Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po jaskrawej łunie pożaru, nastąpił mrok znowu. Niebo okrywały gęste chmury, czas był jesienny, przykry i smutny.
Jabłonowski okrywszy się płaszczem, obchodził ziewając mury i straże. Jemu i wszystkim zdawało się, że do rana przynajmniej wytchnąć będą mogli.... Nie zaniedbano jednak ostrożności i ludzi część czuwała. Nikita nie znużony, choć z ranami, opalony i zmęczony, krzątał się ciągle. Od krzyku zachrypł był i czuł w sobie gorączkę, ale na nią leczył się jak był zwykł, pijąc wodę wiadrami i wódkę po kieliszku, a nie dopuszczając choroby. Strząsnął się czasem, gdy po nim dreszcze przebiegnęły i szedł do nowej roboty.
Zdało mu się teraz rozejrzeć do koła. Choć od stawu nic nie groziło, wszedł powoli na basztę z tamtej strony i nie dochodząc do wierzchołka, przez jedną ze starych strzelnic spojrzał na staw. Wiatru szum głuszył słabsze głosy i wrzawę, zdało mu się jednak, iż plusk niezwykły dochodzi od wody. Staw nie był tu bardzo głęboki. Wlepiwszy weń oczy, dostrzegł Nikita na nim poruszające się postacie jakieś, których zrazu zrozumieć nie mógł; wdrapał się więc wyżej na mur i z wierzchołka zaczął się przyglądać wodzie. Jakkolwiek ciemno było, rozeznał na niej płynących z końmi w znacznej liczbie Tatarów. Dorszak zapewne musiał kierować nimi, wiedząc, iż ta cześć zamku, którą staw otaczał najsłabszą była i najmniej obronną, i że się ztąd wcale nieprzyjaciela nie spodziewano. Odkrycie to raziło go jak piorunem, zbiegł co najrychlej po Kasztelanica, gdyż chwili nie było do stracenia i należało się ze znaczniejszą częścią sił przenieść tam, gdzie dotąd najmniej ich było.... Jakkolwiek mury dosyć wysokie miał zamek z tej strony, a góra urwistą była, nie można było ręczyć czy w niej o tajemnem jakiem wnijściu nie wiedział Dorszak, którego chciał użyć.
Na stawie płynące konie i ludzie zajmowali przestrzeń znaczną, a za niemi mogło pójść więcej, należało śpieszyć, pókiby podwórza zamkowego nie zajęli.
Jabłonowski tylko co miał iść na górę, gdy Nikita nadbiegł i szepnął mu, że Tatarzy przez staw idą.
Nie czyniąc popłochu, trzeba było co rychlej się z tej strony obwarować. Jedna śmigownica i moździerz ustawione były ze strony przeciwnej, nakazał Jabłonowski moździerz co rychlej dźwignąć na jedną z baszt i posłał z tem Nikitę, sam zaś pobiegł niespokojny przekonać się oczyma własnemi, że rzecz, o której mu doniesiono, możebną była.
Z pierwszej strzelnicy, do której oko przyłożył, przy szarem światełku przedświtu łatwo mógł dostrzedz, iż ogromną przestrzeń stawu zajmowali Tatarowie, płynąc swoim obyczajem ze związanemi ogromnemi pękami sitowia i trzciny, które ich po nad wodą unosiły nieco. Zachowywali jak największe milczenie, rachując na to pewnie, iż nie będą postrzeżonymi i nagłem najściem przerażą. Nikita wprzódy jeszcze opowiadał, że obchodząc zamek ścieżką od stawu, w tej stronie postrzegł znaki dwóch wycieczek, które zarówno z zamku jak do zamku prowadzić mogły, ale od podwórca nigdzie do nich wnijścia nie znaleziono. Dorszak mógł wiedzieć drogę i dostać się do wnętrza, nimby się opatrzono.
Posłał Jabłonowski w cichości po ludzi, po kamienie, któremiby razić można z góry, tych bowiem przygotowanych nie było. Zwrócono uwagę i pilność całą na inne strony, tę poczytując za najlepiej ubezpieczoną.
Nie można też było ogołocić z ludzi parowu i zostawić go bezbronnym. Tatarowie mogli z jednej strony uderzając na trwogę, na drugą rzucić się tem pewniej, jako na opuszczoną. Ze wszystkich chwil tej nocy niepokoju, ta się zdawała najgroźniejszą. Niebezpieczeństwo ze wszech stron było wielkie, a ludzi do odparcia go mało. Na niebie coraz widoczniej jaśniał pierwszy brzask dzienny. Dymy pożaru zalegały dolinę, nie dając dobrze widzieć poruszeń ordy.
Pierwszy raz Kasztelanic na chwilę uczuł się niepewnym co pocznie i zwątpił o sobie i losie zamku. Lecz trwało to mgnienie oka, zbiegł w dolne podwórze i lud rozłożony w niem posłał na boczne ściany, swoich i Miecznikowej ludzi, zostawił tylko kilku do pokierowania obroną, jeśliby się Tatarowie i ztamtąd pokusili, najzręczniejszych zabrał z sobą na ścianę od stawu.
Moździerz już z pomocą drągów i desek wsuwano na basztę pocichu. Nie szło i to łatwo, a choć puszkarz Kasztelanica kierował ustawieniem, miejsce samo, znużenie i noc, nie rychło dozwoliły dokończyć roboty. Kobiet musiano użyć do noszenia kamieni; wszystkie kotły zabrano do grzania wody, aby mieć wrzątek także w niedostatku innej broni.
Gdy się to działo, pierwsze konie tatarskie dosięgały wązkiego brzegu pod zamczyskiem. Nie obrachowali się z tem napastnicy, że się nie będą mieli gdzie pomieścić, gdyż stroma góra prawie tonęła w wodzie. Konie więc rzucić trzeba było, a pieszo co rychlej drapać się na górę, aby innym miejsce zrobić. Znaczniejsza cześć przesunęła się na prawą stronę zamku, gdzie brzeg od stawu był szerszy. Szmer było słychać mimo nakazanego milczenia, i pierwsi wyładowujący nie wiedzieli co uczynić z sobą, wahali się, czekali, gdy już drudzy ze stawu parli się na wybrzeże. Motłoch ten stał gęstą kupą coraz się powiększającą. Można było dostrzedz kogoś, co się zdawał dowodzić i wskazywać. Lecz wdzieranie się na opokę stromą nie było łatwem. Rozstawieni na murach ludzie, którym nakazano czekać hasła, z rusznicami w strzelnicach, wyglądali tylko rychło im znak dadzą. Jabłonowski czepiał się po murach, zaglądał, niebardzo wiedząc co począć i czy rozpoczynać.
Bądź co bądź nie było już nic do stracenia. Sam Kasztelanic wziął za rusznicę, zmierzył w ciemności ku tej kupie, w której dowódzcy się domyślał, i — wypalił. Za jego strzałem buchnęły całym rzędem wszystkie, a po chwili puszkarz na los szczęścia moździerz podpalił i posłał kulę, która padła na płynących stawem.
Razem z hukiem strzałów dał się słyszeć krzyk dziczy zaskoczonej niespodzianie. Przez otwory w murach słabe ręce pchały bryły kamieni i gruzu, wprost padające na głowy napastników. Zwinęli się Tatarzy chcąc cofnąć i wielu słychać było wpadających do stawu. Puszczone z łuków strzały, zakrytymi murami wcale szkodzić nie mogły.
Kilku z ordy stoczyło się rażonych na dół. Zdawało się, że między sobą zaczęli zwadę, a znaczniejsza część pierzchnęła ku prawej stronie. Tu także toczono na nich kamienie. Gromada spędzona z pierwszego dziedzińca rozbierała budynki, wyjmowała bruk, chwytała co było pod ręką... Orda, która płynęła jeszcze, po strzale z moździerza rażona zaczęła się cofać napowrót, zostawiając tych, co byli pod zamkiem, samych. Dano powtórnie ognia. Dzicz nieśmiała już drapać się na górę, ale oblegała wybrzeże szarpiąc się bezsilnie. Dzień, który wstawał, czynił jej położenie coraz niebezpieczniejszem. Moździerz nabity na nowo, wystrzelono raz jeszcze. Popłoch się zwiększał, lecz z innych stron Tatarzy opasywali także zamczysko, mianowicie od przekopu, który widocznie przejść chcieli, aby się dostać do pierwszej bramy. Ta już była wprawdzie jakokolwiek zatarasowaną i obronną, ale zdobycie jej łatwiejsze niż wdrapanie się na mury. Kilku ludzi z piętra strzelało do pełznących przez wąwóz, prawie nadaremnie, liczba ich coraz się zwiększała. Wreszcie i ci, którzy przez staw się dostali a z przeciwnej strony stracili nadzieję wdarcia się na mury niepostrzeżeni, teraz biegli prawym brzegiem, aby zająć bramę, nie było sposobu obronienia jej. Jabłonowski z przerażeniem, ledwie uspokoiwszy się o jedną połać, wpadł na górne piętro pierwszej bramy i tuż pod nią zobaczył tłum Tatarów; z wszystkiemi siły trzeba było teraz przenosić się tu, gdzie niebezpieczeństwo było najbliższe. Śmigownica wczoraj na dalszą wymierzona metę posłużyć tu nie mogła, bo Tatarowie byli u stóp samych wrót i bili w nie kamieniami, siekierami, drągami. Z okien zaczęto strzelać i rzucać cegłę, gruz, bruk.... a głownie pozostałe od wczorajszego pożaru.
Niewiele to wszakże pomagało, bo rozwścieczona obroną dzicz.... po trupach poległych parła się i cisnęła ku wrotom, które nie długo wytrzymać mogły. Jabłonowski obrachował już, że dolnego zamku obronić nie będzie w stanie. Zdało mu się koniecznością ograniczyć na górnym. Natychmiast śmigownicę kazał przenosić na górny, a gromadzie nieszczęśliwych chronić się za drugie wrota. Pierwsze tymczasem ludzie zamurowywali kamieniem, który ze spalonego noszono budynku.
Grożące niebezpieczeństwo podwajało siły. Płacząc i rozpaczając pomagali wszyscy aż do dzieci. Wozy, mienie wszelkie, starcy, kobiety zaczęły już zalegać ciasne podwórko górnego zamku. Miecznikowa dostrzegła to i zrozumiała, że niebezpieczeństwo się wzmogło. Uścisnęła córkę, pomodliły się w milczeniu i zeszły obie aby i swoje ręce ofiarować tam, gdzie ich brakło, a nadewszystko serca mężne i myśl nieustraszoną.
Żudra nie mówił słowa, dźwigał, kierował, nabijał broń, dozorował, i czując, że na drugich wrót obronie teraz najwięcej zależeć będzie, jął się około ich opatrzenia. Musiano kamień przygotowywać dla zamurowania ich, gdyż łatwo podpalone być mogły. Dolny zamek stawał się co chwila puściejszym, pozostał na nim Jabłonowski ze swemi strzelcami tylko, i od czasu do czasu słychać było huk rusznic dających ognia, a po nim coraz wścieklejsze krzyki.
Dniało już jasno. Cały tłum Tatarów obrócił się na pierwsze wrota do góry zawalone kamieniami. Strzelano jeszcze, gdy podłożono ogień wielki pod nie i suche drzewo zaczęło się palić. Kamienie, któremi je przywalono, zagradzały jeszcze wnijście. Jabłonowski po ostatnim wystrzale ludziom się cofnąć kazał. Musiano uchodzić. Łatwo przewidzieć było, że gdy wrota przetleją, cała kupa kamieni runie na Tatarów, ale ich nie powstrzyma.... Kasztelanic dobiegał ze swymi ludźmi do drugich wrót, gdy z ogromnym hukiem ściana tu obaliła się, wrzask dał się słyszeć, milczenia chwila i z nową wrzawą dzicz, jak strumień błotnisty z gór, wlała się w pierwsze puste podwórze.
Chociaż ponieśli stratę znaczną, Tatarowie tryumfowali: zdało się im, że zamek był już zdobyty. Orda natychmiast rozpostarła się w podwórzu i poczęła pędzić na górny zamek. Mówiliśmy już że wnijście nań było osłonione budynkiem murowanym w którym mieszkali Dorszakowie. Wązkie przejście dzieliło mur drugi od niego. Na gmachu tym w nocy dach był spłonął. Ściany jego okrywały bramę nieco, niedopuszczały przybliżyć się Tatarom, ale z wierzchołka ich mogli razić strzałami znajdujących się w podwórzu ludzi, ściśniętych tak iż przejść między nimi było trudno.
Zaledwie Jabłonowski dopadł bramy i ludzie za nim się schronili na górny zamek, wzięto się do zamurowywania wrót w inny sposób, tak, aby spalenie ich nie zagrażało tej na prędce wzniesionej ścianie.
Kasztelanic był tak znużony i upokorzony tem, iż obronić się na dolnym zamku nie umiał, że padł we drzwiach targając włosy z rozpaczy.
Nie postrzegł nawet Miecznikowej, która stała nad nim, blada ale spokojna i zrezygnowana.
— Kasztelanicu — rzekła trącając go w ramię, to, co się stało, złem nie jest, jesteśmy w ciaśniejszym obrębie ograniczeni, ale w nim daleko bronić się nam łatwiej, i tu — Bóg łaskaw, obronimy się.
Te słowa niespodziane poruszyły Jabłonowskiego, który powstał na nogi z otuchą nową.
— Tak jest — zawołał — i ja mam nadzieję, lecz wszystko zależy od ludzi, i od tego, by im sił starczyło.
— Ludziom kazałam rozdać jedzenie, wódkę, wodę, ludzie są dobrej otuchy. Proch i kule są jeszcze.
— Mamy ich tyle, ile potrzeba na odstrzeliwanie się do wieczora, a szczędząc — do jutra.
— Tatarowie nie pozostaną tu dłużej — rzekła Miecznikowa, mam tę mocną nadzieję.
— A więc, na mury! — krzyknął Jabłonowski rzucając się ku bramie.
Śmigownicę ustawiano właśnie tak, aby na obronę wrót służyć mogła.
Wśród tego huku i zamętu, Janasz, którego złożono w izdebce na górze, przebudził się po śnie pokrzepiającym. Siedziała na straży przy nim Agafia, którą Jadzia uprosiła pocichu, aby go nie odstępowała. Myśli jej musiały być gdzieindziej, bo każdy wybuch i krzyk konwulsyjne w niej wywoływał drżenie. Biegała do okien, łamała ręce, siadała znowu przy chorym, wpatrywała się weń z politowaniem, a potem znowu zaczęła rzucać się po izdebce jak szalona. Z okna widać było twarze — wszystko co się w podwórzach działo. Agafia padła na kolana, postrzegłszy, że dolny zamek był zdobyty; twarz ukryła w dłoniach. Potem z zapasu dobyła nóż, który jej nigdy nie opuszczał, poprobowała jego ostrza i zaspokojona nieco zatknęła go znowu.
Janasz po wysiłku na dachu, który zdawał się mu odbierać resztę mocy, usnął był twardym jakimś snem nieczułym, tak, że nawet strzały i wrzawa przebudzić go nie mogły. Agafia spoglądając na zbladła piękną twarz jego, kilka razy zwątpiła była o życiu i przykładała dłoń do jego czoła, przysuwała się ku niemu, aby przekonać się, że oddycha. Spał mocno i spokojnie — i ten odpoczynek zdawał się dziwnie go pokrzepiać, bo zlekka twarz się zarumieniła, aż wreszcie przebudził się, podniósł o swej sile, obejrzał i zebrawszy myśli zapytał Dorszakowej: co się działo?
Agafia nie śmiała mu powiedzieć o tem czego była świadkiem. Poruszyła głową, rozwarła ręce i milczała.
— Dosyć już tego odpoczywania, odezwał się Janasz — słyszę, że się bronią. Tatarowie są, trzeba iść w pomoc.
— Ale waćpan do progu nie dojdziesz — rzekła Agafia.
— O nie! czuję, że mi lepiej, rany się pozasklepiały, krew nie płynie. Nie wyleżę w łóżku. Bądź pani tak miłosierną, daj mi się napić czego, coby mnie trochę pokrzepiło. Ja muszę, muszę iść, bądź co bądź.
To mówiąc postrzegł Korczak stojącą buteleczkę i kubek, sięgnął po nie sam, wychylił i skinął głową prosząc Dorszakowę, aby do sąsiedniej izby wyszła. Nie mogąc mu się oprzeć, posłuchała. Janasz przeżegnał się i ubierać począł. Gorączka zupełnie była ustała właśnie, gdy się zwiększenia jej spodziewać było można. Czuł się silniejszym. Pozbierał broń, zatknął pistolet za pas, przypasał szablę, pościskał bandaże na ranach.... wypił jeszcze pół kubka, przeżegnał się znowu, i stał w progu. Miał drzwi otworzyć, gdy te się uchyliły i krzyk dał się słyszeć. Stała przed nim Jadzia, blada i drżąca. Patrząc nań łzawemi oczyma podała mu rączkę. Sobą chciała wyjście zasłonić.
— Panno Jadwigo — odezwał się spokojnie Korczak — Pan Bóg mi na to siły powrócił, abym ich użył w waszej obronie. Nie ma tu już czego szczędzić, bo zginiemy wszyscy. Niemówił mi nikt, ale wiem, widziałem we śnie — zamek dolny wzięty!
— Ah! tak! tak! Tatarzy cisną się zewsząd, ludzie nasi cudów dokazują, ale godzina, dwie i wszystko się skończy i — umierać potrzeba.
— Wszystko się skończy — zawołał Janasz — ale wcale inaczej niż panna Miecznikówna sądzi. Daj mi pani błogosławieństwo.... ja iść muszę.
Jadzia obejrzała się trwożliwie na wszystkie strony. Z szyi zdjęła prędko medalik z Matką Boską i pocałowawszy go, włożyła nań.... Janasz ukląkł, do ręki jej usta przyłożył i zbiegł.
Olśnił go blask dnia, ogłuszyła wrzawa. Naprzeciwko na dachu spalonego domu stali już kupą Tatarzy i sypali strzałami. Na murze naprzeciw nich Jabłonowski ze swoimi ludźmi odstrzeliwał się. Słychać było głuche bicie we wrota.
Kiedy niekiedy odezwała się śmigownica. Lud z miasteczka znosił kamienie i ciskał je z bocznych murów, które także oblegali Tatarowie. Walka rozżarta była z obu stron. Z ciężkością ludzie się z sobą rozmówić mogli, taki szum i krzyk nieustanny wił się w powietrzu. Pomagał mu wiatr silny, który niebo oczyścił z chmur. Słońce wschodziło krwawo i jaskrawo. Dymy osiadały w dolinie porozciągane jak zasłony pół-przejrzyste.
Na górze w oknie, ksiądz Żudra w komży i stule, z krzyżem w ręku, z brewiarzem w drugim, kończył ranne modlitwy.... Wizerunkiem Zbawiciela żegnał mężnych obrońców i kreślił krzyż w powietrzu, jakby chciał nieczyste rozpędzić siły. Za nim stojąca Miecznikowa różaniec przebierała w palcach, ale na stole przed nią nabitą broń widać było. Przewidywano ostateczność, gdy się już na samej wieży bronić przyjdzie. Pani Zboińska kazała kamienie z podłóg wyrywać, na dole gotowano wrzątek w kotłach.
Jadzia wchodziła do izby, gdy pani Miecznikowa ujrzała Janasza, który biegł ku wrotom, prowadząc za soba Nikitę.
— Jak to? zawołała — Janasz wstał?
Nikt jej nie odpowiedział.
Widać było ztąd jak z rusznicą stanął, podniósł ją i wypalił, potem ludzi począł rozstawiać i przebiegł na inne miejsce.
Jabłonowski stracił był już znowu nadzieję i przytomność, chodził zburzony, popod murem ręce łamiąc i ludzi swych popychając. Wnet go w dowództwie zastąpił Janasz i objął je. Z murów można było dojrzeć tatarskie obroty. Zalegali oni dolny zamek cały, budynek przed bramą i rojem leżeli od wąwozu. Część ich drabiny wiązała, aby się wdrapać na mur dzielący dwa podwórza.
Ale tu obrona była dzielna i trupami już podesłany wązki przesmyk dowodził, że oblężeni nie stracili otuchy. Nikita skradał się na pnących ku górze i więcej ich obalił kamieniami niż drudzy strzałami.
Lecz liczba oblegających była tak wielka, iż w końcu zdobycie stawało się nieuchronnem.... bo środki obrony wyczerpać się musiały. Strzelano już oszczędzając prochu i kul. Kamienie, które spychano, mogły w końcu wał pod murem usypać, któryby wdarcie się nań ułatwiał.
W podwórcu lament i rozpacz były okropne, kobiety zawodziły jak przy umarłych, tuliły dzieci i zachodziły się od płaczu. Starcy siedzieli jak skamieniali i zobojętnieli.... inni o mur głowami tłukli, modląc się razem i przeklinając.
Tatarowie zdołali podłożyć pod bramę ogień, pomimo strzałów, i kłąb dymu już się koło niej podnosił powoli....
Udało się Janaszowi, śmigownicę tak wykierować, iż zmiotła z dachu przyległego budynku cześć Tatarów. Kula przebiła wczoraj nadpalony pułap i reszta dziczy stojącej na nim, zawaliła się z trzaskiem i krzykiem w głąb budowy. W ten sposób obroniono się od dokuczliwych strzałów, które sięgały do wnętrza, a ściana budynku stawała się zasłoną.
W chwili, gdy się to stało, dzicz oblegająca wydała wisk mściwy i zajadły, od którego wszyscy zadrżeli.
Był to pierwszy prawdziwie szczęśliwy wypadek od rana. Ludzie Miecznikowej powitali go radośnym okrzykiem. Jabłonowski usłyszawszy to, pobiegł do Janasza, który już znowu śmigownicę ładował.
Słońce wschodziło po nad otaczające wzgórza, wiatr poczynał ustawać; tatarska orda skupiona zdawała się rozważać: co czynić i czekała na rozkazy.... gdy z lasu ukazało się wypadających jeźdźców kilku. Miotali rękami i krzyczeli coś zdala. Krzyk ten podawany z ust do ust poszedł aż pod zamek i po nim nastąpiła chwila milczenia. Tłum stał wryty.
Nagle co żyło z zamku się wysypywać zaczęło, przeganiając, tłocząc, arkanami łapiąc rozbiegujące się konie. Opóźnieni jakby z trwogą zaczynali uchodzić, wpadając do parowu, który się wypełnił tą zgrają, a już na przeciwnym brzegu wydrapywali się zeń inni i biegli ku tabunom i obozowisku.
Nie można było zrozumieć co zrodziło ten popłoch nagły i ucieczkę. Na zamku stali wszyscy jakby cudem zdumieni, niedowierzający oczom swoim.... Nikt się nie śmiał ruszyć jeszcze z miejsca. Jabłonowski wołał, że to jest podejście i że temu dowierzać niepodobna. Lecz na dolinie niektóre kupy już rychlej gotowe gnały ku wąwozom. Tam gdzie stał namiot Murzy Szejtana widać było ruch największy.
Z górnego piętra wieży stojąca w oknie Agafia, dostrzegła człowieka, którego z obnażoną głową prowadzono ze związanemi w tył rękami, na arkanie na szyję zarzuconym.
Nie można było poznać ani domyśleć się twarzy, ani ubioru.... a jednak oczy kobiety przylgnęły do tej postaci, w której czuła Dorszaka. Ona jedna widzieć go w niej mogła i widziała.
Tatarzy w pośpiechu siadali na konie, jeden tylko czekał, aż przyprowadzono przed niego chwyconego na arkan człowieka.
Stali przed sobą ci dwaj chwilę. Jakby zwołany podbiegł trzeci.... mignęła mu w ręku szabla i głowa stojącego potoczyła się na ziemię, kadłub zachwiał się i padł. Tatar przypadł do głowy, chwycił ją za włosy, podniósł do góry i przywiązał do konia. Wszyscy dosiadali koni, niektórzy biegli już ku lasom, inni zbijali się w kupki. Agafia patrzała stojąc jak wryta, twarz jej jakby płomieniem oblała się krwią i zbladła jak marmur, oczyma wiodła za Tatarem, który głowę unosił, obłąkany jej wzrok ścigał go, szukał, ginął w tłumie i znajdował go znowu.... tak szła za nim aż do podnóża gór, aż do wąwozu, w którym znikł....
Westchnienie dobyło się z jej piersi, ręką potarła po czole, oczy zwróciły się w ten punkt, gdzie jak czarna plama leżało ciało w kałuży krwi, patrzała teraz na nie i wzroku odeń odwrócić nie mogła. Posągiem się stała bezmyślnym.... skamieniałym. Lecz ani jedna łez kropelka nie pociekła z jej oczów.
Gdy Tatarzy zapędzali się po bałkach uchodząc, z wąwozu naprzeciw ukazała się biała chorągiew i głucho odezwały się dwa kotły. Za niemi jechało kilkadziesiąt koni i sunęła się zbrojna piechota. Przodem w swej czerwonej opończy, w misiurce na głowie, ręka w bok, jechał pułkownik Dulęba. On i jego konnica puścili się zaraz za uciekającymi Tatarami pogonią ku górom, ale ich doścignąć nie mogli.
Janasz ujrzawszy chorągiew i usłyszawszy kotły, krzyknął zwracając się ku pani Miecznikowej:
— Górą nasi! górą nasi!
Na całym zamku okrzyk ten echem się odbił. Lud przed chwilą na pół umarły ze strachu, zrywał się na nogi, inni klękali na modlitwę. Korczak kamieniem zawaloną bramę oczyszczać kazał.
Agafia stała jeszcze w oknie.
Ku temu miejscu, w którem leżało we krwi ciało, zbliżał się oddział Dulęby. Chorągiew przystanęła. Kołem okrążono trupa. Ludzie z koni patrzali nań długo.... potem nadeszli piesi i otoczyli go kołem. Agafia drgnęła, poruszyła się i szybkim krokiem wyszła z izby. Nie patrząc przed siebie, puściła się ze wschodów, przez tłum przebijając się przeszła podwórze. W bramie wdrapała się na kamienie i spuściła z nich do furty.... Potem widać ją było wychodzącą z zamku, brnącą przez parów i ciągle z oczyma wlepionemi w jeden punkt, idącą wprost ku trupowi.... Jakaś siła nadprzyrodzona zdawała się ją ciągnąć i prowadzić. Wojskowi jadący ku zamkowi ustąpili jej z drogi, nie spojrzała na nich — nie widziała pewnie że ich pominęła....
Na kilka stai od trupa stanęła, ręce załamała opuszczone i znów, parta naprzód, poszła.
W miejscu ubitem kopytami tatarskich koni na tokowisku leżało ciało Dorszaka bez głowy. Krew po części w ziemię wsiąkła, w części zgęsła stała czarną prawie kałużą. Ręce miał jeszcze sznurem związane.... Agafia siadła naprzeciw niego, podparła się dwiema dłoniami, patrzała znowu, jakby nasycić się chciała tym widokiem.
Wrażenie tej pierwszej chwili po oswobodzeniu od niebezpieczeństwa które się zdawało nieuniknionem, od groźby śmierci którą wszyscy mieli przed oczyma — porównać chyba można do przebudzenia się człowieka po śnie i duszącej zmorze, gdy nagle otwarłszy oczy ujrzy światło, zobaczy błękit niebios, posłyszy ptactwo śpiewające pieśni poranne, gdy mrok grobowy, co mu ugniatał powieki rozpierzchnie się jakby cudem.
W kaplicy zapalono świece.... Ks. Żudra prowadził ich przed obraz Chrystusa, wołając na kolana! na kolana! Za nim cisnęli się wszyscy. Przodem szła Miecznikowa z córką, za nią Kasztelanic, Janasz, Nikita, hajducy, ludzie Kasztelanica. A że kapliczka była szczupła, napełnili pokoje, sienie i wtórowali pieśni, gdzie kto stał. Przeszła ona w podwórce i podwórzec rozlegał się dziękczynieniem.
Ludzie, którym pilno było na swe zgliszcza, wysypywali się już z zamku, biegnąc ku miasteczku. Tym czasem p. Dulęba z odsieczą przybywszy nad parów, w kotły kazał bić i na rogach grać, bo innej muzyki wojskowej nie było. Z drugiej strony wąwozu nadbiegający ludzie witali zbawców okrzykami. Do zamku dostać się inaczej nie było można, jak brnąc przez parów. Zaczęto myśleć o położeniu kładek do przejścia. Dulęba nie wiele myśląc konia porzuciwszy, ważył się brnąć do kolan prawie w wodzie, aby prędzej na zamek się dostać.
Skończone już było nabożeństwo i ksiądz Żudra wyszedł naprzeciwko niego.
Dulęba właśnie z błota wyłaził.
— Witajże nam, witaj pułkowniku, zawołał — w samąście porę przybyli, aby nam życie ocalić — zawołał. Dolny zamek już był zdobyty, trzymaliśmy się na górnym opieką boską raczej niż siłą własną. W kilka godzin później jużbyś nas nie zastał.
— A kwadransem wprzódy, Bóg świadek przybyć nie mogłem — rzekł pułkownik wydobywając się z parowu. Zanimem siłę moją rozproszoną zgromadził, zanim tyle zebrał, żeby módz tej szarańczy stawić czoło, upłynęło czasu dosyć. Dowiedziałem się od szpiegów, że się ta dzicz tu ze wszech stron zlała. Z lada czem się porwać nie było można.
— Cośmy tu doznali od wczorajszego wieczora, język ludzki nie wypowie — zawołał ksiądz Żudra. Dopomagał nam Kasztelanic Jabłonowski i jemuśmy też po części winni, żeśmy się tak długo trzymać mogli. Nigdyby napaść tak upartą i obrachowaną nie była — gdyby ich Dorszak nie prowadził.
— Ostatnia to jego wyprawa — rzekł Dulęba.
— Zginął? — spytał ks. Żudra.
— Tatar go ściął, trup leży na dolinie.
— Mściwa ręka Boża! westchnął ksiądz.
— A Dorszakowa? — spytał Dulęba.
— Mówiono mi, że oto nie dawno z zamku wyszła.
— Dokąd?
— Nie wiem.
Pułkownik uganiał się właśnie za Tatarami, gdy przebywała dolinę, aby się dostać do trupa, dlatego nie spotkał jej i nie wiedział o niej.
Szedł tedy prowadzony przez ks. Żudrę na zamek pułkownik.
Tu na górze zastał wszystkich zgromadzonych około stołu, bo w czasie napadu nikt w usta nic nie wziął i z głodu marli teraz wszyscy.
Przyjęto go okrzykiem. Dulęba stanął w progu misiurkę zdejmując z przywitaniem starem.
— Niech-że będzie pochwalony....
— Na wieki! — odpowiedziała zbliżając się Miecznikowa. Niech będzie pochwalony na wieki ten, który cuda sprawia i niegodnych dłonią swą wszechmogącą ratuje.
Skłonił głowę Dulęba.
— Trochem się spóźnił, Miecznikowo dobrodziejko, począł stękając — alem to już ks. Żudrze tłumaczył — nie sposób było z małą garścią iść na tę szarańczę, a ludzi musiałem zbierać po nad granicą. Chwilim nie stracił — a tu słyszę było gorąco.
— Jużeśmy żadnej ocalenia nie mieli nadziei; tylko było patrzeć śmierci — odezwała się Miecznikowa. Ksiądz Żudra przystępował z lampeczką.
— Pułkowniku, za wasze zdrowie!
Kasztelanic, który był zupełnie przyszedł do siebie i już dworował wesoło, przystąpił też do pułkownika. Podali sobie ręce.
— Najpiękniejszą chwilę mojego życia winienem wam, rzekł — gdybyście wy mi nie powiedzieli, nie przybyłbym tu i nie miałbym szczęścia stanąć do usług pani Miecznikowej.
Mówił o matce a spojrzał na córkę. Jadwisia, jakkolwiek szczerze wdzięczna, nie odpłaciła mu wejrzeniem. Spuściła powieki i powoli je podnosząc, podniosła na Janasza, który stał w kątku skromnie, oparłszy się nieco o ścianę, bo znowu po przebytem niebezpieczeństwie, czuł że mu na siłach zbywa.
Byłby odszedł może, urok go tu trzymał jakiś, nie mógł się ruszyć. Jadzia spoglądała na niego.
— Kiedyście tu wszyscy panowie razem, prosząc siedzieć, poczęła pani Zboińska — dajcie mi radę powiedzcie co czynić mam! Chciałabym te strony opuścić, potrzebuję odetchnąć, a sama na nic się tu nie przydam. Ale jakże wyruszyć ztąd, czy bezpieczne drogi? czy....
— Pani Miecznikowa pozwoli — wtrącił Kasztelanic — ażebym ja jej z ludźmi moimi służył jako straż i osłona. W tej stronie ku Konstantynowu nie możemy się obawiać napaści. Dosyć będzie kilkunastu koni, a do pierwszej stannicy i pułkownik przecie doda nam od siebie ludzi.
— Sam jeśli trzeba służę — odparł Dulęba.
— Lecz niech ludzie wypoczną — odezwał się ks. Żudra, kilka dni musiemy przynajmniej po tych kilkunastu godzinach dychać, aby siły odzyskać. Janasz ranny i zmęczony. Nikita już się położył, znajdą się i inni.
— A któż zaręczy, że Dorszak nie przyprowadzi ich tu znowu! — odpowiedziała Miecznikowa.
— Za Dorszaka to ja ręczę, mościa dobrodziejko — odezwał się Dulęba. Wątpię, żeby go z tamtego świata puścili ci, którym legitime dusza jego należy.
— Jakto? — zawołała Miecznikowa — ja nic nie wiem.
— Tatarzy są ludzie prędko ekspediujący — mówił Dulęba. Naprowadził ich tu, pościągał, zaręczył znać za znaczną zdobycz i jeńców. Nie udało się. Sąd doraźny stante pede, arkan na szyję, i nim ztąd odjechali, ścięli go, ot, tam w dolinie. Gdzie wina tam i kara. Łaska i to Boża dla nas wszystkich, bośmy się od łotra uwolnili, a i żona jego odetchnie.
— Ale Tatarzy!
Dulęba głową potrząsł.
— Nie przyjdą a przynajmniej nie tak rychło. Zameczek trzebaby oprawić, zda się.
— I kogóż w nim zostawić! Komu powierzyć! Zapytała jakby sama siebie Miecznikowa.
Był moment milczenia.
Janasz ze spuszczonemi stał oczyma, podniósł się zwolna i cichym głosem się odezwał:
— Jeśli pani Miecznikowa rozkaże, bylem jaką taką siłę miał, ja na Gródku zostanę.
Jadzia drgnęła cała, zaczerwieniła się mocno, groźno spojrzała na Janasza.... on oczy spuścił. Zboińska nie odpowiedziała nic.
— Jabym za tem wotował — dodał Dulęba, dał jegomość pan Korczak i męztwa i roztropności dowody. Dla młodego tu miejsce, a gdy, Bóg da, król jegomość nam powróci rozprawiwszy się tam z Turkami, możemy mieć z nimi harc — co się zowie! Pole do popisu nie może być lepsze....
Miecznikówna, którą wejrzenia Kasztelanica prześladowały, ustąpiła nieco zarumieniona i niespokojna.... Janasz wysunął się powoli i powlókł na górę.
W izdebce swej nie znalazł już Agafii, ale natomiast Nikitę, który posławszy sobie wiązkę słomy, wyciągnął się na niej na dobrze zasłużony odpoczynek. Zobaczywszy Janasza zerwał się wprawdzie, lecz go uprosił przybywający, aby się dla niego nie podnosił.
— To prawda — rzekł Nikita, że kości bolą strasznie, bośmy tych kilkanaście godzin nie próżnowali. Dopiero teraz człek czuje, że go i belka niejedna przytłukła i rany swędzą i ręczyska bolą. Przyznam się panu, ciężka była sprawa — a no, teraz gdy przeszła, aż się dusza raduje, na całe życie będzie co wspominać i mówić o czem. I mnie to jeszcze nic, ale co to będzie z paniczem?
— Jak z tobą, mój Nikita, nic — przejdzie i pogoi się a zapomni.
— Nie, nie zapomni, mruknął dworak. Straszna to dzicz, ślepia jak u kotów błyszczą, zęby, a! a!
Nikita oczy zatulił.
— Terazby co rychlej panią i panienkę ztąd ratować, dodał. A co będzie z zamkiem kiedy, słyszę, Dorszakowi łeb ucięli.
— Może ja tu zostanę — szepnął Janasz. Dworak się porwał.
— To nie może być! a! nigdy w świecie! Jejmość i jegomość kochają was jak syna, panienka jak brata, gdzieby zaś was mieli na tej pustyni zostawiać na pastwę tej dziczy.
— Żołnierz jestem — rzekł Korczak, wojować muszę — a w Mierzejewicach zgnuśnieję.
Nikita potrząsnął głową. Drzwi się otworzyły; weszła Agafia z włosem rozpuszczonym jak obłąkana. Stanęła w środku izby i obejrzała się.
— Pochować go trzeba! rzekła.
Janasz i Nikita słuchali w milczeniu.
— Pochować go muszę — dodała i zwróciła się do Nikity.
Dworak zwlókł się, choć stękając.
— Weźmiemy ludzi i przyniesiemy ciało.
Agafia potrząsła głową i zwróciła się ku drzwiom.
— Chodźcie — rzekła — ja zapłacę.
Otworzyła drzwi i oglądając się wyszła. Janasz, którego litość brała, wstał także. Poszli za nią, a z dziedzińca zabrali jeszcze dwóch ludzi.
Z okna zaś zobaczywszy Agafię Dulęba, zbiegł także i przyłączył się do nich.
— Trzeba wziąść księdza — odezwał się. Kobieta jakby nie słyszała, nie zwróciła się ku niemu; potem tylko potrząsła głową. Szli więc dalej. Ponieważ przez parów przebrnąć się było trudno, Nikita w lewo zobaczywszy czółno, które Tatarzy tu zostawili, odwiązał je i siedli doń wszyscy. Agafia ciągle milcząca, zamyślona, patrzała w miejsce, gdzie ciało leżało. Około trupa stały głodne psy z miasteczka, zakryła sobie oczy.
Gdy wysiedli na ląd poczęła iść znowu na prost. Na widok ludzi psy szczekając poodbiegały, ale kałuża krwi była wypita i na szyi nieszczęśliwego znać było zęby głodnych zwierząt.
— Tu — rzekła krótko Agafia, siadając i wskazując palcem. Tu: —
Ludzie, którzy mieli rydle z sobą, kopać poczęli w milczeniu. Dulęba stał nic już nie mówiąc i patrząc z politowaniem na kobietę.
Szybko dół się coraz głębiej otwierał.... Ludzie powskakiwali weń co prędzej wyrzucając ziemię. Wszystkim przykro było patrzeć na Agafię, która suchych oczów od ciała odwrócić nie mogła. Widać było, że dopełniała obowiązku, że grzebała bolesną przeszłość — ale cierpiała nią jeszcze....
Gdy grób wybrany był głęboko.... obejrzała się do koła, jakby szukając całuna, którego nie było. Dulęba, który czuł jej boleść i zrozumiał wejrzenie, zrzucił burkę z ramion i podał ją ludziom.
Obwinięto w nią ciało. Agafia wstała.... zbliżyła się nad brzeg dołu. Trup okryty burką spuszczał się do grobu, gdy brzęk jakiś zwrócił uwagę kopaczy. Jeden z nich włożył rękę pod burkę, namacał trzos i odpiąwszy go rzucił zwolna pod nogi kobiety, która go nie podniosła.
Spuszczono ciało na dno.... Pierwsza Agafia wzięła oburącz ziemi i rzuciła ją na nie. Siadła potem na dawne miejsce. Trzos podniósł Dulęba widząc, że nikt o nim nie myśli. Zaczęto sypać mogiłę, każdy się przyłożył do niej. Milczeli wszyscy.... Gdy się dół zrównał, zdawało się ludziom, że było dosyć, Agafia żądała, aby sypali jeszcze i rzuciła garść pieniędzy z kieszeni.
Otaczający ją patrzyli na siebie i na nią — nie poruszyła się. Kurhan był już nie mały, Dulęba skinął by przestali. Jakby przebudzoną ze snu wziął Agafię za rękę.
— Gdzież? dokąd? spytała.
— Wrócimy.
— Do rodziców! tak! odwieziesz mnie do matki! tam! — wskazała ręką.
— Gdzie zechcecie.
Odwróciła się raz jeszcze do mogiły, okiem potoczyła do koła.
Dulęba przestraszył się, słysząc ją nagle śmiejącą się dziko, ale po chwilce śmiech ustał.
— Tak — skończyło się — rzekła.
Zwróciła się do mogiły.
— I to już niepotrzebne — odezwała się wyjmując nóż z zapasa, który w świeżą wbiła ziemię.... Spuściła głowę, dając się prowadzić bezwładnie.
Wszyscy powoli szli za nią.
Straszny wyraz jej twarzy, czarne rozpuszczone włosy, zapadłe a błyszczące oczy, dziwnie ściśnięte usta, pomarszczone czoło, obwisłe ręce, suknia oszarpana, obudzały litość w patrzących. W milczeniu odprowadzono ją na zamek i oddano pod straż Horpynce.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.