Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Ażeby uspokoić swoje sumienie, które jej wyrzucało że Edwardowi była ciężarem, nazajutrz raniuchno siadła Julka do roboty, snując w myśli projekta na przyszłość, zyski jakie jej praca dać miała. Zdawało jej się, że opłaci łatwo mieszkanie i inne życia potrzeby bez pomocy swego opiekuna, którego codzień bardziej lękała się, bo codzień więcej mu czuła się winną i codzień widziała go wyraźniej, namiętniej przywiązującym się. Stale postanowiła sobie udawać, że się nie poznaje na jego uczuciach i okazywać dziecięcą obojętność. Pojmowała bowiem, że gdyby Edward wiedział jak go kochała, jak codzień rosła w jej piersiach namiętność, powiększyłoby się jeszcze jego przywiązanie, któremu końca i skutków dobrych spodziewać się nie mogła.
Źle to, — mówiła sama w sobie, — że od niego tyle przyjmuję, daję mu prawa nad sobą; źle że go widuję codzień, on więcej kocha, ja coraz słabszą się czuję... przyszłość okropna! Ale cóż było zrobić? on mi popsuł wprzód wystarczające dla mnie życie, on miał obowiązek może osłodzić teraźniejsze. Chciał mnie do siebie przybliżyć, oderwał od tych z którymi wprzód żyłam, uczynił nieszczęśliwą, niech osłodzi choć kilka chwil. Powinnam była nic nie przyjąć, uciec, oddalić się pierwszej godziny kiedym poznała że mnie kocha... nie miałam siły; — teraz może zapóźno... a może?... Kto wie co tam w przyszłości? Ach! nie, to długo potrwać nie może, to się musi skończyć, przyjdą burze po pogodzie! Straszno myśleć o tem! Nie będę myślała... Jak przyjdzie złe, dość czasu zostanie rozmyślać nad niem i znosić. Matka Boża nademną.
Julka pojmowała doskonale swoje położenie, jego niebezpieczeństwa: lecz z jednej strony rachowała na uczciwość Edwarda, z drugiej na mocne postanowienie oddalenia się w pierwszej chwili gwałtowniejszego wybuchu namiętności, objawienia się jej wyraźnego, gdyż dotąd Edward nie śmiał powiedzieć Julce że ją kochał. Wprawdzie było to bardzo wyraźne; lecz chcąc koniecznie, można się było jeszcze z biedy niewiadomością tłumaczyć... Tak więc przestraszona następstwy, żądna swobodniejszego życia, które poczynała, i które jej smakowało, dziewczynka lękała się jutra i nie śmiała więcej oczu podnieść na przyszłość, którą wystawiała sobie zawsze straszliwą. Pierwszy dzień przepędzony w tej izdebce ustronnej był bardzo rozkoszny, mimo przelatujących po nim myśli czarnych, snujących się jak chmurki napędzane wiatrami po niebie. Julka gwałtem się im oganiała, chcąc korzystać z szczęścia, któremu nie dowierzała. Jak dziecię przetrząsała darowane wczoraj sprzęciki, bawiła się niemi, nasycała, poiła, probowała ich użytku, przypatrywała się ozdobnej powierzchowności. Edward zachwycił ją przy tem zatrudnieniu jeszcze: niósł on i za nim dorożkarz kwiaty z wazonami na okna. Za nim wbiegł piesek także, obiecany wczoraj.
Julce serce biło z radości, głowa od szczęścia bolała.
— Ach to za wiele na raz! — zawołała do Edwarda — trzeba było swoje dary rozdzielić na części; dłużejby mi trwała uciecha, potem się niemi oswoję i stracą dla mnie powab nowości jaki dziś mają.
— Naówczas — odpowiedział Edward — znajdę coś nowego.
— Proszę, błagam — przerwała Julka — już nic więcej, już nigdy! Chyba chcesz pan mnie biedną uczynić. Ja i tak płaczę myśląc, że pan tyle tracisz dla mnie, tyle czynisz dla sieroty!
Nie pozwolił jej dłużej mówić Edward i pokazał pieska.
— Zostaniesz tu Milutki, zostaniesz! to twoja pani!
Pies się łasił i skakał.
— Co za śliczne stworzeńko! — biorąc na ręce, odezwała się Julka. — Zaręczam, że mu u mnie dobrze będzie, będę go pieścić... będę się z nim bawić.
— Oprócz zabawy, będziesz jeszcze inną miała korzyść z niego; sama jedna mieszkasz w miejscu bardzo ustronnem, Milutki jest niezmiernie czujny i zły dla obcych, ostrzeże cię i nikogo nie dopuści.
— Podobno tego od niego potrzebować nie będę — zawołała Julka — złodzieje tu nie przyjdą, bo nie ma po co, a zresztą nikt nie zajrzy.
Edward usiadł i milcząc wpatrywał się w Julkę, która zarumieniona lekko, promienna ukontentowaniem, wydawała się w swej skromnej ciemnej sukience i różowej chusteczce na ramionach, piękniejszą niż kiedykolwiek. Czarne jej włosy uczesane gładko i zapięte w warkocze, odbijały cudnie od zawsze prawie bladej twarzyczki, którą chyba przelotne wzruszenie słabo na chwilę zarumieniało. Zgrabna wcięta kibić przechylała się jak trzcina z wiatrem: w każdym ruchu, każdem drgnieniu prawie był wdzięk nieopisany: a tem bardziej zadziwiający, tem cenniejszy, że widocznie nie wyrachowany, nie wymuszony, nie nauczony, lecz instynktowy, naturalny, a jednak nie odstępujący jej nigdy.
Sama twarz przy swej bladości przezroczystej, oświecona czarnemi oczyma, przecięta ustami drobnemi i kształtnemi, miała w sobie coś tak niepospolitego, charakterystycznego, iż obojętny nawet człowiek byłby sobie namiętność Edwarda wytłumaczył. Cóż dopiero, gdy piękne te rysy ożywiały się w rozmowie, gdy oczy migały tysiącem wyrazów coraz odmiennych, a zawsze zachwycających, gdy usta to się podnosiły uśmiechem, to zniżały smutnie i zamykały; gdy uczucia i myśli przelatując po pięknych kształtach, piękniejszemi je jeszcze ożywiając, czyniły? Każdy inny w położeniu Edwarda byłby uległ urokowi czarodziejskiemu jej twarzy, której podobną, ujrzaną przypadkiem chwilowo, całe się życie pamięta.
W milczeniu nasycał się wdziękiem Julki młody jej opiekun, podparty na ręku, zamyślony, marzył patrząc na nią. On także odepchnął wszystkie myśli jutra, a żył tylko dniem dzisiejszym.
— Czego-żeś pan tak smutny? — spytała, spojrzawszy dziewczynka.
— Smutny?
— Tak mi się zdaje przynajmniej... a jeśli nie, to zamyślony.
— To prawda; patrząc na ciebie, zadumałem się.
— Nie pytam o czem — przerwała Julka — możem panu przypomniała kogo?
— Kogo? — podchwycił Edward — cóż to znaczy?
— Pomyliłam się — zawołała dziewczynka — chciałam powiedzieć, że pan przypomniałeś sobie kogoś zapewne.
— Masz mnie więc za jednego z tych, którzy gdzieindziej umieją być oczami, a gdzieindziej duszą?
— Każdy to umie, mniej więcej.
— Ja nie umiem — rzekł Edward — nie potrafiłbym na kogo innego patrzeć, a o kim innym myśleć.
— O mnie przynajmniej — odpowiedziała Julka — nie masz już ani obowiązku, ani potrzeby myśleć więcej, uczyniwszy tyle dla mnie!
— Proszę cię, nigdy o tem nie wspominaj, zawstydzasz mnie tylko!
Julka zamilkła, rada, że rozmowa nie zatoczyła się na niebezpieczną stronę, na którą już się zdawała pochylać. Edward zamyślił się znowu, nie śmiejąc mówić o tem co czuł, a to tak nieustannie i tak głęboko, że prawie pół godziny upłynęło, a on ani się słowa nie odezwał, zawsze w jednem położeniu, sparty, z oczyma wlepionemi w Julkę, przesiedziawszy. Pod płomienistym jego wzrokiem, jak pod słońcem w spiekę, siedząc, biedna dziewczyna nie śmiała przerywać milczenia, rumieniła się tylko, kręciła, psuła swoją robotę: a gdy Edward porwawszy za kapelusz wybiegł, odetchnęła dopiero swobodniej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.