Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja o bladej dziewczynce z pod Ostrej-Bramy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Nie powiedział jej Edward co uczuł, a jednak, ona się domyśliła wszystkiego, zadrżała, posunęła rękę po czole i smutnie dumając została w swojej izdebce.
Przebiegła myślą swój los, stanęła nad ostatnim rokiem, przejrzała go i pożałowała przeszłości, bo lękała się jutra. To uczucie którego się domyślała w Edwardzie, miłe jej było, pochlebiało jej, odpowiadało jakiemuś niepojętemu bojaźliwemu oczekiwaniu, a jednak jakby przeczuciem, zlękła się postrzegłszy je, domyśliwszy się go.
— Co będzie! co będzie! ty jedna wiesz Matko Boża, — zawołała, — i ty odwróć złe od biednej sieroty! Ach! pocóż on mnie poznał, a jam świat poznała i weszła tam, gdziem nie powinna była przestępować progu!
Duszno jej było w izdebce, ciasno, wybiegła w ulice, odetchnęła całemi piersiami, pochwyciła się za głowę.
— A ja? a ja? — spytała — kochamże go? Spojrzała w siebie.
— Gdyby mi przyszło nigdy go nie widzieć? Zdaje się żebym umarła! Edward to mój ojciec, świat, nauczyciel, dobroczyńca i anioł stróż! Ale niech on o tem nie wie, niech nigdy nie wie, że mi popsuł życie, i że ja go kocham! Moja miłość zatrułaby jego los cały, a wiedząc o nieszczęściu, wymawiałby je sobie. Nigdy wiedzieć nie będzie, nigdy!
W tej chwili tak się czuła znużoną, niespokojną, biedną, że zwróciwszy oczy w stronę Ostrej-bramy, przypomniawszy ile razy w modlitwie znalazła pociechę, zwróciła się na światełko błyszczące przed obrazem. Biegła nie szła, wsunęła się pod galerją na dawne miejsce i padła na kolana.
Chciała się modlić, nie mogła, dziwne, straszne, niepojęte myśli sunęły się po głowie rozżarzonej jak senne widma, zaczynała i nie kończyła i zapominała o modlitwie. Postrzegłszy to rozpłakała się nad sobą.
— Takżem zepsuta, zła, tak zajęta sobą i światem, że mi nawet ostatni ratunek nic pomódz nie może? I ty, Matko Boża, odpychasz mnie! kiedy najwięcej cudu mi Twego i opieki potrzeba; bo jakże mój stan i przyszłość pogodzić z tem, co się dzieje w duszy, co się gotuje przedemną! O! Matko Boża! daj mi wytrwać, daj mi wyjść z walki czystą, bez zgryzoty, nieszczęśliwą ale niepokalaną! Daj mi wybrać raczej cierpienie i cnotę, niż roskosz i występek. Matko Boża, Matko Boża, ześlij mi śmierć, gdy będę miała upaść!
Tak duszą modliła się dziewczyna, której modlitwy jej dawne na teraz wystarczyć nie mogły; znajdowała je zimnemi, często nie zrozumiałemi, jak wszyscy, którzy chcą się modlić szczerze, uciekają się do prawdziwej, do jedynej rozmyślanej modlitwy.
Klęczała długo, płakała, myślała; potem powolnie odeszła do domu, o sobie, o Edwardzie, o przyszłości dumając, spokojniejsza już nieco, bo ufna w opiece Bożej, do której jeszcze czysta uciekała się z dziecinnych lat zapałem.
Nazajutrz po nocy bezsennej, Julka nie poszła na miejsce swoje w Ostrej-bramie, wstała i pobiegła odetchnąć za miastem. Edward niespokojny, nie zastawszy jej tam, gdzie co dzień spotykał, pobiegł do mieszkania, do którego próżno kołatał, drzwi były zamknięte. Tysiąc myśli przeleciało mu najstraszniejszych po głowie, tysiąc razem niebezpieczeństw ujrzał, których nigdy nie widział dotąd, poleciał jak szalony, nie wiedząc co począć z sobą. W godzinę znowu przebiegał też ulicę, pukał do tych drzwi, a nikogo nie było, nikt nie odpowiedział. Niespokojność, domysły rosły olbrzymio, podobny szalonemu, nie umiejąc sobie poradzić stał jak słup naprzeciw mieszkania Julki, lub latał nie wiedząc dokąd, jak opętany.
Spotkał ją gdy wracała do domu: a cały uradowany, przejęty, poskoczył nie patrząc co czyni.
— Na Boga! gdzieżeś była! — zawołał, — oto już dwie godziny jak szaleję, latam i ledwie z niespokojności nie zwarjuję! Co ci się stało!
— Nic mi się nie stało, — odpowiedziała Julka miarkując uczucie, które ją przejęło na widok zapału Edwarda — czułam się chorą i poszłam przejść się za miasto.
— Ależ mnie ciężką nawiedziłaś godziną! — To mówiąc otrząsnął się i odetchnąwszy, spokojniejszy, pojąwszy że nie może z nią rozmawiać w ulicy, pożegnał i uciekł.
Niespokojność ta objaśniła Edwarda o własnych uczuciach, które wprzód pojmując, sam taił przed sobą. Teraz niejako uczynił sobie wyznanie, za którem naturalnie poszło zastanowienie nad przyszłością.
— Kocham ją, — rzekł w sobie — tak jest... ale cóż z tego będzie? Mogęż się z nią połączyć? mogęż jej poświęcić świat, jego wymagania, jego prawa, krewnych, rodzinę, wszystko? kochaż mnie ona? Jeśli kocha, co za przyszłość? jaki koniec?
Na pytania nie umiał dać odpowiedzi, lecz jak zwykłe w takich razach, chwilkę zastanowiwszy się nad skutkami, nie mogąc ich wyrachować, wrócił do użycia teraźniejszości, do bezmyślnego nasycenia się swojem uczuciem, które jakkolwiek grożące nadal, roskoszne było samo w sobie. Jakże to mało jest ludzi tak wielkiego, bohaterskiego charakteru, coby przed poczynającą się namiętnością, przed jej urokami, na widok przyszłości groźnej, swojej lub cudzej, cofnęli się? Najczęściej człowiek kiedy sumienia swego zaspokoić nie umie, rozbrat z niem czyni i rzuca się ślepo w ręce losu, myśląc że przecież jakiś koniec wszystkiemu być musi.
Tak właśnie uczynił Edward, a wiedział sam że źle robił, ale był słabym. W istocie stworzyć duszę do swej duszy, rozwinąć ją, ukształcić w swych ręku, a potem gdy kwitnie, gdy w całym blasku jaśnieje, ustąpić, porzucić, wyrzec się swego tworu?... Któżby miał siłę na taką ofiarę?
Chciał przynajmniej wykreślić sobie dalszą postępowania drogę, choćby oczy na jej cel i koniec zamrużyć, ale i tego nie potrafił, tak się w nim wszystko burzyło, tak gorzał cały spodziewanem szczęściem, spodziewaną miłością, miłością niezwyczajną. Zamiast zastanawiać się nad sobą i nią, on marzył i zgadywał rozmowy wieczorne, oświadczenie, odpowiedź, wielkie owe epochy historji namiętności, którą czynił sobie długą, zapalczywą, roskoszną.
Z myśli w myśl wpadając, uczuł, że Julka, która już nie jest tem, czem była przed rokiem, powinna mieszkanie i zajęcia odmienić. Przewidywał jednak, że trudno ją będzie do tego nakłonić, bo nie wiedział, jak ona sama znudzona i udręczona była swem życiem. — Umie roboty, będzie się z nich utrzymywać na oko — mówił w sobie — w istocie ja ją utrzymywać będę, to mój obowiązek teraz. Najmę jej skromne, ubogie mieszkanie, ale takie w któremby przynajmniej żyć można, oddychać powietrzem i widzieć choć nieba kawałek. Musi na to przystać!
Z temi nowemi myślami wieczorem znowu sunął się ulicą, mimo jej mieszkania, mimo Ostrej-bramy. Nigdzie nie postrzegł Julki, zmierzchało, obejrzawszy się wszedł do niej. Ona była u siebie. Gdy drzwi otworzył, obejrzała się, ale nie zadziwiła postrzegłszy go.
— Przyszedłem dowiedzieć się o twoje zdrowie.
— O! ja już jestem zupełnie zdrową! — odpowiedziała z udaną wesołością.
— Wiem teraz od czego byłaś chora, — mówił dalej Edward, — tysiąc razy przewidywałem, że to obrzydłe mieszkanie szkodzić ci musi. Jabym tu więźnia nie zamknął.
— Ubodzy, — rzekła Julka — i zdrowie mają twardsze i cierpliwość z konieczności, mnie tu dobrze.
— To być nie może, — odpowiedział żywo Edward — ty sobie wmawiasz, oszukujesz siebie, ja ci tu dłużej mieszkać nie pozwolę.
Julka obróciła się zdumiona.
— Dla czego?
— Jakże młodemu żyć można, bez powietrza, słońca i widoku świata i nieba?
— A kiedy musi?
— Nie ma w tem musu dla ciebie.
— Jakże to pan wiesz?
— Jutro ci dam inne mieszkanie.
— Czekaj pan, — przerwała Julka, — pan mi możesz chcieć dać wiele, ale ja przyjąć czy mogę?
— Teraz ja spytam, dla czego?
— Pan nie wiesz, co to jest wdzięczność i obowiązek, jakie to brzemię, kiedy tego długu nie ma czem wypłacić. I tak już za wiele winnam.
— Ty mnie? chyba ja tobie! Gdybyś wiedziała, jak czyniąc to byłem szczęśliwy!
Dziewczynka zamilkła on mówił dalej.
— Ale słuchaj mojego projektu. Ten handel mało korzystny a poniżający, wystawujący na wszystkie przykrości jakie są zwykle skutkiem obcowania z klasą najniższą.
— Do której i ja należę, — przerwała Julka.
— To fałsz zupełny, sama czujesz że nie, — odpowiedział młody opiekun. Ani twoje zdrowie, ani twoja młodość nie wytrwa niepokalana, nietknięta, niezwiędła w takiem życiu. Ja nie odwodzę cię od pracy, owszem, podaję ci tylko inną, umiesz roboty, z nich łatwo się utrzymasz. Mała para pokoików, które ci najmę nie będzie kosztować, wybiorę je ustronne, ciche, spokojne, daleko od oczów ludzi.
— Ale na cóż to wszystko? — z biciem serca odpowiedziała Julka, nie umiejąc opierać się mimo chęci, bo serce jej skakało do swobodniejszego życia. — Na co to wszystko, kiedy mnie i tak dobrze?
— A tak będzie lepiej, i sto razy lepiej, — rzekł Edward. — Pozwól mi się w to wdać jako opiekunowi, który cię jeszcze przecie ni razu nie zdradził.
To mówiąc wziął ją za rękę; dziewczyna była pomieszana, ćmiło się biednej w oczach, serce biło gwałtownie.
— Więc zgoda? — spytał.
O! ja sama nie wiem.
— Spuść się na mnie, ja ci źle nie życzę. To jest jaskinia nie mieszkanie, niepoczciwy sklep wilgotny, który ci zdrowie odejmie, w dzień trzeba świecy, żeby co zobaczyć! No, zgoda?
— Panie, jam ci tyle winna.
— A! nie mówże o tem. Jutro najmę zaraz mieszkanie, nie idź więcej do Ostrej-bramy. Przedaj swój kramik. Zobaczysz tak lepiej będzie! Jutro, jutro jeszcze przed wieczorem urządzę ci gospodarstwo! to ostatnia noc w tym nieznośnym lochu.
I tak mówiąc, chodził niespokojny, zapalony, a Julka patrząc z pod oka na niego ukradkiem, stała u swojego łóżka w milczeniu.
— Ja nie wiem, — dodał, — jak ja ci mogłem tak długo pozwolić tu mieszkać.
— Boś mnie nie kochał, — pomyślała w duchu Julka, która wszystko co się działo w jego duszy, na twarzy czytała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.