Historynka/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Historynka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Story Girl
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI
MARZYMY O SNACH

Sierpień minął i nastały pierwsze dni września. Skończyły się żniwa i chociaż lato jeszcze trwało w całej pełni, wieczorem już odczuwało się chłodne podmuchy jesieni. Astry jeszcze gdzieniegdzie wychylały swe kolorowe, lecz jakby znużone główki, a nad pagórkami i dolinami wisiały pasma błękitno-szarej mgły, jakby Natura składała ostatnią ofiarę na ołtarzu lata. Jabłka rumieniły się czerwienią na gałęziach drzew, świerszcze zawodziły dniem i nocą, wiewiórki w konarach jodeł dzieliły się z sobą tajemnicami Poliszynela, słońce było dziwnie zgęszczone i żółte, jak roztopione złoto. Rozpoczęła się szkoła i wszyscy mali mieszkańcy okolicznych farm doznawali nowych wrażeń, a wieczorami po skończonych lekcjach obserwowali jesienne spadające gwiazdy.
Trwaliśmy i my w tej spokojnej atmosferze zbliżającej się jesieni, dopóki nie owładnęła nami formalna orgja snów.
— Chciałbym naprawdę wiedzieć, co za nowe djabelskie sztuczki wymyśliła znowu nasza dzieciarnia, — rzekł pewnego wieczoru wuj Roger, przechodząc przez sad z dubeltówką na ramieniu i kierując się w stronę moczarów.
Siedzieliśmy całą gromadką dokoła Kamiennego Pulpitu, zajęci pilnem zapisywaniem naszych snów w zeszytach, jedząc przytem śliwki z drzewa wielebnego księdza Scotta, które dojrzewały do roku dopiero w początkach września. Wielebny ksiądz Scott dawno już umarł, lecz śliwki te pozostawiły po nim wieczną pamięć, choć zapomniane już dawno zostały jego wszystkie ciekawe niegdyś kazania wypowiadane z ambony.
— Ach, — zawołała Fela ze zgorszeniem, gdy wuj Roger się oddalił, — wuj Roger znowu zaklął.
— Skądże znowu! — odparła pośpiesznie Historynka. — „Djabelskie sztuczki“, to przecież nie przekleństwo. Oznacza to tylko wyczyny złego ducha.
— Jednakże nie powiem, żeby to było ładne wyrażenie, — oburzyła się Fela.
— Ładne nie jest, — przyznała Historynka z głębokiem westchnieniem. — Jest tylko wyraziste, chociaż niezbyt ładne. Istnieje mnóstwo takich wyrażeń na świecie, którym należy przyznać, że są wyraziste, ale dzieci nie powinny ich używać.
Historynka westchnęła znowu. Ogromnie lubiła wyraziste słowa i cieszyła się niemi taksamo, jak inne dziewczęta potrafiły cieszyć się świecidełkami. Dla Historynki dosadne wyrażenia były niby perły, nanizane na czerwoną nitkę fantazji. Gdy spotkała się z jakiemkolwiek tego rodzaju słowem, powtarzała je kilkakrotnie w samotności, ważyła je, analizowała, pieściła poprostu, nadając swemu głosowi coraz to nowe brzmienie i zachowując to słowo nazawsze w pamięci.
— W każdym razie to wyrażenie nie jest zbytnio przyjemne, — upierała się Fela. — Nie robimy przecież żadnych dja... żadnych wyczynów złego ducha. Zapisywanie własnych snów nie jest żadną szatańską sztuczką.
Właściwie Fela miała rację. Nawet najbardziej zacofani dorośli nie mogliby tego tak nazwać. Jeżeli zapisywanie snów z odpowiedniem ubarwieniem nie wyrządzało nikomu krzywdy, to dlaczego miało być aż tak potwornie nazwane? Pod tym względem absolutnie nie zgadzałem się z wujem Rogerem.
Robiliśmy to już od dwóch tygodni i przez cały ten czas żyliśmy tylko dlatego, aby mieć sny i aby móc je później zapisywać. Historynka poddała nam tę myśl pewnego wieczoru podczas straszliwej ulewy, gdyśmy zawzięcie żuli gumę, nie mając nic lepszego do roboty. Gdy deszcz przestał padać, usiedliśmy na skraju lasku, na porosłych mchem kamieniach, mając obszerny widok na złocistą dolinę. Nie wolno nam było żuć gumy w szkole, czy w domu, ale w lesie i na polu nikt nam przecież tego nie mógł zabronić.
— Moja ciotka Jane zawsze mówiła, że nieładnie jest żuć gumę, — przypomniał sobie Piotrek ze smutkiem.
— Bardzo wątpię, czy twoja ciotka Jane tak dobrze znała się na towarzyskiej etykiecie, — rzekła Fela, pragnąc pognębić Piotrka tym wspaniałym wyrazem zaczerpniętym z Przewodnika Rodzinnego. Lecz Piotrka tak łatwo nie można było pokonać. Posiadał już własne poglądy i operował własnemi wyrażeniami, których nie można byłoby znaleźć w żadnym słowniku.
— Właśnie, że się znała, — odciął się. — Moja ciotka Jane była prawdziwą damą, chociaż się nazywała tylko Craig. Znała się na wszelkich towarzyskich przepisach i stosowała się do nich, choćby przebywała w nie wiem jakiem towarzystwie. Była przytem bardzo elegancka. Gdyby mój ojciec miał chociaż połowę tego wychowania, co ona, napewno nie byłbym dzisiaj chłopcem do posług.
— A czy chociaż wiesz, gdzie twój ojciec jest teraz? — zapytał Dan.
— Nie, — odparł Piotrek obojętnie. — Podobno ostatnio pracował przy porębie lasów nad Menem, ale to było trzy lata temu. Teraz już nic o nim nie wiemy, zresztą, — dorzucił w zamyśleniu, wyjmując na chwilę gumę z ust, aby podkreślić mocniej swoje dowodzenie, — wcale mi na tem nie zależy.
— Ach, — Piotrku, nie wolno tak mówić, — oburzyła się Celinka. — Przecież to jest twój rodzony ojciec!
— Moja droga, — Piotrek spojrzał na nią z wyrzutem, — gdyby twój rodzony ojciec uciekł od ciebie, jak byłaś małem dzieckiem i pozostawił cię z matką, która musi praniem zarabiać na życie, to napewno też byś o niego nie dbała.
— A może któregoś dnia twój ojciec wróci do domu z wielkim majątkiem, — odezwała się Historynka.
— Taksamo możliwe, jakgdyby naprzykład pewnego dnia prosięta zaczęły gwizdać, — odpowiedział Piotrek na uwagę Historynki.
— Tam jedzie drogą pan Campbell, — zawołał Dan. — To jest jego nowa klaczka. Nie uważacie, że wyjątkowo zgrabna? Skórę ma lśniącą, jak jedwab. Pan Campbell nazywa ją Basią Sherman.
— Nie uważam, żeby to było wyjątkowo piękne imię dla konia, tembardziej, że tak się właśnie nazywała jego babka, — zgorszyła się znowu Fela.
— A może Basia Sherman uważałaby to za komplement, — uśmiechnęła się Historynka.
— Bardzo możliwe. Nie musiała być zbytnio urodziwa, skoro sama zaproponowała swemu mężowi, żeby się z nią ożenił, — zadecydowała Fela.
— Cóż w tem jest tak dziwnego?
— Boże święty, przecież to było okropne! Czy ty byś kiedykolwiek zdobyła się na coś takiego?
— Sama nie wiem, — odparła Historynka z roziskrzonemi oczami. — Gdyby mi bardzo na tym kimś zależało i gdyby on nie miał śmiałości zaproponować mi małżeństwa, możebym się i zdobyła.
— Wolałabym raczej umrzeć starą panną, — zawołała Fela.
— Jak się jest taką piękną, jak ty, to trudno zostać starą panną, — odezwał się Piotrek, który zawsze z zachwytem patrzył na Felę.
Fela odgarnęła z czoła złote loki, usiłując nadać gniewny wyraz swojej twarzyczce, lecz tym razem dziwnie jakoś jej się to nie udawało.
— Wiesz przecież, że kobiecie nie wypada oświadczać się mężczyźnie, — wysunęła argument Celinka.
— Wątpię, czy Przewodnik Rodzinny też tak się na to zapatruje, — bąknęła obojętnie Historynka z odrobiną złośliwości w głosie. Historynka nigdy nie odczuwała takiego szacunku dla Przewodnika Rodzinnego, jak Fela i Celinka. Obydwie co tydzień poprostu pochłaniały „rubrykę towarzyską“ i na każde żądanie potrafiłyby wyrecytować dokładnie, jakiego rodzaju rękawiczki powinno się nosić na weselu, co się powinno mówić, gdy się zawiera z kimś znajomość i jak się powinno wyglądać, gdy adorator składa pierwszą oficjalną wizytę.
— Podobno pani Ryszardowa Cook także się oświadczyła swemu mężowi, — wtrącił Dan.
— Wuj Roger powiada, że właściwie nie oświadczyła mu się wyraźnie, tylko tak pokierowała sprawą, że gdy Ryszard się zorjentował, był już z nią zaręczony, — zaśmiała się Historynka. — Znam doskonałą opowieść o babce pani Ryszardowej Cook. Należała ona do tych kobiet, które przy każdej okazji wytykają innym: „A nie mówiłam“...
— Felu, to coś dla ciebie, — mruknął złośliwie Dan.
— Babka pani Ryszardowej Cook była szalenie krnąbrna. Wkrótce po ślubie pokłóciła się z mężem o jedną jabłoń, którą obydwoje zasadzili w sadzie. Tabliczka przywiązana do jabłoni gdzieś zginęła i mąż twierdził, że jabłonka ta jest z gatunku koszteli, żona zaś, że to była złota parmena. Kłócili się tak długo, że aż zbiegli się wszyscy sąsiedzi, wreszcie mąż tak się rozgniewał, że kazał żonie milczeć. W owym czasie nie było jeszcze Przewodnika Rodzinnego to też nie wiedzieli, że niegrzecznie jest powiedzieć własnej żonie, żeby milczała. Przypuszczam, że postanowiła nauczyć męża dobrych manier, bo zamilkła istotnie i przez pięć lat ani słowa nie przemówiła do męża.

Wreszcie po pięciu latach na owej nieszczęsnej jabłonce ukazały się pierwsze jabłka i były to istotnie złote parmeny. Wtedy żona po raz pierwszy przemówiła. „A nie mówiłam ci!“ zatriumfowała.
Szkic przedstawiający mężczyznę w kapeluszu i kobietę w długiej sukni. Kobieta wskazuje na owocujące drzewo w tle.

— A potem już rozmawiała z nim całkiem normalnie? — zapytała Sara Ray.
— Oczywiście, później już wszystko między nimi było jaknajlepiej, — odpowiedziała Historynka niedbale. — Ale dalsze dzieje nie mają nic wspólnego z tą opowieścią. Urywa się ona właśnie w tem miejscu, kiedy żona przemówiła. Dziwna z ciebie osoba, Saro Ray, że nigdy nie jesteś zadowolona z żadnej historji.
— Bo zawsze chciałabym wiedzieć, co było potem, — tłumaczyła się płaczliwym głosem Sara Ray.
— Wuj Roger powiada, że nie chciałby mieć takiej żony, z którą nie mógłby się kłócić, — zauważył Dan. — Powiada, że życie wówczas byłoby strasznie nudne.
— Ciekawe, czy wuj Roger nazawsze już zostanie kawalerem — szepnęła Celinka.
— Kiedy on i bez żony jest zupełnie szczęśliwy, — wtrącił Piotrek.
— Mama powiada, że będzie szczęśliwy, dopóki się nie postarzeje, — rzekła Fela, — ale przyjdzie na niego taki dzień, kiedy dojdzie do wniosku, że już jest za stary, żeby wziąć żonę i wtedy dopiero zacznie się naprawdę martwić.
— A gdyby tak wasza ciotka Oliwia wyszła zamąż, to ktoby panu Rogerowi prowadził gospodarstwo? — zapytał Piotrek.
— Ach, ciotka Oliwja nigdy zamąż już nie wyjdzie, — odparła Fela. — Przecież w styczniu skończy dwadzieścia dziewięć lat.
— Tak, nie jest już taka młoda, — przyznał Piotrek, — ale może jeszcze kogoś znaleźć, komu się spodoba i kto będzie chciał się z nią ożenić.
— Strasznie byłoby przyjemnie mieć wesele w rodzinie, prawda? — zawołała Celinka. — Nigdy nie widziałam żadnego ślubu i bardzo chciałabym kiedyś zobaczyć. Byłam już w swojem życiu na czterech pogrzebach, ale na żadnym ślubie nie byłam.
— A ja nigdy nawet nie byłam na pogrzebie, — jęknęła z żalem Sara Ray.
— Widzę tam znowu ślubny welon dumnej królewny, — szepnęła Celinka, wskazując delikatny obłoczek na niebie.
— A spójrz na tę różową chmurkę, która płynie za nim, — dorzuciła Fela.
— Może właśnie ta różowa chmurka to czyjś sen, który w nocy spłynie z nieba na ziemię, — rozmarzyła się Historynka.
— Zeszłej nocy miałam straszny sen, — zawołała Celinka, drżąc na samo wspomnienie. — Śniło mi się, że byłam na bezludnej wyspie, na której były tylko tygrysy i jakieś dziwolągi o dwóch głowach.
— Ach! — Historynka spojrzała na Celinkę z gorzkim wyrzutem. — Dlaczego nie potrafisz tego ładniej opowiedzieć? Gdybym ja miała taki sen, opowiedziałabym go w ten sposób, że każdy, ktoby mnie słuchał, musiałby mieć wrażenie, że to jemu właśnie taki sen się przyśnił.
— Ale ja nie jestem tobą, — broniła się Celinka, — i nie mam ochoty nikogo swojemi snami przerażać. Ten sen był naprawdę straszny, ale jednocześnie bardzo ciekawy.
— Ja miewam często ciekawe sny, — odezwał się Piotrek, — ale nigdy ich długo nie pamiętam.
— To dlaczego tych snów nie zapisujesz? — podchwyciła Historynka. — Ach... — zwróciła ku nam twarzyczkę rozjaśnioną jakiemś nagłem natchnieniem. — Mam świetny pomysł. Niech każde z was kupi sobie zeszyt i zapisuje dokładnie wszystkie sny. Później przekonamy się, czyje sny są najciekawsze. Będziemy mogli nawet wówczas, gdy będziemy już starzy, czytać te sny i wspominać dawne lata.
Nagle wyobraziliśmy sobie, że wszyscy jesteśmy starzy i siwi, oczywiście z wyjątkiem Historynki. Jej jednej nie mogliśmy sobie wyobrazić w podeszłym wieku. Zdawało nam się, że zawsze będzie miała te swoje ciemne poskręcane loki, że zawsze będzie miała ten swój srebrzysty głosik i te swoje oczy, które świeciły, jak gwiazdy wiecznej młodości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.