Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Mierzejewicach we dworze z powodu zapust zjazd był wielki.
Tak mówiono — chociaż sprowadzone skrzypki i sproszeni goście pod tym pozorem, zarazem byli przez pana Miecznika powołani, aby o domu jego popularności i zamożności w oczach Kasztelanica Jabłonowskiego świadczyli.
Jadąc z Podola do rodziców na Ruś, Kasztelanic tak jakoś się pokierował, ażeby mógł pani Miecznikowej złożyć uszanowanie.
Trafił tu na wielką radość z powodu oswobodzenia i powrotu samego Miecznika, który już od kilkunastu tygodni był w domu, i na smutek razem, acz ten milczeniem zbywano — gdyż przyszła wieść była z Krakowa, że Janasz, który ratował swego pana i dobroczyńcę, padł poświęcenia swojego ofiarą.
Miecznik nadzwyczaj to uczuł mocno. Przez dni kilka chodził jak osowiały, wzdychając i łzy ocierając, bo chłopca kochał bardzo. Jadzia zachorowała potem i tydzień była w niebezpieczeństwie, a wstawszy z łóżka, nie mogła jeszcze przyjść do siebie. Oboje rodzice pieszczotami starali się dziecię do życia przywrócić. Uśmiechała się im smutna, nie mówiła nic, ale chodziła jak cień i zmieniła się na twarzy straszliwie.
Miecznikowa jedna wiedziała przyczynę tego smutku dziecięcia, ale nawet przed mężem nie mówiła o tem, przed córką udawała, że się niczego nie domyśla, przed sobą nie taiła, że Bóg powołując do siebie Janasza, od wielkiego ją wybawił niepokoju. Modliła się za jego duszę i uznawała w tem Opatrzność Boską. Była bowiem pewną, że Jadzia przeboleje, przetęskni i zapomni.
A gdy wśród tej troski o jedyne dziecię, nadjechał niespodzianie Kasztelanic, o którym wiele mówiła mężowi, ucieszyła się niezmiernie, będąc pewną że to córkę rozerwie.
Nie był pan Miecznik od tego, ażeby świetną koligacyą dom swój podnieść, inaczej się jednak cokolwiek na to zapatrywał.
— Moja jejmość, moja panno — mówił do żony — piękne to imie i dom wielki i majętności rozległe, ale, wolałbym dziecko dać szlachcicowi, toby to tam uszanowano, a w pańskim domu zawsze się im zdawać będzie, że mi łaskę zrobili. Tymczasem pan Miecznik Zboiński, simplex servus Dei, niczyjej łaski nie potrzebuje, a panna Miecznikówna ma taki kawałek chleba zapasem, że sobie męża może wybierać, jakiego zechce!
— Ale możeż wybrać lepiej jako jego? — mówiła Miecznikowa — chłopiec jak lalka, dworak, żołnierz, mężny, szlachetny.
— Ta, ta, ta, przerwał Zboiński, pewnie, pewnie, ale jabym takiego rubasznego szlachcica wolał, coby go choć trochę czosnkiem słychać było, bo ja w piżmo nie wierzę, a ten mi piżmem śmierdzi.
Jadzia na wiadomość o przybyciu Kasztelanica zbladła i przestraszyła się tak, że matka ją niemal trzeźwić musiała i widząc trwogę uspokoiła tem, że nigdy nikt jej w świecie zmuszać nie będzie. Ucałowała ze łzami ręce matki i dała się namówić, by wyjść do niego, ale tak wylękła, blada, chłodna, iż Kasztelanic, który był wesół bardzo, odrazu jak ścięty głowę zwiesił.
Nie takiego się powitania spodziewał. Zbliżył się zaraz pierwszego dnia kilka razy do niej, lecz ledwie słówka z ust jej doprosił. Podwajała za to uprzejmości matka i ojciec był też serdecznym wielce.
Ponieważ Kasztelanica przyjąć wypadało a właśnie były zapusty, Miecznik posłał do sąsiadów prosząc na chrust — z tem, że i skrzypki będą.
Jakkolwiek dom był zamożny jak mało i ptasiego mleka w nim chyba brakło, jednak oprócz muzyki, wiele drobnych rzeczy musiano kazać przywieźć z miasteczka. Było to w niedzielę zapustną; Nikitę posłano, aby kapelę zamówił, żydowską, bo innej nieznano, i po różne ingredyencye domowej apteczki, dlatego tylko, aby uchowaj Boże, czego nie zabrakło. Nikita, który od czasu jak o śmierci Janasza przyszła wiadomość, chodził smutny jak po bracie, ciągle mówiąc o tym paniczu drogim — pojechał, rad że przynajmniej w miejscu siedzieć nie będzie, gdzie mu wszystko Korczaka przypominało. On jeden z Jadzią najmocniej odbolał śmierć Janasza, a raz Miecznikówna mu nawet powiedziała pocichu:
— Mój dobry Nikito! my tylko pono dwoje żałujemy tego człowieka, który za nas życie dał.
Żałowali go wszyscy, nikt może więcej nad Miecznika, ale ten nie zwykł był po sobie okazywać strapienia — trzymał je zamknięte we wnętrzu.
Nikita małemi saneczkami jednokonnemi przed wieczorem dobiegał do miasteczka. Tu, jak to pospolicie bywało u nas, każdy dwór miał swą gospodę, do której ludzie jego zajeżdżali; a której właściciel był zarazem faktorem i pełnomocnikiem pana. Ledwie konia postawił i do izby wszedł, Majerek przyszedł się go rozpytywać po co, dlaczego przyjechał i czy czasem jego pośrednictwo nie będzie potrzebne. Dowiedział się naturalnie: kto był we dworze, jacy goście byli zaproszeni, i co się z tego święciło.
— E! rzekł w końcu Nikita — wszystko nadaremne, panna za niego nie pójdzie, ja wiem, że nie pójdzie!
— Nu? a dlaczego?
— Bo nie chce.
— A dlaczego niechce? — pytał Żyd.
— Dlatego że jej się nie podobał, i nie pytaj mnie więcej. Posyłaj do Kwinty po muzykę i po wszystkiem. Kwintą przezwano wirtuoza, który zarazem nogą orkiestrę prowadził, a ręką na skrzypcach wygrywał pierwszy głos. Kapela to była samorodna, coś nakształt węgierskich, z pamięci grająca wszystko, ale z niezmiernym zapałem i werwą, czasem, pod dobry humor, szaloną. Szczęściem Kwinta jeszcze zamówiony nie był. Nikita zbywszy się tej najważniejszej sprawy, siadł przy stole obu łokciami się podparłszy, gdy wśród mroku, postrzegł sanki zachodzące właśnie do gospody. Na nich siedział ktoś — rozpoznać go nie mógł — ręką wskazujący dom Majerka.
Śnieg trochę pruszył i przybyły otrząsał się z niego w sieni, a potem drzwi otworzywszy wszedł do izby. Nikita siedział wprost wnijścia i podniósłszy oczy — otworzył usta, rzucił się, wstał z siedzenia, a naostatek krzyknął:
— Wszelki duch Boga chwali!
— A! Nikita! — odparł Janasz przybywający właśnie.
— Panicz! żywy! mój pan! — począł biegnąc Nikita i rzucił mu się do kolan. — Jezu miłosierny! wy to jesteście!
To serdeczne przywitanie rozczuliło Korczaka, który uściskał chłopaka nie mogąc przemówić słowa.
W tem nadbiegł Majerek, żona jego, dzieci. Wszyscy wiedzieli o śmierci Janasza, i osłupieli widząc go żywego. Gwar, szwar, wykrzyki powstały w karczmie.
Na tysiące zapytań ledwie piąte przez dziesiąte mógł Korczak odpowiedzieć. Nikita plątał się, gadał, śmiał, podskakiwał, szalał. Janasz też choć smutnie się uśmiechał.
— Zdrowi wszyscy? co się u was dzieje? co z Miecznikiem?
Nie było końca opowiadaniom.
Konie, któremi Janasz przybył, zmęczone były bardzo, dalej już iść nie mogły, nie miał więc zamiaru na noc stanąć w Mierzejewicach. Nikita także chciał był nocować, lecz zmienił plan.
— Panicz tak chcesz spaść jak z nieba, bez oznajmienia, to nie może być — odezwał się. Lepiej będzie jak ja trochę przygotuję. Panienka chora, jegomość świeżo po chorobie, jak się pan tam pokaże, nie! to będzie źle. Ja na całą noc pojadę — a panicz dopiero jutro rano....
Nie sprzeciwiał się Janasz: — Rób jak chcesz.
W chwilę też zdawszy małe sprawunki na Majerka i poleciwszy mu, aby je do sani Janaszowi włożyć, Nikita wódki się napił i jakby inny człowiek pośpieszył napowrót do Mierzejewic. Korczakowi tymczasem izbę ogrzano i p. Majerkowa wieczerzę jakąś przygotowała.
W chwili, gdy się go jak najmniej spodziewano, Nikita już o późnej godzinie zajechał przed stajnię, konia oddał fornalowi, a sam, że się jeszcze u Miecznika świeciło, pobiegł do niego.
Miecznik swoim zwyczajem powróciwszy do sypialni, klęcząc pacierze odmawiał, odwrócił głowę, zobaczył Nikitę, trochę się zżymnął, lecz modlitwy kończył. Dworak stał u progu. Po chwili trzykroć uderzywszy się w piersi z całych sił, pochyliwszy przed obrazem, stary oparł się o łóżko, dźwignął i — wstał. Popatrzał na Nikitę.
— Czegóżeś ty waryacie, leciał tak po nocy, na skręcenie karku! wilcy stadami chodzą! Konia pewnie ochwyciłeś. Czemuś nie nocował w miasteczku? co to jest!
— Gdzie tam, proszę jasnego pana, nocować było — koni pełno, ludzi tłok, noc jasna, nie spędziłem szkapy.
— A co ci tak było pilno? — to nie darmo — zawołał Miecznik.
Nikita pomilczał.
— Kwintę zamówiłeś?
— Będzie jutro.
— Ryby dostałeś?
— A jakże.
— Gdzież u licha, po nocy?
— To Majerek.
Miecznik ramionami ruszył.
— Zobaczę jutro konia — którego ci dali?
— Żarnowskiego gniadego.
Sapnął stary.
— No — to ruszaj spać.
— Proszę jaśnie pana, choć to może nie pewne, ale w gospodzie byli ludzie jadący z Krakowa. Otóż jeden z nich bajki plótł.
— Co za bajki?
— Że tam dużo jeńców naszych król jegomość wymienić kazał teraz, i że jeden z nich do Mierzejewic o furę pytał.
Miecznik przyskoczył do niego z oczyma iskrzącemi.
— Na Boga! nie pytałeś jak wyglądał?
— Mówili, że młody, tylko zmizerowany.
Łzy stanęły w oczach Miecznikowi i ręce podniósł do góry.
— A! gdyby też Bóg cud uczynił! gdyby to był Janasz poczciwy — cobym dał! cobym dał!
— No, tak z opisu toż się zdaje — dołożył Nikita patrząc mu w oczy i uśmiechając się dziwnie.
Zboiński wpatrzył się w niego i więcej się począł domyślać niż słyszał. Przystąpił doń i uderzył go po ramieniu.
— Ty coś wiesz! gadaj! nie bierz mnie na męki.
— Proszę pana, ja myślę, że on żyje!
— Myślę! myślę! mów, wiesz i lękasz się powiedzieć. — Co to, ja dziecko? trutniu jakiś.
Nikita się w głowę poskrobał i za kolana go pochwyciwszy, wybuchnął:
— Jaśnie panie, Janasz żyje! żyje! na mojem go oczy widział.
Miecznik podskoczył, ale też do łóżka się odwrócił, do obrazu Chrystusa, padł i ręce rozłożywszy, głośno począł dziękować Bogu.
O Nikicie jakby zapomniał.
— Jejmość! Pójdź zakołacz do Tulskiej, spytaj czy pani się położyła.
Nikity już w izbie nie było, Miecznik chodził poruszony, trąc czuba.... śmiejąc się sam do siebie.
— Bóg łaskaw, Bóg dobry, z sumienia mi kamień spadł.
W tem pani Zboińska, jak stała w białym przyodziewku i czarnej katance, w czepku nocnym zjawiła się we drzwiach. Postrzegłszy męża, który chodząc po izbie nogą podrzucał do góry jak był zwykł, gdy mu się co nadzwyczaj szczęśliwego trafiło — osłupiała.
— A tobie co przyszło do głowy?
Zboiński zbliżył się, objął za szyję i całować począł.
— Otóż ci się na czułość zebrało!
— Kochanie, panno moja, na czułość, na radość, na niewypowiedzianą rozkosz, za którą Bogu dziękuję. Zgadnij co ci powiem.
Miecznikowa stanęła zdumiona.
— Cóż ty ze mną w zagadki grasz? Mieczniku, co ci jest?
Zboiński do góry rękę podniósł.
— Chwała panu na wysokościach.... Janasz żyje!
Pani Zboińska krzyknęła, ale zamiast radości, której się Miecznik spodziewał — stanęła niema, zamyślona dziwnie, a po chwilce uchwyciwszy blizko stojące krzesło, siadła na niem i w milczeniu na ręku się podparła, patrząc w ogień palący się na kominie.
Zboiński nie mógł tego jej usposobienia zrozumieć: zmięszał się.
— Moja dobrodziejko — jakoś dziwnie tę wiadomość przyjmujesz — rzekł zcicha. Bóg widzi, pojąć nie mogę. Żeby nieprzyjaciel z grobu zmartwychwstał, byłoby się czemu radować, a cóż dopiero to dziecko wychowane w domu naszym, które za ciebie piersi swe zastawiało, a za mnie życie dało też, tylko go Bóg miłosierny nie wziął.
Zboińska ciągle siedziała zamyślona, spojrzała na męża, jakby badając go i namyśliwszy się poczęła:
— Bogu niech będą dzięki, tak — cieszę się i ja, dla was, dla nas, dla niego, cieszę się, ale mój drogi Krysiu, radość to z piołunem zmięszana.
— Nierozumiem — słowo ci daję.
— Kiedy już Bóg tak zdarzył, to może lepiej, abyśmy się rozmówili bez ogródki.
— Ale na rany Chrystusowe! moja panno, mów — a prędko. W istocie do mojego szczęścia naleliście piołunu, nic nie rozumiem, trwożę się w końcu. Co tam chowasz takiego?
Stanął przed nią Miecznik, ta się wahać zdawała jeszcze — powstała z krzesła.
— Wola Boża — ja matka nie podołam temu, dla ojca tajemnic być nie powinno.
Wszyscyśmy Janasza kochali jak dziecko, ale pono nasza Jadzia pokochała go zanadto. Rozumiesz mnie. On temu nic nie winien. Uciekał prawie od niej. Dziewczę niewinne nie widziało w tem nic złego. Już w Gródku to postrzegłszy, starałam się ich rozdzielić; Janasz chciał tam zostać z dobrej woli, potem wyjechał do jegomości z listami i obłożnie zachorzał w Konstantynowie. Przybyłyśmy tam, gdy go już na śmierć dysponowano, leżał jak trup. Jadzia przypadła doń i głosem swoim do życia go w moich oczach przywołała. Chłopiec temu nic nie winien, ale ich trzeba rozdzielić. Widziałeś co się z nią stało, gdy przyszła wiadomość o jego śmierci?
— O małośmy dziecka nie stracili!
Westchęła Miecznikowa.
— Teraz, gdy się już z tą myślą oswajać zaczęła, ten powraca.
Załamała ręce. Miecznik stał jak wkuty do ziemi, pobladł, zmienił się, usta wydął.
— Chciałoby się nie wierzyć tej biedzie, rzekł zmienionym głosem, — ale ty, moja droga, masz oczy kobiety i matki, musi to prawdą być.
— Głowę tracę.
Oboje zaniemieli na chwilę, Miecznik się przechadzać zaczął sumując.
— Co tu począć?
— Ja ci się z radą nie śmiem wyrywać — rzekła powoli Miecznikowa. Nikita może się jeszcze nie wygadał, zawołaćby go, zakazać mu, żeby nikomu ani pisnął, a posłać do Janasza, niech do Krakowa do króla jedzie. Dziewczę zapomni, Kasztelanic się znią ożeni, i....
Miecznik głową trząsł:
— Komplikacya — zawołał — a w dodatku kłamstwo, a nuż się wygadają! I znowu chłopca mi żal, ja mu życie winien, a odpędzę go od progu jakby on tu co zgrzeszył. Przecież jejmość mówisz sama, że on tego na sumieniu niema. Jakże z nim tak postąpić?
— Wszystko to prawda, łagodnie zaczęła Miecznikowa, ale tu o dziecka jedynego szczęście i spokój chodzi.
Ona go już pogrzebła i opłakała. Przyjedzie, uraduje się, serce wróci do dawnego przywiązania, a potem my je znowu rozdzierać będziemy musieli.
Słuchał pan Miecznik smutny i wzdychał, łzy ocierał.
— Jak mi Bóg miły, pierwszy raz w życiu tracę głowę, nie wiem co począć.
— Przecież mu jej dać nie możemy? — zawołała matka.
— Ani śnić o tem! — wybuchnął Miecznik — chłopak mi drogi — ale ani on może tak wysoko sięgnąć, ani ja tak się poniżyć! Gdzie? co za podobieństwo.
Chmurny przeszedł się parę razy, otworzył drzwi i krzyknął w sień:
— Nikita!
Chłopak pobiegł wołać przybyłego. Stanął we drzwiach z twarzą rozjaśnioną.
— Czyś ty się już przed kim z tą nowiną nie wypaplał? — zapytał Miecznik.
— Ja? żywej duszy nie widziałem. Chodziłem do kredensu, czy co zjeść nie znajdę.
— Jak ty mi piśniesz — rzekł pocichu przystępując do niego stary i palcem grożąc mu na nosie — to mi się nie pokazuj na oczy.
Nikita ramionami ruszył, nie mógł nic zrozumieć.
— Idź zaraz do stajni, każ sobie dać do sanek srokacza, weź chłopca dla bezpieczeństwa. Wracaj natychmiast do miasteczka do Janasza, dam ci list.
— Ale — milczeć — bo....
Ani słowa też nie odpowiedział pomięszany Nikita. Wszystko to mu się zdawało tak dziwnem, że niemal na pana i panią się gniewał, ale do stajni po srokacza poszedł.
Miecznik siadł zaraz pisać; Zboińska nie wychodziła.
— Niewdzięcznie się znajdujemy względem niego — odezwał się stary głosem, w którym łzy czuć było. Serce mi się kraje, brzydzę się sobą — ale dziecko! jedyne dziecko! Bóg przebaczy.
Moja jejmość, krew się pieniędzmi nie płaci, to prawda, miłość się nie nagradza posagiem — ale niechże biedak choć głodu nie cierpi. Trzeba go wyposażyć.
— Daj co chcesz! — zawołała Zboińska.
— Tysiąc dukatów mu poślę, niech ma się czem z pocztem postawić.
Ale — żebym też, choć pokryjomu widzieć go nie mógł!
— Gościa masz w domu — odezwała się Zboińska, na jutro zaproszonych osób tyle.
Nagle w głowę się uderzył Zboiński.
— Aleć w miasteczku go żydzi poznali i widzieli, to się nie utai — zawołał.
— Zakażemy mówić! Któżby śmiał! Mejer swoim zapowie, żeby milczeli.
Widocznem było, że środek ten nie po myśli był Miecznikowi, że użyłby innego, gdyby mógł, ale jejmość stała przy swojem. — Westchnął i siadł pisać. Ręka mu się trzęsła, oczy ocierał; wreszcie pióro rzuciwszy wstał:
— Dopisz kilka słów — rzekł do żony — tyleśmy mu choć winni.
Miecznikowa, która widziała wzruszenie męża, przybiegła do stołu, pogładziła go po twarzy.
— Serce moje, pamiętaj, że to dla Jadzi czynimy. W sumieniu nie mamy nic. Chcesz mu ją dać?
Miecznik za głowę się pochwycił.
— Ale dajże mi pokój, wiesz, że umarłbym, gdyby tak za mąż wyjść miała! Ignominia! chłopak u nas wychowany w domu! Do czegoby to było podobne. Nie mów mi tego, proszę.
— Mówiłeś o tysiącu — dodała Zboińska — daj mu dwa!
— Niech mu wiezie trzy — rzekł spokojnie Miecznik, ale ja ci się klnę, że on i jednego nie weźmie. To wszystko jedno.
Siadła pisać pośpiesznie Zboińska, a że w spokojny czas nieosobliwie wcale z piórem się obchodziła, teraz trudno było wyczytać co nakreśliła. Miecznik chodził jak oszalały, za głowę się rwąc.
— Tego mi jeszcze było potrzeba! — mruczał — po niewoli, po tych wszystkich plagach.
I ręce załamywał i wzdychał. Nierychło go żona nieco ukołysała. Dobyto dwa spore worki zielone z kuferka, dla bezpieczeństwa jejmość kazała przynieść kobierczyk i zawinęła je, związała krajką po wierzchu. Posłano po Nikitę. Hołobę trzeba było zbudzić, aby zawiniątko do sanek nieść mu pomógł. Drzwi się zamknęły, posłaniec milczący od stajni ruszył.
Szczęściem, że mu chłopca dano, który srokacza prowadził, bo Nikita sam nie byłby pewnie trafił do miasteczka, tak przybity jechał i zrozpaczony prawie.
Ust nie otworzył przez całą drogę.
Zabierało się na dzień, gdy czarne dachy miasteczka, których śnieg od dymu okopciał, pokazały się na polu okrytem biało.... W karczmie zamkniętej spało wszystko, trzeba było bić do drzwi długo, nim zaspany belfer przyszedł otworzyć. Nikita wydobył swój ciężar z sanek i poszedł do izdebki w której spał Janasz. Zrazu nie bardzo go chciał budzić, lecz słysząc hałas, Korczak sam się zerwał pytając czy dnieje. — Pilno mu było do Mierzejewic.
W tem na progu ze świeczką pokazał się Nikita.
Przetarł oczy Janasz, popatrzał nań.
— Co się z tobą stało? zabłądziłeś? nie dojechałeś do Mierzejewic?
Nikita rzucił zawiniątko, siadł na ławie i list dobył. Twarz jego mówiła wiele, domyślił się Janasz czegoś złego i rękę drżącą po list wyciągnął. Serce mu biło — odgadł niemal co go czekało. Przy ogarku począł czytać list Miecznika — krótki, serdeczny ale okrutny zarazem. Czytał raz, błądził po nim oczyma, czytał — drżał mu papier w rękach — potrzebował długiej chwili czasu, nim przyszedł do siebie. Zabrakło mu głosu, Nikita patrzał nań z politowaniem, z bólem, z gniewem przeciw Miecznikowi — ale nie mówił też nic.
Przemógłszy ból wreszcie, Janasz list położył, głowę podparł, dumał.
— Mój Nikito — rzekł — kiedy taka wola państwa Miecznikowstwa, ażebym ja pozostał umarłym, proszę cię zakaż Mejerkowi, ażeby nie gadał o mnie, ja zaraz ztąd ruszać muszę, tubym długo nie mógł zostać.
Pieniądze — dodał — odwieziesz napowrót, ja ich nie potrzebuję, ja ich przyjąć nie mogę. Król mi dał na drogę, to starczy napowrót, lub..... nie wiem. Trzeba sobie szukać kąta.
W tem Nikita wybuchnął.
— Ani po panu ani po panim się tego nie spodziewał.
— Na miłość Boga — cicho — przerwał Janasz — oni wiedzą co czynią. Ja im tego za złe nie mam, tak musiało być. Zawiniłem, żem się z Krakowa nie zgłosił.
Rozpłakał się Nikita. Janasz wstał co żywiej, aby tęż samą furę napowrót do Krakowa zamówić. Niechciał bawić do dnia, aby go więcej osób nie widziało i wymknął się niepostrzeżony. Nikita kilka razy narzekania poczynał, ale mówić mu nie dał. — Za karczmą ścisnęli się w milczeniu, a dworak widząc oddalające się sanki, stał długo jak wryty.
Poczciwe jego serce pojąć nie mogło tego postępowania Miecznikowstwa. Nie czekając na Kwintę i muzykę, natychmiast gdy srokacza popasł, kazał chłopcu zaprządz, zawiniątko wrzucił w nogi i do Mierzejewic powrócił.
Mejerowi tylko zapowiedział, że gdyby o Janaszu mówił, na wieki u Miecznika łaskę straci.
— Coś chłopiec przeskrobał! — rzekł żyd w duchu, ale co mnie do tego! co mnie do tego! Chcą, żeby jego nie było — niech go nie będzie.
Ruszył ramionami i swoim też milczeć kazał.
Następny dzień w Mierzejewicach, który usiłowano uczynić wesołym, nie był nim wcale. Coś ciężyło na wszystkich sercach, jakiś niepokój widać było po twarzach. We dworze, chociaż nie wiedziano nic, nocna wyprawa Nikity do miasteczka, narady długie w pokoju państwa dawały do myślenia. Tłumaczono to sobie przygotowaniami na przyjęcie gości, ale Nikita, zapytywany, milczeniem swem upartem budził podejrzenia. Z obojga państwa niespokojnych i zadumanych także się domyślano, iż coś zaszło niedobrego, co ukryć się starano.
Przed południem nadjeżdżający goście szczęściem przynieśli z sobą roztargnienie. Wesoły humor Miecznika chwilami brał górę. Pani Zboińska krzątała się podwajając starań i gościnności.
Jadzia wyszła też ubrana wedle rozkazu matki, ale z twarzą, której żaden nakaz nie mógł odmienić. Uśmiechała się łagodnie, smutnie, roztargniona i jakby na wszystko obojętna. Rówieśnice napróżno się ją rozbawić starały i przyjaciółki wypytać.
Odpowiadała im, że od chwili tej, gdy ją z matką Tatarowie napadli i śmierć lub niewolę widziała już przed sobą — do dawnej wesołości powrócić nie może.
Kasztelanic jawnie już występował jako starający się o serce panny i nie opuszczał jej na chwilę, lecz rozbawić nie mógł.
Inne za to dziewczęta unosiły się nad nim, a to go pocieszać nieco musiało, bo się nie kryły z tem, iż się im dworak zręczny, dowcipny, młody i ładny wielce podobał.
Gdy wieczorem skrzypki się odezwały, Jadzia przybiegła do matki, głowę na jej piersiach położyła, uścisnęła ją i szepnęła: — noga mnie boli — tańcować nie mogę, matuniu, nie będę — proszę was, nie przymuszajcie mnie, proszę.
Spojrzała na nią łzawemi oczyma; matce też zakręciła się łza w oku — pocałowała ją w czoło i nie odpowiedziała nic. Nie poszła więc Jadzia w taniec, chociaż ojciec, który sobie w końcu trochę podchmielił, sam się jej za tancerza ofiarował, aby upór zwyciężyć. Pocałowała go w rękę, popatrzała w oczy, Miecznik, wyrazem jej twarzy przestraszony niemal, odstąpił.
Skoki więc i muzyka były dla drugich, a Kasztelanic w końcu trochę dotknięty, wybrał sobie pannę Starościankę Bielską i uwijał się z nią, dokazując niezmiernie. A trzeba było wyznać, że tańcował cudownie, bo się w stolicy tańca, w Paryżu, u najpierwszego ćwiczył mistrza. Podziw obudzała piękna jego prezencya i niezrównana gibkość ruchów. Starzy i młodzi stawali kołem, gdy Starościankę wziąwszy wywijał z nią pośród sali.
Jadzia z założonemi rękami patrzała obojętnemi oczyma.
Wśród wiwatów, wystrzałów i dobrej myśli, dociągnięto tak do dnia. Jabłonowski miał pono zostać przez ostatni wtorek, ale zrana pożegnał oboje gospodarstwo i niespodziewanie wyjechał.
Matka, która pilne miała na córkę oko, dostrzegła że posępna twarzyczka jej, po odjeździe Kasztelanica wyjaśniła się i wypogodziła. Trwały zabawy umyślnie następnego dnia, aby się ludziom nie zdawało, że je tylko dla Jabłonowskiego wyprawiano. Jadzia i tego dnia nie ruszyła się, ale rówieśnice zachęcała i krzątała się zastępując matkę, chociaż na jedną nóżkę kulejąc.
Odetchnęła dopiero swobodniej, na mszy popielcowej.
— A! przecież się to skończyło.... szepnęła pocichu.
Macienczyn, dwór pana Korczaka, o parę mil od Sandomierza, znany był w koło na mil wiele, jako miejsce, które ludzie w największej nawet potrzebie schronienia omijać musieli. Nigdy tam nikt znaglony przypadkiem w podróży do wrót nie zapukał. Wpośród starych drzew, których gałęzie z kory były poodzierane, opasana płotami połamanemi, stała przy kupie gruzów, na starem pogorzelisku, porosłem chwastami, murowanka, która znać z niedogorzałego dworu dawnego pozostała. Dziwnie to wyglądało okopciałe, brudne, słomą pokryte, bokiem do dziedzińca, z oknami na pół w błonach, pół z drzewa. Przez zarosły dziedzińczyk wiła się ścieżynka kręta, wiodąca do drzwi zamczystych. Obok stała prosta chałupa zastępująca folwark, szopka, która musiała być stajnią i kilka klatek, a w tych domyślać się godziło chlewów i obór.
Wieś nie opodal rozłożona nad rzeczułką, daleko zamożniej wyglądała od dworu. Położenie było wesołe i piękne. Na wzgórzu murowany kościołek i plebania panowały okolicy.
W dzień zimowy, furka dosyć nędzna stanęła u wrót dworu, których otworzyć nie było komu. — Dwa brzydkie psy, z sierścią najeżoną, wyskoczyły ujadając ku bramie; postać jakaś w kożuszku brudnym ukazała się na progu murowanki i znikła. Mężczyzna młody wysiadł z sanek i począł furtki szukać dla wnijścia, ale tej nie było i wrota trzeba było zasypane śniegiem odsunąć nieco, aby się dostać w podwórze.
Widząc, że przybyły tak stanowczo się dobija, wyszedł chłopak odarty z chałupy.
— Jest pan Korczak w domu? — zapytał gość.
Chłopak patrzał i milczał, nie śmiał odpowiadać. Po chwili zapytał sam:
— A wasza miłość kto?
— Pytam cię o pana?
— Albo ja wiem.
Postać w kożuszku pokazała się w progu, chłopiec na nią rękę zwrócił.
Przybyły broniąc się jak mógł psom, zbliżył się do murowanki. Po kilkakroć stojący tam w kożuszynie, to chował się, to pokazywał....
— Pana niema w domu! niema w domu! — rzekł wkońcu zdala.
Przybyły rozśmiał się smutnie:
— Ale panie Korczak, sam-że nim jesteś.
Kożuszek się schował i znowu wyszedł. Rękę do oczów przyłożył.
— Nie mam honoru znać?
— Jakto! w Krakowieśmy się spotkali! Przypomnij pan sobie! Korczak Janasz.
— E? nie przypominam.
— U Zbylutowskich w gospodzie. Korczak stary począł głową kiwać.
— Gdzie? kiedy to było? W Krakowie?
— Ale — niedawno.... Kazałeś mi pan pisać do Macienczyna, wolałem przybyć sam.
— Kto taki? kto?
— Korczak.
— Jaki Korczak! Korczaków teraz jak grzybów narosło! Hę? gdzie stąpisz, Korczak — a mnie co do tego! mnie co do tego!
— Aleś mi pan kazał przybyć?
— Ja? śniło się? hm! ja?
— Przypomnij pan sobie.
Zamyślił się stary i ustami zaczął robić jakby co przeżuwał:
— A no? a no? Nie chciałeś waszmość mnie, kiedym ja go prosił. Przyszła koza do woza: ja waszmości teraz nie potrzebuję. Widzisz sam jaka tu nędza — hę? co?
Janasz popatrzał nań, skłonił się i już chciał odchodzić.
Stary za nim oczyma powlókł i zawołał:
— Stój waszmość — czekaj. U mnie w izbie nie palono, ale na kominek trzasek przyniosą, chodź się ogrzej — z drogi, chodź.
Janasz się zawrócił. Przez bardzo brudną sionkę weszli do izby, której okna były tak pozamarzane i brudne, że w niej o białym dniu mrok panował. Tu stał stół prosty, nakryty wyszarzanym kilimkiem w pasy, poodzieranym po końcach, kilka stołków i szafa pomalowane niegdyś niebiesko. Komin wystygły pełen był popiołu i śmiecia, w rogu izby leżała kupa rzepy, pokrytej słomą, a woń od niej rozchodziła się szeroko.
— Siadaj, gołąbku, siadaj — rzekł Korczak — zawsze tu zaciszniej niż na podwórzu. Ja ciepła nie mogę znieść, odwykłem, choruję od niego, a zdaleka, kochanie?
— Z Podlasia.
— Kawał drogi — a dokąd?
— Sądziłem, że do Macienczyna.
Westchnął stary.
— A coby ty tu robił? — kochanie! ty widzę słabowity, delikatny, do ciepła przywykły, do gorącej strawy, do przysmaków, do mięsa, a u mnie tu bieda. Ja żyję chlebem i wodą, szczególniej teraz w post.
Nie było co mówić ze starym, który oczyma świdrował przybyłego.
— O no to prawda, że mnieby się do papierów pomoc zdała — ale u mnie praca i życie ciężkie.... Inaczej zbawionym być trudno, gołąbeczku mój, człowiek się psuje, mięknie.
Janasz nie mówił nic.
Stróżka, istny obraz nędzy i brudu, niosąc w fartuchu trzaski, weszła hałaśliwie i spytała: gdzie zapalić?
Stary się zawahał nieco.
— A no tu! tu!
Przysiadła więc przy kominie usiłując ognia naniecić. Był to znać zwyczaj przy gościach. Trzaski dużo dymu wydały, dym z zimnego komina rzucił się na izbę i wkrótce ciemniej w niej było jeszcze niż wprzódy, a dotego i duszno.
— To nic, kochanie, to przejdzie — zdrowo. Chłopi zawsze w dymie się wędzą, dlatego tacy krzepcy. Rozmowa w czasie pobytu stróżki zupełnie się przerwała. Dopiero, gdy ogień błysnął i kobieta trzaskając drzwiami wyszła, Korczak westchnąwszy począł znowu:
— Cóż ty, kochaneczku, myślisz teraz z sobą?
— Nie wiem — rzekł Janasz — dostanę się do Krakowa, do króla, a tam co.... Bóg da.
— E! do króla! do króla! zapewne! mówił stary, juści mu żołnierzy potrzeba, ale to tam głową nałożyć można jak nic, a szkodaby twej młodości, kochanie. Już to ja, prawdę powiedziawszy, gdym się wypaplał w Krakowie przed waszmością, że radbym mieć kogo do pomocy, głowę trochę straciłem. Gdzie mnie o tem myśleć! Z czego tu wziąć? pieniacze, pieniacze mnie jak kość do żywego ogryźli. — Golizna!
Milczeli — Janasz patrzał w komin, okrył się opończą, bo w izbie było zimno, w rodzaju obojętnego osłupienia siedział, a stary mu się przypatrywał.
— Jegomość piszesz? kochanie moje?
Janasz się uśmiechnął.
— I po łacinie nawet, expedite — byłem ci u ks. jezuitów w Lublinie.
— A prawa cokolwiek znasz?
— Tyle tylko, co się gdzieś posłuchało o niem z przypadku.
— Ale nie święci garnki lepią — rzekł stary — ja nie umiałem nic a nic, a no, teraz konstytucyę na pamięć, statut i korrekturę pruską. Byle ochota, kochanie.
— Nie mam jej — rzekł przybyły krótko.
Korczak ustami począł coś żuć znowu długo.
— Wiesz co, ja waszmości powiem, mój gołąbku, bo mi ciebie żal, żeby cię Turcy gdzie zabić mieli, bo ty taki prawdziwy jesteś Korczak. Posiedź tu u mnie sobie, tak dla wypoczynku, czasem dla zabawy co przepiszesz, czasem się przejedziesz. Jeść, no jeść, krupnik się znajdzie, jeśli już koniecznie trzeba; chleb razowy, bo to najzdrowszy, a wodę mam w stadni, jakiej nigdzie na świecie niema. Odpić się nie można. Zobaczysz, ona cię odżywi. Trunki wszystkie dyabła warte.... to boży trunek.
Janasz zamyślony nie odpowiadał nic.
— Izba jedna stoi próżna, ja ci ją pokażę, chodź, to tu przezedrzwi! Ruszył się starowina opasując kożuszkiem.
Weszli do ciemnej sionki: z niej drzwi nie zamknięte prowadziły do izdebki tak brudnej jak pierwsza o jednem oknie. Tarczan w niej stał nagi, stołek jeden i skorupa pusta; zamiast podłogi cegły leżały potłuczone na ziemi. W kącie piec bez drzwiczek, lepiony, wiał chłodem.
Straszne to było i przypomniało mimowolnie Janaszowi tureckie jego więzienie. W niem on nawykł do wszystkich niewygód. Teraz było mu obojętnem, gdzie się podzieje, byle znaleźć przytułek. Króla prosić nie bardzo sobie życzył, odpadła ochota i od rycerki — cały świat stał się obojętnym; pragnął spokoju, ciszy, choćby klasztoru. Żyć, aby żyć, mógł tak dobrze tu jak gdzieindziej.
Cicho więc odpowiedział Korczakowi, że się zgadza pozostać. Staremu oczy zabłysły:
— Ja ci, kochaneczku, nie obiecuję nic, pamiętaj to sobie dobrze, no — dach nad głową, dobre serce; nędzą się dzielę, ja sam biedny — widzisz.
Janasz mu odpowiedział, że nic nie żąda.
Tak tedy stanęła jakaś umowa i swój tłumoczek kazał Janasz przenieść do izby, postanowiwszy sam już ją sobie wyporządzić. Co dalej miał począć, dobrze nie wiedział.
Rozglądał się właśnie po tem nowem schronieniu, gdy Kożuszek powrócił.
— Ale oto, gołąbeczku — odezwał się, o jednej bardzo ważnej rzeczy zapomniałem. Pobożny jestem i Pana Boga chwalę, i ty kochanie do kościoła, żebyś sobie poszedł się pomodlić, a! i owszem, ale — na plebanię, to wara! Kto u mnie mieszka, ten do proboszcza nie gada! To mój wróg, klecha obrzydły! U ołtarza szanuję, ale więcej z nim stosunku żadnego. To sobie waruję: na plebanię żebyś nie chodził.
Janasz zdziwił się niezmiernie.
— Czyżbyś mi pan miał bronić znajomości zrobić? zapytał Janasz — a toćby była niewola gorzej tatarskiej.
Skwarka złożył ręce.
— Kochanie! gołąbku! nie bronię, tylko przestrzegam — klecha, obrzydły jest, powiadam ci, klecha, sknera, skąpiec, dusigrosz. Ja się go boję, ja cię przestrzegam. Chytry, niebezpieczny.
Nie śmiejąc znać puszczać się w dalsze wywody, Korczak natychmiast się wysunął. Objęcie nowego mieszkania wiele pracy kosztowało Janasza, lecz było to razem zajęcie i rozrywka, której potrzebował.
Stary zdaleka przyglądał się z pewną nietajoną radością, jak sobie sam nosił wszystko, uprzątał gość miły. Z pozostałego grosza dokupił nawet, co było potrzeba, ażeby tę pustkę uczynić mieszkalną. Korczak udawał, że tego nie rozumie. W miarę jak izba stawała się schludniejszą, przychodził ją oglądać i cieszyć się tem. Piec stanął nareszcie, a trzasek do niego i suszy Janasz sobie przysposobił sam, z pomocą najętego ze wsi parobka.
Korzystał z tego Korczak: pocichu i wieczorem, temi drewkami sam potajemnie u siebie palił.
Trzeciego dnia wszedł zrana, uprzejmy jak zawsze, utyskując nad tem, że teraz, gdy już do roboty nic nie ma, Janasz się nudzić może.
— Ja mam tu papierek, możebyś sobie dla zabawki przepisał — rzekł — dokumencik wielce zajmujący w sprawie granicznej.
Janasz wziął się do przepisywania. Charakter podobał się staremu.
— O! o! jak to to pisze! — zawołał — palestrancka ręka, wyraźnie, czysto i ślicznie.
Znalazły się zaraz i inne dokumenciki nader interesujące do kopiowania. Jeść nie było wiele, ale Korczak sobie pomagał tem, że przechadzając się, do karczmy wstępował, gdzie parę jaj a czasem ryby gotowanej mógł dostać. Na utrzymanie życia to starczyło.
W jednej z tych popołudniowych przechadzek, przez wieś idąc, Janasz spotkał duchownego — mężczyznę słusznego wzrostu z laską w ręku, który mu się pilnie przypatrywać zaczął. Szlachetne rysy twarzy, energii pełne, oczy bystre, ruchy żołnierskie prawie, zastanawiały w przechodzącym. Łatwo się w nim było domyśleć owego osławionego klechy, przeciw któremu ostrzegał Skwarka gościa swego. Obudzało to ciekawość raczej niż odstręczało. Janasz ukłonił się zdala, ksiądz mu ukłon oddał i zbliżył się uśmiechając:
— Ze dworu waszmość? prawda? zapytał, nowa ofiara tego pająka.... Już tedy ma znowu kogoś w świecie? A pewnie cię ostrzegał, żebyś od klechy był zdaleka?
Obcesowe to nieco powitanie, trochę zdziwiło z początku Janasza, ale wprędce przyszedł do siebie.
— A wiesz dlaczego ci kazał od klechy trzymać się zdala? ciągnął dalej proboszcz wywijając laską. Dlatego że ja wszystkie jego sprawki znam! że go nawylot nauczyłem się i że radbym z jego szpon wydrzeć każdego, co w nie wpadnie.
Janasz milczał z początku.
— Przebaczysz mi, mój ojcze — odpowiedział — wszyscyśmy nie święci i potrzebujemy miłosierdzia dla wad naszych.
Rozśmiał się proboszcz.
— To coś szczególnego, waszmość czujesz się w obowiązku starego bronić.
— Bo ja nie potępiam nikogo.
Popatrzał nań ksiądz długo.
— Słyszałem, że się waszmość też Korczak zowiesz? — czy krewny?
— Bardzo daleki.
— Cóż cię tu przypędziło?
— Łatwo się domyśleć, mój ojcze — bieda.
Proboszcz zdawał się być ciekawym, Janasz nie miał powodu taić, ale nie chciał też spowiadać się kładnąc winę na Miecznika, część więc życia pokrył zupełnie, mówił tylko o niewoli, o spotkaniu z Korczakiem i o schronieniu, którego potrzebując, znalazł tutaj.
— A wytrzymaszże waszmość z tym kutwą, na skwarkach i oleju? — spytał ksiądz.
— Niewola turecka wiele uczy.
Pomimo, że nie potakiwał wcale proboszczowi, podobał mu się widać Janasz, bo po chwili ksiądz rzekł:
— Dałci mi naukę, za którą, choć duchowny, wdzięcznym być muszę. Jestem do zbytku gorączka i oburza mnie ludzka złość niepomiernie. Jako ksiądz pobłażliwszymbym być powinien, ale natury nie zwyciężyć, choć człowiek nad tem pracuje! Bardzo mi waćpana żal, że cię losy do tego sknery zagnały — ale to wasza rzecz. Kiedy ci z tem dobrze, co mnie do tego. Ino słuchaj — jakbyś z głodu marł, przyjdź do mnie na barszcz, in extremis. To mówiąc poszedł żwawo wywijając laską.
Zaledwie Janasz do murowanki powrócił, gdy się drzwi otworzyły i Kożuszek, straszliwie przeżuwając i gębę krzywiąc, co było u niego znakiem zakłopotania i złego humoru, wsunął się.
— A co? już z klechąścię się zetknęli? — wybuchnął — cóż ci mówił, gołąbku? Prawda? wieszał psy na mnie?
— Nie — bo jabym tego nie zniósł — odparł Janasz. Mieszkamy razem, jestem u waszmości w domu, więcbym pokrzywdzić nie dał.
Korczak spojrzał zdumiony, prawie uszom niedowierzając.
— Aniołku, serce — chyba kłamiesz? odparł po chwili — ja mam takie szczęście psie do ludzi, że mnie nigdy nikt poczciwego nie dał słowa.
— Ja nigdy nie kłamię — rzekł Janasz krótko.
— A to z ciebie, gołąbku — bardzo porządny człowiek! odezwał się stary. Są tacy ludzie, co wszystko miodem smarują w oczy, znałem takich, ale za oczyma dziegciem — może ty do nich należysz?
— Przekonasz się pan — rzekł Janasz krótko, chcąc przerwać rozmowę.
Milcząc dobył Korczak plik papierów z za kożuszka i położył go przed Janaszem.
— Żebyś się nie nudził u mnie — szepnął. Poszedł ku drzwiom i wrócił.
— Miałem jeszcze jedną propozycyjkę do zrobienia. Młodemu ruch potrzebny, to ja wiem. Jabym ci furkę dał do Lublina, mam sprawkę w trybunale. Jest tam łotr, pijanica, zbój patron co jej pilnuje, ale jego trzeba pilnować. Ze mną się obył tak, że mnie już nie ma za Boże stworzenie. Możebyś ty się przewietrzył?
— Dlaczego nie? — rzekł Janasz — pojadę.
— Na drogę coś nie coś dam, z domu się weźmie chleb, obrok, sianko, bo takiego sianka jak nasze nigdzie nie dostać. Sera może też kawałek zawiędłego znajdzie gospodyni. Młodemu nie wiele potrzeba. I zdrowiej — słowo daję.
Janasz się uśmiechnął, a stary zaczął także śmiać się, jakby z samego siebie.
— Bez pieniędzy, ściśle biorąc, możnaby się całkowicie obejść, gdyby nie ci rozbójnicy karczmarze, którzy postójnego wymagają, chociaż naprawdę winniby zapłacić, gdy koń postoi. A nawóz? To też na ogrodach u nich dynie jak beczki! zkądże to? z naszych koni. Fortuny robią karczmarze, taki świat! To darmo. Więc na postojne i na bułeczkę dla odmiany kilka groszyków dałbym, ale proszę z nich o rachunek ścisły. U mnie zwyczaj taki.
Janasz się uśmiechnął znowu i Kożuszek śmiał się także.
Usiadł na próżnej skrzyni i począł cicho:
— Ludzie po większej części, gołąbku mój, expensują dla oka. Nie tyle dla żołądka, co dla próżności. Patrzno na futra: kołnierz ogromny, świat chyba grzeje, bo nie tego, co go nosi; półmisek srebrny, by się ludzie dziwowali i zazdrościli. Drugi z niestrawności umiera, ale specyały je, które mu nie smakują — aby pana znali. Ja tej próżności nienawidzę. Niech mnie ludzie za nędzarza mają, tom spokojny. Oni się ze mnie śmieją, a ja z nich.
Począł się śmiać — Janasz pióro temperował.
— Zatem jutro do Lublina. Sprawę znasz, boś dokumenta spisywał. Sprawa złota, czysta, jasna, ale ją te jury-chwosty zagmatwali. Mecenas nasz zowie się Pampowski; brzydko się nazywa, ale familia stara. W herbarzu jej może niema, a no w Knapiusza przysłowiach stoi. Człowiek byłby głową swą królem jurów na całą Rzeczpospolitą, ale pijak. Sprawę zapije często lub prześpi i kondemnaty dopuści.
Począł tedy długie opowiadanie o sprawie Skwarka i godzinę o niej prawił. Janasz, któremu trochę się przejechać milej było niż siedzieć w ciemnej izbie u swego kuzyna, przyrzekł zrobić cokolwiek się da z Pampowskim i sprawą.
Przyszło do wyboru; dosyć wspaniałe obietnice gospodarza znacznie się w rzeczywistości zredukowały. Wreszcie gdy przyszło do pieniędzy, zmuszony je wyciągnąć z kieszeni, Skwarka dał starte, najgorsze, jakie miał i to z bolesnem westchnieniem. — Kiedy się to powróci! — rzekł cicho. Fura pełna była siana, obroku i chleba, obrachowanych na podróż z powrotem. Koń wyglądał jakby długie odbywał posty, chłopak miał siermiężkę łataną, ale Janaszowi wszystko to było obojętnem. Pożegnał starego — powlekli się.
Tegoż samego dnia, ponieważ izba zajmowana przez Janasza i przez niego wyporządzona, była daleko wygodniejszą niż jego własna, Skwarka się wniósł do niej ze wszystkiem mieniem swojem.
— Młodemu to wszystko jedno! — mruknął dla uspokojenia sumienia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.