Hrabia Monte Christo/Część VII/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VII
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
NAUKA O TRUCIZNACH.

Zaledwie hrabia de Monte Christo wszedł w progi pałacu pana de Villeforta, już cały dom był w ruchu.
Po pierwszych powitaniach i zwykłych grzecznościach hrabia zapytał o pana de Villeforta.
— Mąż mój jest na obiedzie u prezesa ministrów — odpowiedziała pani de Villefort — wyjechał właśnie przed chwilą. Proszę wierzyć, iż będzie bardzo zmartwiony, że go ominął zaszczyt oglądania pana u siebie.
— Idź zobacz, Edwardku, co się dzieje z twą siostrą, Walentyną? — zwróciła się pani de Villefort do syna — trzeba jej dać znać o przybyciu tak miłego gościa.
— To pani ma jeszcze i córkę? — zapytał ten ostatni.
— Jest to córka mego męża, z pierwszego małżeństwa, dorosła już panienka, bardzo ładna przytem.
— Szkoda tylko, iż wiecznie zamyślona — przerwał matce uszczypliwie Edwardek.
— Edwardku, bądź cicho! — powiedziała wtedy do syna matka.
A zwracając się do hrabiego dodała następnie:
— Ten mały swawolnik ma może i słuszność. Panna de Villefort, aczkolwiek staramy się wszelkiemi siłami rozerwać ją, — jest ponurego charakteru. Milczy prawie zawsze, co sprawia nader ujemne wrażenie. Ale dlaczego ona nie przychodzi? Edwardku, zobacz no, proszę cię...
— Bo jej szukają u dziadka Noirtiera, a ona sobie przesiaduje w ogrodzie — odpowiedział Edwardek, podśpiewując sobie i chwytając muchy.
W tejże chwili Walentyna ukazała się na progu. Istotnie, jej twarz była powleczona jakby kirem smutku, a kto baczniejby spojrzał w jej oczy, ten dojrzałby i ślady łez.
Gdy weszła i ujrzała cudzoziemca, o którym tak wiele słyszała, skłoniła się lekko, bez zbytniej skromności, z dużym wdziękiem, który zwrócił uwagę hrabiego.
Monte Christo odpowiedział ukłonem, po powstaniu z siedzenia.
— Moja pasierbica, panna Walentyna de Villefort — przedstawiła macocha — pan hrabia de Monte Christo.
— Cesarz Chin i król Madagaskaru!... zakrzyczał piskliwie rozkoszny Edwardek.
Pani de Villefort zbladła.
Monte Christo jednak uśmiechnął się i jak najżyczliwiej spojrzał na dziecko, co wywołało uśmiech szczęścia na twarzy matki.
— Pani — powiedział, wznawiając rozmowę — czy ja nie miałem już zaszczytu widzenia gdzieś pani i panny Walentyny? Jakieś wspomnienia bowiem zrodziły się w mej głowie, gdym ujrzał pasierbicę pani.
— Walentyna nie lubi świata i bardzo rzadko wychodzi — odpowiedziała pani domu.
— To też ja panny Walentyny nie spotkałem w tak zwanym „świecie“. W Paryżu zresztą jestem parę dni zaledwie. Pozwól pani jednak... muszę przypomnieć sobie... zaraz... zaraz...
I Monte Christo przyłożył rękę do czoła, jakby pragnął skupić myśli.
— Być może, iż pan hrabia widział nas we Włoszech? — wmieszała się bojaźliwie do rozmowy Walentyna.
— Może i we Włoszech! — odpowiedział Monte Christo. — A w jakim czasie panie tam bawiły?
— Przed dwoma laty byłam tam z matką i z Edwardem — odpowiedziała Walentyna. — Lekarze znaleźli, iż moje płuca są zaatakowane... Byłyśmy w Bolonji, w Rzymie...
— A więc widzi pani! — zawołał Monte Christo, jakby ta prosta wskazówka była najzupełniej wystarczająca dla zebrania i wyjaśnienia jego wspomnień. — Właśnie w Porousse, w dzień Bożego Ciała, o!...!... teraz przypomniałem już sobie dobrze — miałem szczęście widzieć panie.
— I ja teraz już sobie przypomniałam jak najlepiej, ogród i ten dzień uroczysty — odezwała się pani de Villefort — nie mogę sobie jednak przypomnieć w żaden sposób, bym tam widzieć miała hrabiego? Doprawdy, wstyd mi za mą pamięć.
— I ja pana nie przypominam sobie — dorzuciła Walentyna podnosząc swe piękne oczy na Monte Christa.
— Zaraz pomogę pamięci pani. Dzień był bardzo gorący. Oczekiwałyście panie na konie, które z powodu święta nie mogły zdążyć na czas; panna Walentyna oddaliła się w głąb ogrodu, zaś synek pani zaginął gdzieś w pogoni za motylem.
— Pamięta teraz mama, — zawołał Edwardek — jak ja tego motyla w końcu złapałem? Natychmiast poobrywałem mu skrzydła!
— Pani zaś siedziała w cieniu winnych krzewów, na głębokim trzcinowym fotelu. I rozmawiałaś pani wtedy z kimś dość długo... Czy jeszcze pani nie pamięta?
— O, teraz to już przypominam sobie! — zawołała pani de Villefort z nagłym rumieńcem na twarzy. — Lecz ja wtedy rozmawiałam z jakimś lekarzem.
— Ja właśnie byłem tym lekarzem. Od dwóch tygodni siedziałem w tym hotelu, do którego wspaniały ogród należał, lecząc mego pokojowca, który zapadł na febrę. Rozmawiałem z panią długo o najrozmaitszych rzeczach, o Rafaelu, Van Dycku... o obyczajach, ubiorach... o sławnej „Aqua tofana“ wreszcie.
— Tak; tak — potwierdziła żywo pani de Villefort, z pewnym rodzajem zażenowania, czy zaniepokojenia — teraz przypominam sobie.
— Pamiętam i to jeszcze — ciągnął najspokojniej hrabia, że radziłaś mi się pani, co do stanu zdrowia panny Walentyny, aczkolwiek ja lekarzem nie byłem i nie jestem. Zajmowałem się i zajmuję teraz jeszcze chemją i naukami przyrodniczemi, lecz jako amator tylko.
W tej samej chwili wybiła godzina szósta.
— Już szósta — rzekła gospodyni domu, widocznie wzruszona, — może zechcesz, Walentyno, dowiedzieć się, czy dziadek obiadować będzie razem z nami, czy też osobno?
Walentyna podniosła się natychmiast i wyszła z pokoju, skłoniwszy się przedtem hrabiemu, bez jednego słowa odpowiedzi.
— Pan Noirtier jest podobno tknięty paraliżem? — zapytał Monte Christo — mówił mi coś o tem mąż szanownej pani.
— Niestety, tak jest, biedny starzec stracił władze we wszystkich członkach i tylko dusza żyje w tem jego martwem ciele, ale już nikła i drżąca, jak płomień lampy, który zgasnąć ma za chwilę. Proszę mi darować, że pana zajmuję opowiadaniem tych nieszczęść. Lecz zdaje mi się, że panu przerwałam. Mówi pan, że jesteś zdolnym chemikiem?...
— Nie mówiłem tego bynajmniej, — odpowiedział Monte Christo z uśmiechem — zaznaczyłem jedynie, iż tak chemją jak i naukami przyrodniczemi zajmuję się jako amator. Studjowałem chętnie, bo miałem wtedy zamiar osiedlić się na Wschodzie i pójść za przykładem Mitrydata, wszelako...
— Mitrydates rex ponticus — zawołał mały roztrzepaniec, wycinając ryciny z przepysznego albumu.
— Edwardzie... A, cóż to za dziecko! — zawołała pani de Villefort, wyrywając zniszczony album z rąk syna.
— Jesteś nieznośny! Idź za siostrą do dziadka.
— Album! — zawołał Edward.
— A na cóż ci on potrzebny? Byś go dalej niszczył!
— Chcę album!
— Idź do dziadka natychmiast.
— Nie pójdę bez albumu!...
— Masz i idź sobie — powiedziała matka, oddając album synowi i wyprowadzając go za drzwi.
Hrabia przeprowadził wzrokiem odchodzącą.
— Czy też zamknie drzwi za nim? — pomyślał.
Pani de Villefort drzwi starannie zamknęła. Hrabia udał, że tego nie widzi.
Pani de Villefort, rozejrzawszy się następnie dookoła, usiadła na dawnem miejscu.
— Zechce mi pani darować to, co powiem, lecz zdaje mi się, że jesteś trochę za surowa dla tego rozkosznego dziecka — odezwał się hrabia dobrodusznie.
— Surowość jest niezbędna — odpowiedziała pani de Villefort tonem nadzwyczajnej powagi.
— Wszakże Edwardek, wspominając o Mitrydacie, powtarzał tylko Korneljusza Neposa. Dowodzi to, że jego nauczyciel nie traci darmo czasu, a także, iż synek pani jest nad wiek rozwinięty.
— To prawda, panie hrabio, — odpowiedziała matka, uradowana pochlebstwem.
— Edwardek istotnie ogromne ma zdolności i nauka przychodzi mu z łatwością. Jego indywidualność tylko zbyt może wcześnie się przejawia. Co się zaś tyczy tego, co mówił, to czy istotnie jest prawdą, że Mitrydates...
— Prawda stwierdzona bezwzględnie. I ja również, aby nie być otrutym, gdy jestem na Wschodzie, używam zawsze tego środka.
— Spreparowanie tego środka udało się panu?
— Najzupełniej.
— Przypominam sobie, żeś mi pan coś wspominał o tem, w czasie naszej rozmowy w Perousse.
— Czyżby?... zapytał hrabia z wybornie udanem zdziwieniem — tego znów ja nie przypominam sobie najzupełniej.
— Zapytywałam wtedy pana, czy trucizny z jednakową działają siłą na mieszkańców północy, jak i na mieszkańców południa? A pan opowiadałeś mi wtedy, że temperamenty zimne ludów północnych są bardziej odporne na działanie trucizn.
— I jest to prawdą — przyznał Monte Christo — widziałem, jak mieszkańcy stref zimnych przyjmowali bez większej dla siebie szkody takie ilości trucizn, od których zginąłby napewno neapolitańczyk naprzykład, lub arab.
— Pojmuję to, lecz jakim sposobem pan się przeciwko działaniom trucizn uodporniłeś?
— Nic łatwiejszego!... Przypuśćmy, że pani wiesz zgóry, jakiej obawiać się masz trucizny, przypuśćmy naprzykład, że miała to być Brueca Aerruginea.
— Zdaje mi się, iż truciznę tę wydobywa się...
— A więc pani już wie z czego trucizna ta się wydobywa?... Podobne wiadomości są bardzo rzadkie u kobiet...
— Przyznam się, iż mam szczególne upodobanie do nauk ścisłych i do alchemji; przemawiają one do imaginacji jak poezja. Lecz mów pan dalej.
— Otóż przypuśćmy, że jest to właśnie owa upatrzona trucizna. Wtedy brać należy trucizny owej, pierwszego dnia jeden miligram, drugiego — dwa miligramy i t. d. tak, iż dnia dziesiątego dawka stanowić będzie już centigram; po miesiącu organizm będzie zdolny do przyjęcia trzech centigramów, która to doza, osobę nie udpornioną zabiłaby z pewnością. Po upływie przygotowań takich byłaby pani zdolna do picia wody z zatrutej karafki; osoba, która z panią pić będzie — umrze, pani zaś uczuje tylko lekkie osłabienie.
— Czytałam historję Mitrydata i zawsze ją uważałam za bajeczną — powiedziała w zamyśleniu pani Villefort. — Mojemi ulubionemi naukami były zawsze botanika i minerologja. Przy ich pomocy o wiele łatwiej wytłumaczyć sobie historję ludów Wschodu.
— Tembardziej rzecz jest godna zgłębienia, że mieszkańcy wspomnianych krajów egzotycznych używają trucizny nietylko jak Mitrydates, dla ochrony od ciosu, lecz i w charakterze sztyletu. Trucizna dla nich jest nietylko bronią odporną, ale i zaczepną. Przy pomocy opium, belladonny, haszyszu... zdobywają w marzeniach szczęście, inne trucizny dają im ulgę w cierpieniach, jeszcze inne służą do uśmiercania nieprzyjaciół.
— Czy tak jest w rzeczy samej? — zapytała pani de Villefort, z oczami dziwnie błyszczącemi.
— Tak, pani, takie jest znaczenie trucizn na Wschodzie.
— Drogi panie — zawołała wtedy młoda kobieta — więc człowiek na Wschodzie może tak bezkarnie ginąć?!
— Nie, pani. I na Wschodzie za takie rzeczy ścinają głowy i wbijają na pal z wielką przyjemnością. Tylko że tam ludzie umieją się urządzać i dlatego właśnie kara nie jest zdolna ich dosięgnąć. U nas inaczej. U nas głupiec, który ma nienawiść w sercu i czart nim owładnął, — udaje się do kupca i kupuje, pod pozorem, że mu szczury spać nie dają, pięć albo sześć gramów arszeniku. Gdy już dostał specyfik, przygotowuje go i daje nieprzyjacielowi dozę od której zginąłby mamut, słoń nawet, co daje ten skutek, iż oddaje nieszczęśliwego na pastwę mąk najstraszliwszych. Otruty krzyczy tak, iż zbiega się cały dom, ulica cała... przybywa natychmiast i policja oczywiście. Posyłają po doktora, nie dlatego, by ratował, lecz by dokonał sekcji. Ten oczywiście znajduje w żołądku arszennik.
Nazajutrz dzienniki rozpisują się o wypadku, a tego samego wieczora jest już wiadome policji, gdzie trucizna była kupiona i przez kogo? Truciciel zostaje momentalnie zaaresztowany, badany... nakoniec osądzony; zgilonytowany wreszcie.
Tym to sposobem wasi cywilizowani Paryżanie korzystają z chemji.
— Trudno — zauważyła z uśmiechem pani de Villefort — robimy co możemy, nie posiadając tajemnic Medyceuszów i Borgiów...
— A teraz, chcesz pani wiedzieć — zapytał hrabia wzruszając ramionami — co jest powodem tych naiwności? Oto, że w teatrach waszych, truciznę wypijają, albo z flaszeczki, albo też w „puharze wina“ najczęściej. W parę sekund potem otruty umiera i spada zasłona. Le comedia e finita!
Tym sposobem nikt nie widzi, jakie są dobre następstwa zabójstwa, co utwierdza bardzo wiele słabych głów w przekonaniu, że trucie jest zadaniem łatwem i najzupełniej bezpiecznem.
— Trochę inaczej wyglądają sprawy te na południu Europy i na Wschodzie. W takim Aleppo, Kairze, a choćby nawet w Rzymie, lub w Neapolu, o bardzo wielu ludziach z pozoru najzdrowszych, wtajemniczeni powiedzieć mogą: „ten oto jegomość, od trzech tygodni jest truty, a za miesiąc umrze niezawodnie“.
— Więc ludzie tamtejsi — rzekła pani de Villefort — odmykali tajemnicę owej słynnej „Aqua tofana“, która zginąć miała w powodzi wieków?
— Czy pani przypuszcza, iż cokolwiek ginie na tej ziemi?... Więc i trucizny nie zginęły żadne.
Każda trucizna uderza zwykle na ten lub na inny organ. Ta na żołądek, tamta na mózg... jeszcze inna na wnętrzności.
Trucizna objawia się czasami przez kaszel, dajmy na to. Kaszel zdradza zaflegmienie piersi, albo też inną chorobę, zawsze śmiertelną.
Gdyby nawet nią nie była, to dzięki lekom, jakie zapisują naiwni doktorzy, staje się napewno śmiertelną.
I ginie człowiek, zgodnie ze wszystkiemi zasadami wiedzy, a sprawiedliwość żadnych nie wszczyna kroków... boć pewni najzupełniej lekarze wydali świadectwo, iż ten a ten umarł jak najlepiej, t. j. jak najbardziej prawidłowo.
— Okropne to, a zarazem zachwycające — zawołała pani de Villefort. — A przyznam się panu, że uważałam wszystkie podobne historje za wymysł wieków średnich.
— No, te wymysły wieków średnich zostały teraz znacznie udoskonalone! Do czegóż służyć by miały medale, krzyże, tytuły, nagrody Montyona... jeżeli nie do prowadzenia ludzkości ku szczytom doskonałości? Zaś człowiek będzie dojrzałym wtedy dopiero gdy się nauczy, jak Bóg: niszczyć i tworzyć. Niszczyć już potrafi... jest więc w połowie już drogi...
— Tak więc — dodała pani Villefort, zmierzając stale do jednego celu — trucizny Borgiów, Medyceuszów, Rugierów... w czasach późniejszych — barona Truecka, o których tyle się już rozpisały nowsze dramaty i romanse...
— Były przedmiotem sztuki i nic więcej — odpowiedział hrabia — czy sądzisz, pani, że prawdziwy mędrzec trzyma się stale jednego wynalazku? Bynajmniej, nauka lubi postęp, zmianę... fantazjuje!... że tak się wyrażę. Jeden ze współczesnych chemików, a mój przyjaciel, opat Adelmonte, zadziwiające w tym kierunku porobił doświadczenia.
— Naprawdę?... Ach, drogi panie, niechże mi pan to opowie!
— Jedno z nich przytoczę pani. Ma on bardzo ładny ogród, pełen warzyw, kwiatów i owoców. Otóż wybrał on raz główkę kapusty: przez trzy dni polewał ją arszennikiem. Trzeciego dnia kapusta zżółkła, lecz to właśnie robiło wrażenie, iż stała się dojrzałą. Jeden Adelmonte wiedział, że jest zatrutą.
Przyniósł kapustę do siebie i dał parę liści tej kapusty do zjedzenia królikowi. Królik zdechł. Wtedy opat kazał go kucharce oczyścić, a wnętrzności wyrzucić na śmieci. Po śmieciach tych chodziła kura, która wnętrzności te podziobała trochę, co wywołało, ten skutek, że zachorowała i padła; w chwili, gdy w konwulsjach walczyła ze śmiercią nadlatuje sęp, spada na biedną kurę i unosi ją w powietrze a następnie do swego gniazda, gdzie ptaka pochłania.
Po paru dniach i sęp się uczuł niedobrze; gdy leciał w przestworzach, zakręciło mu się nagle w głowie i spadł do sadzawki. Szczupaki pożerają wszystko, jak pani wiadomo zapewne: otóż pożarły i sępa. Gdyby takiego szczupaka otrutego przez czwarte już stworzenie dać komu na półmisku, to ten ktoś umarłby, po upływie kilku, lub kilkunastu dni, na ból żołądka.
Gdyby zrobiono nawet sekcję, to nie znalezionoby najmniejszego śladu trucizny i doktorzyby orzekli, iż zmarły chorował na wodną puchlinę, albo na gorączkę tyfoidalną.
— Wszystkie te okoliczności — odrzekła pani de Villefort — jeden drobny wypadek wniwecz obrócić może; sęp mógł nie upaść naprz. do stawu, lecz o paręset kroków od niego.
— Otóż na tem polega cała sztuka, że na Wschodzie umieją kierować wypadkami!
Pani de Villefort, jakby w odurzeniu, słuchała nieprzerwanie.
— Arszenik jednak zawsze ślady pozostawia, bez względu na to w jakiej formie przyjęty zostanie, nieprawdaż, panie? — zapytała.
— Tak jest — odpowiedział Monte Christo — i ja właśnie ten sam zarzut zrobiłem opatowi, lecz ten uśmiechnął się tylko i odpowiedział mi przysłowiem sycylijskiem. „Moje dziecię, świat nie w jednym dniu, ale w siedmiu stworzony został. Przyjdź do mnie w niedzielę“.
W najbliższą niedzielę poszedłem oczywiście do uczonego opata. Zamiast polewania kapusty arszenikiem, polewał ją roztworem soli strychino-skorubrynowej; w tym ostatnim wypadku kapusta nie wydawała się być wcale chorą, to też królik zabrał się do niej z całą ufnością, co nie przeszkodziło, iż padł już po pięciu minutach; kura podziobała królika i zdechła nazajutrz.
Wzięliśmy wtedy i królika i kurę, otworzyliśmy oboje. Cóż się okazało? Okazało się, że w organizmach padłych nie było najmniejszego śladu trucizny. Natomiast sekcja wykazała: podrażnienie systemu nerwowego i jakiś lekki rodzaj zapalenia mózgu; nic ponadto. Kura nie była otruta, lecz zdechła na apopleksję!... Jest to bardzo rzadki wypadek u kur, ale u ludzi nadto pospolity.
Pani de Villefort w coraz mroczniejsze wpadała zamyślenie.
— Jak to dobrze, — powiedziała — że tego rodzaju rzeczy tylko chemicy umieją przyrządzać! Gdyby wiedza taka była dostępna dla wszystkich, jedna połowa świata otrułaby drugą.
— Chemicy, albo ludzie zajmujący się chemją — rzucił niedbale Monte Christo.
— Jednakże — powiedziała pani de Villefort, otrząsając się z zamyślenia, — choćby nie wiem z jakiemi ostrożnościami cała rzecz była przeprowadzona, występek zawsze będzie występkiem. Można uniknąć sprawiedliwości ludzkiej, Bóg jednak zobaczy wszystko. Mieszkańcy wschodu w rzeczach sumienia są mniej drażliwi, to też zrobili bardzo rozsądnie, kasując piekło w swoich wierzeniach.
— Jest to skrupuł, który, nie dziwię się, że powstał w szlachetnej duszy pani. Bardzo mało znalazłaby pani ludzi takich, którzyby śmiało uderzyli nożem w serce bliźniego. Jeżeli jednak, zamiast tego brutalnego zabójstwa, uprzątniesz poprostu zawadzającą ci na drodze istotę bez gwałtu, bez walki, bez cierpień, czyniących z ofiary — męczennika, a uprzątającego — zbrodniarza; słowem, jeżeli przy tej sprawie nie będzie ani rozlewu krwi, ani jęków, ani konwulsyj, a zwłaszcza — straszliwego i odrażającego nazwiska zbrodni, wówczas unikniesz prześladowań. Tym to sposobem postępują i działają skutecznie mieszkańcy wschodu, poważni i flegmatyczni.
— A gdzież sumienie? — zawołała pani de Villefort głosem wzruszonym i z przytłumionem westchnieniem.
— Jest zapewne jeszcze i sumienie — odparł Monte Christo — gdyby nie było sumienia, bylibyśmy zaprawdę bardzo nieszczęśliwi. Po spełnieniu każdego złego czynu, sumienie pospiesza nam z pomocą i ratunkiem, sumienie nas pociesza, dostarcza tysiąca wymówek i wybiegów, których sami tylko jesteśmy sędziami. Wymówki te pozwalają nam na zażywanie spokojnego snu, aczkolwiek byłyby one bardzo miernemi i słabemi, gdyby chodziło o zachowanie życia w obliczu trybunału.
Ryszard IV korzystał do przesytu z usług swego sumienia, po zabójstwie dwojga dzieci Edwarda III, sumienie to mówiło mu ponadto: „te dzieci okrutnego króla odziedziczyły niewątpliwie po ojcu wszystkie wady, występki i najgorsze instynkty; dzieci te zawadzały mi przytem na drodze, po której kroczę, ażeby uszczęśliwić Anglję“!
To samo sumienie sprowadziło ulgę i lady Makbeth, która dać chciała tron nie mężowi, lecz synowi; a któż przeczyć zechce, iż miłość macierzyńska jest z miłości — najwznioślejszą?! Po śmierci Dunkana lady Mackbeth byłaby, gdyby nie sumienie, najnieszczęśliwszą z kobiet.
Pani de Villefort pochłaniała z chciwością te straszliwe zasady i wprost potworne paradoksy, które hrabia wygłaszał głosem najzimniejszym.
Wreszcie, po chwili milczenia powiedziała:
— Wiesz, hrabio, że jesteś straszliwym człowiekiem, rozumowanie twoje jest okropne. Masz słuszność, jesteś wielkim chemikiem, dowodzi tego ten cudowny eliksir, który synowi memu przywrócił życie!
— To niczego jeszcze nie dowodzi! Kropla tego płynu potrafiła ożywić zamierający organizm, lecz trzy krople jużby spotęgowały bicie serca, sześć zaś sprowadziłoby zdrętwienie całego ciała, zaś kropli dziesięć — byłoby go zabiło.
— Więc to była trucizna?!
— Bynajmniej. Przedewszystkiem wyraz „trucizna“ jest określeniem najzupełniej błędnem, gdyż trucizny najpotężniejsze są najbardziej skutecznemi środkami leczniczemi.
— Z jakich składników przyrządza się ten cudowny eliksir?
— Mój przyjaciel, zacny opat Adelmonte, dał mi przepis.
— Musi to być przewyborny środek na mdłości i spazmy!...
— Niezawodny! Miała pani przecież sposobność sprawdzenia go na sobie. Ja go używam bardzo często, oczywiście z wielką ostrożnością i we właściwych dozach — dodał Monte Christo z uśmiechem.
— Ach, panie, ja mam bardzo potargane nerwy i ogromnieby mi się przydał taki opat Adelmonte, któryby mi przepisał podobny środek, powracający wolny oddech. Że jednak byłoby rzeczą bardzo trudną znaleźć coś podobnego we Francji, zaś przyjaciel pański, ksiądz Adelmonte mieszka bardzo daleko od Paryża, — używam przeto pigułek Planscha i kropli Hoffmana. Niech pan spojrzy, oto pigułki specjalnie dla mnie robione.
Monte Christo otworzył maleńkie pudełko, które mu pani de Villefort podała, i zaczął wąchać z prawdziwem amatorstwem i znawstwem urodzonego chemika.
— Zrobione są doskonale, mają jednak tę wadę, iż trzeba je połykać, co dla osoby omdlałej jest rzeczą niemożliwą. Wolę więc swój eliksir...
— I jabym go wolała. Nie mogę jednak być natrętną i nie ośmieliłabym się nigdy prosić...
— Ja zaś gotów jestem służyć pani.
— Ach, panie!... Dziękuję bardzo.
— O jednej tylko rzeczy zechciej pani pamiętać, mianowicie, iż w małej dozie — eliksir ten jest lekarstwem, w wielkiej — silnie działającą trucizną, jedna kropla — przywraca życie, dziesięć — zabija. Jest to trucizna tem niebezpieczniejsza, iż rozpuszczona w szklance wina lub lemoniady, nie zmienia smaku tych płynów.
Wybiła godzina wpół do siódmej. Lokaj zaanonsował przybycie jakiejś przyjaciółki, zaproszonej na obiad.
Hrabia powstał z wyrazami pożegnania.
— Dziękuję hrabiemu bardzo za wizytę i za tak zajmującą rozmowę. A proszę nie zapomnieć o recepcie!
— Musiałbym chyba zapomnieć o rozmowie z panią, a to jest niepodobieństwem.
Skłonił się i wyszedł.
Pani Villefort zamyśliła się.
— Szczęśliwy człowiek — powiedziała głośno do siebie — zdaje się, iż jego nazwiskiem jest również Adelmonte...
Co do hrabiego Monte Christo, to rozmowa ta przeszła wszelkie jego oczekiwania.
— Na doskonały grunt trafiłem! Żadne moje ziarno tam rzucone, — napewno nie zginie...
Na drugi dzień posłał żądaną receptę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.