Historja Dziadka do Orzechów/Cudowne rzeczy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Historja Dziadka do Orzechów
Wydawca Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego
Data wyd. 1927
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wanda Młodnicka
Tytuł orygin. Histoire d’un casse-noisette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Cudowne rzeczy

Wspominaliśmy już o wielkiej szklanej szafie, w której dzieci chowały swoje zabawki. Szafa ta stała w gabinecie prezydenta. Jeszcze dzieci były malutkie, kiedy prezydent kazał zręcznemu majstrowi zrobić tę szafę, a ten ozdobił ją tak czystemi szybami, że zabawki ustawione na półkach wydawały się dziesięć razy piękniejsze, niż kiedy je trzymano w rękach.
Na najwyższej półce, dokąd żadne z dzieci nie mogło dosięgnąć, ustawiano arcydzieła konsyljarza Świdrzyckiego, na następnej półce leżały książki z obrazkami, dwie zaś ostatnie zostawiano dzieciom, aby je zapełniały czem im się podobało. Zwykle zabierał Staś wyższą półkę na kwatery dla swego wojska, Marynia zaś dolną zachowywała dla lalek, ich gospodarstwa i łóżek.
Tak samo rozmieścili zabawki i tego wieczora Staś uszykował nowoprzybyłych na wyższej półce, Marynia odprawiwszy Rózię do kąta, oddała jej łóżko i pokój sypialny Klarci, tak się bowiem nazywała nowa lalka i zaprosiła się do niej na słodką przekąskę.

Panna Klarcia rzuciwszy wzrok naokoło i widząc ładnie ustawione meble, na stole pełno cukierków i migdałów smażonych, a nadewszystko świeże łóżeczko z różową kołderką, zdawała się być bardzo zadowoloną z swego apartamentu.
Podczas tych wszystkich przygotowań, nadeszła już późna pora, ojciec chrzestny dawno odszedł, a dzieci jeszcze nie można było odciągnąć od szafy.

Wbrew zwyczajowi Staś pierwszy usłuchał i poszedł spać.
— W istocie — rzekł — trzeba pójść do łóżka, moje huzary musieli się porządnie zmęczyć na musztrach, są to dzielne chłopcy i znają swe obowiązki względem mnie, póki ja tu jestem, żaden się nie odważy zmrużyć oczu. — I dawszy im hasło, żeby ich przypadkiem jaki patrol nieprzyjacielski nie podszedł, Staś rzeczywiście oddalił się.

Inna rzecz była z Marynią, gdy prezydentowa, odchodząc do siebie, chciała ją zabrać i nalegała na rozstanie z ukochaną szafą.
— Mamusiu — zawołała, składając rączki — jeszcze chwileczkę, pozwól mi skończyć; muszę jeszcze wiele ważnych rzeczy załatwić, a skoro porządki ukończę, zaraz pójdę spać, przyrzekam.
Marynia tak pokornie prosiła o tę łaskę, wreszcie tak zawsze była grzeczna i posłuszna, że matka nie wahała się przystać na jej prośbę; jednakże gdy panna Emilja poszła już na górę ze Stasiem, z obawy, aby Marynia w roztargnieniu nie zapomniała pogasić świec, zrobiła to prezydentowa sama, zostawiając tylko lampę u sufitu, rozlewającą na pokój blade łagodne światło, i oddaliła się mówiąc:
— Tylko kończ rychło, kochana Maryniu, gdyż za długie czuwanie mogłoby ci zaszkodzić. — Przy tych słowach prezydentowa wyszła, zamykając drzwi za sobą.

Skoro tylko Marynia została sama, wróciła napowrót do pana Gryzorzeskiego, zawiniętego dotąd w chustkę, a położywszy go delikatnie na stole, opatrzyła jego rany.

Dziadek do orzechów zdawał się być bardzo cierpiącym i zupełnie zniechęconym.
— Ach! kochany maleńki człowieczku — szeptała Marynia — nie miej żalu do Stasia za to, że cię tak skrzywdził. Nie zrobił tego umyślnie, wierz mi, tylko serce w nim stwardniało i obejście nabrało surowości od czasu jak prowadzi to żołnierskie życie. Pozatem dobry to chłopczyk i zaręczani ci, że mu przebaczysz, poznawszy go bliżej. Zaś co do uszkodzonych zębów i podbródka, możesz zaufać znanej zręczności doktora Świdrzyckiego.

W tej chwili jednak, gdy wymówiła nazwisko chrzestnego ojca, pan Gryzorzeski skrzywił się okropnie, a jego zielone oczy tak dziko zabłysły, że dziewczynka przerażona cofnęła się o kilka kroków. Mimo to wkrótce przybrał znowu swój zwykły wyraz i nieruchomy uśmiech.
Marynia przypuszczając, że to migotanie lampy tak złudnie wykrzywiło twarz chorego dziadka, zaczęła żartować sama z siebie.
— W istocie trzeba być bardzo głupiutką — mówiła — żeby sobie wyobrażać, że drewniana lalka może krzywić się na mnie — a biorąc dziadka, zbliżyła się do szklanej szafy i rzekła do nowej lalki:
— Proszę panny Klarci, aby była tak uprzejma i odstąpiła na tę noc swego łóżeczka panu Gryzorzeskiemu, który jest chory, a sama przeniosła się na sofę. Pomyśl tylko, żeś zupełnie zdrowa, wreszcie noc prędko mija, sofa wygodna i nie wiele lalek wyśpi się tak dobrze jak ty.

Panna Klarcia nie odrzekła ani słowa, ale Maryni zdawało się, iż bardzo niechętnie przystaje na tę zamianę. Przeświadczona jednak, iż obeszła się z nową lalką grzecznie i należycie, nie robiła dalszych ceremonij, tylko przysunęła łóżeczko — a ułożywszy w niem dziadka, okryła go bardzo starannie.

Wtenczas przypomniała sobie, że za mało zna jeszcze charakter panny Klarci, aby chorego narażać na jej możliwe kaprysy, zostawiając go blisko niej. Umieściła tedy łóżko z pacjentem na wyższej półce, zaraz naprzeciw pięknej wioski, gdzie zakwaterowana była kawalerja Stasia. Następnie położywszy pannę Klarcię na sofie, zamknęła szafę i zabierała się odejść do swego pokoju, gdzie panna Emilja na nią czekała.
Nagle w całym pokoju naokoło dziewczynki dało się słyszeć mnóstwo głuchych szmerów, za krzesłami, za piecem i za szafami. Wielki zegar stojący pod ścianą, na którym zamiast kukułki siedziała ogromna złocona sowa, terczał śród tego coraz głośniej, nie mogąc wszakże zdobyć się na uderzenie godziny. Marynia spojrzała na zegar i spostrzegła, że sowa opuściła skrzydła i zasłoniła wskazówki, wyścibiając głowę jak kot z okrągłemi oczyma, a zakrzywionym dziobem. Wtedy terczenie zmieniło się w szept, w którym można było rozróżnić następujące wyrazy:

Zegary cicho, cicho!
Mysikról czujne licho
Pójdzie na mary,
Ten nasz wróg stary.
Stuk puk!
Stuk puk!
Stuk puk!

Poczem usłyszała dwanaście uderzeń głuchych i chrapliwych. Marynia zlękła się niesłychanie. Zaczęła drżeć cała, gdy wtem spostrzegła ojca chrzestnego na miejscu sowy na zegarze, z którego dwie poły surduta zwisały jak przedtem skrzydła nocnego ptaszyska. Na ten widok zdziwiona, stanęła jak wryta i rozpłakała się.

— A ty co tam robisz tak wysoko, ojcze chrzestny — zawołała — zejdź zaraz, nie strasz mnie, ty niegodziwy konsyljarzu!
Na te słowa ozwały się wokoło świsty i szydercze śmiechy — wkrótce usłyszała tysiące drobnych nóżek szmyrgających za tapetami, potem zabłysło tysiące drobnych oczek. Marynia spostrzegła, że mnóstwo myszy się gromadzi, a po chwili tysiące ich wpadło do pokoju i zaczęto się szykować w szeregi, jak Staś zwykł był szykować swoich żołnierzy do bitwy.
Bardzo to zajęło Marynię, gdyż nie czuła do myszy tej niedorzecznej obawy, jakiej doświadczają inne dzieci, i byłaby się doskonale ubawiła, gdy nagle — usłyszała świst tak ostry, że dreszcz nią wstrząsnął.

W tej samej chwili podłoga się podniosła i wypchnięty podziemną potęgą Mysikról z siedmioma głowami w koronach ukazał się na środku pokoju. Wnet każda z siedmiu głów zaczęła świstać i zgrzytać.
Natychmiast całe wojsko poskoczyło ku królowi, pisnąwszy chórem trzy razy, poczem mysie pułki zaczęły uganiać po pokoju, zwracając się szklanej szafy, dokąd Marynia, zewsząd otoczona, powoli się cofała.

Nie była ona bojaźliwa, ale ujrzawszy się otoczoną tem niezliczonem mnóstwem myszy pod dowództwem siedmiogłowego potwora, strach ją przejął i serce mocno bić zaczęło. Potem brakło jej oddechu, chwiejna cofnęła się wtył, gdy wtem — brzdęk, dziń, dziń — i szyba szafy, uderzona jej łokciem, spadła rozbita na podłogę.
Wprawdzie uczuła gwałtowny ból w lewem ramieniu, ale zarazem lżej jej się zrobiło na sercu, gdyż piski ucichły nagle, myszy znikły i można było myśleć, że przestraszone brzękiem szkła wróciły do nor.

Natomiast dziwny szmer rozpoczął się w szafie. Drobne, cienkie głosy jęły krzyczeć:
— Do broni, do broni, do broni!
Jednocześnie ozwał się dzwonek w zamku ojca chrzestnego i zewsząd dały się słyszeć wołania:

— Dalej! żwawo! czem prędzej wyruszajmy razem! nieprzyjaciel tuż! Wojna! wojna!

Marynia obróciła się, szafa była oświetlona, wszystko zaczęło się ruszać; arlekiny, pieroty, poliszynele, kozaki — wstawali, biegali, zachęcając się nawzajem do walki, podczas gdy damy skubały szarpie i przygotowywały bandaże dla rannych. Wreszcie i pan Gryzorzeski zrzucił okrycie i skoczył z łóżka, wołając:
— Krak, krak, krak! podła hołoto mysia, uciekaj do nor, albo wpadniesz w moje ręce.
Na tę pogróżkę rozległ się świst wielki. Marynia spostrzegła, że myszy wcale nie cofnęły się do nor, tylko spłoszone hałasem pochowały się na chwilę pod stoły i krzesła, a teraz ruszyły na środek pokoju.
Pan Gryzorzeski zaś zamiast ulęknąć się świstów, rósł jeszcze w odwagę i bohaterski zapał.
— Ach nikczemniku! — zawołał do Mysikróla — przyjmujesz nareszcie walkę, do której cię wyzywam od tak dawna! Pójdź i niech noc ta rozstrzygnie spór między nami! Wy zaś, moi przyjaciele i bracia, jeżeli prawda, że czuły związek łączył nas w sklepie Pięknosza, wspierajcie mnie w tej zaciętej walce. Dalej! na wroga! Za mną, kto mnie kocha!
Żadne hasło nie sprawiło nigdy podobnego wrażenia. Dwóch arlekinów, pierot, dwóch poliszynelów i trzech kozaków zawołało jednogłośnie:

— Idziemy z tobą na śmierć lub na życie, zwyciężyć lub zginąć!

Czegoż więcej potrzeba!? Słowa te wzruszyły dziadka do głębi, poczuł w sobie animusz rycerski i nie zważając na szaloną wysokość, na jakiej się znajdował, skoczył z drugiej półki.

Marynia patrząc na ten skok niebezpieczny — krzyknęła, gdyż pan Gryzorzeski byłby się rozbił niezawodnie, gdyby nie dzielność panny Klarci. Ona to zerwała się z sofy i chwyciła bohatera w ramiona.

— Ach! moja droga Klarciu — zawołała Marynia — jakże dotąd nie oceniałam twej szlachetności!

Jednak panna Klarcia, zbyt zajęta ważnością chwili, nie zwracała uwagi na jej pojednawcze słowa, tylko z przejęciem mówiła do dziadka.
— Jakto? Jaśnie oświecony pan ranny i cierpiący rzucasz się w bój na nowe niebezpieczeństwa? Kieruj walką, nie narażając swojej osoby. Wszak sławna waleczność twoja nie potrzebuje nowych dowodów.
Mówiąc to usiłowała panna Klarcia zatrzymać go, tuląc dziadka do swego atłasowego gorsecika, on jednak, widocznie żądny boju, zaczął się wyrywać i wierzgać tak silnie, że musiała go puścić na ziemię.
Skoczył na nogi z nadzwyczajnym wdziękiem, a ukląkłszy na jedno kolano, rzekł:
— Bądź przekonana, księżniczko, że jakkolwiek dawniej byłaś względem mnie niesprawiedliwa, ja zawsze będę pamiętał o tobie nawet wśród wojennej wrzawy.

Wtedy panna Klarcia schyliła się, a ująwszy drobną jego rączkę, zmusiła go do powstania. Potem zdejmując z siebie złotem haftowany pasek, złożyła go jak szarfę i chciała przepasać nią młodego bohatera. On jednak cofnął się o dwa kroki i kłaniając się głęboko na znak podzięki za tak wielką łaskę, zdjął białą wstążkę, którą go Marynia podwiązała, przycisnął do ust i przepasał się nią jak szarfą.

Lekki i zwinny, wstrząsając pałaszem skoczył z dolnej półki na podłogę.
Wnet rozpoczęły się piski i świsty zajadlejsze, niż kiedykolwiek. Mysikról, jakby odpowiadając na wyzwanie dziadka, wylazł z pod wielkiego stołu na czele głównego korpusu wojska mysiego, podczas gdy oba boczne skrzydła wychodziły z pod krzeseł, pod które się były cofnęły.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Wanda Młodnicka.