Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historya o Janaszu Korczaku i o pięknej miecznikównie
Podtytuł powieść z czasów Jana Sobieskiego
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dworski z Mierzejewic, którego dobrze wybrano i opatrzono przestrogami na drogę, nie bardzo ich potrzebował. Z całej czeladzi pana miecznika był to najroztropniejszy i najprzebieglejszy, zimnej krwi, męztwa spokojnego, siły wielkiej człek, do państwa przywiązany, bo w domu ich zrosły sierota. Zwano go Nikitą Jedynakiem. Przydomek dostał mu się w dzieciństwie. Rodziców nie znał, a mało o nich co i we dworze wiedziano. Chował się na folwarku, potem przy panu, a że łatwo wszystko pojmował i uczył się każdej rzeczy, coraz go do ważniejszych posług używano. Nie jeden raz samowtór po kilka tysięcy talarów woził w baryłkach i listy takie, które chować było trzeba, a pilnować ich jak oka w głowie.
Z obozem miecznika i na wojnie bywał, a o ludzi się różnych ocierał.
Z pierwszych słów Dorszaka poznał, a choć wieczorem na zamek zajechał, już przechadzając się opatrzył cały, już z ludźmi potrosze i jakby niechcący się rozgadał. Wreszcie, gdy mu na dole ladajaki barłóg wskazano, juki swoje złożywszy w izbie, choć już noc nadchodziła, powlókł się na miasteczko do karczmy. Instynkt prostego człowieka uczył go, że się trzeba było o zamku nie na zamku dowiadywać. Kilka lichych karczem stało przy rynku pustym. Do jednej z nich poszedł Nikita.
Widzieli go już żydzi, gdy na zamek jechał, a czegoś się domyślali, gość w tym kącie był rzadki. Gdy do izby wszedł, a zobaczono go, poczęli się doń cisnąć żydzi. Chciano go częstować wódką, ale tej Nikita nie pił, znalazło się wino kwaśne i tego kazał sobie postawić, aby mieć przy czem siedzieć. W nizkiej izbie dosyć obszernej, z małemi okienkami, nikogo już z miasteczka nie było, rodzina tylko żydowska liczna bardzo, wychodziła krążąc około przybysza i przypatrując mu się ciekawie. Z tym, który grał rolę gospodarza, średniego wieku mężczyzną, rozmówić się było trudno, takiego języka używał. Dopiero w kwadrans dobry zwlókł się stary, z siwą brodą o kiju żyd w czapce wysokiej, który aż do stołu podszedłszy, milcząco począł Nikicie się przypatrywać. Od słowa do słowa przyszło do rozmowy.
Cały rozum w tem był, aby nie wiele mówić, dowiedzieć się jak najwięcej. Z początku oba pono zarówno zamiar ten mieli, ale stary zgłodniał na ludzi i dał się za język wyciągnąć.
Nikita nie taił z czem przybył.
Stary patrzał nań z wielką uwagą. Zdawał się badać rzucanemi słowy, z jakim człowiekiem miał do czynienia i czy z nim mówić było bezpiecznie. Z mowy widać było, iż ludzi się obawiał i świata znał dosyć, aby nie dowierzać nikomu.
Ażeby coś ze starego wyciągnąć, jął opisywać Nikita wrażenie, jakie na nim zamek i okolica czyniła.
— Jeżeli tu jaśnie pani przyjadą — odezwał się Żyd — a będzie czego potrzeba, poślejcie do nas; co będzie można, dostarczym.
— A zkad-że weźmiecie?
Żyd minę zrobił dziwną.
— Albo to i do Kamieńca dojechać nie można, choć tam Turki siedzą. My zwyczajnie nadgraniczni ludzie, od Paszy mamy glejty, i z Tatarami się znać musiemy...
— Toć i pan Dorszak toż? — rzekł Nikita.
Stary mocno trząść głową począł, ale słowo jakby mimowolnie się z niego dobyło.
— Wun! — zawołał. — On z nim fajkę pali! on z nim kawę pije, on z nim je baraninę, on jemu najlepszy przyjaciel! I ręką w powietrzu znak zrobił osobliwy, a głowę przechylił.
— Za to pana Boga chwalić — odparł Nikita — bo nasza pani przynajmniej będzie bezpieczną.
Staruszek milczał bardzo długo zamyślony i nierychło rzekł.
— A pewnie! — Ale ramionami ruszył dziwnie.
Z godzinę tak może Nikita się powoli dobywał do zaufania starca, który w końcu usiadł przy nim. Pytał o Miecznika, zamożność jego, stosunki i znaczenie, a słuchając wzdychał. Nikita w najnaturalniejszy sposób odmalował mu swego pana w najpochlebniejszych barwach. Wysłuchawszy, stary mu na ręku położył dłoń i szepnął:
— Bądź asan ostrożny.
Nikita płacąc za to zaufanie, rzekł mu do ucha:
— Dosyć na niego popatrzeć, aby sobie samemu to powiedzieć.
— To jest niebezpieczny człowiek — dodał Żyd — ale tsyt... i sza...
Znowu szło ciężko, a Nikita opowiedział o panu i jego dobroci a wdzięczności dla tych, co mu poczciwie służą. Żyd słuchał. Spytał go potem poufnie, jak sobie miał poczynać.
Zamyślił się stary.
— Asan rozum masz — rzekł — nic nie trzeba się bać, a trzeba pilnować. Ja wam jedno powiem słowo. On tu już sobie sam panem być chce... jemu goście nie potrzebni. On może wszystko zrobić, aby się ich pozbyć, a jemu nie kosztuje nic cudze życie, bo sumienia u niego niema... On gorzej Tatara...
Wstrząsał się aż stary mówiąc i oglądał bojaźliwie.
— Ale my z sobą o tem nie gadali, a stary Abram nic nie wie.
I głowę zanurzył w ramiona.
— Każecie mi słomy posłać w kacie, ja tu przenocuję — rzekł Nikita.
Pistolet, który za pasem miał zawsze z tyłu, pod ręką położywszy, otulony burką, w kącie izby późno zasnął Nikita. Długo sen go nie brał, ale znużenie przemogło. Że się między dwojgiem okien położył, świtanie go zbudziło. W karczmie też ruch się rozpoczynał. Wstał co prędzej, pomodlił się, wódki na ranny chłód nie odmówił, chlebem z czosnkiem zakąsił i na zamek szedł.
Słońce już było weszło gdy w bramie stanął. Naprzeciwko, w domu na wschodkach stał właśnie Dorszak i ludzi zwoławszy hałasował, dopytując o niego. Zobaczywszy idącego krzyknął zdaleka:
— A coście to na zamku nie nocowali?
— Albom ja to się z tego rachować obowiązany? — rzekł spokojnie Nikita.
— A juścić! jam tu podstarości.
— Ino nie nademną — odparł Nikita — z przeproszeniem Jegomości, jam tu gość i mnie pod rozkazy wasze nie poddano.
— Więc ja mam was słuchać! — wrzasnął Dorszak.
— Ja też rozkazywać nie myślę — mówił, zbliżając się Nikita, a strachu nie znam i nie zlęknę się nikogo.
Popatrzał nań z góry Podstarości i zmiękł nieco.
— Cóż, zły był nocleg na zamku? — zapytał.
— Weselej mi się zdało w karczmie — rzekł Nikita — i po wszystkiem.
— Tożeście chcieli komnaty dla państwa oglądać — zwrócił Podstarości.
— I na tom gotów.
— A ja czekać na was nie mam czasu — podchwycił, brzękając pękiem kluczów, Dorszak — ja muszę jechać.
— Aby klucze... ja sobie obejrzę sam, co potrzeba.
Słysząc to podstarości, z gniewem pęk kluczy na rzemieniu cisnął z ganku pod nogi stojącemu Nikicie, który zrazu skłoniwszy się, stał z czapką na głowie i rękami w kieszeniach.
Parobek i chłopak na uboczu przypatrywali się tej scenie z widocznem podziwieniem, jakby pojąć nie mogąc śmiałka, który się ich panu sprzeciwiał.
W tem Dorszak o konia zawołał i oba rzucili się mu go podawać. Nikita też ustąpił nieco, ale nie śpieszył na drugie podwórze, aby zobaczyć, co to będzie za koń i jazda. Wnet też przywiódł parobek deresza z długą grzywą i ogonem, konia widocznie z turków rodem i z turecka osiodłanego. Charty wnet zbiegły i stały przy nim, zszedł też zwolna Dorszak, poklepał konia po szyi, na siodło skoczył i słowa już nie mówiąc, pojechał ku bramie. Tu stanął i zawrócił się.
— Słysz, ty! — odezwał się, ręką wskazując Nikitę — a kiedyż te wasze goście tu być mogą?
— Nie wiem, to w liście stać musi, mnie nie mówiono.
— A jak ci się zda?
Nikita ruszył ramionami.
— Nie wiem nic — powtórzył.
— Jakąż drogą jadą?
— Tego mi nie mówili!
— Stoś... zjadł... a cóż wiesz! — krzyknął Dorszak.
Nikita spokojny zawsze, ziewnął, ręką się zasłaniając (grał umyślnie nieświadomego) i rzekł powoli:
— Ono to wiem, że mam mieszkanie i stajnie i co się patrzy gotować.
Dorszak spojrzał nań, konia zaciął gniewny i ruszył kłusem.
Parobek i chłopak słuchający rozmowy, uszom swym nie wierzyli, a ze strachu pod okap daszku stajennego powciskali się.
Dopiero gdy już dosyć opodal był Podstarości i na moście zatętniało, co znaczyło, że zamek minął, parobek się zwolna wydobył z kryjówki.
Nikita klucze trzymając w ręku, nie śpiesząc okrążał wielkie domostwo, aby się dostać na drugie podwórze. Ciekawość i chęć posłużenia może śmiałemu Nikicie, poprowadziły za nim parobka, który obejrzawszy się ostrożnie, powlókł w jego ślady.
Odchyliwszy płot wchodził na drugi dziedziniec dworski, gdy parobek przy nim się znalazł.
Był to chłop niezdarny, zahukany znać za młodu, milczący, opalony na czerwono; włos na głowie krótko postrzyżony, czoło i twarz w fałdach cała, broda na cal odrosła, oczy małe, nos spłaszczony, wyraz wszystek zwierzęcy, ale pokorny, chytry razem i zobojętniały. Gruba koszula i spodnie go okrywały. Pas zielony je trzymał. Na nogach miał skórznie rzemykiem ściągnięte. Z pod płótna widać było pierś spaloną jak twarz, włosem porosła jak u zwierzęcia, zapadłą i pogarbioną dziwnie. Oczyma bojaźliwemi ścigał przybysza i zdawał się chcieć do niego przemówić.
— Jak wam imie? — spytał Nikita.
Namyślał się parobek z odpowiedzią i do głowy poszedł ręką w przódy, nim się zdobył na nią.
— Hm! Parfen.
— Chcecie mi pomódz do zamku, dam na wódkę!
Chłop głową kiwnął na znak zgody i poszedł za nim. Pomoc w istocie była potrzebną, bo gdy do pierwszych drzwi przyszli i otwierać je, dobrawszy klucz, począł Nikita, zamka zardzewiałego zmódz o własnej sile nie mógł. Klucz był ogromny, a żelaza zaklęsłe i przyrosłe do zamka. Nie rychło siląc się i kręcąc, potrafili wreszcie nim rygle podźwignąć. Drzwi były otwarte już, a dwojga ramion nie nadto znowu, aby je popchnąć.
— Nikt tu znać nie chodził? — zapytał Nikita.
— Po co? — odparł Parfen — tu dyabli nocą wyprawują wesele.
Gdy się stare dębowe drzwi rozwarły, można było w istocie sądzić, iż tam we wnętrzu nie czysta poruszyła się siła. Nietoperze i sowy mieszkające od dawna w sieniach, zatrzepotały skrzydłami; parobek odskoczył żegnając się. Strzymał się i Nikita, ale do nóg mu potoczył się nietoperz i poznał przyczynę tego ruchu, a śmiejąc się, wszedł do środka. Rozglądnąwszy się bacznie parobek, nie śmiało za nim kroczył.
Sień była kamieniem wyłożona, w lewo z niej izba duża sklepiona z kominem ogromnym, pusta... złamanej ławy kawał leżał w kącie. Kraciaste dwa okna oświecały ją słabo. Na prawo drzwi odmykać musieli. I tu mniejszą znaleźli sklepioną izbę, ale pełną łomu, który leżąc długo zbutwiał, porozsypywał się i pyłem porósł grubo. Resztki kul, żelaztwa, dzid, siekier, pomięszane były z rozsypaną klepką, połamanemi stoły i tarczanami.
Powietrzem wilgotnem i zatęchłem ledwie odetchnąć było można.
W głębi sieni wązkie wschody kamienne prowadziły na górę. Tu drzwi kute staranniej, lepszego się mieszkania kazały spodziewać. Gdy odemknęli, Nikita postrzegł znowu salę sklepioną, z kominem i piecem na wysokich nogach, z oknami w błonach, głęboko w mur wpuszczonemi. Podłoga była drewniana popruchniała. W pośrodku stół na nogach krzyżowych, kilka krzeseł skórą obitych. W sieniach pułki i szafki jeszcze się utrzymały i u drzwi kropielnica, a nad nią Chrystus na krzyżu. Po kilku wschodkach wchodziło się ztąd do mniejszej izdebki, gdzie łóżko upadłe na ziemie stało i odarte. Kije od kotary malowane sterczały dziwnie się powychylawszy. Stoliczek, szafa pusta, zydel... nic więcej. I znowu dwa wschodki w dół, izba wązka, cegłą wyłożona, pusta... W niej okna wiatr powybijał i powietrze przechodziło. Na prawo wązkie drzwiczki wiodły do małej kaplicy. Poznać ją było można po drewnianym ołtarzu nagim i dwóch prostych lichtarzach. Nad nim obraz z ram się wywiesił na poły. Po bokach szafeczki małe, kilka zbutwiałych ksiąg kościelnych. Z kapliczki wązkie drzwi wiodły w korytarz, w którym znowu wschody były niewygodne do drugiego piętra, opuszczonego, z powybijanemi oknami. Stał tu tylko kufer próżny, a w nim podarte papierów odwiecznych szmaty.
Nikita obszedłszy wszystko zadumał się. Byle ściany a dach, wszędzie można znośne znaleźć schronienie. Do wielkich wygód nikt naówczas nie rościł prawa, ale smutno było na starej wieżycy... wiało pustkowiem i śmiercią. Okna zabrukane, wązkie, mało przepuszczały światła, sklepienia nizkie ciążyły nad głowami. Kamienne to było więzienie. Do dworów drewnianych przywykłemu zamek się wydawał strasznym. Nic nie mówiąc, drzwi tylko zostawiając otworem wszędzie, Nikita z parobkiem, towarzyszącym mu wiernie, spuścił się napowrót do sieni. Tu rozglądając się po ciemnych kątach, znalazł pod wschodami drzwi, ale do tych klucza nie było. Na próżno próbowali wszystkich, żaden nie wchodził. Wzięli się więc oba silnemi ramionami i skoble wysadzili. O mało nie popadali, gdy się ruszyły drzwi, a pod niemi pokazały wschody w dół.
Nikita posłał parobka po światło, ale może rad był się go pozbyć, bo zaledwie odszedł, znalazł podróżnego kawał stoczka przy sobie, miał krzesiwo i knot nasiarkowany, zapalił więc łatwo i puścił się wilgotnemi stopniami w głąb’. Lochy stały otworem, od kortyny tylko małemi okienkami gdzieniegdzie oświecone; potłuczone butelki i okruchy różne walały się po kątach. W jednym z nich mało znaczna klapa dębowa, którą za ucho do góry podniósł, okrywała wschody znowu, lecz głębiej już się Nikicie iść nie chciało, zakrył otwór i obchodził inne lochy, gdy z góry głos parobka posłyszał. Parfen sam w tę głębiny iść się nie ważył. Wrócił do niego dworak i wydobyli się nareszcie na światło i powietrze dzienne.
Nikita pierwsze drzwi zaryglował, Parfenowi tynfa dał, za co parobek mu się do nóg pokłonił i pociągnął, klucze schowawszy, do pierwszego dworu, gdzie wczoraj juki zostawił. Obszerna ta budowla zdawała mu się dla miecznikowej dogodniejszą, lecz wyraźny miał rozkaz, choćby niewygodne w starej wieży przygotować mieszkanie.
Ledwie się, dumając, do juk wziął swoich, gdy drzwi otwarto i młode czternastoletnie dziewczątko weszło, niosąc mu śniadanie. Bosonoga służka w szarej koszuli, z wyblakłym włosem w kosy splecionym i nad czołem obwiniętym; miała smętny uśmieszek na ustach. Widać w niej było stworzenie, którem się wszyscy posługiwali. Młodość nie doszedłszy do niej, uciekła. Cerę miała zwiędłą, oczy zapadłe; wychudłe ramiona, chude ręce a zapracowane dłonie. Niosąc miskę, chleb i flaszkę, patrzała w oczy nieznajomemu, jakby wylękła i zdziwiona.
Postawiła śniadanie na małym stoliczku, przysunęła ławkę, obejrzała się w koło, rączkami chwyciła za koniec fartuszka i odsunąwszy się ku drzwiom, ze spuszczonemi oczyma czekała.
Nikicie się nie bardzo jeść chciało.
— E, co wy na mnie będziecie czekali — rzekł — ja powoli jem.
Dziewczę spojrzało bystro, zarumieniło się, jak te istoty się rumienią, którym krwi nawet na rumieniec nie staje, machnęło ręką, ale stało.
Nikita patrzał na to biedactwo.
— Jak tobie na imie?
Zasłoniła się aż fartuszkiem i z za niego szepnęła: — Horpyna!
Raz otworzywszy usta ośmieliła się widać i ciągle mnąc w ręku końce fartucha, poczęła cichuteńko:
— Pani z wami chce mówić, ale... ale...
Nikita patrzał ciekawie.
— Jak Tatiana pójdzie na miasto... bo ona donosi... a nietrzeba, żeby kto wiedział.
Odprawiwszy to poselstwo trudne, pomyślała chwilkę czy już wszystko i pędem skoczywszy do drzwi, wybiegła. Słychać było jej bose nogi na wschodach.
Nikita się zamyślił, głową kręcił, tajemnica ta wydała mu się bardzo dziwną.
Około południa, nie mając co robić, poszedł w dziedziniec; potrzebaż było stajnie dla koni obmyśleć. Nic tu do nich podobnego nie było, ale pod kortynami kawał dachu jako tako osłaniał połamane i pogryzione żłoby. Niektóre z nich na ziemi leżały. Z biedą można było konie pomieścić. Parfen się za nim włóczył i pokazał mu lepszą nieco stajenkę, ale w tej kilka koni Dorszaka stało, pookrywanych derkami i nie można się było spodziewać, ażeby chciały ustąpić. Wśród tych oględzin, Nikita spostrzegł otyłą kobietę, z twarzą nabrzękłą, która z koszykiem szła ku bramie. Domyśliłby się był w niej Tatiany, choćby Parfen nie zawołał jej po imieniu. Musiał więc iść rozmówić się z panią, a zdało mu się, że najłatwiej będzie czekać w izbie na dole na ową małą Horpynkę. Zaledwie za sobą drzwi zamknął, zjawiła się ona w istocie, nie mówiąc nic i dając tylko znak ręką.
Nikita poszedł za nią na górę.
W tej samej izbie co wczoraj, na sofie, siedziała Dorszakowa, czekając widać na niego. Po dniu wydała mu się wychudłą i bladą. Czarne oczy świeciły jakby łzami obmyte. Zwróciła się zaraz do stojącego we drzwiach, palec kładąc na ustach.
— Człowiecze — zawołała — nie darmo cię panowie wysłali, rozum mieć musisz... miej-że go tu za dwóch, bo nie będzie i tego za wiele, bądź ostrożnym... Kraj to zły... ludzie nie dobrzy... obyczaje pogańskie. Kto tu pozna zbójcę? Kto tu wie, który poczciwy?
Po Bożemu przestrzegam..... a nie mów nic nikomu. Wszystkich się strzedz trzeba, wszystkich. Nocą nie spać... dniem czuwać.
Ruszyła ramionami.
— Dnia ani godziny niema bezpiecznej, ja ci mówię.
— Bóg zapłać za dobre słowo — odpowiedział Nikita — my naród wojskowy, do wszystkiego nawykli... będziemy sobie rady dawali, a Bóg... od czegóż opieka jego?
— Tak, tak, ale strzeżonego pan Bóg strzeże — żywiej coraz poczęła mówić kobieta. — To nie u was tam w Polsce, gdzie wszyscy swoi, tu wszyscy cudzy. Góry pełne włóczęgów, szlaki zbójców pełne, domy zdrajców i szpiegów, a szarańcze wiatr przynosi.
Westchnęła.
— Jeszcze stokrotnie mówię „Bóg zapłać“ — odezwał się Nikita.
— Podstarości, mój mąż — dodała, oczy spuszczając — a no człek srogi.... okrutny... popędliwy... Na swojego mówić — grzech, a nie przestrzedz — wina.. co robić? Jątrzyć nie trzeba, a pokornym być też źle. Człowiek rozumny wie jak mówić i co czynić. Idźcie z Bogiem... dosyć... dosyć...
Zakryła sobie oczy rękami.
Nikicie żal się jej zrobiło.
— Niech Bóg stokroć płaci — powtórzył raz jeszcze — o mnie to tam nie wiele chodzi, ale o moją panią, za którą by człek życie dał, a jak będzie potrzeba, każdy z nas je da.
— Po cóż kobietom jechać tu było! Po co? — powtórzyła Dorszakowa.
Nikita ramionami ruszył.
— A toć to się nazywa ich majątek. Jejmość nasza bardzo skrzętna, chciało się choć zobaczyć to pustkowie. Nie powiem, żeby kraj był zakazany, boć jak u nas pięknie, a miejscami oczy razi. Co potem, kiedy ludzie nie dobrzy i dzień cały wsi ni człeka nie ujrzeć.
— Za to jeszcze Bogu dziękować — dodała Dorszakowa — gorzej takiego spotkać, od którego życia i mienia prosić trzeba.
Niespokojnie obejrzała się do koła.
— Idźcie z Bogiem — rzekła — a milczcie. Palce położyła na ustach.
Nikita wyszedł. Nieopodal na czatach stojącą zobaczył Horpynkę, która doczekawszy się go, szybko wbiegła do pani.
Biednemu posłańcowi nie chciało się już do izby powracać, tak mu to wszystko co widział i słyszał po głowie chodziło. Czuł potrzebę sam z sobą się naradzić.
Z tej narady wyszło to, co prawie zawsze: zdawało mu się, iż lękać się tak bardzo nie było czego. Nie zastał tu wprawdzie tak dobrze, jak pragnął i spodziewał się, ale źle też nad miarę nie było. Nawykły do wypraw wojskowych po gorszych jeszcze pustkowiach, do niebezpieczeństwa, które wesoło i ochoczo się zwyciężało, niemal był rad, że tu z założonemi rękoma siedzieć nie było można. — Dorszak zły, to prawda — mówił w duchu — a jeden zły człowiek może wiele, są za to dobrzy drudzy, a nawet własna jego żona. I człowiek przestrzeżony, co wiele znaczy. Łatwo się więc mieć na baczności, a przecież nie ja sam tu będę... dopilnujemy go i nic złego nie damy zrobić... Tak sobie męztwa dodając, poszedł Nikita do starego Żyda.
— A co — rzekł, przywitawszy się — podstarości znowu na polowanie się wybrał.
Abram ramionami ruszył.
— Na polowanie! — rzekł — ale na jaką zwierzynę on poluje, tego nikt nie wie, ani dokąd jeździ. Dosyć, że go nigdy w domu nie ma. Szczęście jeszcze, jeżeli na noc powróci. Gdzie bywa w gościnie i jakich tu czasem ludzi sprowadza, a jak im wszystkim z oczów patrzy.... nu!
I zamilkł Żyd.
Nikita sobie powiedział, że musi na wszystko mieć oko.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.