Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Nazajutrz Edward z rana zaraz, raniej niż zazwyczaj był u Julki. Pomimo mocy, którą miała nad sobą, niepodobna jej było nie pokazać trochę smutku, snującego się po twarzy. Udawała wesołość, ale to udawanie tak było niezgrabne, że je łatwo poznał nawet Edward. Wczorajsze lepiej jej się udało; dziś nadto czuła, żeby mogła obojętność wygrać zupełną. Nie śmiała wszakże spytać o przyczynę wczorajszej niebytności; zdawało jej się, że ją wiedziała, bała się rozmowę w tę stronę zawracać. Edward sam się tłumaczył.
— Byłem trochę chory, trochę smutny, trochę zajęty, kilka razy szedłem do ciebie, zawsze mi coś przeszkodziło.
— A! panie — przerwała Julka żywo — po tylu ofiarach dla mnie, śmiałażbym pomyśleć, nietylko wymagać, abyś z najdroższego czasu jeszcze dla mnie czynił ofiarę? Godziż się, jakby tłumaczyć przedemną, gdy i to łaska, jeśli tu kiedykolwiek zajrzysz?
Mimowolnie w akcencie Julji było trochę więcej uczucia niż chciała; nie wprawna, wydała się na wpół z tem, co się działo w jej sercu, zdradzała się także unikając spojrzenia, spuszczając oczy, nie umiejąc wczorajszej swobody, poufałości, śmiałości odzyskać.
Edward łatwo postrzegł zmianę, lecz przypisał ją wczorajszej swej niebytności, która mogła przestraszyć dziewczynkę, nie mającą innego nad niego opiekuna, lękającą się powrotu do życia pracy, upokorzeń, spodlenia, z którego ją wywiódł, a niejako trzymał jeszcze zawieszoną nad niem.
Gdy więc Julka sama czując, że się zdradzała, plątała się coraz bardziej, Edward brał to wszystko nie za uczucie, lecz za przestrach, który taiła, i dać mu widzieć nie chciała.
Ulitował się nad nią, bo ją szczerze kochał, jął więc zaraz rozwodzić się z kłamliwem wyszczególnieniem wczorajszych zatrudnień, aby wytłumaczyć się, uniewinnić, i wszelką bojaźń od niej oddalić. Czynił to z uczuciem, potrafił więc kłamstwu dać wszelkie pozory prawdy i uspokoił dziewczynkę. Tu jednak mimowolnie zboczył z drogi, którą był sobie na przyszłość przepisał, i nie okazał się tak zimnym i obojętnym, jakim być miał. Owszem, nastając na uniewinnienie siebie, popierał swoją sprawę z większym niż kiedykolwiek zapałem.
Postrzegłszy się potem, gwałtem obwinął się chłodem, umilkł, zaczął chodzić po izdebce i zamyślony zdawał się całkiem nie uważać na Julkę.
— Nie dziwuj się — rzekł do niej po chwilce — jeśli czasem teraz rzadziej widzieć mnie będziesz niż wprzódy, jeśli nie przyjdę dzień cały, może dwa dni.
— Dla czegoż? — spytała patrząc mu w oczy Julka.
— Mnóstwo zatrudnień, różne przyczyny, o których długo byłoby rozpowiadać, nie jestem zupełnie swobodny.
— Cóż się stało?
— Nic... zmiany, okoliczności, interesa.
— Może co złego?
— Nic złego, wszystko jak dawniej — odpowiedział zimno — jeślibyś w przypadku potrzebowała czego odemnie, przyszlij tutejszego chłopca, wiesz gdzie mieszkam, napisz słów kilka.
Milczeli, Julji się serce krajało z żalu, ale wszystko zamknęła w sobie. To zapowiedzenie wczesne, ta groźba niejako, była dla niej zrozumiałą, dręczyła ją okropnie, ale nie wymogła na niej najmniejszej oznaki czułości; dziewczynka powiedziała sobie, że dla przyszłości ich obojga, musi wszystko pokryć w sobie i miłość swoją Bogu tylko i swemu sercu zostawić; powiedziała i dotrzymała. Edward znowu marzył wielką ofiarę z siebie dla niej i postanawiał nie odkryć przywiązania, które jej mogło być tylko nieznośnym ciężarem, bo nie podzielając go, przez wdzięczność, przez położenie swoje przyjąćby je musiała.
Tak oboje walczyli z sobą, nie wiedząc o swoich cierpieniach. Bez wątpienia Julka i więcej uczyniła i więcej cierpiała, Edward miał tysiąc na świecie wynagrodzeń, ona żadnego; on mógł zapomnieć o niej w tłumie innych, ona była jedna i sama musiała wystarczać sobie.
Kilka dni tak przeszły, kilka dni długich, okropnych, smutnych, w przeciągu których ledwie się parę razy widzieli, a skutkiem walki wewnętrznej, skutkiem tego rozdziału, zimniejsi byli z sobą niż kiedykolwiek, mniej się coraz rozumieli. Tracąc się z oczów, witali się potem jakby obcy, coraz bardziej cudzy. Położenie ich dla obojga było nieznośnem. Edward zamyślał zapewnić jej przyszłość i nigdy więcej nie widzieć, aby siebie uleczyć z miłości śmiesznej, ją uwolnić od tego, co zwał swem natręctwem. Zachodziły jednak trudności, jak to uczynić wypadało. Tymczasem widząc, że spodziewane uczucie nie przychodzi, nie mając nadal cierpliwości oczekiwać go, rzadko ukazywał się u Julki i krótko bawił, bo rozpacz i udręczenie, których doznawał, taką nad nim górę wzięły, iż pokryć ich nie umiał.
Julka widziała wszystko, pojęła. Któraż kobieta jakimś instynktem nie czyta w sercu najlepiej utajonego kochanka? Bóg dał im tę władzę; najmniej przenikliwa pozna uczucia, które wzbudzi, pierwsze objawienie, najlżejszą oznakę zrozumie.
W miarę rosnącej boleści Edwarda, czytała postęp jej Julka, w obłąkanych oczach, urywanej rozmowie, postępowaniu pełnem dziwacznych i namiętnością tylko tajoną dających się tłumaczyć, poruszeń; cierpiała podwójnie, jego i swojem cierpieniem: część jej była tem cięższą, że i miłość ukrywać i boleść taić musiała i grać obojętność i okazywać, jakby nic nie widziała.
Wkrótce jednak z rosnącą trudnością uczuła, że nie podoła wszystkiemu, że dłużej udawać i taić się nie potrafi, siły ją odbiegły, odwaga upadła, wprzód tak potężny strach przyszłości, bojaźń upadku i zgryzot sumienia zacierały się; czuła, że słabła, a nie mogła w modlitwie nawet sił dawnych odzyskać. Jakaś obojętność na przyszłość, na świat, na wszystko zajęła serce... znużona była walką.
Edward zaś w tem wyczerpaniu odwagi i zaparciu się siły widział tylko nowe oznaki oziębłości, chłodu serca, braku czucia, o które obwiniał Julkę. Kochał ją bardziej jeszcze niż kiedykolwiek, ale nawet tą niewyczerpaną nadzieją, jaką zwykle mają kochankowie, nie potrafił rozjaśnić przyszłości, w której chmury widział same.
— Może tak i lepiej — rzekł w sobie — ona będzie szczęśliwa, bo nie ma serca, ja... ja się rozerwę, pojadę, zapomnę może, a przynajmniej zagrzebię w sobie tak śmieszną namiętność. Pójdziem każde swoją drogą! Nie opuszczę ją jednak, uczynię zapis, który jej zapewni swobodę na zawsze, polecę ją w opiekę jakiej uczciwej kobiecie... Kto wie, może też inny będzie szczęśliwszy odemnie, może kiedy i ona kochać potrafi!
— O na cóż tak długo patrzałem na nią, na cóż dozwoliłem przyjść do tego stopnia chorobie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.