Hrabia Monte Christo/Część V/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
EGZEKUCJA.

— Raczcie panowie darować — rzekł hrabia Monte Christo, — że pozwoliłem na to, byście pierwsi składali mi wizytę: gdybym jednak wcześniej był panów odwiedził, okazałbym się bezspornie natrętem. Zresztą kazaliście mi powiedzieć, że przyjdziecie, — czekałem więc, by tem spełnić waszą wolę.
— Tysiąc winniśmy złożyć panu hrabiemu podziękowań — rzekł Morcef — wydobyłeś nas pan istotnie z wielkiego kłopotu. Zrozpaczeni, już mieliśmy zamiar skomponować jakiś wóz fantastyczny, gdy właśnie zawiadomiono nas o twej, panie hrabio, uprzejmości.
— Eh! Boże mój — odpowiedział hrabia, prosząc ich gestem, ażeby zajęli miejsca na sofie — to wina jedynie tego niedołęgi Pastriniego, że byliście panowie tak długo w kłopocie. Nie powiedział mi bowiem ani jednego słowa o tem wszystkiem, gdy ja, nie mając żadnych w tem mieście znajomości, czekałem tylko na sposobność, któraby dała możność zawarcia tak miłej znajomości.
Młodzi ludzie skłonili się w milczeniu. D‘Epinay zwłaszcza nie mógł znaleźć jednego słowa; nie wiedział, jak ma sobie postąpić? Czy coś wspomnieć o przeszłości, czy też pozostawić wszystko losowi? Postanowił wreszcie o niczem hrabiemu nie mówić.
Zresztą d‘Epinay miał pewną wyższość nad hrabią, był panem części jego tajemnic, gdy przeciwnie hrabia nie wiedział o nim nic. Zresztą, on, d‘Epinay, nie miał nic do ukrywania.
Pragnął jednak tak pokierować rozmową, by doprowadziła ona do wyjaśnienia pewnych wątpliwości.
— Panie hrabio — rozpoczął — ofiarowałeś nam miejsca w powozie i w oknach pałacu Raspoli. Czy nie zechciałbyś nam teraz powiedzieć, jakim sposobem moglibyśmy dostać najmniejszy choćby punkt oparcia na placu del Popoli?
— A tak: prawda — odpowiedział hrabia z roztargnieniem, ponieważ był zajęty niezmiernie uważnem wpatrywaniem się w twarz i w całą postać Morcefa — tam na tym placu, zdaje się, ma być jakaś egzekucja?
— Właśnie.
— Ależ tak, przypominam sobie teraz. I zdaje się, że wczoraj dałem rozkaz memu intendentowi, aby się tem zajął. Możliwe przeto, że i w tym wypadku mieć będę możność zrobienia przysługi panom.
Mówiąc to, wyciągnął rękę i zadzwonił.
Jeszcze nie ucichł głos srebrnego serca, gdy na progu ukazał się człowiek lat około pięćdziesięciu, podobny jak dwie krople wody do kontrabandzisty, który wprowadził d‘Epinay‘a do groty.
— Panie Bertuccio — rzekł hrabia — pamiętasz, com ci wczoraj mówił o wynajęciu okna na placu del Popolo?
— Starałem się, panie hrabio, było już jednak za późno.
— Jakto zapóźno? rzekł hrabia, marszcząc brwi — przecież mówiłem ci, iż pragnę mieć okno?
— Pan hrabia dla siebie ma już je przecież. Nająłem je u księcia Borghesse za sumę stu tysięcy...
— Dosyć, dosyć, panie Bertuccio! Zechciej uwolnić panów od słuchania o twych kłopotach finansowo-gospodarczych. Jeżeli jest jedno okno, to dosyć, trudno, musi nam jedno wystarczyć. Możesz odejść.
Intendent skłonił się, chcąc się oddalić.
— Ale, ale — odezwał się jeszcze hrabia — proszę zapytać się Pastriniego, czy dostał zawiadomienie o szczegółach egzekucji? Jeżeli dostał, niech je przyśle natychmiast.
— Powoli pan hrabia — odezwał się d‘Epinay — powiedzieć sobie, że może się bez tego obejdzie, ponieważ przed chwilą czytałem zawiadomienie to, a nawet je sobie przepisałem. Oto jest.
— Doskonale. Możesz więc odejść sobie, panie Bertuccio, już cię nie potrzebuję. Daj mi tylko, proszę znać, gdy śniadanie będzie gotowe. Panowie przecież — rzekł zwracając się do gości — zrobią mi ten zaszczyt, że zostaną na śniadaniu.
— Ależ, panie hrabio — odpowiedział Morcef — doprawdy zbyt wiele doznajemy uprzejmości.
— Przeciwnie, to panowie wyświadczacie mi prawdziwą grzeczność. Będę niezadługo w Paryżu, to będziecie mieli sposobność zrewanżowania się.
To mówiąc, wziął z ręki d‘Epinay‘a przepisaną notatkę i zaczął głośno odczytywać jej treść.
— Tak, zapewne — powiedział, gdy ukończył czytanie — taki był program wczoraj jeszcze. O ile jednak dobrze słyszałem, to mają być w tej ceremonji karania złoczyńców zarządzone pewne zmiany.
— Czy tak? — wtrącił żywo d‘Epinay.
— Tak jest. Wczoraj u kardynała Rospigliosi, do którego byłem zaproszony na wieczerzę, była mowa o odroczeniu kary, jaką uzyskał jeden ze skazanych.
— Andrzejowi Rondolo? — zapytał d‘Epinay.
— Nie... drugiemu — odrzekł niedbale hrabia, rzucając okiem na notatkę, jakby pragnąc przeczytać nazwisko — Peppin, zwany Rocca Priori. To panów pozbawi widoku ścięcia, zobaczycie jednak miażdżenie kołem. Jest to operacja bardzo ciekawa, dla tych zwłaszcza, którzy po raz pierwszy oglądać ją będą. Ścięcie natomiast bardzo mało daje emocji i wrażeń; trwa zbyt krótko... W dodatku, kat tutejszy ma bardzo pewną rękę tak, że nigdy nie chybia. Nie powtarza nigdy uderzenia, jak ów kat, który ścinał głowę hrabiemu Chalais, i dokonał tego za trzydziestem dopiero uderzeniem. Richelieu zalecał wtedy torturowanemu cierpliwość. Tutaj nie było żadnej nadziei, by się powtórzyć mogło podobne widowisko.
— A! — mówił dalej hrabia z wyrazem pogardy — nie mówcie mi panowie o karach europejczyków! Oni o tem najmniejszego nie mają pojęcia!
— Hrabia najwidoczniej studjował starannie rodzaje kar, stosowanych przez różne narody świata?
— Badałem je naocznie, niemal we wszystkich zakątkach naszego małego globu — odparł Monte Christo.
— Czy znajdujesz pan przyjemność w obserwowaniu tych okropnych widowisk?
— Przyjemność? Wstręt raczej i ból. Badałem je z ciekawości, naukowo.
— Z ciekawości? Wiesz, hrabio — użyłeś okropnego w tym wypadku słowa.
— Dlaczego? Jedna jest tylko w życiu naprawdę poważna i uroczysta chwila, to śmierć. Czyż nie jest więc rzeczą ciekawą zbadać, jak różnemi sposoby dusza rozłącza się z ciałem i w jaki sposób, stosownie do charakterów, temperamentu, a nawet obyczajów — przyjmują ludzie to przejście z bytu do nicości? Co do mnie, to jestem przekonany, że im więcej się widzi umierających, tem łatwiej się umiera. I powiem to jeszcze, że śmierć jest może karą, ale nie zmazaniem winy.
— Nie rozumiem pana — wtrącił d‘Epinay.
— Posłuchaj pan — rzekł hrabia, a twarz jego otrzymała żółtawe zabarwienie, co było u niego rumieńcem:
— Pomyśl! Przypuśćmy, że komuś zabrano matkę, ojca, kochankę, że dzięki temu żyje w bezustannej męce, że jeżeli umiera w każdej sekundzie swego życia, że w sercu ma wieczną ranę, krwią broczącą... Czy myślisz, że jeżeli społeczeństwo da mu wkońcu satysfakcję i nożem gilotyny zetnie głowę sprawcy tych mąk piekielnych, będzie to wystarczające zadośćuczynienie za mękę całego życia? Jedna krótka chwila — za życie całe?
— Prawda, zgadzam się, że zadośćuczynienie to, że kara ta, będzie zbyt mała wobec ogromu przewinienia. Lecz cóż sprawiedliwość ludzka dać więcej może? przecież i sama ofiarność nie jest zdolna do bardziej spotęgowanego wymiaru kary. Może zabić, nic ponadto. I dla tego celu służą pojedynki, — powiedział Morcef.
— Pojedynek... — z ironją zawołał hrabia — cóż to za prawdziwie śmieszny sposób osiągnięcia celu, jeżeli jest nim zemsta! Ktoś naprzykład uwodzi ci narzeczoną, lub okrywa hańbą córkę... morze łez dla obojga!... a ty go za to... tylko zabijasz. I w dodatku musisz się uważać za bardzo szczęśliwego, jeżeli go zabijesz. Bo on mógł ciebie zabić. O, nie, nie!... gdybym ja miał się mścić za co, mściłbym się inaczej!
— Więc pan nie uznajesz zupełnie pojedynków?...
— Owszem. Biłbym się może w pojedynku, ale tylko za zniewagę, za policzek. I biłbym się wtedy z całą zimną krwią, zwłaszcza że byłbym najzupełniej o siebie spokojny i pewny śmierci przeciwnika. Dla mnie bowiem pojedynek nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Zbyt dobrze władam szpadą i zbyt dobrze strzelam... Za doznaną jednak boleść, oddałbym boleść równą tej, jaką mi dano. Oko za oko, ząb za ząb — jak mówią mieszkańcy Wschodu.
— Ależ — zauważył d‘Epinay — zgodnie z takiem rozumowaniem, które ci pozwala, hrabio, byś był w swej własnej sprawie zarazem sędzią i katem, czybyś potrafił utrzymać miarę, czybyś nie poszedł za daleko, czyby kara nie okazała się większą, niżeli była wina? Nienawiść jest ślepa, gniew głuchy, to też ten, który chce się mścić, łatwo może przebrać miarę.
— Może... odparł hrabia przygasłym głosem, w którym zabrzmiały jakby lęk i obawa. — Ale dosyć o tem. Szczególny bowiem obraliśmy temat rozmowy, jak na dzień karnawału. Jak do niej przyszło?... wprost nie pojmuję! A prawda, przypominam sobie, pragnęliście panowie widzieć egzekucję. Doskonale, będziecie ją widzieli. Lecz siadajmy oto do stołu, widzę, że śniadanie gotowe.
Nasi młodzi przyjaciele na to zaproszenie powstali w milczeniu i poszli do sali jadalnej.
W czasie wyszukanego śniadania, złożonego z najwytworniejszych dań, towarzystwo zabawiało się już rozmową jak najlżejszą o teatrze, miłostkach i tancerkach. Zaproszeni zjadali przytem z ogromnym smakiem, co było łatwe do wybaczenia, gdyż od tak dawna byli skazani przecież na okropną kuchnię włoską!
Hrabia natomiast prawie zupełnie nie jadł; rzekłbyś, że siadając do stołu dopełniał jedynie prostej powinności grzecznego gospodarza.
Przy owocach d‘Epinay dobył, wbrew zasadom grzeczności, zegarka.
— Cóż to — zapytał hrabia — spieszy się panom?
— Proszę darować, panie hrabio. — Nie mam jeszcze kostjumów.
— Ależ to bagatela. Okno na placu del Popolo wynająłem wraz z salonem i jeszcze jednym pokojem, w którym będzie się można przebrać. Zaś kostjumów przenajrozmaitszych mam aż nadto dosyć. Wybierzecie sobie tam więc, panowie, co wam przypadnie do gustu.
— Hrabia jest tak uprzejmy, że nie pozostaje nam nic innego, jak podziękować i przyjąć tę jego jeszcze jedną więcej uprzejmość. A czy pojedziemy na miejsce egzekucji przez ulicę Wyścigów?
— Niepodobna. Jest bowiem ona dziś otwarta jedynie dla pieszych.
— A więc udamy się tam pieszo, dziękuję przeto za powóz.
— Czy koniecznie musisz pan być na tej ulicy?
— Bezwarunkowo.
— A więc dobrze. Przejdziemy zatem przez nią pieszo wszyscy troje. Nawet i ja rad jestem, że tak będzie, bo się przekonam, czy wszystkie moje rozkazy zostały ściśle wykonane.
— Panie hrabio — zaanonsował służący, uchylając drzwi — jakiś zakonnik pragnie mówić z panem.
— A, wiem o co chodzi. Zechciejcież, panowie, przejść do salonu, znajdziecie tam kawę i nie najgorsze może cygara. Wybaczcie mi, że odchodzę, za chwilę będę wam służył niezawodnie.
Po przejściu do salonu, Morcef, będący wielkim amatorem cygar, a skazany we Włoszech na palenie jak najgorszych, gdy zbliżył się do stolika aż krzyknął z radości, na widok najwyborniejszych Havana.
— Cóż myślisz — zagadnął d‘Epinay — o panu Monte Christo?
— Co myślę?... Ależ myślę, że jest to człowiek najrozkoszniejszy, mądry i aż do onieśmielenia gościnny... Wreszcie, że posiada doskonałe cygara.
Tak Morcef ocenił gospodarza.
Po chwili ukazał się hrabia, z temi słowy na ustach:
— Otóż jestem, panowie, cały na wasze usługi. Powóz już został odesłany na plac del Popolo. Musimy więc teraz choć byśmy nie chcieli iść piechotą. I dlatego właśnie, ze względu na to, że droga daleka, zechciej wziąć, panie Morcef, parę cygar na zapas.
— Na honor, panie hrabio, aczkolwiek wiem, że jest to nieprzyzwoitością, wezmę ich parę, są bowiem doskonałe.
Przez ulicę Frattina udali się na miejsce kaźni. Gdy przechodzili około placu Rospoli, d‘Epinay zapytał:
— Któreż są okna pańskie?
— Trzy ostatnie — odpowiedział tenże, tonem najobojętniejszym, ani na chwilę nie podejrzewając przyczyn, z jakich pytanie to zostało uczynione.
D‘Epinay spojrzał i natychmiast rzuciło mu się w oczy, że okna boczne przysłonięte zostały adamaszkiem żółtego koloru, zaś środkowe — zasłoną o barwie białej, z wyhaftowanym jedwabiem krzyżem purpurowym.
A więc tajemniczy człowiek z Kolizeum dotrzymał obietnicy. Zaś nie ulegało już wątpliwości, że człowiekiem tym był hrabia.
Grupa naszych znajomych zwolna posuwała się, wśród tłumów coraz bardziej rozfalowanych, ulicą Wyścigów ku placowi del Popolo. Aż nakoniec dojrzeli oni wysokie obeliski znajdujące się na środku placu, zaś trochę z boku, tam gdzie się zbiegały ulice: Babuino i Corso Ripetta, ogromne belki rusztowania.
Przy wejściu na plac oczekiwał już na nich intendent hrabiego, który ich zaprowadził do pomieszczenia dla nich zarezerwowanego. — Obok salonu, w którym się znajdowało cenne, w dniu tym, frontowe okno, przygotowany był pokoik sypialny, w którym na krzesłach porozkładane były najrozmaitsze kostiumy maskaradowe.
— Macie panowie wybór zupełny — rzekł hrabia, wskazując na ubiory — radziłbym wam jednak wziąć białe kostjumy pajaców, ze względu na to, że ślady gipsowych confetti najmniej na nich będą widoczne.
Ale d‘Epinay nie mógł myśleć o kostjumach. Pobiegł do okna, by zobaczyć, co się dzieje na placu Ludu. Zainteresowanie budziło w nim rusztowanie, oczywiście.
Było ono zupełnie już gotowe do wypełnienia swych zadań. W jednym jego rogu stał pień, w którym było utkwione ostrze katowskiego miecza, zaś dalej leżała olbrzymia maczuga.
Na schodach rusztowania d‘Epinay ujrzał dwóch pomocników kata, zajadających najspokojniej śniadanie, składające się z chleba, salcesonu i butelki wina.
Na ten widok Franciszek uczuł, że mu włosy powstają na głowie i pot zimny zrasza czoło.
Skazańcy byli umieszczeni, od wczorajszego wieczora, w pobliżu, w kościołku Najświętszej Panny, otoczonym bardzo liczną strażą. Podwójny szpaler karabinierów stał na drodze, wiodącej od kościołka aż do stóp rusztowania. Cały zaś plac był zapełniony tłumem, w którym nie brakowało kobiet i dzieci, na rękach matek nawet.
Tłum ten zachowywał się spokojnie, unosił się nad nim nieprzerwanie głuchy szmer, na który się składały: głośniej wymówione słowa, śmiech, wesołe wykrzykniki.
Nie bez słuszności powiedział hrabia, że egzekucja w Rzymie jest początkiem karnawału!
Nagle wszystko ucichło. Otworzyły się drzwi zamkniętego do tej chwili kościoła i rozpoczął się pochód. Naprzód szło bractwo pokutników, w długich oponach szarych, w formie worków, z otworami na oczy jedynie. Każdy z nich miał woskową, zapaloną świecę w ręku. Za pokutnikami postępował mężczyzna nad wyraz olbrzymiego wzrostu, z ogromnym nożem za pasem.
Był to kat.
Za tym ostatnim bezpośrednio podążali skazani, w porządku, w jakim odbyć się miała egzekucja; naprzód Peppino, a następnie Andrzej; obok nich szli kapłani.
Peppino szedł krokiem pewnym i równym; zapewne wiedział już, że nie idzie na śmierć.
Andrzeja podtrzymywał kapłan, gdyż cały chwiał się na nogach.
Na widok ten d‘Epinay uczuł, że i pod nim chwieją się nogi. Spojrzał na Alberta — ten był blady jak chusta, a zapalone cygaro wypadło mu z ręki.
Hrabia tylko pozostał zimny i obojętny; jedynie spotęgowany żółtawy odcień cery pozwalał na domysł, że i on jednak doznaje jakiegoś wzruszenia. Nozdrza miał rozwarte, jak zwierzę, usta rozchylone, po przez które dojrzeć było można zęby białe i ostre. A jednak uśmiechał się, uśmiechał się łagodnie, dobrotliwie nawet.
Dwaj delikwenci zwolna wprawdzie, lecz niemniej — zbliżali się do rusztowania. W miarę tego widać było jak się mienili na twarzach. Peppino, będący młodzieńcem o wdzięcznej postaci i pięknych rysach twarzy, szedł śmiało, z podniesioną do góry głową, jakby upatrywał, — z której strony przyjdzie jego wybawca?
Wygląd Andrzeja był najzupełniej inny. Był to mężczyzna niski i gruby, o twarzy, na której malowały się okrucieństwo i bestjalizm. Szedł, zataczając się, głowa chwiała mu się na wszystkie strony i wyglądał, jakby wola nie panowała już zupełnie nad jego ruchami.
— Mam wrażenie, patrząc na skazanych — rzekł d‘Epinay do hrabiego — że tylko jednę mieć będziemy egzekucję.
— Mówiłem to przecież panu. To też tylko jeden z tych skazanych idzie na śmierć.
— Zdaje się, że jeżeli ułaskawienie ma nadejść, to już czas najwyższy, by nadeszło.
— Właśnie nadchodzi. Proszę spojrzeć.
Istotnie, gdy Peppino miał już wstąpić na rusztowanie, jakiś pokutnik przedzierać się zaczął przez szpaler żołnierzy, którzy zresztą rozstępowali się przed nim chętnie, a następnie podał przewodniczącemu jakiś papier.
Ten złamał pieczęć, przeczytał papier, a następnie podniósł w górę rękę, na znak, by się uciszono!
— Niech będzie błogosławiony Stwórca! Jego Świątobliwość nadesłał rozkaz darowania życia jednemu ze skazanych.
— Ułaskawienie — zaszemrał lud, ułaskawienie!
Na wyraz ten „ułaskawienie“, Andrzej drgnął i podniósł w górę głowę.
Peppino stał nieporuszony.
— Uwolnienie od kary dla Peppina, zwanego Rocca Priori — ogłosił przewodniczący.
— Łaska dla Peppina! — zaryczał Andrzej — czemuż to dla niego, a nie dla mnie? Razem mieliśmy umrzeć, przyobiecano mi nawet, że on umrze pierwszy, a teraz ja mam jeden umierać? Ja sam nie dam się zabić! Ja nie chcę samotnie ginąć!
I chwytał za ręce kapłanów, kata, żołnierzy, próbował rozszarpać krepujące go więzy, rzucał się.
Kat dał, widząc to, znak swym pomocnikom, którzy skoczyli i starali się obezwładnić zbrodniarza.
— Patrzajcie — odezwał się hrabia — oto jedna z tych ludzkich istot, która ma umrzeć, szaleje ze złości, że tylko ona ma umierać, gdy temu, który miał z nim razem zginąć, darowano życie. O ludzie! ludzie! Plemię krokodyle — zawołał głośno hrabia, wyciągając nad tłumem zaciśnięte pięści — jakże wy w każdym czasie, zawsze i wszędzie, jesteście godni siebie.
A pomocnicy kata tarzali się tymczasem w prochu, by poskromić rozszalałego nikczemnika, który nie przestawał krzyczeć:
— I on powinien umrzeć! Ja nie chcę umrzeć sam. On pierwszy umrze, on pierwszy!
— Uważajcie, panowie, uważajcie bacznie — zawołał hrabia, chwytając za ręce obydwóch młodzieńców — uważajcie, bo na ma duszę rzecz jest godna widzenia. Oto ten człowiek, który czekał na śmierć już zrezygnowany i szedł, wprawdzie chwiejąc się, lecz spokojnie, na rusztowanie — teraz broni się, krzyczy i szarpie. Nie chce umierać. A co w nim bunt rozbudziło? To, że sam ma umierać! Spróbujcie zaprowadzić dwa baranki na rzeź, dwa woły do szlachtuza... i uczyńcie tak, aby jedno z nich pojęło, że drugie z nich nie umrze... Baranek zabeczy z radości, wół odwróci się, by radosnem spojrzeniem — pożegnać towarzysza. Ale człowiek, którego Bóg stworzył na podobieństwo swoje, człowiek, któremu Bóg dał duszę i wlał w nią najbardziej wzniosłe uczucie: miłość bliźniego — co mówi, gdy się dowie, że towarzysz niedoli ma być ocalony? Co?... złorzeczyć i przeklinać będzie! O hańbo!
I hrabia roześmiał się głośno, ale śmiechem okropnym, bolesnym, w którym słychać było łkania.
Walka trwała dalej. Był to widok okropny.
Nakoniec oprawcy obezwładnili skazanego, lecz udało im się to po tak wielkich trudnościach dopiero, że Andrzej wzniecił przeciwko sobie gniew całego ludu.
— Zabić go! Zabić! Powolną zabić śmiercią — ze wszystkich stron wołano.
D‘Epinay cofnął się wgłąb pokoju ze zgrozą. Ale hrabia przytrzymał go za rękę.
— Co pan robisz! Czy może w twem sercu odezwała się litość! Zastanów się, gdybyś usłyszał krzyk, że pies wściekły na ulicy szaleje i rzuca się na słabych, na dzieci i bezbronnych — porwałbyś za karabin, aby jednym strzałem unieszkodliwić tę złą siłę. A przecież, cóż winno było biedne zwierzę, że, ukąszone przez podobną chorobę dotkniętego psa szalonego, oddawało innym to, co samo otrzymało? Pan zaś masz litość dla zbrodniarza, który zabił swego dobroczyńcę, a teraz, gdy ma już ręce związane i sam zabijać nie może, — pragnie tego jedynie, by przed nim pierwszy umarł człowiek, towarzysz jego niedoli! O! panie, stłum to uczucie i patrz!
Skazaniec chciał się właśnie w tej chwili podnieść, nie starczyło mu jednak na to czasu, gdyż straszliwa maczuga opadła nagle i strzaskała ramię.
Głuchy, przytłumiony szmer przeszedł falą ponad głowami tłumu. Zbrodniarz legł na ramię, jak ranny dzik, twarzą ku ziemi. Uderzenie drugie, w bok, poderwało go ku górze i rzuciło go na wznak. Zbrodzień drgał, lecz trzecie uderzenie w skroń — unieruchomiło go zupełnie.
Wtedy kat rzucił maczugę, dobył z za pasa noża i jednem cięciem rozciął mu gardło, następnie zaczął go tratować nogami; za każdem przyciśnięciem, z otwartej szyi zbrodniarza tryskały strumienie krwi.
Tego widoku d‘Epinay znieść już nie mógł. Rzucił się w tył i upadł na krzesło, na wpół zemdlony.
Morcef z przymkniętemi oczyma zmusił się siłą, by przy oknie pozostać; rękoma jednak chwycił się kurczowo firanek. Gdyby nie to, byłby niezawodnie upadł.
Jeden hrabia stał wyprostowany, groźny i wspaniały, jakby był archaniołem zemsty, karzącej za zło.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.