót więc był niemożliwy.
Czy tego chciał stary żołnierz alzacki? W takim razie udało mu się to zupełnie. Piękna pozycja, aby zwyciężyć lub umrzeć!
Książę Brunświcki przyglądał się żołnierzom francuskim ze zdziwieniem.
Ci, którzy się tam rozłożyli, zdecydowani są ani na krok nie odstąpić! — powiedział do króla pruskiego.
Ale zostawiono armję pruską w tem przekonaniu, że Dumouriez jest odcięty i zapewniono ją, że ta armja krawców, włóczęgów i łataczów obuwia, jak ją nazywali emigranci rozproszy się za pierwszym strzałem armatnim.
I uderzyli zboku na korpus Kellermanna.
Sześćdziesiąt paszcz ognistych wybuchnęło naraz; artylerzyści pruscy wypuścili je na chybił trafił, ale mierzyli do mas: nie zależało im na tem, aby celować trafnie.
Pierwsze strzały straszne były dla tej armji pełnej zapału, gotowej do uderzenia z zapałem, ale nieumiającej wytrzymać ataku.
Traf, bo nie zręczność ponieważ nic nie widziano, był też przeciwko nam z początku: granaty pruskie zapaliły dwa nasze jaszczyki i te wybuchnęły. Powożący pozeskakiwali z koni, aby uniknąć eksplozji i wzięto ich za uciekających.
Kellermanm zobaczył, że Prusacy formowali się w trzy kolumny, aby uderzyć na płaszczyznę Valmy, więc uformował swoich żołnierzy w trzy kolumny, a, przebiegając linję, zawołał:
— Żołnierze, ani jednego strzału! Czekajcie na nieprzyjaciela i weźcie go na bagnety.
I, kładąc kapelusz na koniec szabli, krzyknął:
— Niech żyje naród! Idźmy zwyciężać dla niego!
W tejże chwili cała armija poszła za jego przykładem. Każdy żołnierz założył kapelusz na koniec bagnetu i krzyczał: Niech żyje naród!“ Mgła opada, dym się rozprasza i książę Brunświcki spostrzega przez szkła widok dziwny, niesłychany. Trzydzieści tysięcy Francuzów stoi nieruchomo z gołemi głowami, wstrząsając bronią i odpowiadając na ogień nieprzyjacielski jedynie okrzykami:
— Niech żyje naród!
Niemiec pokiwał głową; gdyby był sam, armja pruska nie byłaby postąpiła ani kroku dalej, ale obecny przy nim król chciał bitwy; trzeba było słuchać króla.
Prusacy posuwali się krokiem pewnym pod okiem króla i księcia Brunświckiego; zbliżali się do nieprzyjaciól niewzruszeni, jak stara armja Fryderyka.
Nagle, przez środek, olbrzymi wąż zdawał się ją rozrywać, ale części złączały się natychmiast.
Po pięciu minutach jeszcze raz nastąpiło to samo. Dwadzieścia armat Dumourieza uderzyło z boku na kolumnę i zgniotło ją gradem kul.
Książę zrozumiał że bitwa już jest stracona, zarządził odwrót, lecz król rozkazał bić do ataku. Stanął na czele żołnierzy i popchnął swą waleczną piechotę pod podwójny ogień Kellermanna i Dumourieza. I rozbił się o kolumny francuskie. Coś wspaniałego i szczytnego unosiło się ponad tą młodą armją; była to wiara!
Nie widziałem podobnych fanatyków od czasu wojen religijnych!... — zawołał książę Brunświcki.
Zaczynali oni, ci bohaterowie z dziewięćdziesiątego drugiego roku, te wielkie podboje wojenne, które miały się zakończyć podbiciem umysłów.
Dwudziestego września Dumouriez ocalił Francję.

Nazajutrz Konwencja narodowa ogłosiła rzeczpospolitą!

ROZDZIAŁ XLVIII.
DWUDZIESTY PIERWSZY WRZEŚNIA.

Dnia 21-go września, o dwunastej, nim dowiedziano się w Paryżu o odniesionym w przeddzień przez Dumourieza zwycięstwie, które ocaliło Francję, drzwi sali Maneżu się otwarły i weszło powoli, uroczyście siedmiuset czterdziestu dziewięciu członków nowego Zgromadzenia rzucających badawcze na siebie wejrzenie.
Z tych siedmiuset czterdziestu dziewięciu członków, dwustu wchodziło w skład poprzedniego Zgromadzenia.
Konwencja Narodowa została wybrana pod wrażeniem wypadków wrześniowych; można było więc sądzić, że będzie to Zgromadzenie reakcyjne.
Obrano nawet kilku ze szlachty; myśl z gruntu demokratyczna powołała do głosowania służących; niektórzy z nich podali nazwiska swoich panów.
Ogół zresztą tego nowego ciała stanowili mieszczanie: lekarze, adwokaci, profesorowie, księża, literaci, dziennikarze, kupcy. Umysł tej masy był niespokojny i chwiejący się; pięciuset przynajmniej członków nie należało ani do Żyrondystów, ani do Góry; wypadki miały dopiero postanowić jakie miejsce zajmą w Zgromadzeniu.
Ale wszystko to zgodne było w podwójnej nienawiści; w nienawiści przeciwko dniom wrześniowym i przeciwko deputacji Paryża, prawie w całości powstałej z Gminy, która stworzyła te dni straszliwe.
Możnaby powiedzieć, że krew przelana płynęła strumieniem przez salę i oddzielała stu Górali od reszty Zgromadzenia. Środek nawet, jak gdyby chcąc usunąć się od czerwonego strumienia, skłaniał się ku prawicy. Bo też Góra — przypomnijmy sobie ludzi i odnieśmy ich do wypadków. — Góra przedstawiła groźny widok. Była to, jakeśmy już powiedzieli, w niższych rzędach, cała Gmina; ponad Gminą sławny komitet nadzorczy, co rzeź urządził; następnie trzej ludzie straszliwi: Robespierre, Danton i Marat.
Wszyscy byli wstrętni; to też każdy spojrzawszy na tę grupę, musiał się odwrócić, ale jakkolwiek krótkie było jego wejrzenie, musiał wyczytać wyryty na tych twarzach dzień drugiego września! Cofał się każdy z przerażeniem przed tą nową głową Meduzy.
Oto trzej ludzie, których Żyrondyści oskarżali o dążenia do dyktatury.
Oni obwiniali ze swej strony Żyrondystów, o federalizm.
Dwaj jeszcze inni ludzie, związani z naszem opowiadaniem, a różniący się przekonaniami, siedzieli na dwóch przeciwnych sobie krańcach zgromadzenia, byli to: Billot i Gilbert; Gilbert na krańcu prawym, pomiędzy Lanjuinals i Kersaint; Billot na krańcu lewym, pomiędzy Thuriotem i Couthonem.
Członkowie byłego Zgromadzenia Prawodawczego ukartowali Konwencję i przyszli oddać swą władzę w ręce swoich następców.
Pétion obrany został prezesem. Condorcet, Brissot. Rabaut-Saint-Etienne, Vergniaud, Camus i Lasource, ‘Sekretarzami: pięciu z pomiędzy nich było Żyrondystami.
Konwencja caa, wyjąwszy może trzydziestu lub czterdziestu członków, chciała rzeczypospolitej; Żyrondyści postanowili na zebraniu u pani Roland, że nie dopuszczą dyskusji nad zmianą rządu, chyba w swoim czasie i miejscu, to jest wówczas, kiedy zdołają opanować komisję wykonawczą i komisję prawodawczą.
Ale dwudziestego września, właśnie w dniu bitwy pod Valmy, inni walczący wydali bitwę. inaczej zupełnie rozstrzygającą!
Saint-Just, Lequinio, Panis, Billaud-Varennes, Collot-d’Herbois i kilku innych członków przyszłego Zgromadzenia, obiadowało w Palais Royal, i ci zadecydowali, że nazajutrz zaraz, wyraz rzeczpospolita, będzie rzuconym na nieprzyjaciół.
— Jeśli go podejmą, powiedział Saint-Just, są zgubieni, bo ten wyraz;, my pierwsi wymówimy; jeśli go usuną, będą również zgubieni, bo, sprzeciwiając się tej żądzy ludu, zostaną pochłonięci przez niepopularność, jaką nagromadzimy na ich głowy.
Collot-d‘Herbois podjął się postawić wniosek. To też zaledwie Franciszek Neulchateau złożył władzę dawnego Zgromadzenia w ręce nowego, zaraz Collot-d’Herbois zażądał głosu i otrzymał takowy.
— Obywatele reprezentanci!... — powiedział wszedłszy na trybunę — stawiam wniosek: ażeby pierwszem postanowieniem Zgromadzenia, które się zebrało, było: zniesienie władzy królewskiej.
Na te słowa, ogólny oklask rozniósł się po sali i z trybun.
Dwóch tylko powstało oponujących, dwóch dobrze znanych republikanów: Barrere i Quinette. Żądali oni, aby zaczekano na wolę ludu.
— Na wolę ludu, a to poco?... — zawołał pewien ubogi pleban wiejski, poco się naradzać, kiedy wszyscy zgadzają się na jedno?
Źyrondyści poczuli cios, jaki im zadano; musieli płynąć pod sterem Góry.
Zredagujemy uchwalę zaraz na sesji, krzyknął ze swego miejsca Ducos, przyjaciel i uczeń Vergniauda. — Uchwała nie potrzebuje być braną pod rozwagę. Po dziesiątym sierpnia, powodem naszej uchwały, znoszącej władzę królewską, będą dzieje poprzedniego porządku.
A zatem równowaga została przywróconą; Góra zażądała zniesienia władzy królewskie}, Żyrondyści żądali ustanowienia rzeczpospolitej.
Rzeczpospolita nie została uchwalona, ale jednogłośnie okrzyknięta. Rzucano się w przyszłość, aby uciec od teraźniejszości.
Proklamowanie rzeczpospolitej odpowiadało olbrzymiej potrzebie narodowej; było to uświęcenie długiej walki, którą lud podtrzymywał.
Możnaby powiedzieć, że zrzucono z piersi każdego obywatela ciężar, tak wszyscy oddychali swobodnie. Godziny złudzenia były krótkie, ale świetne; sądzono, że ustanowiono rzeczpospolitą, gdy tymczasem uświęcono tylko rewolucję.
Prawdziwi republikanie, ci, którzy chcieli rzeczpospolitej, wolnej od zbrodni, ci, którzy nazajutrz mieli się potknąć o triumwirat złożony z Dantona, Robespierra i Marata, słowem Żyrondyści, nie posiadali się z radości Rzeczpospolita była spełnieniem życzeń ich najgorętszych. Francja była Atenami pod Franciszkiem I-szym i Ludwikiem XIV-tym; z nimi miała stać się Spartą!
Było to marzenie piękne i wzniosłe.
To też wieczorem zebrali się na uczcie u ministra Rolanda. Tam znajdował się: Vergniaud, Guodet, Louvet, Pétion, Royet-Fontrede, Barbaroux, Gensonne, Grangeneuve, Condorcet, — współbiesiadnicy, którzy za rok mieli się zebrać na ucztę, inną, aniżeli ta — w tej chwili jednak, każdy, odwrócony od jutra, zamykał oczy na przyszłość.
Myśl ich przybrała formy i ciało; tak młoda rzeczpospolita, uzbrojona w kask i pikę wyskakiwała jak Minerwa; cóż mogli żądać więcej? Podczas tych dwóch godzin jakie trwała ta uroczysta wieczerza, zamieniano szczytne myśli, po za któremi przebijały wzniosłe poświęcenia; ludzie ci mówili o swojem życiu, jak o rzeczy, która nie należała do nich, ale była własnością narodu!
A w oczach tych wszystkich ludzi, któż był wodzem przyszłości? Kto głównym autorem, przyszłym kierownikiem młodej rzeczypospolitej?
Vergniaud.
Przy końcu obiadu napełnił on szklankę i powstał:
— Przyjaciele! rzekł, wznoszę toast.
Wszyscy powstali również.
— Za trwałość rzeczpospolitej!
— Za trwałość rzeczpospolitej! — powtórzyli wszyscy.
Miał ponieść szklankę do ust:
— Zaczekaj! — zawołała pani Roland.
Miała u boku świeżą różę, zaledwie co rozwiniętą, tak jak nowa era, w którą wchodzono; wzięła ją, i niby Atenka w czarze Peryklesa, umaczała w szklance Vergniauda.
Vergniaud, uśmiechnął się smutnie, wypróżnił szklankę i, pochylając się do ucha Barbaroux, powiedział.
— Lękam się, aby ta wielka dusza nie myliła się jednakże. Nie listki róży ale raczej gałązki cyprysu trzebaby umaczać dzisiejszego wieczora w naszem winie. Pijąc na cześć rzeczpospolitej której nogi pływają we krwi wrześniowej Bóg wie, czy nie pijemy za śmierć naszą!... Ale mniejsza o to! — dodał, spoglądając ku niebu, choćby to wino miało być krwią moją, wypiłbym je za dobro ogółu.
— Niech żyje rzeczpospolita! powtórzyli chórem biesiadnicy...
W chwili gdy Vergniaud wznosił ten toast, a biesiadnicy odpowiadali okrzykami: „Niech żyje rzeczpospolita“, zabębniono naprzeciw Temple, gdzie zapanowało milczenie.

Wtedy w pokojach swoich, których okna były roztwarte, król i królowa mogli usłyszeć gwardzistę, jak głosem silnym i donośnym ogłaszał zniesienie władzy królewskiej i ustanowienie rzeczpospolitej.

ROZDZIAŁ XLIX.
LEGENDA O KRÓLU MĘCZENNIKU.

Król był w Temple; jakim sposobem tam się dostał? Czy obmyślano mu zawczasu to więzienie? Nie.
Pétion zrazu miał zamiar osiedlić go w Chambord.
Gdyby mocarstwa Europy nie były się wdały w wewnętrzne sprawy Francji, życie w pięknym pałacu, w cudownym klimacie, śród miejsc, nazwanych ogrodem Francji, nie byłoby karą zanadto surową dla człowieka, co miał odpokutować nietylko winy własne, ale winy także Ludwików XIV-go i XV.
Wandea powstała; przypuszczano, że przez Loarę przyjdzie do jakiego śmiałego zamachu i odstąpiono od Chaimbord.
Zgromadzenie Prawodawcze wskazało Luxemburg; Luxemburg, pałac florencki Marji Medicis, ze swym spokojem, ogrodami, rywalizującymi z Tuilleries, był rezydencją zupełnie odpowiednią dla dostojności monarchy.
Zarzucono pałacowi, że piwnice jego łączą się z katakumbami; może Gmina wzięła to tylko za pozór, aby utrzymać króla pod ręką, ale był to pozór słuszny.
Gmina wybrała więc Tempile; początkowo, rzecz prosta nie wieżę, lecz zamek Temple, jedną z tych rezydencyj hrabiego d’Artois.
W chwili gdy Pétion przyprowadził rodzinę królewską do pałacu, i gdy została tam ona zainstalowaną, przychodzi denucjacja od Gminy, i wysyłają Manuela, by zmienił decyzję magistratu i pałac zastąpił wieżą. Manuel przybywa, ogląda mieszkanie przeznaczone dla Ludwika XIV i Marji-Antoniny i odchodzi zawstydzony. Wieża była niepodobna do zamieszkania, zajmował ją tylko odźwierny; nie było dostatecznego w niej miejsca; pokoiki były szczupłe. Było w tem więcej fatalizmu, aniżeli haniebnego rozmysłu ze strony sędziów.
Zgromadzenie Narodowe nie targowało się wcale o wydatki na stół króla. Król jadał dużo... nie wymówkę mu bynajmniej czynimy, wszyscy Burbonowie mieli takie usposobienie; ale król jadał zgoła niestosownie. Zajadał z wielkim apetytem, podczas gdy się mordowano w Tulleries i sędziowie wymawiali mu to w procesie, a co gorzej, historja, nieubłagana historja, zapisała mu to w swoich archiwach.
Zgromadzenie Narodowe wyznaczyło pięćkroć sto tysięcy liwiów na stół królewski.
Ludwik XVI miał w Temple trzech służących i trzynastu dworzan na stole. Obiad składał się codziennie z czterech dań, dwóch pieczystych. czterech jarzyn i legumin, trzech kompotów, trzech talerzy owoców i trzech gatunków wina. Tylko król i delfin pijali wino, królowa i księżniczki na wodzie poprzestawały.
Materjalnie zatem nie brakowało nic królowi. Ale czego mu głównie brakowało, to: powietrza, ruchu, słońca i cienia.
Przyzwyczajony do polowań w Compiegne i Rambouillet, do parków Wersalu i Trianon, Ludwik XVI musiał poprzestawać teraz nie na dziedzińcu, nie na ogrodzie, ale na skrawku ziemi, podzielonej na cztery zwiędłe trawniki, mającej kilka drzew nędznych, i ogołoconych z liści przez! wiatry jesienne. Codziennie, o drugiej godzinie, król i jego rodzina przechadzali się tutaj, a właściwie przeprowadzano tam codziennie króla i jego rodzinę.
Królowa była, jak zwykle, sztywna, dumna, wyzywająca; Marja-Antonina umiała w czasach swej wielkości zjednywać sobie miłość; w chwili upadku, zjednywała sobie poświęcenie, ale nie litość; litość wyradza się z sympatji, królowa zaś nie była sympatyczną.
Księżniczka Elżbieta w białej szacie, symbolu czystości jej ciała i duszy; ze swymi płowymi włosami, które piękniejszymi się jeszcze stały, odkąd zmuszoną była wyrzec się pudru; księżniczka Elżbieta z błękitną przepaską i takąż wstążką u włosów, wydawała się aniołem stróżem całej rodziny.
Córka królewska, mimo wdzięku dziecięcego, nie była ujmującą; Austrjaczka, tak jak i matka, była i Marją-Teresą i Marją-Antoniną: miała w wejrzeniu pogardę i dumę.
Mały delfin ze złotymi włosami, bladą nieco chorobliwą cerą, był chłopięciem sympatycznem; niemniej jednak jego oko było surowe i twarde, a niekiedy przybierało wyraz, o wiele wiek przechodzący; rozumiał wszystko, szedł za wskazówkami matki, podawanemi mu jednem tylko wejrzeniem i miał przebiegi polityki dziecięcej, które niekiedy łzy z oczu samych nawet katów wywoływały. Biedny chłopiec rozrzewnił nawet Chaumetta, tę kunę o spiczastej mordce, tę łasicę w okularach.
— Każę go kształcić... — mówił były pisarz prokuratora do pana Hue, kamerdynera królewskiego... — ale trzeba go będzie odłączyć od rodziny, by zapomniał o swem pochodzeniu.
Gmina była okrutną i nierozważną: okrutną, bo pastwiła się nad rodziną królewską przez złe obchodzenie; nierozważną, bo dozwalała, by widziano tę rodzinę słabą, znękaną, uwięzioną.
Codziennie wysyłała nowych stróżów do Temple, pod nazwą municypalistów; ci ludzie przychodzili jako zawzięci nieprzyjaciele króla, wychodzili wszyscy, jako nieprzyjaciele Marji-Antoniny, ale prawie wszyscy żałowali monarchy, litowali się nad dziećmi, uwielbiali panią Elżbietę!
W istocie, cóż oni widzieli w Temple? Zamiast wilka, wilczycy, wilcząt, poczciwą rodzinę; dumną matkę, nie mogącą ścierpieć, aby dotykano się choćby rąbka jej sukni; tyrana jednak ani śladu!
W jaki sposób rodzina królewska przepędzała dnie?
Król wstawał zwykle o szóstej zrana, golił się sam, Clery fryzował go i ubierał; potem skoro tylko był ubrany, szedł do swojej czytelni, czyli do bibljoteki zakonu kawalerów Maltańskich. Składała się ona z tysiąca pięciuset czy tysiąca sześciuset tomów.
Razu jednego król, szukając książek, pokazał palcem panu Hue dzieła Woltera i Rouisseau’a.
I zauważył z cicha:
— Ci dwaj ludzie zgubili Francję!
Wchodząc do bibljoteki, Ludwik XVI klękał i modlił się przez pięć albo sześć minut, potem czytał albo pracował do dziesiątej godziny; przez ten czas Clery sprzątał pokój, przysposabiał śniadanie i schodził do królowej. Król, pozostawszy sam siadał i zabawiał się tłómaczeniem Wirgiljusza lub Horacego: ażeby nauczać delfina, zaczął na nowo uczyć się łaciny.
Pokój był bardzo mały, jego drzwi ciągle stały otworem, bo w sypialnym pokoju zawsze byli municypaliści i przez te drzwi otwarto patrzyli, co król porabia.
Królowa otwierała drzwi swoje dopiero za nadejściem Clerego; póki drzwi były zamknięte, municypaliści nie mogli wchodzić do niej.
Clery układał włosy młodego księcia, pomagał ubrać się królowej i szedł do pokoju księżniczek, by im oddać tę samą usługę. Ta chwila ubierania, szybka i drogocenna zarazem, była jedyną, w której Clery mógł zawiadamiać królowę i księżniczki o tem, czego się dowiedział. Dawał znak, gdy miał coś do powiedzenia; a wtedy królowa, albo jedna a księżniczek zaczynała rozmawiać z municypalistą.
O godzinie dziewiątej, królowa, dwoje jej dzieci i pani Elżbieta, szły do króla i tu zastawiano śniadanie; podczas wetów. Clery sprzątał pokoje królowej i księżniczek.
O dziesiątej rano król schodził do pokoju królowej i przepędzał tam dzień cały; zajmował się prawie wyłącznie kształceniem delfina, kazał mu powtarzać wiersze Corneilla lub Racina, wykładał mu geografię i wprawiał do kreślenia i zdejmowania planów. Francja od trzech lat podzielona była na departamenty i ten też podział królestwa starał się król wytłumaczyć synowi.
Królowa zajmowała się nauczaniem córki, ale przerywała lekcje niekiedy, aby pogrążyć się w posępnych i głębokich marzeniach. Skoro to się stało, księżniczka, oddalała się na palcach i dawała znak bratu, by milczał; królowa pozostawała pewien czas oddana swoim myślom, poczem łza ukazywała się pod jej powieką, staczała się po licach i padała na zżółkłą rękę.
O dwunastej wszystkie trzy księżniczki szły do pani Elżbiety, aby zmienić ranne suknie: tę chwilę Gmina zostawiała im swobodną; żaden municypalista nie postał tam wtedy. O pierwszej, gdy pozwalała pogoda, sprowadzano rodzinę królewską do ogrodu; czterech oficerów municypalnych i dowódca pułku gwardji narodowej towarzyszyli im, czyli pilnowali ich raczej. Ponieważ w Temple mnóstwo rzemieślników pracowało około burzenia domów i budowania nowych murów, więźniowie mogli korzystać z jednej tylko części alei kasztanowej. Clery należał do przechadzki, i chcąc, aby młody książę mógł użyć trochę ruchu, grywał z nim w piłkę.
O drugiej powracano do wieży i Clery podawał obiad; codziennie o tej godzinie przybywał do Temple — Santerre w towarzystwie dwóch adjutantów, i zwiedzał skrupulatnie mieszkania króla i królowej. Król niekiedy odzywał się do niego; królowa nigdy. Po obiedzie schodzono na pierwsze piętro; król grał w pikietę lub tryszaka z królową albo też z siostrą.
Clery jadł przez ten czas obiad.
O czwartej król układał się do drzemki na kozetce lub w dużym fotelu i wtedy zapanowywało głębokie milczenie; księżniczki brały książki lub robótki. Nikt nie ruszał się z miejsca, nawet delfin. Król sypiał godzinę lub półtorej. Skoro się przebudził, rozmowa rozpoczynała się na nowo; przywoływano Clerego na lekcję kaligrafji z delfinem, poczem prowadził on księcia do pokoju księżnej Elżbiety i grał z nim w wolanta lub piłkę.
Gdy wieczór nadchodził, rodzina królewska zasiadała w około stołu; królowa, naprzemian z księżniczką Elżbietą czytały głośno jaką pouczającą książkę. Czytanie trwało do ósmej godziny; o ósmej miody książę jadł wieczerzę w pokoju pani Elżbiety, w obecności rodziny królewskiej, król brał zbiór Merkurego Francji, znaleziony w bibljotece, i zadawał dzieciom zagadki do odgadywania.
Poczem królowa kazała mówić synowi następującą modlitwę;
„Boże wszechmogący, który mnie stworzyłeś i odkupiłeś, uwielbiam cię! Zachowaj dni króla, mego ojca i mojej rodziny, broń nas przeciwko wrogom naszym; dodaj siły pani Tourzel do zniesienia tego, co cierpieć musi z naszej przyczyny“.
Następnie Clery rozbierał i kładł do łóżka delfina, a pozostawały przy nim jedna lub dwie księżniczki, dopóki nie zasnął.
Co wieczór o tej godzinie, roznosiciel dzienników przechodził, ogłaszając ostatnie nowiny; Clery stawał na czatach i powtarzał królowi słowa roznosiciela. O dziewiątej król spożywał wieczerzę. Clery przynosił na tacy kolację dla księżniczki, czuwającej przy delfinie.
Po posiłku król powracał do pokoju królowej, ściskał ją i siostrę za rękę na znak pożegnania, całował dzieci i szedł do swego pokoju czyli raczej do bibljoteki, gdzie czytał do dwunastej.
Księżniczki zamykały się u siebie; jeden municypalista pozostawał w przedpokoiku, przedzielającym ich pokoje, drugi szedł za królem.
Ten sposób życia trwał bez zmiany, dotąd, dopóki król pozostawał w małej wieży, to jest do trzydziestego września.
Położenie było smutne i tembardziej godne politowania, że znoszono je z godnością; najbardziej zacięci łagodnieli na ten widok; przychodzili pilnować króla, okrutnego niby tyrana, królowej, która niby dopuściła się strasznych nadużyć; a znajdowali człowieka w prostem ubraniu, który jadł dobrze, pił dobrze, sypiał dobrze, grał w pikietę, uczył łaciny i geografji syna, dawał dzieciom szarady do odgadywania; znajdowali kobietę dumną wprawdzie, ale spokojną, zrezygnowaną, piękną jeszcze, uczącą córkę krzyżowej roboty, syna pacierzy, przemawiającą łagodnie do służących, mówiącą do kamerdynera: mój przyjacielu.
I otóż, im bardziej Gmina poniżała swego więźnia, im bardziej pokazywała oczom wszystkich, że był to koniec końców, człowiek jak i inni, tembardziej ludzie litowali się nad tym. którego uważali aa swego bliźniego.
Pewnego razu nowy szyldwach przyszedł, jak zwykle, objąć straż u drzwi królowej; był to jakiś człowiek z przedmieścia, w grubej, ale czystej odzieży.
Clery był sam w pokoju i czytał. Szyldwach przyglądał mu się a uwagą.
Po chwili, Clery mając inne zajęcie, wstał i chciał wyjść; ale szyldwach, prezentując przed nim broń, powiedział głosem cichym, nieśmiałym, prawie drżącym:
— Nie można wyjść!...
— Dlaczego?-.. zapytał Clery.
— Bo mam rozkaz, nie spuszczać was z oczu.
— Mnie? Zapewne się mylicie.
— Czy nie jesteś pan królem?
— Nie znasz więc króla?
— Nie widziałem go nigdy i prawdę powiedziawszy, wolałbym go zobaczyć gdzieindziej, niż tutaj.
— Cicho!... — powiedział Clery.
Poczem, pokazując mu drzwi, rzekł:
— Pójdę do tego pokoju, a zobaczysz króla; siedzi przy stola i czyta.
Clery wszedł do króla i powiedział mu, co zaszło; wtenczas król podniósł się i przeszedł parę razy z jednego pokoju do drugiego, aby poczciwiec mógł mu się przypatrzeć dowoli.
Nie wątpiąc bynajmniej, że król dla niego się fatygował, szyldwach powiedział później do Clerego:
— A! panie, jakże król jest dobrym! Nie mogę wierzyć, aby nam wyrządził tyle złego, jak mówią.
Nie wszyscy jednakże ci, którzy zbliżali się do więźniów w Temple, okazywali im szacunek i politowanie; u niektórych nienawiść i zemsta tak były głęboko zakorzenione, że widok królewskiej niedoli, znoszonej z pokorą mieszczańską, nie był w stanie ich ułagodzić, i nieraz król i królowa znosić musieli gburowatość ich, a nawet obelgi.
Raz królowa odważyła się przemówić do municypalisty.
— Którą część miasta pan zamieszkujesz?... — zapytała jednego z tych ludzi w czasie obiadu.
— Ojczyznę!.. — odpowiedział dumnie zapytany.
— Zdaje mi się... podjęła królowa, że ojczyzną jest cała Francia?
— Prócz tej części, którą zajął nieprzyjaciel przez panią sprowadzony.
Jakkolwiek jednak nieszczęśliwymi byli więźniowie, pozostawała im jedna wielka pociecha, byli razem ze sobą.
Naraz Gmina postanowiła odłączyć króla od rodziny.
Dnia 26-go września, w pięć dni po ogłoszeniu rzeczpospolitej, Clery dowiedział się od jednego municypalisty, że lokal, przeznaczony dla króla, będzie wkrótce gotowy.
Przejęty boleścią, powtórzył tę smutną wiadomość królowi; a ten ze zwykłem sobie męstwem odpowiedział;
— Staraj się dowiedzieć, kiedy nastąpi to bolesne rozłączenie. aby mnie o niem uwiadomić.
Na nieszczęście Clery nie dowiedział się nic i nie mógł nic donieść królowi.
Dnia 29-go o dziesiątej rano, sześciu municypalnych weszło do pokoju królowej, w chwili, gdy cała rodzina była tam zebrana; przyszli oni, wskutek postanowienia Gminy, zabrać więźniom papier, atrament, pióra i ołówki. Poszukiwania robiono nietylko w pokojach, ale i przy osobach więźniów.
— Skoro będziecie czego potrzebowali, powiedział ten, co przemawiał i którego nazywano Cbarbonnier, kamerdyner wasz zejdzie i zapisze żądanie w rejestrze, który będzie podany na radę.
Król i królowa nie czynili żadnych uwag; oddali sami to, co mieli przy sobie; księżniczki i służący poszli za ich przykładem.
Wtedy dopiero Clery z kilku słów pochwyconych, dowiedział się, że król będzie tegoż wieczora przeniesiony do wielkiej wieży. Powiedział o tem Pani Elżbiecie, a ta powtórzyła to Ludwikowi XVI.
Nic nowego nie zaszło do wieczora. Za każdym szmerem, lub otwierającemi się drzwiami, serca więźniów uderzały silniej, a ręce ich łączyły się w trwożliwym uścisku.
Król pozostał dłużej, niż zwykle w pokoju królowej; trzeba jednakże było się rozstać.
Nakoniec drzwi się otwarły; ci sami municypaliści. którzy byli już rano, powrócili z nowem postanowieniem Gminy, i oznajmili królowi rozkaz urzędowy, przeniesienia go do wielkiej wieży.
Tym razem opuściła króla zwykła jego obojętność. Dokąd miał go zaprowadzić ten nowy krok na drodze ciemnej i strasznej? Przybijano do tajemniczego i nieznanego brzegu; nic też dziwnego, że przybijano ze drżeniem i łzami.
Pożegnanie było długie i bolesne. W końcu jednakże król musiał iść za municypalistami. Nigdy drzwi, zamykając się za nim, nie wydały tak ponurego odgłosu.
Śpieszono się strasznie z narzuceniem tej nowej boleści więźniom, bo mieszkanie, do którego zaprowadzono Ludwika, nie było jeszcze skończone. Stało tam zaledwie łóżko i dwa stołki; świeże malowanie i wyklejanie czuć było nie do zniesienia.
Król położył się nie narzekając. Clery przepędził noc na krzesełku przy nim.
Z rana, jak zwykle, Clery ubrał króla; chciał później, udać się do malej wieży, by ubrać delfina, lecz mu zabroniono tego, a jeden z municypalnych nazwiskiem Veron, powiedział:
— Nie będziesz miał związków z innymi więźniami; król nie będzie już widywać swoich dzieci.
Clery nie miał odwagi powtórzyć tej strasznej nowiny swemu panu.
O dziewiątej godzinie, król, który nie wiedział o tem okrutnem postanowieniu, zażądał aby go zaprowadzono do rodziny.
— Nie mamy rozkazu w tym względzie, powiedzieli komisarze.
Król nalegał, lecz nie odpowiedziano mu wcale. Został sam z Clerym. Król siedział, Clery stał oparty o mur; obaj byli przygnębieni. W pół godziny potem, weszło dwóch municypalistów; chłopiec z kawiarni, idący za nimi, niósł kawałek chleba i limonadę.
— Panowie, zapytał król, czy nie będę mógł jeść obiadu z rodziną?
— Zasięgniemy rozkazów Gminy, odpowiedział jeden z zapytanych.
— No, ale jeżeli ja nie mogę wyjść, to przynajmniej wyjść może mój lokaj. Chyba nic nie przeszkadza, ażeby nadal usługiwał memu synowi?
Król prosił o to z taką prostotą, że ludzie ci nie wiedzieli, co mają odpowiedzieć; ten ton, ta boleść pełna rezygnacji, tak były dla nich niespodziewane, tak dalekie od tego, czego oczekiwali, że doznali jakby olśnienia; poprzestali więc tylko na odpowiedzi, iż nie zależy to od nich, i wyszli.
Clery pozostał przy drzwiach, patrząc na swego pana z głębokim żalem i widział, jak król przyniesiony mu chleb rozłamał na dwoje; potem podał mu połowę, mówiąc:
— Biedny mój Clery, zapomniano, zdaje się o twojem śniadaniu. Weź tę połówkę chleba, mnie druga wystarczy.
Clery odmówił, ale gdy król nalegał, wziął chleb; biorąc go jednak, nie mógł się powstrzymać od łez. Król także zapłakał.
O godzinie dziesiątej przyszedł jeden z członków rady miejskiej i przemówił do króla z litością:
— Widziałem rodzinę pańską przy śniadaniu i polecono mi powiedzieć panu, że wszyscy są zdrowi.
Król uczuł ulgę na sercu; litość tego człowieka podziałała nań dobroczynnie.
— Dziękuję panu... — odrzekł, i proszę, ażebyś także dał i o mnie wiadomość mojej rodzinie, ażebyś jej powiedział, że jestem zdrów. A czy, proszę pana, mógłbym tu dostać te kilka książek, które zostawiłem w pokoju królowej? Jeżeli to nie zabronione, możebyś pan był łaskaw mi je przysłać!
Członek rady miejskiej chciał z całą gotowością uczynić zadość tej prośbie, ale był w wielkim kłopocie, bo nie umiał czytać. Wreszcie zwierzył się z tego kłopotu przed Clerym, prosząc, ażeby mu towarzyszył i pokazał, które książki pragnie mieć król.
Cleryego uszczęśliwiło to wielce; w ten sposób mógł sam zanieść królowej wiadomość o mężu. Ludwik XVI mrugnął na niego oczami; znak ten mieścił w sobie całe mnóstwo zleceń.
Clery zastał królowę w pokoju jej z panią Elżbietą i dziećmi; kobiety płakały, mały delfin zaczynał się mazać, ale łzy prędko osychają na oczach dzieci.
Królowa, zobaczywszy wchodzącego Ciery’ego, wstała zarówno jak i pani Elżbieta; spytały go nie głosem, ale ruchem.
Mały delfin podbiegł do niego, wołając:
— A! to mój poczciwy Clery!
Na nieszczęście, — Clery mógł tylko powiedzieć kilka najoględniejszych stów; towarzyszyło mu dwóch członków rady miejskiej, a pozostali oni w pokoju.
Ale królowa nie mogła tego znieść i odezwała się wprost do nich:
— O! panowie! zróbcie tę łaskę, ażebyśmy mogły z królem być choć parę godzin dziennie i przy śniadaniu.
— Panowie.. — prosił delfin, pozwólcie ojcu zajrzeć do nas, a będę się za was modlił do Bozi!
Radcowie miejscy spojrzeli po sobie, nic nie odpowiedziawszy; to milczenie wywołało szlochy i krzyki boleści z piersi kobiet.
— Ha!... rzekł ten, który rozmawiał z królem, dziś jeść będą obiad jeszcze razem.
— A jutro?... zapytała królowa.
— Pani... — odpowiedział radca, postępowanie nasze ugodzić się musi z rozkazami Gminy; jutro uczynimy to, co nam Gmina nakaże. Nieprawdaż, obywatelu?.. — dodał, zwracając się do kolegi.
Ten potaknął głową.
Królowa i księżniczka, z niepokojem oczekujące tego znaku, wydały okrzyk radości. Clary zabrał książki, żądane przez króla, i udał się z powrotem; pilno mu było panu swemu zwiastować dobrą nowinę, ale radcowie tak samo prawie śpieszyli się jak on; bo tak miło być dobrym!
Obiad podano u króla; cała rodzina królewska zestala tu przeprowadzona; wyglądało to na jakąś uroczystość; zdawało się wszystkim, że wszystko zostało wygnane przez wygnanie jednego dnia!

Rzeczywiście, tyle zyskano, że król jak dawniej widywał się ze swą rodziną w ciągu dnia i jadał z nią pospołu.

ROZDZIAŁ L.
ODWRÓT PRUSAKÓW.

Wiadomość o zwycięztwie pod Valmy nad Prusakami przybyła do Paryża i wywołała wielką radość; przyleciała orlim lotem, a klęskę nieprzyjaciela uważano za znacznie większą, niż nią była w istocie.
Król pruski zaś nie uważał się bynajmniej za pokonanego, on tylko przypuścił atak do wzgórza Valmy i nie mógł go wziąć, ot i wszystko; Francuzi, którzy od początku kampanji cofali się ciągle, trapieni strachem, albo porażkami, tym razem stawili czoło i atak odparli, ani mniej, ani więcej. Co się tyczy strat w ludziach, były one z obu stron jednakowe. Takie to było w rzeczywistości zwycięztwo i tak je przedstawił Dumouriez Dantonowi przez Westermana. Klęska Prusaków była tak małą, iż się wcale nie cofali i w dwanaście dni później jeszcze stali nieruchomo obozem.
Dumouriez zapytał czy w razie propozycji ma prowadzić rokowania z królem pruskim. Pytanie to miało dać dwie odpowiedzi: jednę z ministerjum, urzędową, podyktowaną uniesieniem ze zwycięztwa, drugą rozsądną i spokojną, lecz tylko od Dantona.
Odpowiedź ministerjalna głosiła:
„Rzeczpospolita nie układa się. dopóki nieprzyjaciel nic opuści jej posiadłości“.
Odpowiedź Dantona mówiła:
„Byleby Prusacy opuścili nasz kraj, przeprowadź aznimi układ za jaką bądź cenę“.
Prowadzenie układów nie było rzeczą dogodną w takim stanie umysłu, w jakim się znajdował król pruski; jednocześnie prawie, gdy do Paryża przybyła wieść o zwycięztwie pod Valmy, do Valmy dobiegła wiadomość o zniesieniu władzy królewskiej i ogłoszeniu rzeczpospolitej. Król pruski wściekał się z gniewu.
Skutki tego najazdu, przedsięwziętego celem ocalenia króla francuskiego, najazdu, którego dotąd rezultatem były tylko dnie 10-go sierpnia. 2-go i 21-go września, czyli uwięzienie króla, rzeź arystokracji i zniesienie władzy królewskiej, przejęły Frederyka Wilhelma ponurym gniewem; chciał bić się już bez żadnego namysłu i wydał na dzień 29-go września rozkaz zaciętej walki.
Daleki nie był od zamiaru opuszczenia granic rzeczpospolitej.
Dnia 29-go zamiast bitwy odbyła się narada.
Książę Brunświcki, zuchwały wielce w słowach, bardzo ostrożny był, gdy przychodziło je zastąpić czynami, zresztą był on bardziej jeszcze Anglikiem, niż Niemcem; zaślubił siostrę królowej angielskiej, tak więc otrzymywał natchnienie nietylko z Berlina ale i z Londynu. Gdyby Anglja postanowiła się bić, walczyłby obiema rękoma, jedną za Prusy drugą za Anglję, gdyby jednak Anglicy, jego panowie, nie dobyli miecza z pochwy, gotów był schować i swój. Otóż na naradzie dnia 29-go września, pokazał listy rządów Anglji i Holandji, które uchylały się obie od udziału w koalicji. Zresztą Castine manewrował na Ren, zagrażając Koblencji, a gdyby Konblencja została wzięta, Fryderyk Wilhelm miałby zamknięty odwrót do Prus.
Wreszcie składały się jeszcze poważniejsze względy. Oto naprzykład, jedna z kochanek króla pruskiego hrabina Lichtenau podążyła za armją, jak i wszyscy, jak Goethe, który w furgonie Jego królewskiej mości pruskiej szkicował pierwsze sceny swego „Fausta“, i spodziewała się triumfalnego spaceru wojskowego, pragnęła zobaczyć Paryż.
Tymczasowo zatrzymała się w Spa. Tam dowiedziała się o bitwie pod Valmy o niebezpieczeństwach, na jakie narażony był jej kochanek królewski. Obawiała się szczególnie dwóch rzeczy: kul Francuzów i uśmiechów francuzek; pisała więc listy po listach, a przypiski ich czyli streszczenie myśli w nich zawartych, brzmiały zawsze jednakowo: wracaj!
Króla pruskiego.. prawda mówiąc, powstrzymywał tylko wstyd opuszczenia Ludwika XVI. Wszystkie względy działały na niego, ale najdolegliwszemi były łzy kochanki i niebezpieczeństwo. grożące Koblencji.
Niemniej jednak usilnie nalegał, ażeby Ludwikowi XVI przywrócono wolność.
Danton skwapliwie nadesłał mu przez Westermana wszystkie postanowienia Gminy, ażeby więzień traktowany był jak najlepiej. To wystarczyło królowi pruskiemu; snać nie był zbyt wybrednym! Przyjaciele jego twierdzą, że przed dokonaniem odwrotu kazał Dumouriezowi i Dantonowi dać słowo, że ocalą życie króla, nic jednak tego zapewnienia nie potwierdza.
Dnia 29-go września armja pruska zabrała się do odwrotu i uszła milę, dnia 30-go jeszcze milę. Towarzyszyło jej wojsko francuskie, jakby odprowadzając ją do granicy z wszelkimi honorami, przynależnymi gościom; ilekroć zaś żołnierze francuscy wytrzymać nie mogli i chcieli brać Prusaków do niewoli, zawsze ich powstrzymywali ludzie Dantona, jak psy niesforne, chcące się rzucić na dzika.
Danton pragnął tylko, ażeby Prusacy opuścili Francję.

Dnia 22-go października to pragnienie patrjotyczne zostało spełnione.

ROZDZIAŁ LI.
PROCES.

Rozpatrywanie procesu królewskiego rozpoczęte zostało dnia 13 listopada.
Saint-Just pierwszy wszedł na trybunę i zażądał śmierci.
— Nie trzeba sądzić króla długo — rzekł — trzeba go zabić!
— Trzeba go zabić; bo niema praw, aby go sądzić, on sam obalił prawo. Trzeba go zabić, jak nieprzyjaciela; tylko obywatele mogą być sądzeni. Ażeby sąd wydać na tyrana, trzeba byłoby go wprzód przerobić na obywatela. Trzeba zabić go, jako winowajcę, schwytanego na gorącym uczynku, z ręką, zbroczoną przez krew; zresztą władza królewska jest zbrodnią wieczną, król jest czemś wbrew naturze; między ludem a królem niema żadnego związku naturalnego.
Tak mówił przez całą godzinę, nie ożywiając się, nie zapalając, głosem astmatycznym, z ruchami pedantycznemi, a przy końcu każdego zdania, odzywało się, jak zgrzyt noża u gilotyny: „Trzeba go zabić”.
Mowa ta sprawiła straszne zamieszanie; żaden z sędziów nie uniknął wrażenia takiego, jak gdyby czuł zimno stali w sercu. Nawet Robespierre się przestraszył, widząc, że jego uczeń, że jego wychowanek tak wybiega naprzód i potrząsa krwawym sztandarem!
Odtąd nietylko proces został rozstrzygnięty, ale i Ludwik XVI skazany. Teraz ktoby chciał ocalić króla, samby się skazał na śmierć.
Jedenastego października przystąpiono do ostatecznego rozstrzygnięcia procesu.
Na trzy dni przedtem do więzienia Temple przybył jeden z radców miejskich, na czele deputacji Gminy i wszedł do króla, potem odczytał więźniowi rozkaz odebrania mu noży, brzytew, nożyczek, scyzoryków słowem wszelkich narzędzi ostrych, których pozbawieni są skazańcy.
Wreszcie w końcu listopada Clery przyniósł królowi wiadomość o uchwale, nakazującej Ludwikowi XVI stawić się dnia 11-go grudnia przed Konwencją.
Dnia 11-go grudnia o godzinie piątej zrana ozwały się bębny w całym Paryżu; bramy więzienia Temple otwarły się i na dziedziniec wjechała kawalerja i armaty.
O godzinie dziewiątej król i delfin udali się na śniadanie do mieszkania księżniczek i mieli razem spędzić ostatnią godzinę, i to wobec urzędników miejskich; po upływie godziny trzeba się było rozstać, a ponieważ należało udawać, że się o niczem nie wie, wszystko zamknięto w głębi serc.
Tylko delfin rzeczywiście nie wiedział o niczem; oszczędzono tej boleści jego dziecinnemu wiekowi.
O godzinie jedenastej, kiedy król uczył jak zwykle delfina, dwóch urzędników miejskich weszło oznajmiając, że przychodzą po młodego Ludwika, ażeby go zaprowadzić do matki. Król chciał się dowiedzieć, co znaczy właściwie to jakby porwanie; komisarze odpowiedzieli mu tylko, że wykonywują rozkazy Gminy.
Król ucałował syna i polecił Clery’emu zaprowadzić go do matki.
Clery wykonał zlecenie i wrócił.
— Gdzie zostawiłeś mego syna? — zapytał król.
— W objęciach matki, Najjaśniejszy Panie.
Zjawił się jeden z komisarzy.
— Panie — rzekł do Ludwika XVI — obywatel Chambon, mer Paryża (był to następca Pétiona) jest na posiedzeniu rady i przyjdzie tu niebawem.
— Czego chce ode mnie? — spytał król.
— Nie wiem — odpowiedział urzędnik.
I wyszedł, zostawiając króla samego.
Mer przybył dopiero o godzinie pierwszej; towarzyszył mu nowy prokurator Gminy — Chaumette, sekretarz Coulombeau, kilku oficerów miejskich i Santerre ze swymi adjutantami. Król powstał.
— Czego pan chcesz ode mnie? — zapytał, zwracając się do mera.
— Przychodzę po pana z mocy postanowienia Konwentu, które panu odczyta sekretarz.
W istocie sekretarz rozwinął papier i przeczytał.
„Wyrok Konwentu narodowego, który rozkazuje Ludwikowi Kapetowi...“
Na te słowa król przerwał czytającemu.
— Ja się nie nazywam Kapet — wyrzekł — to nazwisko jednego z moich przodków.
A gdy sekretarz chciał dalej czytać, dodał:
— Nie trudź się pan; czytałem to postanowienie w gazecie.
I, zwracając się do komisarzy, rzekł:
— Pragnąłem był, ażeby mój syn pozostawiony mi był przez te dwie godziny, przez które na panów czekałem: te dwie godziny okrutne stałyby się wtedy dla mnie godzinami słodkiemi. Zresztą, tak mnie tu już traktują od czterech miesięcy. Pójdę z panami nie dlatego, ażeby być posłusznym Konwentowi, lecz dlatego, że nieprzyjaciele moi mają siłę w swem ręku...
— To chodź pan... odparł Chambon!
Pierwszy wyszedł Chambon, król za nim.
Zeszedłszy ze schodów, więzień popatrzył niespokojnie na strzelby, piki, a zwłaszcza na kawalerzystów błękitnych, o których istnieniu jeszcze nie wiedział; potem rzucił ostatnie spojrzenie na wieżę i ruszono w drogę.
W progu maneżu, Santerre położył mu rękę na ramieniu; zaprowadził przed deputowanych i posadził na tym samym fotelu i na tem samem miejscu, gdzie zaprzysięgał był konstytucję.
Gdy król wszedł, deputowani nie ruszyli się z miejsca jeden, tylko z nich, kiedy monarcha przechodził obok niego, podniósł się i skłonił.
Król, zdziwiony, obrócił się i poznał Gilberta.
— Dzień dobry, panie Gilbert!... wyrzekł.
Poczem dodał do Santerra:
— Pan znasz pana Gilberta, to dawny mój lekarz; zapewne nie będziesz miał do niego zbyt wielkiej urazy za to, że mi się skłonił?..
Zaczęło się badanie.
Majestat niedoli znikł wobec widowni publicznej: król nietylko odpowiadał na zadane mu pytania, ale odpowiadał źle, wahająco, jąkając się, zmyślając, ośmieszając się, jakby jaki adwokat prowincjonalny, broniący sprawy o mur graniczny.
Badianie trwało do godziny piątej. O godzinie piątej, Ludwik XVI wprowadzony został do sali narad, gdzie zaczekał na powóz.
Gdy powóz zajechał, król zszedł na podwórzec.

Na widok króla tłum zaczął śpiewać Marsyljankę, powtarzając z naciskiem wiersz:

Nieczysta wrogów krew,
Niech wsiąknie w naszą błoń.

Przez drogę król milczał, pogrążony w zadumie.
O czem myślał? czy o pięknej swej marynarce, tak zwycięskiej w Indjach; o swym porcie Cherbourgu, zdobytym na Oceanie; o swym wspaniałym kostjumie admiralskim, szkarłatnym i złocistym, tak odmiennym od tego, który miał na sobie w tej chwili; czy o tych armatach, grzmiących radośnie w dniach jego pomyślności?
Jakże daleko był od tego wszystkiego biedny król Ludwik XVI, uwięziony w tej lichej dorożce, toczącej się zwolna i przerzynającej te fale ludu cisnącego się, ażeby go zobaczyć, te rzesze brudne, wezbrane z rynsztoków paryskich.
Gdy król powrócił do więzienia Temple, zaraz zażądał, ażeby go zaprowadzono do rodziny; odpowiedziano mu, iż niema żadnego w tym przedmiocie rozkazu.
Ludwik zrozumiał, że jak każdy skazaniec, którego proces śmiercią skończyć się, może, trzymany miał być w odosobnieniu.
Potrzeba było jednak wynaleźć jakikolwiek sposób porozumiewania się w tem odosobnieniu. Sposób ten wynalazł Clery, przybrawszy do pomocy służącego księżniczki Elżbiety, niejakiego Turgy. Turgy i Clery spotykali się, schodząc i wchodząc; ale czujność municypalistów utrudniała im wszelką rozmowę. Jedyne słowa, które mogli między sobą zamienić, ograniczały się na wyrazach:
— Król ma się dobrze. Królowa, księżniczka i dzieci zdrowe.
Pewnego dnia jednakże, Turgy wręczył mały bilecik Cleremu.
— Pani Elżbieta wsunęła mi go w rękę, oddając serwetę... — szepnął koledze.
Clery pobiegł z bilecikiem do króla.
W braku pióra, atramentu i ołówka, wykłuty był szpilką na kawałku papieru i zawierał te słowa:
— Jesteśmy, zdrowi, mój bracie, napisz i ty do nas.
Król odpisał; bo od chwili rozpoczęcia procesu, powrócono mu przyrządy do pisania.
Oddał otwarty list Cleremu i powiedział:
— Przeczytaj, mój drogi Clery, aby się przekonać, że nie mieści w sobie nic kompromitującego.
Clary skłonił się z uszanowaniem i odsunął rękę króli, zaczerwieniwszy się po uszy.
W dziesięć minut Turgy dostał odpowiedź.
Tegoż dnia Turgy, przechodząc koło pokoju Clerego, rzucił pod łóżko, przez drzwi uchylone, kłębek nici; kłębek ten ukrywał drugi bilecik od pani Elżbiety. Było to wskazanie możliwego sposobu korespondowania.
Clery nawinął nici około listu króla i schował kłębek w szafie z talerzami; Turgy znalazł go i włożył odpowiedź w to samo miejsce.
W ten sposób więźniowie mieli codzienne o sobie wiadomości.
Położenie króla moralnie zresztą pogorszyło się bardzo od czasu, gdy stanął przed Konwencją.
Sądzono, że Ludwik XVI albo pójdzie za przykładem Karola I-go, którego historję znał tak dobrze i nie odpowie nic Konwencji; albo odpowie jej pogardliwie, dumnie, w imieniu władzy monarchicznej, nie jako skazany, ulegający sądowi, ale jako rycerz, przyjmujący wyzwanie i podnoszący rzuconą sobie rękawicę.
Na nieszczęście, Ludwik XVI nie miał na tyle rycerskiej natury, aby obrać sposób jeden lub drugi.
Odpowiadał, jak już powiedzieliśmy, niejasno i niezręcznie; a czując, że wobec dowodów, które wpadły w moc nieprzyjaciół, sam sobie nie poradzi, zażądał obrońcy.
Po hałaśliwej naradzie, odbytej po odjeździe króla, przychylono się do tego żądania.
Nazajutrz czterech członków Konwencji, poszło zapytać obwinionego, kogo obrał sobie za obrońcę.
Król zażądał pana Target, lecz ten odmówił nikczemnie, blednąc z obawy przed współczesnymi, aby zarumienić się ze wstydu przed potomnością. Ale następnego dni i po stawieniu się króla w Konwencji, prezydujący otrzymał list tej treści:

— „Obywatelu prezesie!

Nie wiem, czy Konwencja da Ludwikowi XVI obrońcę i czy zostawi mu wybór tegoż; jeżeli się to jednak stanie, pragnąłbym, aby Ludwik XVI wiedział, że gotów mu jestem służyć. Nie żądam, abyś pan Zawiadamiał Konwencję o mojej ofierze; daleki bowiem jestem od uważania się za tyle znamienitą osobistość, aby się mną zajmowano, że byłem jednak dwa razy wzywany do rady tego:, który był moim panem, w czasie, gdy obowiązki te były upragnione dla każdego, winien mu więc jestem oddać usługę teraz, gdy wiele osób uważa ją za rzecz niebezpieczną.
„Gdybym wiedział inny sposób przesłania mej propozycji, nie śmiałbym was utrudzać.
„Sądziłem też, że na stanowisku jakie zajmujecie, najłatwiej wam będzie przesłać to zawiadomienie pod właściwym adresem.
„Pozostaję z szacunkiem i t. d.

„Malesherbes“.

Nadeszły dwa inne jeszcze żądania równocześnie; jedno od adwokata z Troyes, pana Sourdat, który pisał śmiało: „Zdecydowany jestem bronić Ludwika XVI, bo mam wiarę w jego niewinność!“ drugie od Olimpji de Conges, improwizatorki, która dyktowała swoje komedje, bo, jak mówiono, pisać nie umiała.
Król w braku Targeta, wziął Malesherba i Troncheta; ci zaś, nagleni pośpiechem, przybrali sobie adwokata Deseze.
Dnia 14-go grudnia, oznajmiano Ludwikowi, że będzie mu dozwolone widzieć się ze swymi obrońcami, i że tegoż dnia pan Malesherbes złoży mu wizytę.
Poświęcenie się tego ostatniego rozczuliło monarchę bardzo, jakkolwiek usposobienie czyniło go nieprzystępnym dla wzruszeń tego rodzaju.
Na widok wschodzącego z prostotą siedmdziesięćioletniego starca, serce Ludwika wezbrało, a ramiona jego, które otwierały się tak rzadko, roztwarły się, przyczem więzień cały we łzach zawołał;
— Chodź, mój — drogi panie Malesherbes, chodź, niech cię uściskam!
Przycisnął prawnika do piersi, a uczuciem i mówił dalej:
— Wiem z kim mam do czynienia; przygotowany jestem na śmierć i oczekuję jej spokojnie. Takim, jakim mnie widzisz w tej chwili, pójdę na rusztowanie.
Dnia 16-go deputacja przybyła do Temple. Składało ją czterech członków konwencji; Valaze, Cochon, Grandpre i Duprat.
Czterej ci panowie wchodzili także w skład dwudziestu deputowanych, powołanych do zbadania procesu króla.
Przynieśli królowi akt oskarżenia i papiery, dotyczące jego sprawy.
Cały dzień zeszedł na sprawdzaniu dowodów; każdy dowód czytany był przez sekretarza, a po przeczytaniu go Valeze mówił;
— Czy pan to przyznajesz?...
Król odpowiadał „tak“ lub „nie“, i wszystko było skończone.
W kilka dni później ciż sami komisarze powrócili i przeczytali królowi pięćdziesiąt jeden nowych dowodów, które podpisał i oparafował tak samo jak dawniejsze.
Ogółem sto pięćdziesiąt osiem dowodów rzeczowych, których odpisy zostawiono Ludwikowi.
Dnia 26-go król miał po raz drugi stanąć przed kratami Konwencji.
Ponieważ broda mu urosła, zażądał brzytwy, dano mu ją, ale z warunkiem, że ogoli się w obecności czterech municypalistów.
Dnia 25-go, o 11-tj wieczór, zaczął pisać testament.

Testament ten jest tak znany, że jakkolwiek akt to rozrzewniający i chrześcijański, nie powtarzamy go tutaj.

ROZDZIAŁ LII.
WYROK.

Nadszedł dzień 26-go i zastał króla przygotowanym na wszystko, bo i na śmierć nawet.
Zrobił testament w przeddzień, a obawiał się, nie wiedzieć dlaczego, że go zamordują nazajutrz w Konwencji.
Królowa została uprzedzona, że król po raz drugi udaje się na posiedzenie. Odgłosy bębnów, ruchy wojska byłyby ją przestraszyły, ale Clery znalazł sposobność uprzedzić ją wprzód o przyczynie.
O dziesiątej rano Ludwik XVI pojechał pod strażą Chambona i Santerra.
Przybywszy do Konwencji, musiał czekać całą godzinę.
Odbywała się dyskusja, na której nie mógł być obecnym.
Po skończonej rozprawie, prezydujący oświadczył zgromadzonym, że skarżony i jego obrońcy gotowi są stanąć przed kratami.
Król ukazał się w towarzystwie panów Malesherbes, Tronchet i Deseze.
— Ludwiku Kapet?... — wyrzekł prezes, Konwencja postanowiła przesłuchać cię w dniu dzisiejszym.
— Obrońca przeczyta obronę moją... odrzekł Ludwik XVI.
Zapanowało głębokie milczenie; całe Zgromadzenie zrozumiało, że można było pozostawić kilka godzin królowi, którego władzę niweczono i o którego życiu stanowiono.
Zgromadzenie, w którem pewna liczba członków dała dowody wyższego umysłu, oczekiwało też może wielkiej rozprawy, przypuszczało, że monarchja Burbonów, zstępująca już do krwawego grobowca, okryta śmiertelnym całunam, podniesie się nagle, ukaże swój majestat umierający i wypowie kilka słów takich, które zapisuje historja, a wieki powtarzają.
Nic się podobnego jednakże nie stało; mowa adwokata Desese była prawdziwą mową adwokacką.
Deseze, zamiast porywać, gderał tylko; nie zależało na tem, by być zwięzłym, potrzeba było być poetycznym; potrzeba było do serca przemówić, nie rozumować.
Ale może z końcem tej mowy.pospolitej, Ludwik XVI zabierze głos, ponieważ bronić ma się sam siebie, może bronić się będzie jako król, z wielkością i szlachetnością?...
— Panowie... — rzekł, przedstawiono wam środki mojej obrony; nie będę ich powtarzał. Gdy przemawiam do was może po raz ostatni, oświadczam, że sumienie moje nic mi nie wyrzuca, że obrońcy moi, powiedzieli szczerą prawdę.
Nie przypuszczałem nigdy, aby postępowanie moje rozbieranem było publicznie; ale serce mi się rozdziera na widok aktu oskarżenia, w którym mnie posądzają, że chciałem przelać krew ludu, a szczególniej, że nieszczęścia 10-go sierpnia ja sprowadziłem.
Oświadczam, że liczne dowody miłości, jakie dawałem memu ludowi, oraz sposób mego postępowania, powinny były dowieść, iż nie obawiałem się nigdy o siebie dla ocalenia krwi jego“.
Konwencja zdumiona zapytała:
— Nie masz pan nic więcej dodać do swojej obrony?
— Nic... — odrzekł król.
— Możesz pan zatem odejść.
Ludwik opuścił salę.
Zaprowadzono go do jednego z przyległych pokojów. Tam wziął w objęcia pana Deseze i przycisnął do serca; poczem, ponieważ adwokat cały był w potach, więcej ze wzruszenia niż z utrudzenia, Ludwik XVI znaglił go do zmieniema bielizny i sam rozgrzał mu przy kominku koszulę.
O piątej po południu, powrócił do Temple. W godzinę później, w chwili gdy wstawał od stołu weszli trzej jego obrońcy. Prosił ich aby zjedli coś chłodzącego; jeden tylko Deseze przyjął zaproszenie. Gdy się posilał, Ludwik XVI powiedział do pana Malesberbes;
— Widzisz więc pan teraz, że nie myliłem się od pierwszej chwili, i że wyrok śmierci wydany był na mnie, zanim zostałem przesłuchanym.
— Najjaśniejszy Panie... — odparł Malesherbes, wychodząc ze Zgromadzenia, otoczony zostałem mnóstwem dobrych obywateli, a ci mnie zapewnili, że nie zginiesz, lub przynajmniej, że zginiesz po nich i po ich przyjaciołach.
— Czy znasz ich pan?... — zapytał król z żywością.
— Nie znam; ale poznałbym po twarzach.
— A zatem... — podjął król, staraj się pan zebrać ich kilku i powiedz im, że nie darowałbym sobie nigdy, gdyby choć jedna kropla krwi miała być przelaną z mojego powodu! Nie chciałem jej wylewać wtedy, gdy byłaby może tron mój ocaliła i życie; nie chcę tembardziaj teraz, gdy poświęciłem jedno i drugie.
Pan Malesherbes opuścił w istocie króla, aby spełnić dany mu rozkaz.
Nadszedł dzień 1-go stycznia 1793 roku.
Trzymany w najściślejszem odosobnieniu Ludwik XVI miał już tylko jednego służącego przy sobie. Rozmyślał ze smutkiem o tem osamotnieniu w dniu tak uroczystym, gdy Clery zbliżył się do jego łóżka.
— Najjaśniejszy Panie... rzekł zcicha, przychodzę złożyć Waszej królewskiej mości najgorętsze życzenia, aby się nieszczęścia wasze skończyły.
— Dziękuję ci, Clery... odpowiedział król, podając mu rękę.
Clery ujął tę rękę, ucałował ją i okrył łzami; poczem pomógł ubrać się panu.
W tejże chwili weszli municypaliści.
Ludwik przyjrzał się jednemu po drugim a widząc trochę litości na twarzy jednego z nich, podszedł do niego.
— Zechciej mi pan oddać wielką przysługę! rzekł.
— Jaką?... zapytał ów człowiek.
— Pójdź do rodziny mojej i zanieś jej odemnie życzenia, przy rozpoczynającym się nowym roku.
— Dobrze... — powiedział urzędnik, widocznie rozrzewniony.
— Dziękuję!... — rzekł Ludwik XVI. Mam nadzieję, że Bóg odda ci to, co dla mnie czynisz.
Po chwili, municypalista, który chodził do królowej, powrócił i rzekł:
— Rodzina dziękuje za życzenia i przesyła swoje.
Król uśmiechnął się smutno.
— Cóż to za dzień nowego roku!... — powiedział.
Dnia 16-go miał być wydany wyrok.
Pan Malesherbes siedział tegoż rana dosyć długo u króla; około południa wyszedł, mówiąc, że przyjdzie zdać sprawę z głosowania, gdy będzie ukończonem.
Głosowanie miało odpowiedzieć na trzy pytania, straszliwie proste.
1. Czy Ludwik jest winny?
2. Czy nastąpi odwołanie się od sądu Konwencji do sądu ludu?
3. Jaka ma być kara?
W dodatku, ażeby przyszłość wiedziała, że jeżeli głosowano nie bez nienawiści, to przynajmniej bez obawy, potrzeba było, ażeby głosowanie odbyło się publicznie.
Żyrondysta Birotteau żądał, aby każdy wyszedł na trybunę i objawił głośno zdanie swoje.
Jeden z Górali, Leonard Bourdon, poszedł jeszcze dalej; żądał postanowienia, aby głosy były podpisywane.
I zaczęło się to wielkie a straszne posiedzenie, które trwało siedemdziesiąt dwie godziny.
Na pierwsze pytanie: Czy Ludwik jest winnym, sześćset osiemdziesiąt trzy głosy odpowiedziały: Tak. Co do drugiego: Czy decyzja Konwencji będzie poddaną ratyfikacji ludu, dwieście osiemdziesiąt i jeden głosów przemawiało za odwołanie się do ludu; czterysta dwadzieścia trzy przeciw.
Następnie szło trzecie pytanie, najważniejsze i ostateczne: Jaka będzie kara?
Gdy wniesiono to trzecie pytanie, była już ósma wieczorem, trzeciego dnia sesji. Był to dzień styczniowy — smutny, zimny i dżdżysty; wszyscy byli znudzeni, zniecierpliwieni, utrudzeni; siły ludzkie, tak aktorów, jako i widzów, wyczerpały ssę po czterdziesto-pięcio godzinnem obradowaniu.
Każdy deputowany wchodził po kolei na trybunę i opowiadał się za jednym z tych czterech wyroków: uwięzieniem, deportacją, śmiercią z odroczeniem, lub odwołaniom się do ludu, za śmiercią.
Wszelkie oznaki zadowolenia lub niezadowolenia były wzbronione, a jednakże gdy galerje słyszały co innego niż słowo: śmierć! szemranie się podnosiło.
Raz jednakie słowo to wyszydzono i wygwizdano: a było to gdy Filip Egaliite (sławny Filip książę Orleański, ojciec Ludwika-Filipa, późniejszego króla francuskiego) wszedł na trybunę i powiedział:
— Przejęty jedynie obowiązkiem, przekonany, że wszyscy ci, którzy targnęli się lub targną w przyszłości na wszechwładztwo ludu, zasługują na śmierć, głosuję za śmiercią!...
Śród tego strasznego aktu, jeden deputowany chory, nazwiskiem Duchatel, kazał się przynieść do Konwencji w szlafroku i szlafmycy. Głosował za wygnaniem. Głos ten przyjęto, ponieważ dążył do ułagodzenia. Vergniaad, przewodniczący z 10-go sierpnia, był znowu przewodniczącym w dniu 19-tym stycznia i ogłosiwszy detronizację miał jeszcze ogłosić wyrok śmierci.
— Obywatele! — powiedział — spełniliśmy wielkie dzieło sprawiedliwości. Mam nadzieję, że uczucie ludzkości skłoni was do zachowania.religijnego milczenia; skoro sprawiedliwość przemówiła, kolej powinna przyjść na ludzkość.
I przeczytał rezultat balotowania.
— Obywatele! — powiedział Vergniaud z wyrazem głębokiej boleści, oświadczam w imieniu Konwencji, że Ludwik Kapet de Bourbon, skazany jest na karę śmierci.
Było to w sobotę dnia 19-go wieczór, ale dopiero w niedzielę o trzeciej rano Vergniaud ogłosił wyrok.
Przez ten czas Ludwik XVI pozbawiony wszelkich stosunków na zewnątrz, wiedział, że los jego się rozstrzyga, i sam, zdala od żony i dzieci, składał życie swe i śmierć w ręce Boga.
W niedzielę rano, 20-go stycznia, o szóstej godzinie, pan Malesherbes wszedł do króla. Ludwik XVI nie spał już i, odwrócony od lampy, która stała na kominku, stał wsparty łokciem na stole, z twarzą ukrytą w dłoniach.
Odgłos kroków obrońcy zbudził go z marzenia.
— A więc?... — zapytał, spostrzegłszy adwokata.
Pan Malesharbes nie śmiał odpowiedzieć, ale więzień mógł wyczytać z jego przygnębionej twarzy, że wszystko skończone.
— Śmierć! powiedział Ludwik — byłem tego pewny.
Roztworzył ramiona, przycisnął pana Malesharbes ze łzami do piersi i powiedział:
— Panie Malesherbes, od dwóch dni rozpamiętywam, czy w ciągu mego panowania mogłem zasłużyć na najmniejszy choćby wyrzut moich poddanych, i przysięgam ci z całą szczerością serca, jak człowiek, który stanie wkrótce przed Bogiem, że chciałem zawsze dobra mego ludu i nie miałem żadnego pragnienia, któreby mu było przeciwnem.
Wszystko to odbywało się wobec Clérego, płaczącego rzewnemi łzami. Król ulitował się nad tą boleścią, pociągnął pana Malesherbes do swego gabinetu i zamknął się z nim prawie na godzinę; poczem wyszedł, raz jeszcze ucałował obrońcę i prosił go, aby powrócił wieczorem.
Około drugiej przybyła rada wykonawcza odczytać wyrok więźniowi.
Na czele szli: Garat, minister sprawiedliwości, Lebrun, minister spraw zagranicznych, Grouvelle, sekretarz rady, prezes i prokurator Gminy, oraz prezes i oskarżyciel publiczny trybunału kryminalnego.
Santerre wyprzedzał wszystkich.
— Zamelduj radę wykonawczą! — powiedział do Clerego.
Kamerdyner zabierał się do spełnienia rozkazu, ale król, który usłyszał jakiś hałas, oszczędził mu te przykrości; otworzył drzwi i ukazał się w przedpokoju.
Wtedy Garat w kapeluszu na głowie, zabrał głos i powiedział:
— Ludwiku Kapet!... Konwencja narodowa poleciła tymczasowej radzie wykonawczej oznajmić wam wyrok, z 15-go, 16, 17, 19 i 20-go stycznia i te wam sekretarz rady odczyta.
Grouvelle rozwinął papier i czytał głosem drżącym artykuły wyroku.
Podczas czytania, twarz króla pozostała zupełnie spokojną, fizjognomia tylko jego wyraziła dwa uczucia bardzo dobitne; przy słowach: „winny spisku“, pogardliwy uśmiech przesunął się po ustach monarchy; przy wyrazach: „poniesie karę śmierci!“ wzniósł do nieba wejrzenie, zdające się łączyć go z Bogiem.
Po skończonem czytaniu, zbliżył się do Grouvella, wziął z jego rak wyrok, złożył go, schował do pugilaresu, a wyjął stamtąd inny papier, który podał ministrowi Garat.
— Panie ministrze sprawiedliwości — rzekł — proszę o oddanie natychmiast tego listu Konwencji narodowej.
Ponieważ minister zdawał się wahać, król dodał:
— Przeczytam panu o co chodzi.
I odczytał głosem, który stanowił kontrast z niepewnym głosem Grouvella, list następujący:
„Żądam trzech dni zwłoki dla przygotowania się na śmierć; żądam nadto, abym mógł widzieć swobodnie osobę, którą wskażę komisarzom Gminy, żądam, aby też osoba wolną była od wszelkiej obawy i odpowiedzialności za czyn miłosierdzia, który ma spełnić przy mnie.
„Żądam, aby rada generalna oswobodziła mnie od nieustannej czujności, jaką rozciągnęła nade mną od dni kilku.
„Żądam, aby dozwolono mi w tymże przeciągu czasu, widzieć moją rodzinę, kiedy zechcę i to bez świadków, pragnąłbym, aby Konwencja narodowa zajęła się natychmiast losem tejże mojej rodziny, i dozwoliła jej usunąć się — gdzie uzna za stosowne.
„Polecam dobroczynności narodu wszystkie osoby, należące do mego dworu; dla wielu z nich całe utrzymanie stanowiły ich obowiązki, a że nie pobierają teraz pensyj, są zapewne w wielkiej potrzebie; pomiędzy pobierającymi wsparcie było wielu starców, kobiet i dzieci. Żyli oni z tego jedynie.
Dan w wieży Temple, dnia 20-go stycznia 1793 roku.

Ludwik“

Garat wziął list.
— Panie! rzekł — list ten natychmiast oddany będzie Konwencji.
Wtedy król otworzył znowu pugilares i wydobył z niego małą ćwiartkę papieru.
— Jeżeli Konwencja przyzwoli na moje żądanie co do osoby, którą życzyłbym mieć przy sobie oto jej adres — powiedział.
Był to następujący adres, skreślony ręką pani Elżbiety:
„Pan Edgeworth de Firmont, Nr. 483, ulica Bac“.
Poczem, nie mając już nic do powiedzenia, król cofnął się o krok w tył, jak w czasach gdy, dając posłuchania, ruchem tym wskazywał, że audiencja jest skończona. Ministrowie i ich asysta odeszli.
— Clery — powiedział król do swego kamerdynera, który, czując, że kolana uginają się pod nim, o mur się oparł — każ mi podać obiad.
Clery poszedł do jadalnego pokoju, aby wypełnić rozkaz; zastał tam dwóch municypalistów i ci przeczytali mu rozkaz, wzbraniający królowi używać noża i widelca. Jeden tylko nóż miał być powierzony Cleremu do pokrajania mięsa swemu panu i to w obecności dwóch komisarzów.
Roakaz ten powtórzono królowi, ponieważ Clery nie chciał się podjąć tego.
Król rozłamał chleb i pokrajał mięso łyżką; przeciwko swemu zwyczajowi jadł niewiele; obiad trwał zaledwie kuka minut.
O szóstej zameldowano ministra sprawiedliwości.
Król podniósł się na jego przyjęcie.
— Panie — powiedział Garat — oddałem wasz list Konwencji, a ta poleciła mi dać wam następującą odpowiedź:
„Dozwala się Ludwikowi Kapetowi dobrać sobie duchownego, jakiego wyznania zechce, oraz widzieć się z rodziną bez świadków.
„Naród, zawsze wspaniałomyślny i sprawiedliwy, zajmie się losem jego rodziny.
„Przyznanem będzie oficjalistom jego domu, należne im wynagrodzenie.
„Konwencja narodowa przeszła do porządku dziennego, co do zwłoki“.
Król skinął głową, a minister odszedł.
— Obywatelu ministrze — zapytali Garata municypalni, będący na służbie — w jaki sposób Ludwik Kapet będzie mógł widzieć się z rodziną?
— Ależ na osobności — odpowiedział Garat.
— Niepodobna! z rozkazu Gminy nie możemy stracić go z oczu ani we dnie, ani w nocy.
Rzecz w istocie była kłopotliwą, pogodzono jednakie wszystko, decydując, że król zobaczy się z rodziną w sali jadalnej, w ten sposób, aby przez drzwi oszklone widzieć go było można, drzwi jednak będą zamknięte, aby nie był słyszanym.
Podczas tego król mówił do Clerego:
— Zobacz, czy minister sprawiedliwości jest jeszcze i poproś go tutaj.
Po chwili minister powrócił.
— Panie, — rzekł król — zapomniałem zapytać was, czy znaleziono księdza Edgeworth de Firmont, i kiedy będę go mógł zobaczyć?
— Przywiozłem go z sobą — powiedział Garat — jest w sali rady i przybędzie zaraz.

W istocie, w chwili, gdy minister sprawiedliwości kończył te słowa, ksiądz Edgeworth de Firmont ukazał się na progu.

ROZDZIAŁ LIII.
DZIEŃ DWUDZIESTY PIERWSZY STYCZNIA.

Edgeworth de Firmont był spowiednikiem pani Elżbiety; minęło już sześć tygodni, gdy król, przewidując wyrok śmierci, radził się siostry co do wyboru księdza, jaki miał mu towarzyszyć w ostatnich chwilach, a księżniczka z płaczem poradziła bratu księdza de Firmont.
Ten zacny duchowny, rodem Anglik, uniknął szczęśliwie rzezi wrześniowej i usunął się do Choisy-le-Roi pod nazwiskiem Essex; pani Elżbieta znała jego podwójny adres i uprzedziwszy go w Choisy, spodziewała się, że w chwili wyroku znajdzie się w Paryżu. Nie myliła się; ksiądz: Edgeworth, jak mówiliśmy, przyjął posłannictwo z radosnym poddaniem.
Król poprowadził go do swego gabinetu i tam się z nim zamknął.
O ósmej wieczór król wyszedł i zwrócił się do komisarzy:
— Bądźcie, panowie, łaskawi, poprowadzić mnie do mojej rodziny.
— To być nie może, ale jeżeli pan sobie życzysz, przyprowadzimy ją tutaj — odpowiedział jeden z komisarzy.
— Niech i tak będzie — odparł król — bylebym mógł widzieć ją w moim pokoju, swobodnie i bez świadków.
— Nie w pańskim pokoju — zauważył ten sam urzędnik — ale w pokoju jadalnym; postanowiliśmy to właśnie z ministrem sprawiedliwości.
— Jednakie, — powiedział król — słyszeliście panowie, że postanowienie Konwencji dozwalało mi widzieć się z rodzimą bez świadków.
— Tak, to też będziesz pan z nią bez świadków; drzwi zostaną zamknięte, przez szyby tylko będziemy mieć was na oku.
— Dobrze, róbcie, jak chcecie.
Municypalni wyszli, a król przeszedł do jadalnego pokoju; Clery udał się za nim, usuwał stół na bok, ustawiał krzesełka pod ścianą aby zrobić więcej wolnego miejsca.
— Clery — rzekł król — przynieśno szklanicę wody, może królowa będzie się potrzebowała napić... I, mój Clery, poproś także pana de Firmonta, aby nie wychodził z mego gabinetu; boję się, żeby widok jego nie zrobił za wielkiego wrażenia na mojej rodzinie.
O wpół do dziewiątej drzwi się otwarły — Królowa weszła pierwsza, trzymając syna za rękę; za nią księżniczka i pani Elżbieta.
Król wyciągnął ramiona; obie kobiety i dzieci rzuciły się ku niemu z płaczem.
Clery wyszedł i drzwi zamknął.
Przez kilka minut trwało głębokie milczenie, łkaniem tylko, przerywane; królowa chciała potem pociągnąć króla do jego pokoju.
— Nie, — powiedział Ludwik, powstrzymując małżonkę — tu tylko mogę was widzieć.
Królowa i rodzina królewska dowiedziała się o wyroku od roznosicieli dzienników, ale nie znała szczegółów procesu; król je opowiedział, uniewinniając tych, którzy go na śmierć skazali i zwracając uwagę królowej, że ani Pétion ani Manuel nie głosowali za śmiercią.
Królowa słuchała, a gdy chciała przemówić, wybuchała znowu płaczem. Pani Bóg wynagradzał biednego więźnia; dozwolił mu w ostatniej godzinie być uwielbianym przez wszystkich, nawet przez królową.
Marja-Antonina, jak czytelnicy mogli się już byli przekonać, dawała się łatwo pociągać obrazowej stronie życia; posiadała ona tę żywą wyobraźnię, która więcej daleko, aniżeli charakter, czym kobiety nierozważnemi; królowa nierozważną była całe życie, nierozważną w przyjaźni, nierozważną w miłości. Uwięzienie ocaliło ją z punktu widzenia moralnego; wróciła do czystych i świętych uczuć rodzinnych, od których ją żądze młodości oderwały, a że oddawała się wszystkiemu z zapałem, doszła do pokochania w nieszczęściu tego króla, tego małżonka, w którym w dniach jego pomyślności, widziała stronę pospolitą i śmieszną. Varennes i dzień 10-go sierpnia pokazały jej Ludwiika XVI-go jako człowieka bez inicjatywy, bez stałości, ociężałego i prawie trwożliwego; w Temple zaczęła spostrzegać, że źle osądziła jako żona — męża, jako królowa — króla, w Temple zobaczyła go spokojnym, cierpliwym na zniewagi, łagodnym i stałym; wszystko, co było w niej z oschłości światowej, zmiękło, rozpłynęło się i obróciło na korzyść uczuć dobrych. Jak wprzód zanadto pogardzała Ludwikiem XVI, tak teraz zanadto go pokochała.
— Niestety! — powiedział król do pana Firmont — trzebaż, abym kochał tak bardzo, i był tak czule kochanym!
Przy tem ostatniem też widzeniu, królowa dała się pociągnąć uczuciu, które podobnem było do wyrzutów sumienia. Chciała poprowadzić małżonka do jogo pokoju, aby tam chwilę z nim sam na sam pozostać; gdy dowiedziała się, że to jest niepodobnem, próbowała pociągnąć go we framugę jednego z okien.
Tam, byłaby zapewne padła mu do nóg, a wśród łez i szlochań prosiła o przebaczenie; król jednak zrozumiał wszystko, wstrzymał ją i wyciągając testament z kieszeni rzekł:
— Przeczytaj to, ukochana żono.
A potem wskazał jej paragraf, który królowa odczytała półgłosem:
— „.Proszą małżonkę moją, aby mi przebaczyła wszystko złe, jakie cierpi dla mnie, zgryzoty, jakich mogłem stać się przyczyną w ciągu naszego związku; może też być pewną, że nie mam żadnej urazy do niej, jeżeliby sądziła, że ma sobie coś do wyrzucenia“.
Marja-Antonina ucałowała rękę króla; w tych słowach, może być pewną, że nie mam żadnej urazy do niej, mieściło się wspaniałomyślne przebaczenie; w tych znowu: gdyby sądziła, że ma sobie cośkolwiek do wyrzucenia, wielka delikatność.
A zatem umrze spokojnie, biedna Magdalena; miłość jej dla króla jakkolwiek spóźniona, uczyniła ją godną miłosierdzia boskiego i ludzkiego. Przebaczenie otrzymała nie zcicha, nie w tajemnicy, jakby pobłażanie, którego król sam się wstydził, ale głośno i publicznie.
Któżby się ośmielił wyrzucać coś tej, która miała stanąć wobec potomności podwójnie uwieńczona — aureolą męczeństwa i przebaczeniem małżonka?
Uczuła to; zrozumiała, że od tej chwili silną jest wobec dziejów; ale niemniej przeto stała się słabą wobec tego, którego pokochała tak późno, czując, że go nigdy dosyć nie kochała. Nie słowa już wyrywały, się z piersi nieszczęśliwej kobiety, ale krzyki łkaniem przerywane; mówiła, że chce umrzeć wiraz z mężem i jeżeli odmówią jej tej łaski, zamorzy się głodem.
Municypaliści, patrzący na tę scenę boleści, przez drzwi oszklone, nie mogli jej znieść dłużej, odwrócili zrazu oczy; poczem, gdy nic nie widząc, słyszeli jęki, stali się poprostu ludźmi i zaleli łzami.
Śmiertelne to pożegnanie trwało prawie dwie godziny.
O kwadrans na jedenastą król podniósł się pierwszy; żona, siostra i dzieci uczepiły go się wtedy, jak owoce drzewa: król i królowa trzymali każde za jednę rękę delfina; córka królewska po lewej stronie ojca w bok go całowała; pani Elżbieta schwyciła wolną rękę króla; królowa otoczyła ramieniem szyję małżonka. I cała ta bolesna grupa jednem uczuciem przejęta, napełniała powietrze jękami, szlochaniem, okrzykami, między któremi słyszeć było można te tylko słowa:
— Zobaczymy się jeszcze, nieprawdaż?
— Tak... tak... bądźcie spokojne!
— Jutro rano... jutro rano... o ósmej?
— Przyrzekam wami.
— Dlaczegóż nie o siódmej?..,. zapytała królowa.
— A więc dobrze.. o siódmej, powiedział król, żegnam was! żegnam!
Wymówił te słowa głosem tak stanowczym, że czuć było, iż obawia się, aby go nie odstąpiła odwaga.
Córka królewska jęknęła i padła zemdlona na podłogę. Pani Elżbieta i Clery pobiegli jej z pomocą. Król uczuł, że mu należało być silnym; wyrwał się z rąk królowej i delfina, i odszedł do siwego pokoju, wołając:
— Żegnam was! żegnam!...
Zamknął zaraz drzwi za sobą. Królowa, prawie oszalała, pobiegła do tych drzwi, nie śmiejąc prosić króla, by je otworzył, ale zanosząc się od płaczu i ciągnąc za klamkę.
Ludwik XVI nie wyszedł.
Wtedy municypalni zaczęli namawiać królowę do odejścia, powtarzając zapewnienie, że będzie mogła zobaczyć króla nazajutrz o siódmej godzinie.
Clary chciał zanieść księżniczkę, ciągle jeszcze zemdloną, do królowej, ale municypalni zmusili go do powrotu.
Król zamknął się ze swoim spowiednikiem w gabinecie wieżyczki i rzekł:
— Zapewnijmy teraz o wszystkiem, aby zająć się jedyną i wielką sprawą zbawienia.
— Najjaśniejszy Panie!... — odrzekł ksiądz — mam nadzieję, że Pan Bóg wesprze moję nieudolność; ale czy nie uważa Wasza królewska mość, że byłoby to wielką pociechą wysłuchać naprzód mszy świętej i przyjąć Komunję świętą?...
— Zapewne... rzekł król, wierzaj mi, że czułbym całą wartość podobnej łaski; ale czy się na to zgodzą moi dozorcy.
— To już moja rzecz, Najjaśniejszy Panie, pragnę dowieść Waszej królewskiej mości, że godnym jestem zaszczytu, jaki mi uczyniłeś. Pozwól mi tylko działać, Najjaśniejszy Panie, a odpowiadam za wszystko.
— Idź więc, mój ojcze — powiedział Ludwik XVI.
Ale, wzruszając ramionami, dodał;
— Nie uda ci się z pewnością.
Ksiądz skłonił się, wyszedł, zażądał, aby go poprowadzono do sali rady.
— Ten, który ma umrzeć jutro... powiedział do komisarzy, pragnie przed śmiercią wysłuchać mszy świętej, pragnie się wyspowiadać.
Municypaliści spojrzeli po sobie zdumieni; nie przyszło im nawet na myśl, aby żądano od nich czegoś podobnego.
Zwołano nieobecnych członków i zaczęto radzić. Żądanie zostało przyjęte pod dwoma warunkami: że ksiądz poda prośbę, którą podpisze swojem nazwiskiem; że ceremonja ukończoną będzie nazajutrz najpóźniej o siódmej, ponieważ więzień punkt o ósmej ma być poprowadzony na miejsce wykonania wyroku.
Ksiądz napisał prośbę i zestawił ją na biurku; poczem odprowadzono go do króla.
Powtórzył, mu tę dobrą wiadomość.
Była już godzina dziesiąta; ksiądz Edgeworth pozostał zamknięty z królem do północy.
O północy król powiedział:
— Panie Edgeworth, jestem znużony, chciałbym się spać położyć; potrzebuję sił na jutro.
Poczem zawołał dwa razy:
— Clery! Clery!
Clery przyszedł, rozebrał króla i chciał zwinąć mu włosy; lecz Ludwik XVI powiedział z uśmiechem:
— Nie warto!...
I położył się, a gdy Clery zasuwał firanki łóżka, dodał:
— Obudzisz mnie o piątej.
Zaledwie przyłożył głowę do poduszki, już zasnął; tak silnemi były potrzeby jego fizyczne.
Ksiądz de Firmont rzucił się na łóżko Clerego, a ten przepędził noc na krzesełku; miał sen niespokojny i zrywał się co chwila; usłyszał też bijącą godzinę piątą. Wstał natychmiast i zaczął rozpalać ogień. Na ten odgłos król się zbudził.
— Co? Clery... — zapytał, czy już wybiła piąta?
— Najjaśniejszy Panie... — odpowiedział kamerdyner, wybiła już na kilku zegarach, ale na naszym jeszcze nie.
I zbliżył się do łóżka.
— Dobrze spałem... — rzekł król. — Potrzeba mi tego było; dzień wczorajszy zmęczył mnie straszliwie! Gdzie jest ksiądz de Firmant?
— Na mojem łóżku.
— Na twojem łóżku! a gdzież ty noc przepędziłeś?
— Na tem krześle.
— O, przykro mi bardzo... musiało ci być niewygodnie.
— Najjaśniejszy Panie!.. — powiedział Clery, czy mogłem myśleć o sobie w podobnej chwili?
— Mój ty biedny Clery!.. — powiedział król i wyciągnął rękę, którą kamerdyner z płaczem ucałował.
Clery ubrał po raz ostatni swego pana, a gdy wybiło wpół do szóstej.
— Clery... — powiedział król, obudź księdza Firmont.
Ksiądz Firmont już wstał; usłyszał rozkaz dawany Cleremu i wszedł.
Król powitał go i poprosił, by z nim przeszedł do jego gabinetu.
Wtedy Clery urządził na prędce ołtarz, na komodzie nakrytej obrusem. Co do stroju kapłana i innych przyborów, znaleziono je w pierwszym kościele, gdzie się udano; był to kościół Kapucynów w Marais, w pobliżu pałacu Soubise.
Ody ołtarz był gotów, Clery poszedł uprzedzić króla.
Była godzina szósta gdy się msza zaczęła. Król wysłuchał jej z największem przejęciem, na klęczkach od początku do końca. Po mszy przyjął komunię a ksiądz Edgeworth, zestawiwszy go na modlitwie, wyszedł do przyległego pokoju, zdjąć szaty mszalne.
Król skorzystał z tej chwili, by podziękować Cleremu i zarazem go pożegnać, poczem powrócił do swego gabinetu; ksiądz Firmomt udał się za nim.
Clery usiadł na swojem łóżku i zaczął płakać.
O siódmej król zawołał go, poprowadził do framugi okna i powiedział:
— Oddasz tę pieczątkę memu synowi, a obrączkę żonie... Powiedz im, że ich opuszczam z boleścią!... W tej małej paczce znajdują się włosy całej naszej rodźmy; oddasz ją także królowej.
— Ależ... — zapytał Clery, czy nie zobaczycie się z niemi, Najjaśniejszy Panie?
Król zawahał się chwilę, a potem powiedział:
— Nie, stanowczo nie!.. Co prawda przyrzekłem im, że zobaczymy się jeszcze dziś rano, ale chcę im oszczędzić boleści tego okrutnego rozstania.... Jeżeli zobaczysz ich jeszcze, powiesz im, ile mnie kosztowało odjeżdżać bez ostatniego uścisku...
Przy tych słowach otarł łzy spływające po twarzy i z najboleśniejszym wyrazem w głosie dodał:
— Clery, zaniesiesz im ostatnie moje pożegnanie, nieprawdaż?...
Następnie powrócił do swego gabinetu. Municypalni widzieli jak oddawał Cleremu różne przedmioty; jeden z nich upomniał się o nie, inny jednak zaprojektował, aby pozostały u Clerego aż do decyzji rady. Ten ostatni projekt przeważył.
Przed samą siódmą jeden z urzędników zbliżył się wtedy do Clerego mówiąc:
— Zdaje mi się, że czas już, abyś się przygotował towarzyszyć królowi.
— A to po co?... — zapytał Clery ze drżeniem.
Dnieć zaczynało. Bębniono na alarm we wszystkich sekcjach Paryża; odgłos bębnów odbijał się w wieży i ścinał krew w żyłach księdza Firmonta i Clerego.
Ale król, spokojniejszy od nich, nasłuchiwał chwilę i powiedział bez wzruszenia:
— Zaczynają zapewne ściągać gwardję narodową.
Po chwili oddziały kawalerji wjechały w dziedziniec Temple; słychać było tętent kopyt i głosy oficerów.
Król nasłuchiwał i z tym samym spokojem powiedział:
— Podobno się zbliżają
Od siódmej do ósmej godziny, przychodzono w różnym czasie i pod różnemi pozorami, kołatać do drzwi gabinetu króla, i gdy za każdym razem ksiądz Edgeworth drżał, by to nie było po raz ostatni, Ludwik XVI wstawał bez wzruszenia, szedł do drzwi, odpowiadał spokojnie przychodzącym i powracał, aby usiąść przy spowiedniku.
Nareszcie o dziewiątej, drzwi roztwarły się z trzaskiem; Santerre wszedł w towarzystwie siedmiu, czy ośmiu urzędników, oraz dziesięciu żandarmów, których uszykował we dwie linje.
Posłyszawszy ten hałas, król nie czekał, aby zastukano do jego gabinetu i wyszedł.
— Przychodzicie, panowie, po mnie?... — powiedział.
— Tak, panie.
— Proszę o jednę minutę razem wszystko już skończone, mój ojcze... — powiedział, rzucając się do nóg księdza Firmont. Daj mi ostatnie błogosławieństwo i proś Boga, aby podtrzymywał mnie do końca!
Po błogosławieństwie, król podniósł się i otworzywszy drzwi gabinetu, podszedł do municypalistów i żandarmów, stojących pośrodku sypialni.
Wszyscy byli w kapeluszach na głowie.
— Daj mi kapelusz, Clery!.. — zawołał król.
Kamerdyner, cały we łzach, pośpieszy! na rozkaz, obawiając się zaś, aby pan jego nie drżał z zimna, i aby nie wzięto tego za obawę, podał mu nietylko kapelusz, ale i surdut.
Lecz król: Nie, Clery, daj mi kapelusz tylko — rzekł.
Clery podał kapelusz, a Ludwik XVI uścisnął po raz ostatni rękę wiernego sługi.
Nareszcie rozkazującym tonem, którego tak rzadko używał w życiu, zawołał.
Jedźmy, panowie!
Były to ostatnie słowa, jakie w swem mieszkaniu wymówił.


∗             ∗

Królowa rzuciła się na krzesło, szepcąc:
— Pojechał, bez pożegnania się z nami!...
Pani Elżbieta i księżniczka uklękły przed nią.
Wszystkie zatem nadzieje rozwiały się jedna po drugiej!... Spodziewano się naprzód wygnania lub uwięzienia, zawiodło; spodziewano się następnie zwłoki, i to napróżno — liczono na jakiś napad w czasie drogi, lecz i tym razem nadzieja płonną była.
Boże mój! Boże!... — krzyczała królowa.
W ostatnim tym rozpaczliwym wołaniu boskiej pomocy, wyczerpywała nieszczęśliwa kobieta resztę sił swoich...


∗             ∗

Dnia 21-stycznia umarł i pogrzebiony został Ludwik XVI.
Liczył trzydzieści dziewięć lat, pięć miesięcy i trzy dni; panował lat osiemnaście; uwięziony być pięć miesięcy i dni osiem.

Krew jego spadła nietylko na Francję, ale i na całą Europę!

ROZDZIAŁ LIV.
RADY CAGLIOSTRA.

Wieczorem tego okropnego dnia, gdy ludzie z dzidami przebiegali puste, iluminowane ulice Paryża i na końcach dzid nieśli kawałki chustek zakrwawionych, dwaj ludzie siedzieli w jednym z domów ulicy Ś-go Honorjusza, w jednakiem milczeniu, lecz w odmiennej zupełnie postawie.
Jeden z nich w czarnem ubraniu, siedział przed stołem, z głową wspartą na rękach i pogrążony był w głębokiam marzeniu, albo w głębokiej boleści; drugi w odzieży wieśniaka, przechadzał się wielkimi krokami, z czołem zmarszczonem, z zasępionym wzrokiem i z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Mijając stół, rzucał, zawsze ukradkiem, badawcze spojrzenie na drugiego.
Człowiek w ubraniu wieśniaka przerwał milczenie:
— Tak, tak, obywatelu Gilbercie, więc to ma znaczyć, że ponieważ głosowałem za śmiercią króla, to jestem rozbójnikiem.
Człowiek w czarnem ubraniu podniósł głowę, wstrząsnął mą melancholijnie, wyciągnął rękę do swego towarzysza i odrzekł:
— Nie, Billot, nie jesteś rozbójnikiem, tak, jak ja nic jestem arystokratą: głosowałeś według swego sumienia, jak ja, według mego: ja głosowałem za życiem, a ty za śmiercią. Zbrodnią jest odejmować człowiekowi to, czego żadna władza ludzka nie jest mu w stanie powrócić!
— Słuchaj, panie Gilbert, podjął Billot, ja teraz przemówię do ciebie moim chłopskim rozumem, a pan odpowiedz mi z całą przenikliwością twego bystrego umysłu. Czy mieliśmy prawo, gdy król probował uciec i przejść do nieprzyjaciół, zatrzymać go w Varennes?
— Tak.
— Czy gdy po zaprzysiężeniu konstytucji 1791 roku, widzieliśmy króla wchodzącego w porozumienie z emigracją i spiskującego z zagranicą, mieliśmy prawo zrobić dzień 20-go czerwca?
— Tak.
— Czy, gdy odmówił swej sankcji prawom, mieliśmy prawo urządzić 10-ty sierpnia, to jest zdobyć Tuilleries?
— Tak.
— Czy mieliśmy prawo, gdy zamknięty w Temple nie przestawał być żyjącym spiskiem przeciwko nam, czy mieliśmy lub, nie mieliśmy prawa stawić go przed Konwencją narodową, wybraną, dla osądzenia działalności jego?
— Mieliście to prawo.
— Jeżeli mieliśmy prawo go osądzić, mieliśmy więc prawo go potępić?
— Nigdy na śmierć.
— Dlaczegóż?
— Bo, choć winny w skutkach, nie był winnym w zamiarach. Czy był tyranem jak go nazywacie? Czy był ciemięzcą ludu? Wspólnikiem arystokracji? Nieprzyjacielem swobód? Nie... nie i nie...
— A więc i pan go sądziłeś z punktu widzenia monarchii?
— Nie, bo a tego punktu, byłbym go zupełnie uniewinnił.
— Czyż nie uniewinniłeś go, głosując za darowaniem mu życia.
— Tak, ale żądałem dożywotniego więzienia. Wierzaj mi, Billot, sądziłem go z większą stronnością, aniżeli chciałem. W ręku mojem, jako syna ludu, waga, którą trzymałem przechyliła się na stronę ludu. Wy patrzyliście na niego zdaleka i nie widzieliście go takim, jak ja: niezadowolonym z władzy, jaką mu pozostawiono, szarpanym z jednej strony przez Zgromadzenie, dla którego był jeszcze za potężnym, z drugiej przez żądną panowania królową, z innej jeszcze przez szlachtę, niespokojną i upokorzoną, przez nieubłagane duchowieństwo, a nakoniec przez swych braci, którzy rozbiegli się po świecie, by szukać w jego imieniu nieprzyjaciół rewolucji. Dla ciebie, Bidot, był to nieprzyjaciel. Otóż twój nieprzyjaciel został zwyciężonym, a człowiek uczciwy nie zabija nieprzyjaciela zwyciężonego. Morderstwo, dokonane a zimną krwią, nie jest sądem, tylko oddaniem na ofiarę. Ale ostrożnie! mówię wam, ostrożnie! Odstręczyliśmy od siebie na pięćdziesiąt, może na sto Lat, tę olbrzymią część ludności, która sądzi sercem rewolucję. Wierzaj mi, mój przyjacielu republikanie najbardziej powinniby opłakiwać Ludwika XVI, bo krew jego spadnie na nich i pozbawi ich rzeczpospolitej.
— Prawda, to co mówicie, panie Gilbert! odpowiedział głos pochodzący ode drzwi.
Obaj mówiący drgnęli i odwrócili się, poczem zawołali jednogłośnie:
— Cagliostro!
— Tak jest, odpowiedział tenże.
I siadłszy pomiędzy nimi, mówił dalej:
— Ty, Billot, głosowałeś za śmiercią — ty, Gilbercie, głosowałeś za życiem. Otóż teraz, czy chcecie posłuchać ostatniej rady? Ty, Gilbercie, zostałeś członkiem Gminy dlatego tylko, aby spełnić obowiązek; ty, Billot, aby dokonać zemsty: obowiązek i pomsta wszystko już spełnione; nie macie tu co robić, — wyjeżdżajcie!
Obadwaj spojrzeli na Cagliostra.
— Tak, ciągnął om dalej, żaden z was nie należy do żadnego stronnictwa; rządziliście się instynktem. Otóż, gdy król już nie żyje, stronnictwa staną naprzeciw siebie, a, stanąwszy raz przeciwko sobie, wkrótce się zniweczą. Które z nich pierwej ulegnie? Nie wiem, ale wiem, że jedne po drugich upadną. Jutro, Gilbercie, poczytają ci za zbrodnię twoje pobłażanie, pojutrze potępią cię, może, Billocie za twoją surowość. Wierzcie mi — w śmiertelnej walce, która przysposabia się pomiędzy nienawiścią, obawą, zemstą, fanatyzmem, mało kto czystym zostanie, jedni powalają się błotem, drudzy krwią. Jedźcie, moi przyjaciele, jedźcie!
— Ależ Francja? — powiedział Gilbert.
— Ależ Francja — powtórzył Billot.
— Francja materjalnie jest ocaloną, rzekł Cagliostro. Nieprzyjaciel jej zewnętrzny pobity, wewnętrzny nie żyje.
— Oh! rzekł Gilbert, Bóg mi świadkiem, że nie żałuję Francji, jeżeli jest ocaloną, mimo swych zbrodni. Ale gdzież pójdziemy?
— Niewdzięczny! — zawołał Cagliostro. — Nie pamiętasz o drugiej swej ojczyźnie, o Ameryce? Czyż byś zapomniał o jej niezmierzonych jeziorach, dziewiczych lasach, stepach, jak ocean obszernych? Czy nie czujesz potrzeby wypocząć na łonie natury, po tych okropnych wstrząśnieniach?
— Czy pojedziesz ze mną, Billot — zapytał Gilbert.
— Czy mi przebaczycie, panie Gilbert? — zapytał Billot, podchodząc do niego.
Rzucili się w objęcia.
— Zatem, rzekł Gilbert, pojedziemy.
— Kiedy? — zapytał Cagliostro.
— No.. za tydzień.
— Pojedziecie dziś wieczór...
— Dlaczego dziś wieczór?
— Bo ja wyjeżdżam jutro!
— A dokąd jedziesz, mistrzu?... — zapytał Gilbert.
— Dowiecie się kiedyś o tem, moi przyjaciele!
— Jak mamy jechać?
— Franklin odpływa za trzydzieści sześć godzin do Ameryki.
— Paszporty?
— Oto są.
— A mój syn?
Cagliostro poszedł drzwi otworzyć.
— Chodź, Sebasitjanie, rzekłł, ojciec cię wzywa.
Młodzieniec wszedł i rzucił się ojcu w objęcia.
Billot westchnął głęboko.
— Zatem, powiedział Gilbert, potrzeba nam już tylko powozu pocztowego.
— Mój, zaprzężony, czeka przed bramą, oświadczył Cagliostro.
Gilbert poszedł do biurka, gdzie było we wspólnej kasie z tysiąc luidorów, i dał znak Billotowi, aby wziął część swoją także.
— Czy będziemy mieli dosyć? — zapytał Billot.
— Mamy więcej aniżeli potrzeba na zakupienie całej prowincji.
Billot rozejrzał się dokoła z zakłopotaniem.
— Czego szukasz, mój przyjacielu? — zapytał Gilbert.
— Szukam, odrzekł Billot, przedmiotu, który byłby mi bezużytecznym, gdybym go znalazł, ponieważ nie umiem pisać.
Gilbert uśmiechnął się, wziął pióro, atrament i papier.
— Podyktuj mi, rzekł.
— Chciałbym pożegnać Anioła Pitoux — powiedział Billot.
— Biorę to na siebie.
I Gilbert napisał. Gdy skończył, Billot zapytał:
— Co pan napisałeś?
Gilbert przeczytał

„Mój drogi Pitoux!

„Opuszczamy Francję: Billot, Sebastjan i ja, i wszyscy trzej ściskamy cię serdecznie.
„Ponieważ zarządzasz folwarkiem Billota sądzimy, że nic ci nie potrzeba.
„Kiedyś prawdopodobnie napiszemy, abyś przybył za nami.

Twój przyjaciel.
„Gilbert“.

— Czy to już wszystko?... — zapytał Billot.
— Jest jeszcze post scriptum, powiedział Gilbert.
— Jakie?
Gilbert popatrzył na dzierżawcę i przeczytał:
„Billot poleca ci Katarzynę“.
Billot przejęty wdzięcznością, rzucił się na szyję Gilberta.

W dziesięć minut później, kareta pocztowa unosząca z Paryża Gilberta, Sebastjana i Billota, toczyła się po drodze do Hawru.

EPILOG.
I.
CO ROBILI ANIOŁ PITOUX I KATARZYNA BILLOT DNIA 15 LUTEGO 1794 ROKU.

W rok przeszło po wyjeździe Gilberta:, Sebastjana i Billota, podczas pięknego i mroźnego poranku, straszliwej zimy 1794 roku, trzysta lub czterysta osób, to jest szósta część prawie ludności Villers-Cotterets, oczekiwała na placu przed pałacem i w dziedzińcu merostwa, wyjścia dwojga narzeczonych, których dawny nasz znajomy pan Longpre przysposabiał na małżonków.
Tą parą narzeczonych byli: Anioł Pitoux i Katarzyna Billot.
Niestety! potrzeba było bardzo ważnych wypadków, aby uczynić panią Pitoux dawną kochankę wice-hrabiego de Charny, matkę małego Izydora. Te wypadki, każdy opowiadał i objaśniał na swój sposób: ale w jakikolwiek sposób je opowiadano i tłomaczono, zawsze głosiły one z chwałą poświęcenie się Anioła Pitoux i roztropność Katarzyny Billot.
Ogłoszono konfiskatę dóbr emigrantów, a że Billot i Gilbert uznani zostali za emigrantów, dobra ich wystawiono na sprzedaż. To samo stało się z dobrami hrabiego de Charny, zabitego w dniu 10-tym sierpnia, i z dobrami hrabiny, zamordowanej 2-go września.
Katarzyna musiała ustąpić z folwarku Pisseleu, uznanego za własność narodową. Pitoux chciał upomnieć się w imieniu Katarzyny; ale Pitoux stał się umiarkowanym i mógł ściągnąć na siebie podejrzenie; roztropni radzili mu, by nie sprzeciwiał się ani czynem, ani nawet myślą, rozporządzeniem narodu Katarzyna i Pitoux udali się więc do Haramont.
Katarzyna zrazu powzięła zamiar zamieszkać, jak niegdyś, w szałasie ojca Clouis, ale skoro stanęła u drzwi ex-oficjalisty księcia Orleańskiego, położył on palec na ustach na znak milczenia i odmówił jej stanowczo przytułku.
Ta nieczułość pochodziła stąd, że miejsce było już zajęte przez księdza Fortier, który nie złożywszy przysięgi, skazany został na wygnanie i ukrywał się w dawnem schronisku Katarzyny.
Pozostawał dom ciotki Anieli w Pleux i mała chatka Pitoux w Haramont.
Nie można nawet było myśleć o mieszkaniu u ciotki Anieli, bo z postępem rewolucji stawała się coraz bardziej nieznośną, a nadto, coraz bardziej chudła, chociaż to wydawało się niepodobieństwem. Gdy kościoły pozamykano, upadło wynajmowanie krzeseł, główny dochód ciotki Anieli. Wyschnięcie źródła tych dochodów, uczyniło ją chudszą i swarliwszą niż kiedykolwiek.
Oprócz tego, tyle się nasłuchała od Biilota i Ludwika Pitoux o wzięciu Bastylji; tak często widziała, podczas wielkich wypadków paryskich, jak dzierżawca i jej siostrzeniec puszczali się nagle do stolicy, iż nie wątpiła, że rewolucja francuska prowadzoną była przez Ludwika Anioła Pitoux i Billota, obywatele zaś Danton, Robespierre, Marat i inni, byli tylko podrzędnymi agentami tych głównych przywódców.
Nie można więc było myśleć o umieszczeniu Katarzyny u ciotki Anieli.
Pozostawała mała chatka Ludwika Anioła Pitoux w Haramont. Ale jakże zamieszkać we troje w tej chatce, bez narażenia się na ludzką obmowę? Pitoux postanowił więc prosić o gościnność przyjaciela swego Dezyderjusza Maniquet; i tej mu zacny haramontczyk udzielił. Pitoux odpłacał mu się różnego rodzaju przemysłem.
Ale to wszystko nie zabezpieczało losu biednej Katarzyny. Pitoux miał dla niej względy przyjacielskie, miłość braterską; ale Katarzyna czuła to dobrze, że kochał ją nie jak brat, ani jak przyjaciel. Mały Izydorek czuł to także. Biedny chłopczyk, który nie znał swego ojca, kochał Ludwika Pitoux, jakby był kochał hrabiego Charny, więcej go może nawet kochał; bo trzeba przyznać, że Pitoux był wielbicielem matki, ale niewolnikiem dziecka. Można by powiedzieć, że ten biegły strategik zrozumiał, iż jeden był tylko sposób pozyskania serca Katarzyny, zapomocą dziecięcia.
Pośpieszmy dodać, że żadna rachuba nie plamiła czystości uczuć Anioła Pitoux. Pozostał on tem czem był, szczerym i przywiązanym chłopcem, a jeżeli zaszła w nim jaka zmiana z dojściem do pełnoletności, to ta chyba, że stał się więcej jeszcze poświęcającym i bardziej niewinnym niż kiedykolwiek. Wszystkie te przymioty wzruszały aż do łez Katarzynę. Czuła, że Pitoiux kochał ją gorąco, aż do uwielbienia, aż do fanatyzmu i mówiła sobie niekiedy, że chciałaby wynagrodzić tak wielką miłość, takie poświęcenie bez granic uczuciem tkliwszem od przyjaźni. Zwolna więc przyszło do tego, że biedna Katarzyna, czując się bez Anioła Pitoux, zupełnie osamotnioną na świecie; rozumiejąc, że gdyby umarła, biedne jej dziecko, znowu bez Pitoux zostałoby samo, zaczęła powoli przyznawać Aniołowi jedyną nagrodę jaka była w jej mocy oddanie mu swej przyjaźni i osoby.
Ponieważ jednak Pitoux, bynajmniej nie w nadziei nagrody tak był oddanym i kochającym, więc też, nie wiedząc o uczuciach Katarzyny, nie przestawał być oddanym jej i zakochanym w niej coraz więcej.
I byłoby to trwało aż do śmierci Katarzyny lub Pitoux, bez żadnego wzburzenia w uczuciach kapitana gwardji narodowej z Haramont. To też Katarzyna musiała przemówić pierwsza, tak jak przemawiają kobiety.
Jednego wieczora, zamiast podać mu rękę, podała mu czoło!
Pitoux myślał, że to przez roztargnienie. Zanadto był uczciwym człowiekiem, aby korzystać z zapomnienia. Cofnął się o krok, ale Katarzyna nie wypuściła jego ręki; przyciągnęła go do siebie i nadstawiła już nie czoło ale lica.
Pitoux zawahał się jeszcze bardziej.
Widząc to, mały Izydorek zaczął się śmiać i powiedział:
— Pocałujże mamę, ojcze Pitoux.
— Boże!... — szepnął Pitoux, pobladłszy, jak gdyby miał umierać.
I przytknął swoję zimne i drżące usta do lica Katarzyny.
Wtedy Katarzyna, wziąwszy swoje dziecię, złożyła je na rękach Anioła Pitoux.
— Daję ci dziecko, Pitoux... — rzekła, czy chcesz wziąć także matkę?
Pitoux uczuł zawrót głowy, przymknął oczy, przyciskał dziecię do piersi, upadł na krzesło i krzyknął z tą delikatnością serca, którą serce tylko ocenić może.
— O! panie Izydorze! o! mój drogi panie Izydorze, jakże cię kocham!
Izydorek nazywał go tatą Pitoux, ale Pitoux nazywał syna vicehrabiego de Charny, panem Izydorem.
Zgodziwszy się co do tego punktu, że Pitoux kochał jeszcze więcej Izydora niż Katarzynę, zaczęli mówić o małżeństwie.
Pitoux powiedział:
— Nie naglę cię, panno Katarzyno; będę czekał jak długo zechcesz, lecz jeżeli chcesz mnie uczynić nad wyraz szczęśliwym, nie odwlekaj zadługo.
Katarzyna naznaczyła na miesiąc czasu. Po trzech tygodniach, Pitoux w paradnym mundurze poszedł odwiedzić ciotkę Anielę, i oznajmić jej o swym bliskim związku z panną Katarzyną Billot.
Ciotka Aniela spostrzegła zdaleka idącego siostrzeńca i pośpieszyła zamknąć się coprędzej, ale Pitoux nie zawrócił od drzwi niegościnnych i zastukał do nich zlekka.
— Kto tam? — zapytała ciotka Aniela swym najchrapliwszym głosem.
— Ja, twój siostrzeniec, ciotko Anielo.
— Idź sobie, septembrzysto! — powiedziała stara panna.
— Przybyłem, kochana ciotko, aby udzielić ci wiadomości, która ucieszyłaby cię zapewne, ze względu na moje szczęście — ciągnął dalej Pitoux.
— I jakaż to wiadomość, jakobinie?
— Otwórz, to ci powiem.
— Powiedz mi przez drzwi; nie wpuszczam do siebie sankiulotów.
— A więc, cioteczko, żenię się.
Drzwi otwarły się, jak pod zaklęciem.
— I z kimże, nieszczęsny? — zapytała ciotka.
— Z panną Katarzyną Billot.
— Ah, nędznik! ah, niegodziwiec! — zawołała ciotka Aniela — żeni się z upadłą dziewczyną!.. Idź precz, nieszczęsny, przeklinam cię!
I majestatycznym gestem ciotka Aniela wyciągnęła obie swe zżółkłe i wyschnięte ręce na spotkanie siostrzeńca.
— Pojmuje ciocia zapewne, — powiedział Pitoux, że zanadto przyzwyczajony jestem do jej przekleństw, aby to ostatnie więcej mnie miało przejąć, niż inne. Grzeczność nakazywała mi zawiadomić cię o mojem małżeństwie; wypełniłem ją, pozostaje mi więc tylko pożegnać.

Powiedziawszy to, przyłożył po żołniersku rękę do kapelusza trójgraniastego, skłonił się pannie Anieli i poszedł w swoją drogę.

II.
O WRAŻENIU, JAKIE WYWARŁA NA CIOTCE ANIELI WIADOMOŚĆ O MAŁŻEŃSTWIE SIOSTRZEŃCA JEJ Z KATARZYNĄ BILLOT.

Pitoux musiał także zawiadomić o swem przyszłem małżeństwie pana Longpré, na ulicy Ormet. Pan Longpré, nieuprzedzony tak bardzo, jak ciotka Aniela, przeciwko rodzinie Billot, powinszował kapitanowi pięknego czynu.
Pitoux był zdumiony, nie mógł pojąć, jakim sposobem, gotując sobie szczęście, mógł zarazem spełniać dobry uczynek.
Ułożono pomiędzy panem Longpré a Aniołem Pitoux, że w następną sobotę Katarzyna Billot i Pitoux, połączeni zostaną w merostwie.
Nazajutrz, to, jest w niedzielę, na mocy prawda, miała odbyć się sprzedaż, folwarku Pisseleu i pałacu Boursonne. Folwark oszacowanym został na sumę czterechkroć stu tysięcy franków, pałac na sześćkroć sto tysięcy w asygnatach. Asygnaty zaczynały spadać gwałtownie; luidor miał wartość dziewięciuset dwudziestu franków w asygnatach. Ale nikt nie miał luidorów.
Pitoux co tchu powrócił zawiadomić Katarzynę o dobrej nowinie. Pozwolił sobie przyśpieszyć o dwa dni termin, naznaczony na ich połączenie i bał się, aby ten pośpiech jej nie rozgniewał. Katarzyna nie wydała się zagniewaną, więc Pitoux był w siódmem niebie. Katarzyna zażądała tylko, aby Pitoux po raz drugi odwiedził ciotkę Anielę, powiedział jej o naznaczonym dniu ślubu i prosił, aby na ten akt przybyła. Była to jedyna krewna, jaką miał Pitoux, a jakkolwiek niebardzo czuła, należało odłożyć na stroną uprzedzenia; dlatego też, we czwartek rano, Pitoux udał się do Villers-Cotterets, w celu złożenia drugiej wizyty ciotce. Biła dziewiąta, gdy dochodził do jej domu. Tym razem ciotka Aniela nie stała przed drzwiami. Drzwi były zamknięte. Pitoux pomyślał, że już wyszła i mocno uradowany był tą okolicznością. Formy dopełnił, a list pełen szacunku i czułości zastąpi przemowę, którą miał do niej wystosować.
Będąc jednak przedewszystkiem chłopakiem sumiennym, zakołatał więc do drzwi, jakkolwiek były zamknięte, a nie mając odpowiedzi, zawołali, ciotko Anielo!...
Na ten odgłos zjawiła się jedna z sąsiadek.
— A!... kochana matko Fagot, — zapytał Pitoux czy nie wiesz, gdzie wyszła moja ciotka?...
— Nie odpowiada?... — zapytała matka Fagot.
— Nie, zapewne wyszła.
Matka Fagot potrząsnęła głową.
—Byłabym widziała, gdyby wychodziła, rzadko zresztą kiedy nie wstąpi zrana do nas, aby wziąć trochę gorącego popiołu do swych sabotów. Tem biedna kobiecina ogrzewa się dzień cały; nieprawdaż, sąsiedzie Farolet? Interpelaoja ta zwrócona była do człowieka, który również otworzywszy drzwi na oścież, przyłączył się do rozmowy.
— Co mówisz, matko Fagot? Mówię, że ciotka Aniela nie wyszła chyba jeszcze!...
— Pewny jestem, że jest u siebie, bo, gdyby była wstała i wyszła, okiennice byłyby otwarte.
— To prawda — powiedział Pitoux — czyżby jakie nieszczęście przytrafiło się biednej ciotce?
— Bardzo być może — powiedziała matka Fagot.
— To więcej niż pewne — dorzucił sentencjonalnie Farolet.
— Coprawda, nie była bardzo dla mnie czułą — rzekł Pitoux, — byłoby mi jednakże boleśnie... Jakim sposobem przekonać się o tem?
— No! — odezwał się trzeci sąsiad — to rzecz niebardzo trudna, trzeba tylko sprowadzić Rigolot, ślusarza.
— Jeżeli po to, aby drzwi otworzyć — rzekł Pitoux — to niema potrzeby; umiem otwierać je moim nożykiem.
— A więc otwórz je, mój chłopcze, — powiedział pan Farolet — będziemy tu, aby świadczyć, że nie otworzyłeś ich w złym zamiarze.
Pitoux wydobył nożyk, poczem, w obecności dwunastu może osób, zbliżył się do drzwi ze zręcznością, która do wodziła, że nieraz używał tego sposobu, by dostać się do schronienia swych lat dziecinnych wsunął nóż i podważył rygiel. Drzwi się otwarły.
Izba pogrążona była w ciemnościach, ale z otwarciem drzwi, światło wchodziło powoli, światło smutne i ponure zimowego poranku. Przy pomocy tego posępnego światła, zaczęto rozróżniać leżącą na łóżku ciotkę Anielę.
Pitoux zbliżył się i dotknął ciała.
— O! — rzekł, zimna i sztywna!
Ciotka Aniela nie żyła!
— Nieszczęście! — powiedział Pitoux i dwie wielkie łzy stoczyły się po licach zacnego chłopca.
— Moja biedna ciotka! — powiedział.
I ukląkł przy łóżku.
Zgromadzenie coraz się tymczasem zwiększało, było już ze sto osób pod drzwiami; a każdy wygłaszał swoje przekonanie co do śmierci ciotki Anieli; jedni utrzymywali, że była to apopleksja, inni, że pęknięcie serca, inni nakoniec, że konsumpcja w najwyższym stopniu.
Wszyscy szeptali zcicha;
— Jeżeli Pitoux potrafi się wziąć do rzeczy, znajdzie gdzie na najwyższej półce szafki skarb w masielnicy, lub też w sienniku w wełnianej pończosze.
Tymczasem przybył pan Raynal, poprzedzony przez poborcę generalnego. Miano się dowiedzieć, na co umarła ciotka Aniela.
Pan Raynal wszedł, zbliżył się do łóżka, wybadał dokładnie ciało i zawyrokował ku wielkiemu zdziwieniu całego towarzystwa, że ciotka Aniela umarła poprostu z zimna, a i z głodu prawdopodobnie.
Wiadomość ta wycisnęła znowu łzy z oczu Anioła Pitoux.
— Biedna ciotka! biedna ciotka! — zawołał — a ja miałem ją za bogatą! Czemuż ją opuściłem!... O! gdybym był wiedział!... Niepodobna, panie Raynal, to być nie może.
— Szukajcie w dzieżce, a zobaczycie, czy tam jest chleb; zajrzyjcie pod komin, a przekonacie się, czy tam jest choć kawałek drzewa. Przepowiadałam jej zawsze że tak umrze, stara sknera! Szukano; nie było ani źdźbła drzewa, ani okruszyny chleba.
— A! czemuż mi tego nie mówiła! — zawołał Pitoux — byłbym poszedł do lasu przynieść ci paliwa; byłbym polował ukradkiem,, aby cię wyżywić. To wasza wina także, — ciągnął dalej chłopiec, oskarżając obecnych — dlaczego nie powiedzieliście mi, że była tak biedna?
— Nie mówiliśmy ci, że była biedna, panie Pitoux — rzekł Farolet — dla tej prostej przyczyny, że wszyscy mieliśmy ją za bogatą.
Pan Raynal zarzucił prześcieradło na głowę ciotki Anieli i skierował się do drzwi.
Pitoux pobiegł za nim.
— Odchodzisz pan, panie Raynal? — zawołał.
— A cóż chcesz, żebym tu robił, mój chłopcze?
— Więc napewno już nie żyje?
Doktór wzruszył ramionami.
— O! mój Boże! mój Boże! — wołał Pitoux — umarła z głodu i z zimna!...
Pan Raynal skinął na młodego człowieka a ten zbliżył się do niego.
— Mój chłopcze — rzekł — radzę ci poszukać dobrze, wysoko i nisko, rozumiesz?
— Ależ, panie Raynal, kiedy powiadasz, że umarła z głodu i zimna...
— Widziano skąpców — powiedział pan Raynal — umierających z głodu i zimna na swoich skarbach.

I kładąc palec na ustach, dodał: — Cyt! — poczem wyszedł.

III.
FOTEL CIOTKI ANIELI.

Pitoux byłby może głębiej rozważał nad tem, co mu powiedział Raynal, gdyby nie był spostrzegł zdaleka Katarzyny, nadbiegającej z dzieckiem na ręku.
Odkąd wiedziano, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, ciotka Aniela umarła z głodu i zimna, gotowość sąsiadów do oddania jej ostatniej posługi, zmniejszyła się cokolwiek.
Katarzyna przybywała więc w samą porę. Oświadczyła, że ponieważ uważa się już za żonę Pitoux, do niej należy oddać ostatnią posługę ciotce Anieli, i uczyniła to z takiem uszanowaniem, jak przed osiemnastu miesiącami, gdy podobną usługę matce swej oddawała.
Pitoux miał iść zamówić pogrzeb, oznaczony na trzeci dzień, gdyż, z powodu nagłej śmierci, ciołka Aniela mogła być pochowana dopiero po czterdziestu ośmiu godzinach.
Należało tylko porozumieć się z merem, stolarzem i grabarzem; obrzędy religijne były zniesione, tak co do pogrzebów jak i co do ślubów.
— Mój drogi — rzekła Katarzyna w chwili, gdy Pitoux brał kapelusz, aby iść do pana Longpre, czy nie wypadałoby, po tem, co zaszło, opóźnić o parę dni nasze połączenie?...
— Jak zechcesz; panno Katarzyno — odpowiedział Pitoux.
— Czyż nie będzie się to wydawać dziwne, abyś tego samego dnia, w którym pochowasz ciotkę, dopełniał aktu, tak ważnego, jak małżeństwo?
— W istocie, ważne to bardzo dla mnie — rzekł Pitoux — ponieważ idzie tu o moje szczęście!
— A więc, mój drogi, poradź się pana Longpre, a on ci powie, co uczynić.
— Dobrze, panno Katarzyno.
— Zresztą, mogłoby to przynieść nam nieszczęście, gdybyśmy się tak, przy świeżym grobie...
— O! — zawołał Pitoux — z chwilą, gdy zostanę twoim mężem, nie obawiam się już żadnego nieszczęścia.
— Drogi Pitoux — rzekła Katarzyna, podając mu rękę — odłóżmy do poniedziałku... Jak widzisz, chcę połączyć, o ile można, twoje życzenie z przyzwoitością.
— Dwa dni, panno Katarzyno, to bardzo długo!
— Lecz... — wtrąciła Katarzyna — skoro się czekało lat pięć...
— Wiele wypadków zajść może w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin — powiedział Pitoux.
— Ja cię kochać z pewnością nie przestanę, mój drogi Piioux, a ponieważ, jak utrzymujesz, jest to jedyna rzecz, której się obawiasz.
— Jedyna!... oh! tak, panno Katarzyno!
— A więc w takim razie, Izydorku?...
— Co, mamo? — odrzekło dziecię.
— Powiedz tacie Pitoux: „Nie bój się, tato Pitoux; mama bardzo cię kocha i kochać cię będzie zawsze!“
Dziecko powtórzyło swoim czułym głosikiem:
— Nie bój się, tato Pitoux, mama kocha cię bardzo i kochać cię będzie zawsze!
Na takie zapewnienie, Pitoux nie robił już więcej trudności, aby iść do pana Longpre. Powrócił po godzinie, załatwiwszy wszystko; pogrzeb i ślub zapłacone zostały zgóry.
Za resztę pienięazy kupił trochę drzewa i żywności na dwa dni.
Czas już było, by drzewo nadeszło. W tem biednem domostwie, gdzie wiatr dostawał się ze wszystkich stron, łatwo można było umrzeć z zimna. Pitoux, wróciwszy, zastał Katarzynę na wpół zmarzniętą.
Małżeństwo podług życzenia Katarzyny, odłożone zostało do poniedziałku. Przez dwa dni i dwie noce Katarzyna i Pitoux nie rozłączyli się ani na chwilę. Spędzili je, czuwając przy zmarłej.
Mimo ognia, który Pitoux ciągle utrzymywał na kominie, wiatr ostry i mroźny przejmował członki, a Pitoux mówił sobie, żet jeżeli ciotka Aniela nie umarła z głodu, mogła bardzo łatwo umrzeć z zimna.
Przyszła nareszcie chwila wyprowadzenia ciała; droga krótka była do przebycia; dom ciotki Anieli przytykał prawie do cmentarza.
Całe Pleux i część miasta odprowadziły nieboszczkę na ostatni spoczynek. Pitoux i Katarzyna postępowali za trumną.
Po skończonym obrzędzie, Pitoux podziękował obecnym w imieniu zmarłej i swojem; pokropił święconą wodą grób starej panny, poczem każdy, jak zazwyczaj, przedefilował przed młodym człowiekiem.
Zostawszy sam z Katarzyną, Pitoux obejrzał się w stronę, gdzie ją zostawił. Katarzyny nie było przy nim; klęczała z Izydorem przy grobie, na którym w czterech rogach zasadzone były cyprysy. Grób to był matki Billot. Te cztery cyprysy zasadził tutaj Pitoux, wyszukawszy je w lesie.
Nie chciał przeszkadzać Katarzynie w jej pobożnem zajęciu; ale, myśląc, że po skończonej modlitwie będzie jej bardzo zimno, pobiegł do domu w zamiarze rozpalenia ognia na kominie.
Na nieszczęście, zapas drzewa był wyczerpany.
Pitoux podrapał się w ucho. Reszta jego pieniędzy, jak sobie przypominamy, rozeszła się na zapas chleba i opału.
Pitoux spojrzał dokoła siebie, szukając, jaki sprzęt możnaby poświęcić potrzebie chwili.
Było tylko łóżko, dzieża i fotel ciotki Anieli. Dzieża i łóżko, nie mając wielkiej wartości, mogły być jeszcze użyte, ale fotel tak był straszliwie rozbity, że oddawna już nikt, prócz ciotki Anieli, nie śmiał na nim usiąść.
Fotel więc został skazany. Pitoux oparł kolano na safianie zczerniałym od starości, chwycił oburącz jednę z poręczy i przyciągnął do siebie. Za trzeciem pociągnięciem poręcz ustąpiła.
Fotel, jak gdyby uczuł ból przy utracie tego członka, wydał dziwną skargę. Gdyby Pitoux był przesądnym, byłby myślał, że dusza ciotki Anieli zamkniętą była w fotelu. Ale Pitoux miał tylko jeden przesąd na święcie; była nim miłość dla Katarzyny. Fotel przeznaczony był dla ogrzania Katarzyny i choćby był wylał tyle krwi i wypuścił tyle skarg, co zaczarowane drzewa w lesie Tassa, niemniej byłby rozbity na kawałki. Pitoux schwycił więc drugą poręcz, równie silnie, jak pierwszą i z takim samym wysiłkiem wyrwał ją ze szkieletu, w trzech częściach rozebranego Fotel wydał tenże sam dźwięk dziwny, metaliczny. Pitoux nie zważał na to; chwycił za jedną nogę ten mebel okaleczony, uniósł go nad głową i, by dokończyć zniszczenia, uderzył nim całą siłą o podłogę. Tym razem fotel rozbił się na dwoje i... ku wielkiemu zdumieniu Ludwika, przez otwartą ranę wyzionął, nie fale krwi, lecz fale złota.
Czytelnicy przypominają sobie, że skoro tylko ciotka Aniela zebrała dwadzieścia cztery liwrów w srebrze, zmieniała je na luidora i chowała go do fotela.
Pitoux stanął osłupiały, drżący ze zdumienia, oszalały z radości.
Pierwszym jego popędem było biec do Katarzyny i małego Izydora, przyprowadzić ich oboje i pokazać im skarb, który odkrył.
Ale myśl straszna go przytrzymała.
Czy Katarzyna, wiedząc o jego bogactwie zechce zostać jego żoną?
Potrząsnął głową.
— Nie — rzekł, odmówiłaby mi pewno.
Pozostał chwilę nieruchomy, namyślając się, co czynić. W końcu uśmiech przebiegł mu na ustach; Zapewne znalazł sposób wyjście z kłopotu, w jaki wprawiło go to niespodziane bogactwo. Pozbierał luidory z ziemi, porozcinał skórę na fotelu i przeszukał starannie wszystkie zakątki.
Wszędzie napchane były luidory.
Pitoux przeliczył wszystkie. Było ich tysiąc pięćset pięćdziesiąt; Pitoux posiadał więc tysiąc pięćset pięćdziesiąt luidorów, czyli trzydzieści siedem tysięcy dwieście liwrów, a że luidor w owej epoce był wielkiej wartości, Pitoux stawał się posiadaczem miljona trzech kroć dwudziestu sześciu tysięcy franków!
Pitoux zaczął od napychania wszystkich kieszeni ludorami, poczem, wytrząsnąwszy gwałtownie każdą część fotelu, ułożył z niego stos na kominie, skrzesał ognia i drżącą ręką podpalił stary mebel.
Czas już było na to!.. Katarzyna i mały Izydorek powracali, drżący od zimna.
Pitoux przycisnął dziecko do serca, ucałował skostniałe ręce Katarzyny i wyszedł, powiedziawszy:
— Muszę iść w ważnym interesie; ogrzejcie się i czekajcie na mnie.
— Gdzież idzie tata Piitoux? — zapytał Izydor.

— Nie wiem, — odpowiedziała Katarzyna — ale skoro biegnie tak prędko, to zapewne nie myśli o sobie, lecz o tobie, lub, o mnie.

IV.
CO ROBI PITOUX Z LUIDORAMI ZNALEZIONEMI W FOTELU CIOTKI ANIELI?

Jak wiadomo, nazajutrz miała się odbyć publiczna sprzedaż folwarku Billota i zamku hrabiego de Charny. Nazajutrz, pan Longpré kupił dla nieznanego nabywcy obie posiadłości, za sumę tysiąca trzystu pięćdziesięciu luidorów w złocie, czyli za miljon dwakroć czterdzieści dwa tysiące franków w asygnatach. Zapłacił gotówką. Działo się to w niedzielę, w wilję dnia, w którym miał się odbyć ślub Katarzyny i Pitoux.
Tej niedzieli Katarzyna bardzo jeszcze rano pojechała do Haramont, czy to, aby przyrządzić coś do swego ubrania, bo najprostsze nawet kobiety mają w dzień ślubu trochę zalotności, czy też, że nie chciała być w mieście, w chwili, gdy sprzedawany będzie publicznie ten piękny folwark, gdzie spędziła swą młodość, gdzie tak była szczęśliwą i gdzie ucierpiała tyle!
To też nazajutrz! cały ten tłum, zebrany przed merostwem o jedenastej godzinie, litował się i chwalił Ludwika Anioła Pitoux, że pojął za żonę dziewczynę zupełnie ubogą, która, prócz tego, miała dziecko, a to dziecko, mające być kiedyś bogatszem od niej, także straciło wszystko.
Przez ten czas pan Longpré pytał się podług zwyczaju Anioła Piitoux:
— Obywatelu Ludwiku Aniele Pitoux, czy bierzesz za małżonkę obywatelkę Annę Katarzynę Billot?
A Katarzyny:
Obywatelko Anno Katarzyno Billot czy bierzesz za małżonka obywatela Ludwika Anioła Pitoux?
Oboje odpowiedzieli:
— Tak.
Kiedy wyrzekli już: „tak“, Piitoux głosem wzruszonym, a Katarzyna ze spokojem i pogodą, kiedy pan Longpré ogłosił w imieniu prawa, że młodzi ludzie połączeni zostali węzłem małżeńskim, skinął na małego Izydorka, by zbłiżył się do niego.
Izydorek poszedł prosto do mera.
— Weź te papiery moje dziecię... — powiedział pan Longpré, oddasz je mamie Katarzynie, gdy tata Piłoux odprowadzi ją do domu.
— Dobrze, panie, odrzekł chłopczyk i wziął obydwa papiery w swą małą rączkę.
Wszystko było skończone: tylko, ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, Pitoux wyciągnął z kieszeni pięć luidorów i dając je merowi powiedział:
— Dla biednych, panie merze.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Jesteśmy więc bogaci?... — zapytała.
— Kto jest szczęśliwym, jest zarazem bogatym. Katarzyno odrzekł Pitoux, — a ty uczyniłaś ze mnie człowieka najbogatszego na świecie.
I podał jej ramię, na którem młoda kobieta wsparła się z czułością.
Wychodząc, spostrzegli cały tłum zgromadzony przed drzwiami merostwa.
Powitał on okrzykami młodą parę Pitoux dziękował swoim przyjaciołom i na wszystkie strony podawał dłoń do uścisku; Katarzyna przesyłała ukłony swoim przyjaciółkom i dziękowała skinieniem głowy.
Tymczasem Pitoux zawrócił na prawo.
— Gdzie idziesz, mój drogi?... zapytała Katarzyna.
— Chodź, moja najdroższa Katarzyno, rzekł Pitoux, prowadzę cię do miejsca, które rada będziesz odwiedzić.
Katarzyna dała się prowadzić.
— Nie idziemy przecież do Pisseleu?... — zapytała wreszcie Katarzyna, zatrzymując męża.
— Chodź tylko dalej, Katarzyno, rzekł Pitoux.
Katarzyna westchnęła, szła dalej uliczką i wkrótce znalazła się na równinie.
Wreszcie doszli do głównej bramy folwarku.
Przed tą bramą ugrupowani byli wszyscy dawni najemnicy, fornale, parobcy, dziewki folwarczne, z ojcem Clouis na czele.
Każdy trzymał w ręku bukiet.
— Ah! rozumiem... — powiedziała Katarzyna, nim przybędzie nowy właściciel, chciałeś mnie tu przyprowadzić po raz ostatni, aby wszyscy ci dawni słudzy mogli mnie pożegnać. Dziękuję ci, Pitoux.
I puściwszy ramię męża oraz rękę małego Izydora, poszła naprzeciw tych poczciwych ludzi, którzy otoczyli ją i poprowadzili do wielkiej izby folwarku. Pitoux wziął na rękę małego Izydora; dziecko trzymało ciągle obydwa papiery w rączce, i poszedł za Katarzyną.
Młoda kobieta siedziała pośrodku obszernego pokoju, pocierając sobie czoło ręką, jak gdyby chciała się ze snu zbudzić.
— Na miłość Boską, Pitoux, rzekła z błędnym wzrokiem i gorączkowym głosem, co oni do mnie mówią?... Nie mogę zrozumieć, mój drogi, co oni mówili!
Może papiery, które odda ci nasze dziecię, lepiej cię objaśnią, droga Katarzyno, powiedział Pitoux.
I podsunął Izydora do matki. Katarzyna wzięła papiery z drobnych rączek malca.
— Czytaj Katarzyno, rzekł Pitoux.
Katarzyna rozłożyła jeden z papierów i przeczytała:
„Zeznaję, jako zamek Boursonne i należące do niego ziemie zostały przezemnie kupione i zapłacone wczoraj, na imię Jakóba-Filipa Izydora, syna panny Katarzyny Billot, a zatem wspomniany zamek Boursonne i należne do niego grunty są własnością tego dziecka,

Podpisano: De Longpré,
„mer w Villere-Cotterets”.

— Co to ma znaczyć, Pitoux? — zapytała Katarzyna. Pojmujesz zapewne, że nie rozumiem z tego ani słowa?
— Przeczytaj drugi papier, powiedział Pitoux.
I Katarzyna rozkładając drugi papier, czytała co następuje:
„Zeznaję jako folwark Pisseleu z przynależnościami, zostały kupione i zapłacone przezemnie wczoraj, na imię obywatelki Anny-Katarzyny Billot i że tem samem folwark Pisseleu i jego przynależności przechodzą na jej własność.

,
Podpisano: De Longpré
„mer w Villere-Cotterets”.

— Na Boga! — zawołała Katarzyna, powiedz mi co to ma znaczyć lub oszaleję!
— To znaczy, rzekł Płtoux, że dzięki tysiącu pięciuset luidorcm, znalezionym onegdaj w starym fotelu ciotki Anieli, który porąbałem, by was rozgrzać za powrotem z pogrzebu, ziemia i zamek Boursonne nie wyjdą z rodziny Charnych, a folwarki i grunta Pisseleu z rąk rodziny Billot.
I wtedy Pitoux opowiedział Katarzynie to, o czem czytelnicy już wiedzą.
— Oh! rzekła Katarzyna, i miałeś odwagę spalić ten stary fotel, drogi Pitoux, mając tysiąc pięćset pięćdziesiąt luidorów na kupienie drzewa.
— Katarzyno, odpowiedział Pitoux, miałaś powrócić zaraz i byłabyś musiała czekać w zimnie, nimbym drzewa kupił i przyniósł.
Katarzyna otwarła ramiona; Pitoux popchnął w nie małego Izydora.
— O! ty także, ty także, drogi Pitoux! zawołała Katarzyna i jednym uściskiem przycisnęła do serca dziecię i męża.
— Oh! mój Boże! — szepnął Pitoux przejęty radością, a zarazem poświęcając ostatnią łzę starej pannie — i pomyśleć że umarła z głodu i zimna! Biedna ciotka Aniela!
— Zaprawdę, odezwał się tęgi fornal do świeżej i ładnej dziewki folwarcznej, pokazując jej Katarzynę i Pitoux, oni oboje nie zdają się być przeznaczeni do tego, aby umrzeć podobną śmiercią.

KONIEC.




  1. Clery był kamerdynerem delfina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.