Hrabia Monte Christo/Część V/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
BANDYCI RZYMSCY.

Nazajutrz, pierwszy obudził się d‘Epinay i zaraz zadzwonił.
Jeszcze dźwięk dzwonka nie przebrzmiał w przestrzeni, gdy zjawił się sam pan Pastrini.
— A co — zawołał, nie czekając nawet na zapytanie — nie mówiłem? Niema już w całym Rzymie ani jednego wolnego powozu, szczególnie na trzy dni ostatnie.
— O co idzie? — zapytał Morcef wchodząc — niema może powozu?
— A niema, mój drogi.
— Otóż to mi wasze piękne, okrzyczane Wieczne Miasto! Musimy jednak mieć choć okno własne na ten czas.
— W którem miejscu?
— Na via del Corso.
— O, to będzie bardzo trudno! — zawołał pan Pastrini — bardzo trudno! Było jeszcze jedno okno wolne, na piątem piętrze, w pałacu Doria, ale wynajął je jakiś książe rosyjski za sto dukatów.
Młodzi przyjaciele spojrzeli na siebie zdumieni.
— Wiesz co, kochany Albercie — powiedział d‘Epinay — jeżeli tutaj są takie warunki zabawy, to czy nie byłoby lepiej, abyśmy pojechali na zapusty do Wenecji?
— Nie, za nic — odpowiedział Morcef — postanowiłem sobie zobaczyć rzymski karnawał i zobaczę go.
— Powozu dostać nie sposób na trzy dni ostatnie, do niedzieli wszelako możeby się znalazł. Czy mam go dostarczyć — zapytał Pastrini, widząc, iż sprawa może przyjąć zły obrót.
— Oczywiście — odpowiedział Morcef — cóż pan myślisz, że będziemy piechotą biegać po ulicach Rzymu?
— A więc spieszę wykonać rozkazy panów. Na kiedy mam zamówić powóz?
— Pragnęlibyśmy mieć go za godzinę.
— Przyrzekam, że będzie — odpowiedział Pastrini, wychodząc wśród ukłonów.
I w rzeczy samej powóz przed upływem godziny oczekiwał przed hotelem. Młodzi podróżnicy zajęli w nim natychmiast miejsca.
Cicerone już na nich oczekiwał, i nieproszony nawet usiadł na tylnej ławeczce powozu.
— Dokąd mam wasze ekscelencje zawieźć? — zapytał woźnica.
— Do hotelu św. Piotra, a następnie do Kolizeum — rozkazał Morcef.
Nie wiedział, biedak, że dla obejrzenia katedry dnia nie starczy, to też był już wieczór, gdy ją opuścili. D‘Epinay dobył zegarka, dochodziła piąta. — Wsiedli do powozu, i kazali się wieźć z powrotem do hotelu, d‘Epinay uznał za najwłaściwsze pokazać Albertowi Kolizeum w świetle księżyca, aby tem spotęgować wrażenie.
W salonie swym zastali już stół zastawiony, to też zasiedli odrazu do obiadu, który był wyborny. Po jego ukończeniu d‘Epinay wydał polecenie służącemu, ażeby powóz zajeżdżał natychmiast, gdyż zawiezie ich do Kolizeum, i że pojadą przez bramę del Popolo, a potem wzdłuż muru, aż do bramy San-Giovanni.
Podróżnicy nasi włożyli już płaszcze, z niecierpliwością oczekując na powrót służącego, gdy drzwi się otworzyły i ukazał się w nich nie przez nich oczekiwany, lecz sam pan Pastrini, bardzo, z pozoru przynajmniej, przestraszony.
— Panowie chcecie jechać do Kolizeum? — zapytał.
— Tak jest.
— I kazaliście jechać przez bramę del Popolo, wzdłuż murów miasta, aż do bramy san Giovanni?
— Ależ tak.
— A więc muszę panom oświadczyć, że tą drogą jechać nie podobna, jest to nazbyt niebezpieczne!
— Niebezpieczne?... A to z jakiego powodu?
— Z powodu sławnego Luigi Wampa.
— Naprzód chciej nam powiedzieć, co to jest za rzymska znakomitość, ów sławny w twem mniemaniu Luigi Wampa? Jest zupełnie możliwe, że jest on sławny w Rzymie, w Paryżu jednak nic a nic o nim nie wiedzą.
— Jakto? — więc panowie nigdy nic o nim nie słyszeli?
— Nie mieliśmy tego szczęścia...
— A zatem pozwólcie sobie zakomunikować, panowie, że jest on słynnym bandytą rzymskim. I to bandytą tej miary, jakiego nie mieliśmy od czasów sławnego Mastrila.
— Ha, w takim razie, jesteśmy pełni głębokiej czci dla tej rzymskiej znakomitości, nie możemy pojąć tylko, jaki to ma związek z dyspozycjami, które wydaliśmy woźnicy?
— Ależ ma, i to bardzo wielki. Poza murami miasta, nikt nie jest bezpieczny w tamtych stronach.
— Mój drogi — zawołał Morcef, zwracając się do d‘Epinay‘a — mamy i przygodę, o której marzyć nie mogliśmy. Napad bandytów! Ależ nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uzbroić powóz w strzelby i karabiny! Jeżeli pan Luigi Wampa pragnie nas zatrzymać, my jego spróbujemy zatrzymać. Odwieziemy go potem do Rzymu i ofiarujemy Jego Świątobliwości w hołdzie, w nadziei, że nam będzie pragnął odwdzięczyć się czemkolwiek. A wtedy, skromni w życzeniach naszych, poprosimy jedynie, by zechciał nam użyczyć ze swych stajen pary koni i powozu na czas karnawału. A i to wziąć należy pod uwagę, że lud rzymski, gdy się dowie o naszym bohaterskim czynie, może zapragnie przez wdzięczność uwieńczyć nas na Kapitolu i obwoła nas, jak Kurcjusza i Horacjusza, zbawcami ojczyzny!
Gdy Albert wypowiadał te wszystkie żartobliwe projekty, pan Pastrini przybrał wyraz twarzy do tego stopnia zgorszony i męczeński, że żaden malarz, napewno, nie zdołałby go odtworzyć.
— Projekt twój jest istotnie wspaniały, mój drogi Albercie — powiedział d‘Epinay — lecz skąd weźmiemy owych karabinów, strzelb i pistoletów, któremi chcesz powóz nasz uzbroić.
— No, w moim arsenale nie znajdziesz tego wszystkiego z pewnością, u bram Świętego Miasta bowiem zabrali mi nawet mój nóż podróżny.
— I mnie zabrali wszystko u rogatek.
— A! wiesz co, panie gospodarzu, — wybuchnął Morcef — że rozporządzenia podobne są niezmiernie dogodne dla bandytów i złodziei?! Nie mogłoby być inaczej, gdyby ci panowie, opiekujący się spokojem miasta, byli w zmowie z bandytami i dzielili się z nimi zyskami.
Pan Pastrini przyjął zwrot ten z ogromnem, rzecz zrozumiała, zgorszeniem, to też nic nań nie odpowiedział, natomiast zwrócił się do d‘Epinaya ze słowy.
— Pan hrabia wie zapewne, iż u nas niema zwyczaju bronić się przy napaści bandytów?
— Jakto! — zawołał gwałtownie Morcef, którego odwaga burzyła się na myśl, że można dać się obedrzeć... — nie powiedziawszy słowa — jakto niema zwyczaju?
— Tak, panie hrabio, wszelka obrona bowiem byłaby próżną i bezskuteczną. Ciekawa rzecz, jakby się pan obronił kilkunastu ludziom od stóp do głów uzbrojonym, nagle wyskakującym z poza drzew przydrożnych.
— Ha, możebym się w tych warunkach nie obronił, ale walczyłbym, próbowałbym odnieść zwycięstwo!
Oberżysta odwrócił się do d‘Epinaya z miną, która mówiła: „pański przyjaciel, panie hrabio, to warjat“!
— Kochany Albercie — rzekł d‘Epinay, — poglądy twe są bardzo wzniosłe i godne Kornelowskiego: „niech umiera“, weź jednak pod uwagę, że gdy Horacjusz zdanie to wypowiedział, chodziło o zbawienie Rzymu. Było za co umierać! Tutaj chodzi jedynie o... zaspokojenie naszego kaprysu, zaś w tych warunkach narażać życie... jest lekkomyślnością.
— Per Bacco! — zawołał pan Pastrini — oto co się nazywa mówić rozsądnie!
Morcef chciał odpowiedzieć coś ostrego, o ile się zdaje, lecz ostatecznie nachmurzył się tylko, nalewając sobie na pociechę szklankę Lacrima-christi.
— No, teraz, panie Pastrini — powiedział d‘Epinay — teraz, gdy mój przyjaciel nieco się uspokoił, przejdźmy do tego Luigego Wampa. Kto on jest?... pasterz czy patrycjusz?... młody, czy stary?... Samotnik, czy też człowiek towarzyski? Opowiedz, wyrysuj, określ go nam wiernie i dosadnie, byśmy go mogli poznać, w razie spotkania.
— Nie mogłeś pan trafić lepiej, jak zwracając się do mnie, znam go bowiem od dzieciństwa i są mi wiadome wszystkie szczegóły jego życia. Zdarzyło się raz nawet, że wpadłem w ręce jego ludzi; gdy jednak mnie przed niego przyprowadzono, poznał mnie natychmiast i nietylko nie żądał okupu za uwolnienie, ale nawet ofiarował mi w prezencie piękny złoty zegarek.
— Pokaż no pan nam ów złoty zegarek.
Pan Pastrini dobył z kieszeni przepyszny zegarek bregetowski, z podpisem mistrza i koroną hrabiowską na zewnętrznej kopercie.
— Oto jest — przemówił.
— A, do stu tysięcy djabłów... Winszuję panu. Mam podobny zupełnie (tu dobył zegarek z kamizelki), tylko że mnie kosztuje aż trzy tysiące franków.
— No, posłuchajmy teraz historji — powiedział d‘Epinay, przysuwając krzesło do stołu, i wskazując je panu Pastriniemu, by usiadł.
— Ależ dziękuję panu hrabiemu...
— Siadaj, siadaj kochany panie Pastrini, nie jesteś przecież kaznodzieją, byś przemawiał stojący.
— Luigi Wampa — opowiadać zaczął pan Pastrini — jest człowiekiem młodym jeszcze i liczy sobie dwadzieścia dwa lata. Jego pochodzenie nie jest bynajmniej arystokratyczne: jest to sobie poprostu zwykły pasterz, który służył w dobrach hrabiego San Felice, położonych pomiędzy Palestriną, a jeziorem Garbi. Urodził się w Pampinara. Pastuchem hrabiego został już w piątym roku życia. Od dziecka ujawniał się w nim charakter nie przeciętny. Mając lat siedem z własnej woli udał się do proboszcza w Palestrina i prosił, aby go nauczono czytać. Nie była to łatwa sprawa, ponieważ młody pastuszek całe dnie obowiązany był pilnować swego stada. Zacny proboszcz nie zniechęcał się jednak i sam codzień chodził do tak niezwykłego ucznia, po drodze do pobliskiej wsi, w której codzień odprawiał mszę świętą, o godzinie dziewiątej rano.
Codzień Wampa wypędzał swe owce na pastwisko w pobliżu drogi owej leżące i codzień rano zacny proboszcz zatrzymywał się przy pastuszku, na brewiarzu ucząc go trudnej sztuki czytania. Po trzech miesiącach Wampa umiał już dobrze czytać. Lecz to mu nie wystarczało, teraz zapragnął nauczyć się również pisać.
Proboszcz wypisał mu wtedy litery duże i małe, pouczając, że gdy już to ma — pisać sam nauczyć się może, jako materjału używając wielkich deszczułek i żelaznego haczyka. Wampa pobiegł natychmiast do kowala, zrobił tam coś w rodzaju rylca, i po trzech miesiącach, wprawiając się na deszczułce, nauczył się pisać.
Wtedy kapłan, zdumiony tak szczególną w dziecku pojętnością, podarował mu sporą ilość papieru, paczkę piór i scyzoryk.
Były wtedy nowe trudności, ale już błahe w porównaniu z dawniejszemi i po tygodniu, Wampa pisał piórem z taką samą łatwością jak poprzednio rylcem.
Ksiądz całe to zdarzenie opowiedział hrabiemu San-Felice, który wielce zainteresowany, rozkazał przywołać do siebie chłopczynę, a następnie pozwolił mu pozostać w pałacu, gdzie mu służba dawała jeść, zaś on sam mógł już dalej wprawiać się w czytaniu i pisaniu. Hrabia wyznaczył mu nawet małą pensyjkę, za którą Luigi kupował sobie książki i ołówki.
Okazało się bowiem, że miał duże zdolności do rysunku; tak jak ongi Gioto, w dzieciństwie rysował na deszczułkach owce, drzewa, domy... Scyzorykiem próbował rzeźbić z drzewa figurynki...
Od ludzi stronił. Zaprzyjaźnił się jedynie z małą dziewczynką, która również pasła owce, zaś pochodziła z sąsiedniej wsi, Volmonte, a miała na imię Teresa.
Dzieci schodziły się ze sobą często, nawet codzień. Razem pasły swe owce, goniły się, krzyczały, śmiały się — po całych dniach. Wieczorem dopiero segregowały swe stada, owce hr. San-Felice, od owiec hr. Cervatri — i szły każde w swoją stronę. I tak im upływały dni i tygodnie.
Wampa miał już lat dwanaście, Teresa — jedenaście. Charakter Luigiego zarysowywał się coraz wyraźniej. Przy całej swej artystycznej naturze, smutek był zasadniczą cechą jego duszy, nadto był gwałtowny, łatwo wybuchał gniewem, to też coraz bardziej stronił od ludzi. Żaden z rówieśników nie był mu nigdy, na czas najkrótszy choćby, przyjacielem. Jedna Teresa miała władzę nad nim. Jej głos jedynie był zdolen łagodzić wybuchy jego gniewu.
Co do Teresy, to była ona piękna, wesoła, próżna i zalotna.
Gdy tylko Luigiemu udało się sprzedać jakiś wyrób rzeźbiarski, lub rysunek za parę piastrów, natychmiast oddawał je Teresie, która kupowała sobie za nie rozrzutne kolczyki, kolje, grzebienie i t. p. Dzięki hojności Wampy, Teresa była nietylko najpiękniejszą, ale i najstrojniej ubraną wieśniaczką w okolicy.
Wampa — marzył. W marzeniach tych widział się kapitanem okrętu, wodzem armji, lub niepodległym nikomu wielkorządcą prowincji. Teresę zaś wyobrażał sobie zawsze najpiękniej ubraną i otoczoną przepychem.
Pewnego dnia młody pasterz zawiadomił intendenta, że widział wilka, schodzącego ze zboczy gór i krążącego dookoła stad; intendent wtedy dał mu strzelbę, ze złamaną wprawdzie kolbą, doskonałego jednak wyrobu, która niosła jak karabin.
Wilk, to był wymysł Wampy, lecz strzelba była jego marzeniem od lat. Strzelba bowiem, dla jednostek obdarzonych silniejszemi uczuciami, niepodległych, jest zawsze najpierwszą z potrzeb. Strzelba albowiem, zapewniająca jej posiadaczowi napad i obronę, czyni go dla każdego groźnym i strasznym.
Od chwili, gdy Wampa dostał broń do ręki, zmienił się ogromnie. Książki poszły w kąt, a na pierwszym planie znalazły się: proch, kule i wprawianie się w strzelaniu. Wszystko się stało celem jego strzałów: suchy pień drzewa oliwnego, cytryny na gałęziach drzew wiszące, lis nocą wychodzący na łowy, czy wreszcie orzeł w powietrzu się kołyszący.
Wreszcie takiej wprawy nabył w strzelaniu, że strącał szyszki z drzew cedrowych. Wilki i lisy w całej okolicy zostały wybite przez niego do ostatniej nogi. W końcu sława jego strzałów stała się głośna w okolicy. Miało to ten skutek, że dookoła Teresy utworzyła się pustka. Żaden z zalotników nie ośmielił się spojrzeć nawet na Teresę, wiedząc, iż jest ona wybraną groźnego Wampy.
A jednak Wampa, ani Teresa, nie powiedzieli sobie nigdy, że się kochają. Nie pomyśleli o tem nigdy.
Rośli i dojrzewali, jak dwa bliskie sobie drzewa, gałęzie których się splatają w błękitach. Pragnęli się widywać ze sobą, lecz nic ponadto. Wszelkie inne żądze spały w nich jeszcze.
Teresa miała lat szesnaście, Wampa siedemnaście.
Mówiono wtedy wiele i głośno o bandzie rozbójników, grasującej w okolicy gór Lepini. Rozboje zresztą nie były nigdy w okolicach Rzymu do szczętu wytępione. Jedynie brakowało czasem bandom naczelnika.
Sławny Kukumetto, gdy został wyparty nakoniec z królestwa Neapolitańskiego, po licznych i krwawych bitwach w górach Lepini obrał sobie siedzibę i on to właśnie organizować sobie zaczął bandę. Przyszło mu to z łatwością, gdyż jego głośne imię przyciągało z całej okolicy młodzież męską, najdzielniejszą i najodważniejszą.
Wkrótce Kukumetto stał się osią wszystkich rozmów.
Przytaczano tysiące przykładów jego odwagi.
Pewnego razu porwał córkę jakiegoś geometry z Fronsinone.
Prawa rozbójników są stałe i niezmienne; młoda dziewczyna, gdy zostanie porwana, staje się naprzód własnością tego, który ją porwał, następnie własnością wszystkich członków bandy, w kolei jak padną losy!
Porwany, lub porwana, o ile mieli bogatych krewnych, mogli być wykupywani. Jeżeli jednak nie zgodzono się na sumę, porwany nieodmiennie przypłacał to śmiercią.
Wspomniana córka geometry miała kochanka znajdującego się w bandzie Kukumetta, imieniem Karlini. Nieszczęśliwa, gdy ją przed bandą postawiono, poznała natychmiast kochanka, wyciągnęła więc do niego ręce, w nadziei, że ją ocali. Karlini na ruch ten nie odpowiedział. Zbyt dobrze wiedział, jak silne i niezłomne są prawa bandy.
Spróbował jednak ją ocalić, a że raz ocalił życie Kukumettowi, miał nadzieję, że uda mu się coś zrobić, że ocali może ukochaną. Więc błagał wodza, aby na ten raz uczynił wyjątek i odstąpił od praw raz przyjętych, ulitował się nad biedną Ritą, za którą ojciec z pewnością zapłaci wysoki okup.
Kukumetto zdawał się ulegać prośbom przyjaciela. Karlini wrócił więc wesoły do swej ukochanej i oświadczył jej, że jest ocalona, byle tylko napisała list do ojca, zawiadamiający go o tem, co ją spotkało, a zarazem, — że okup za nią ustanowiono na sumę trzystu piastrów, z tem jednak zastrzeżeniem, że będzie on zapłacony przed godziną dziewiątą rano dnia następnego.
Rita list do ojca napisała, Karlini zajął się wyszukaniem posłańca. Przyszło mu to łatwo, gdyż pierwszy spotkany pasterz podjął się chętnie posłannictwa.
Młodociany poseł udał się natychmiast w drogę, zapewniając, iż za godzinę stanie we Fronsinone, zaś Karlini, uradowany pomyślnem przeprowadzeniem sprawy wrócił z tą wiadomością do swej ukochanej.
Towarzyszy swoich znalazł na leśnej polance, na której rozpalili wesołe ognisko i ochoczo spożywali zapasy, zabrane wieśniakom. Napróżno jednak szukał w ich gronie Kukumetta i Rity.
Zapytał bandytów, lecz ci odpowiedzieli mu jedynie głośnemi wybuchami śmiechu. Wtedy zimny pot zrosił czoło Karliniego. Zapytał raz jeszcze, wtedy bandyta, Orvietto, napełniając szklanice winem, wniósł w odpowiedzi toast:
— Zdrowie mężnego Kukumetta i pięknej Rity.
W tej samej chwili Karlini usłyszał przenikliwy krzyk kobiecy. Zrozumiał to wszystko, porwał przeto szklankę i rzucił w twarz temu, który wzniósł toast, a następnie puścił się jak strzała w stronę, z której doszedł go krzyk.
Gdy wpadł w gąszcz drzew, ujrzał Kukumetta trzymającego w objęciach omdlałą Ritę.
Kukumetto, gdy ujrzał Karliniego, w oka mgnieniu powstał na nogi, wyciągając jednocześnie pistolety zza pasa. Przez chwilę bandyci spoglądali na siebie jak rozjuszczone zwierzęta, zwolna jednak rysy twarzy Karliniego łagodniały i opadły ręce, broń śmiercionośną dzierżące.
— Wypełniłeś rozkaz? — zapytał.
— Tak jest, wodzu. Wysłałem już posła i jutro o dziewiątej godzinie rano ojciec Rity będzie tutaj z pewnością z okupem.
— Zanim to się stanie, przepędzimy noc zaprawdę pełną rozkoszy. Dziewczyna jest istotnie zachwycająca. Muszę ci powinszować gustu. Ja już wziąłem część swoją, wracajmy więc do braci naszych, by pociągnęli losy. Pragnąłbym, by Rita tobie pierwszemu dostała się teraz. Jeżeli jednak się to nie stanie, nie smuć się zbytnio; wcześniej czy później na ciebie przyjdzie kolej!
Karlini przyjął ten żart z zaciśniętymi zębami.
— No! a więc chodźmy — podjął z cynicznym śmiechem Kukumetto.
— Idę za tobą, wodzu!
Kukumetto poszedł szybko naprzód, Karlini wszelako zatrzymał się na chwilę nad pozostającą ciągle w omdleniu Ritą, nachylił się nawet nad nią, lecz bardzo szybko wyprostował się i równym już krokiem, nie oglądając się, podążył do ogniska, przy którem stanął prawie jednocześnie z wodzem.
Na ich widok, banda zakrzyczała jednym głosem.
— Ciągnąć losy! Ciągnąć losy!
Oczy tych ludzi błyszczały dzikim głosem rozbestwienia i żądzy, a czerwone płomienie ogniska czyniły ich wygląd jeszcze straszliwszym.
Żądanie ich było zgodne z prawami band zbójeckich, wódz przeto skinieniem głowy dał znak, że się zgadza.
Włożono imiona ich, nie wyłączając Karliniego, do kapelusza, a wtedy najmłodszy z szajki zaczął ciągnąć losy.
Na pierwszej kartce było wypisane imię Diavolacca, tego samego, który przed chwilą wzniósł rozpustne zdrowie. Rity i Kukumetta.
Gdy usłyszał swe imię, porwał się od ogniska, jak wilk rozjuszony i tem ohydniejsze robiący wrażenie, iż z przeciętej skroni spływała mu krew.
— Wodzu! — zawołał głosem, jakim wyją szatani w dni sabbatu — przed chwilą Karlini nie chciał wypić twego zdrowia, każ mu więc wypić teraz za moje!
Wszyscy spojrzeli na Karliniego, spodziewając się, że wybuchnie straszliwym gniewem, ale ku ogólnemu zdziwieniu ujął podaną mu pełną szklankę, a potem zawołał czystym i spokojnym głosem:
— Zdrowie twoje, Diavolacco!
I wychylił do dna szklanicę. A potem, siadając u ogniska, zapytał wesoło:
— Gdzież jest moja porcja? Nabiegałem się nie na żarty i jestem głodny jak wilk.
Na widok tego spokoju bandyci zawołali:
— Brawo Karlini! Oto co się nazywa żyć w zgodzie i po bratersku!
Diavolacco zniknął tymczasem.
Zaś Karlini jadł, pił i śmiał się wesoło.
Nawet na bandytach, ta potworność postępowania Karliniego uczyniła wrażenie. Milczeli. Zamilkł więc i Karlini.
Ciszę tę przerwał odgłos kroków powolnych i ciężkich. Bandyci zwrócili wzrok w ciemności i dojrzeli wracającego Diavolacca z dziewczyną na rękach.
Tak on sam, jak i bezwładna dzieweczka, byli tak upiornie bladzi, że zuchwałych bandytów ogarnął jakiś niesamowity lęk.
W tej grobowej ciszy Diavolacco stanął wreszcie u ogniska i złożył swój ciężar u stóp wodza. Wtedy dopiero wszyscy poznali przyczynę tej okropnej bladości obojga.
Rita miała wbity w lewą pierś nóż myśliwski.
— A! — zawołał na ten widok wódz — teraz rozumiem, dlaczego Kalini pozostał w tyle!
Najdziksze stworzenie jest zdolne ocenić czyn dostojny i silny. Żaden z tych bandytów nie byłby zdolny, napewno do podobnego czynu, ukorzyli się jednak wszyscy przed jego wspaniałością.
Milczeli.
— No i cóż? — zapytał Karlini, powstając, z pistoletem w dłoni — czy i teraz jeszcze zechcecie mi odmawiać praw do tej kobiety.
— O bynajmniej — odpowiedział wódz — umarli należą do tych, którzy umrą, Rita jest twoją, Karlini.
Wówczas Karlini wziął ukochaną swą na ręce i wyniósł jej ciało z koliska, oświetlonego płomieniami ogniska i poniósł ciężar swój drogi w milczenie drzew.
Nie minęła połowa nocy nawet, gdy rozstawione czaty dały znać, że zbliża się ojciec Rity. Gdy stanął przed obliczem wodza, rzekł:
— Oto jest trzysta piastrów. Macie je i oddajcie mi moje dziecko!
Herszt nie przyjął jednak worka, a tylko rozkazał iść starcowi za sobą, a gdy zbliżył się do Karliniego i do leżącej na ziemi dziewczyny, powiedział:
— Od narzeczonego twej córki domagaj się, by ją oddał.
Nieszczęśliwy ojciec spojrzał i serce zamarło mu w piersiach.
— Nieszczęsny — zawołał — co uczyniłeś?
— Kukumetto pozbawił twą córkę czci, a potem chciał ją oddać na łup całej bandzie. Ja twą córkę kochałem, starcze, więc ostry mój nóż wbiłem w serce. Jeżeli uczyniłem źle — masz oto moją broń i zabij mnie.
— Owszem, młodzieńcze — odpowiedział nieszczęsny ojciec, zagasłym głosem — uczyniłeś dobrze, dziękuję ci. Witam w tobie syna. Uściśnij mnie.
Karlini z łkaniem rzucił się na pierś starca, szlochając gorącemi łzami. Były to pierwsze w życiu łzy, jakie zrosiły oczy tego krwawego człowieka.
— A teraz — rzekł starzec — pomóż mi pochować moje dziecko.
Szybko nożami wykopali mogiłę, a gdy ukończyli swą pracę, na świeżym grobie zmówili krótką modlitwę.
— Zostaw mnie teraz samego — rzekł starzec.
Karlini nie śmiał oponować, poszedł więc z powrotem do ogniska, gdzie wkrótce twardo zasnął. Obudził się, gdy dzień już był biały. Natychmiast pobiegł ku mogile Rity i z przerażeniem ujrzał starca z nożem w piersiach.
Nieszczęsny ojciec nie mógł przeżyć hańby i śmierci swej córki! I odebrał sobie życie.
Przy tym grobie i nad grobem swej narzeczonej Karlini uczynił ślub, że się zemści za oboje, lecz przysięgi dotrzymać nie mógł, gdyż Kukumetto zemstę tę przewidując, dwoma strzałami danemi z tyłu pozbawił go życia.
Taki był Kukumetto.
A historyj podobnych o straszliwym wodzu krwawym opowiadano tysiące. To też od Forli, aż do Parmy, wszyscy drżeli na samo wspomnienie tego bandyty.
Wieści o straszliwym wodzu docierały niejednokrotnie do uszu Luigiego Wampy i Teresy.
Dziewczyna drżała, słuchając tych straszliwych historyj, Wampa — uśmiechał się tylko lekko i lekceważąco.
Jeżeli to nie uspokajało dziewczęcia, Wampa chwytał strzelbę, brał na cel siedzącego na szczycie limpy wróbla i kulą strącał go z gałęzi.
Pewnego dnia, gdy siedzieli przy sobie, mówiąc o przyszłości, — wybiegł z lasu pędem jakiś człowiek.
— Ścigają mnie — zawołał — na Madonnę zaklinam was, ukryjcie mnie.
Wampa pojął, iż ścigany musi być bandytą. Pomiędzy bandytami wszelako, a ludnością gór istnieje zawsze przymierze, więc i Wampa bez jednego słowa odwalił kamień, zakrywający wejście tajemne do dość dużej pieczary i wskazał je zbiegowi, a gdy ten się skrył, zawalił kamień z powrotem i najspokojniej rozmawiał dalej z Teresą.
W moment potem z gęstwiny wypadło czterech karabinierów. Jednym rzutem oka żołnierze zbadali położenie, ujrzeli Wampę i Teresę i natychmiast do nich przybiegli z zapytaniami.
Ci jednak odpowiedzieli, że nikogo nie widzieli od godziny conajmniej.
— Oj bieda, bieda! — zawołał jeden z żołnierzy — goniliśmy bowiem samego herszta bandy.
— Jakto? Kukumetta? — zawołał Wampa.
— Jego samego! Byliśmy pewni, że go pochwycimy i zarobimy tysiąc rzymskich talarów, gdyż tyle wyznaczono za jego głowę. Gdybyście tak wy dopomogli nam w jego pochwyceniu, otrzymalibyście połowę tej sumy.
Narzeczeni spojrzeli na siebie.
— Prawda, że byłoby bardzo dobrze otrzymać te talary. Myśmy jednak, niestety, nie widzieli nikogo.
Po tej odpowiedzi, tak kategorycznej, karabinierzy nie zatrzymywali się dłużej i szybko rzucili się naprzód w poszukiwaniach.
Gdy znikli z oczu, Wampa, wciąż zachowując milczenie, odwalił kamień i wypuścił zbójcę.
Bandyta słyszał rozmowę, to też chciał Wampę obdarzyć workiem złota, lecz ten odtrącił sakiewkę.
W oczach Teresy odbił się żal. Ileżby kupić było można za to pięknych jedwabi i świecidełek!
Bandyta pochwycił spojrzenie to, poznał iż Teresa jest nieodrodną córą Ewy, to też zanim skrył się w gąszczu drzew parokroć odwracał się, jakby wabiąc ku sobie lekkomyślne dziewczę.
Od tej chwili upłynęło sporo czasu, tak że Luigi i Teresa zdołali już o przygodzie tej zapomnieć.
Pewnego dnia gorąco tak dokuczało Teresie, że skryła się w owej pieczarze, w której ongi Wampa ukrył Kukumetta. Luigi sam zaś pilnował stad. Gdy tak spoczywał rozciągnięty na skale, ujrzał jeźdźca, który najwidoczniej zabłądził i poszukiwał drogi. Gdy dojrzał Wampę, galopem puścił się ku niemu.
Istotnie, był to zabłąkany podróżny, który zaczął prosić Wampę, by ten zechciał go wyprowadzić z lasu i wskazał mu drogę, prowadzącą do Tivoli.
Luigi zrzucił płaszcz, wziął na plecy swój karabin i, lekki jak prawdziwy góral, poprowadził podróżnego.
Po przejściu około tysiąca metrów, Luigi majestatycznym gestem wskazał zbłąkanemu kierunek, w jakim winien się udać.
— Oto droga waszej dostojności — rzekł.
— Dziękuję ci, a oto nagroda za fatygę.
To mówiąc, podróżny wyciągnął rękę z paroma sztukami złotej monety.
— Dziękuję — odpowiedział Luigi, cofając się — ja usług moich nie sprzedaję.
— W takim razie przyjmiesz może podarunek?
— To co innego.
— Weź więc proszę, te dwa cekiny wenecjańskie i każ z nich zrobić kolczyki dla swej miłej.
— Pan zaś przyjmij ode mnie ten sztylet.
— Przyjmuję. Lecz, przyjacielu, sztylet ten ma tak pięknie obrobioną rękojeść, że jest wart o wiele więcej, aniżeli te cekiny.
— Dla kupca — może, lecz nie dla mnie, gdyż ja sam go sobie wyrzeźbiłem.
— Ty?... w takim razie zechciej mi powiedzieć, jak się nazywasz?
— Luigi Wampa. A z kim rozmawiać miałem zaszczyt?
— Jestem Sindbad, marynarz.
Gdy pan Pastrini wypowiedział to imię, d‘Epinay głośno krzyknął z podziwu.
— Sindbad marynarz? — zawołał.
— Tak jest — odparł opowiadający — tak się przedstawił Wampie ów podróżny.
— A ty co masz przeciw temu? — wtrącił się Morcef. — Jest to imię bardzo piękne i tyle wspomnień na myśl przywodzi z czasów, gdy się to czytało jeszcze bajki z „Tysiąca i Jednej Nocy“?!
D‘Epinay zamilkł. Imię Sindbada obudziło w nim tyle zaciekawienia, co opowiadania o tajemniczym posiadaczu wyspy Monte Christo.
— Wampa — ciągnął dalej przerwany wątek pan Pastrini — z obojętnością najwyższą wrzucił do kieszeni otrzymane dwa cekiny, ukłonił się na pożegnanie podróżnemu i ruszył z powrotem ku swej pieczarze.
Gdy przeszedł już las i znalazł się na polance, usłyszał nagle krzyk i wymawiane z jękiem swoje imię.
Poskoczył, zrywając karabin z ramion, pędem dobiegł do groty, słysząc bezustannie: Luigi! Ratunku!
Był to głos Teresy!
Wbiegł na szczyt skały i wtedy ujrzał, że jakiś potężnego wzrostu mężczyzna unosi Teresę, w stronę lasu.
Jeszcze chwila, a byłby się skrył w gęstwinie drzew.
Wampa na widok ten, stanął jak wryty, potem przyklęknął na prawe kolano, oparł karabin o skalny cypel i zamarł w bezruchu.
Mierzył długo. Nakoniec padł strzał, który jak grom się okazał. Bandyta padł z przebitem kulą sercem.
Wraz z bandytą i Teresa padła, lecz powstała szybko, gdy zbój leżał dalej, w ostatnich drgawkach konania.
Wampa dobiegł do Teresy, by stwierdzić, że nic się jej nie stało, a następnie spojrzał na umierającego, by się przekonać, że jego kula trafiła groźnego Kukumetta, któremu życie ocalił tak niedawno.
Zbój ten nie wiedział jednak, co to jest wdzięczność, zaś po ujrzeniu Teresy rozpaliły się w nim grzeszne żądze. Od wielu już dni czatował na sposobność, aż nakoniec gdy Wampa się oddalił, zdawał się być u celu swych marzeń, gdy kula Wampy przecięła pasmo jego dni.
Luigi wpatrywał się w trupa z ponurym spokojem. Zabić go — miał prawo. Ocalił mu życie, a teraz mu je zabrał.
Po dłuższej chwili milczenia zwrócił się do Teresy.
— No, moja ukochana i jedyna, musimy zakończyć nasze obecne życie, gdybyśmy tu zostali, banda Kukumetta zemściłaby się na nas straszliwie za śmierć swego wodza. Przygotuj się więc do drogi.
Mówiąc to, podniósł martwego Kukumetta, zawlókł go do groty, z której po pewnej chwili wyszedł, przybrany w bogaty strój wodza bandytów.
Miał na sobie ciemną aksamitną kamizelkę ze złotemi guzikami, na niej kurtkę z jedwabiu, bogato haftowaną, na szyi przedziwnej roboty chustkę wielobarwną, nakoniec spodnie błękitne, spięte brylantowymi sprzączkami u kolan. Ładownica była tkana złotem, dwa złote zegarki wisiały u pasa, za którym tkwił sztylet z rękojeścią obsypaną drogiemi kamieniami.
Teresa, ujrzawszy go tak wystrojonego, aż krzyknęła z podziwu. Jej kochanek był podobny, w ubiorze tym, do jakiegoś zaczarowanego księcia z bajki.
— Chodź, Tereso, mamy kawał drogi przed sobą. Muszę przecież i dla ciebie zdobyć odpowiedni strój.
Nie oglądając się na swe stada, poszli szybko. Noc już była, gdy doszli do pałacu hrabiego San Felice.
Wtedy, w gęstwinie drzew rozległego parku pałac okalającego, Wampa zostawił Teresę, mówiąc:
— Czekaj tu na mnie.
I znikł w ciemnościach.
Teresie przyszło czekać bardzo długo, zwłaszcza, że nie wiedziała ona, dokąd się udał jej ukochany i poco?
Ciszę nocy rozbudził jednak w końcu jakiś silny hałas. Teresa wychyliła się ze swego ukrycia i z przerażeniem ujrzała, że pałac hrabiego stoi w płomieniach. Gorzała mianowicie ta jego część, którą zajmowała córka hrabiego, piękna Karmenczyta.
W tej samej chwili zjawił się przed nią Wampa.
— Masz, ubieraj się — i rzucił jej pod nogi bogaty strój wieśniaczek toskańskich, jaki hrabianka miała na ostatnim balu maskowym, a ponadto bogatą skrzynkę z różanego drzewa, w której znajdowały się naszyjniki, kolczyki, naramienniki i szpilki z pereł, drogich kamieni i brylantów.
— Masz, ubieraj się — powtórzył.
Nieprzytomna ze szczęścia Teresa pochwyciła dane jej bogactwa i skryła się w gąszczu, z którego po jakimś czasie wyszła, przybrana jak wieszczka z gór.
Miała na sobie wielobarwną kaszmirową suknię, złote zausznice, sznury pereł na szyi, stanik nakoniec, był wprost usiany broszami z brylantów, szmaragdów i szafirów...
— Jestem — zawołała.
— A teraz, Tereso, czy jesteś gotową dzielić mój los zawsze i wszędzie?
— Tak, o tak, Luigi — odpowiedziała z błyskawicami dumy i szczęścia w oczach.
— I pójdziesz za mną wszędzie, na koniec świata choćby?
— Na dno piekieł nawet!
— A więc chodź, nie mamy czasu do stracenia...
Dziewczyna podała rękę kochankowi, nie zapytując nawet dokąd ją prowadzi. Luigi był jak młody bóg: silny, młody, wspaniały i nieposkromiony.
Poszli w las i w góry.
Szli długo. Krajobraz stawał się coraz bardziej dziki, nieprzystępny. Znikła roślinność dolin: kwiaty, drzewa cytrynowe, laurowe, oliwki nawet. Znaleźli się wreszcie w gąszczu drzew iglastych i gołych skał.
W pewnym momencie, z tyłu poza nimi rozległ się głos:
— Stójcie, ani kroku dalej, bo śmierć!
Wampa odwrócił się błyskawicznie i ujrzał lufę karabinu wymierzoną w swą pierś.
— Cóż to — zawołał, nie mrużąc nawet oczu — odkąd to wilki będą się gryźć nawzajem?
— Coś za jeden? — zapytał na straży najwidoczniej stojący.
— Luigi Wampa, były pasterz.
— Czego żądasz?
— Chcę pomówić z towarzyszami twymi na szczycie Rocca Bianka.
— A więc idź, jeżeli masz odwagę — zawołał, a potem zakrakał trzykrotnie, co było widocznie sygnałem, zawiadamiającym o zbliżeniu się obcego.
Strwożona Teresa tuliła się do kochanka, serce jej zamierało z trwogi, lecz bez słowa protestu szła dalej.
Aż nakoniec doszły ich echa liczniejszego obozowiska i błyskać zaczęły płomienie ognisk z poza drzew.
Byli na szczycie i zaczęli się opuszczać w dół, gdyż Rocca Bianka była istotnie kotliną na samym szczycie góry się znajdującą. Kotlina ta była właściwie kraterem wygasłego oddawna wulkanu, który działał w tych czasach zapewne, gdy Romulus i Remus nie zniszczyli jeszcze Albanji i nie założyli Rzymu.
U ognisk znajdowało się kilkudziesięciu ludzi.
Gdy Luigi, trzymając w dłoni rękę Teresy, zbliżył się do najliczniejszej grupy — zawołał:
— Słuchajcie, bracia, znudziła mi się praca pasterza, przyszedłem więc do was.
— Aha — zawołał jeden z bandytów, najwidoczniej zastępujący wodza — przyszedłeś prosić nas, abyśmy cię do siebie przyjęli?
— Nie — odpowiedział Wampa — przyszedłem, abyście mnie ogłosili swoim wodzem.
Bandyci zaśmieli się głośno.
— A jakie masz do tego prawo? Czegoś dokonał, że masz aż takie zuchwałe myśli? Zresztą my mamy wodza.
— Mylicie się. Wódz wasz nie żyje. Ja go bowiem zabiłem i mam na sobie jego strój, który chyba poznajecie? Ponadto puściłem z dymem pałac mego pana, hrabiego San Felice i obrabowałem jego córkę, ażeby jej klejnotami i najbogatszym strojem ubrać swą narzeczoną!
Bandyci zamarli. Wzrok Wampy działał na nich obezwładniająco. Był to wzrok poskramiacza wężów!
W godzinę potem Wampa już był wodzem szajki, zaś dziś jest panem wszystkich dróg, wiodących do Rzymu.
— Teraz już wiecie, panowie, kim jest Luigi Wampa? — zakończył opowiadanie swe pan Pastrini.
— Cóż powiesz na to wszystko, kochany Albercie? — przemówił d‘Epinay, zwracając się do przyjaciela,
— Ano cóż?... odparł Morcef — bajka, nic więcej!
— Więc mówisz, panie gospodarzu — zwrócił się d‘Epinay do Pastriniego — że Wampa rozbija u wszystkich bram Rzymu? A cóż na to policja? Czy może w Rzymie niema jej zupełnie?
— Co pan chcesz, gdy ma on ścisłe stosunki z wieśniakami, rybakami i korsarzami? Gdy go szukają w górach — on sobie najspokojniej śpi na łodziach rybackich Tybru, gdy grasuje na morzu — przetrząsają wszystkie łodzie na rzece.
— Jakżeż się obchodzi ze swemi ofiarami?
— Mój miły Boże! Sposobem jak najprostszym. Zależnie od odległości, od sześciu godzin, do dni dwunastu, daje termin rodzinie pochwyconego, by złożyła okup. Po upływie terminu, — daje jeszcze „godzinę litości“, lecz w sześćdziesiątej minucie pali w łeb schwytanemu i sprawa skończona.
— No, Albercie — zapytał d‘Epinay towarzysza — czy trwasz i dalej w swym uporze jechania do Kolizeum przez bramę del Popolo?
— Ależ tak. Z jakiej racji miałbym się wyrzekać przejażdżki tak interesującej?
— Jesteś szalony, Albercie!
— Sądziłem, żeś odważniejszy — odparł Morcef, podnosząc się i zapalając świeże cygaro.
Poczem młodzi przyjaciele zeszli na dół i wsiedli do powozu, dając rozkaz jazdy do Kolizeum przez bramę del Popolo, a następnie około murów miasta, aż do bramy San Giovani.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.