Herod-baba/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Herod-baba
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Spojrzawszy po dzisiejszym świecie jak on sobie szary, mdły, jednostajny i wystygły wygląda — a porównawszy do owego bujnego żywota dni przeszłych, tak pstrego, kraśnego, zawiesistego i wrażliwego — nam starym aż się chce westchnąć, że te ludziska skarłowacieli tak i zamarzli. Miły Boże! co się to działo, co się to działo za onych czasów, o których nam dziadowie rozpowiadali! Nie powiem, żeby tam wszystko było lepiéj, ani utrzymuję, żeby dziś miało gorzéj być — ale dalipan — było inaczéj! o! inaczéj! Człek żył i czuł, że żył, bo się i sparzył nieraz, i kresę po łbie oberwał, i zawrzało w nim i zakipiało, i rozsierdził się — ale kiedy potém ściskał a całował, to aż kości trzeszczały. Mężczyzni i kobiety byliśmy wszyscy jakoś mężniejsi w życiu i gorętsi. „Smakował nam światek,“ jak mówi o Reju Trzecieski. Pościliśmy o chlebie i wodzie, ale pili konwiami; rąbało się na śmierć, a kochało do zdechu. Wszystko to dziś blade, mizerne, kaszlące, chorowite, ani kocha, ani nienawidzi — ledwie dysze i tylko co żyje...
Tego z was nikt nie pamięta, ani może o tém słyszał, co się jeszcze za Augusta II trafiło panu Zygmuntowi Piętce; a ja wam to opowiem, żebyście mieli jaką taką próbkę życia, które się wówczas plotło prawie wszędzie, i poznali jaki to był wigor u nas nietylko w mężczyznach ale i w niewiastach. — Ale muszę zacząć ab ovo, i powiedzieć najprzód o rodzinie i gnieździe.
Wiadomo, że dom Piętków Oczkowiczów pochodził z Drohickiego — ale, jak to szlachta uboższa, bo nawet i średnich fortun ludzie nigdy długo miejsca nie zagrzeli, a młodzież się rozłaziła po kraju szczęścia szukając, i potém żeniła, osiadała i krzewiła po różnych ziemiach — tak i owi Piętkowie, którzy się pieczętowali Ślepowronem, gdy się rozrodzili, mało ich gdzie nie było. Herb zatrzymawszy jeden, bo w ostatnich czasach już, jak dawniéj klejnotów nie przerabiano — pisali się Piętkowie rozmaicie od wsi i folwarków, które posiadali; — Piętka Zygmunt o którym mówić mam, rodził się ze Strumiłówny herbu Dąbrowa, ojciec jego a podobno dziad osiadł w Krakowskiém, nabywszy tam wioskę zamieszkał i był pono łowczym, bo syna łowczycem nazywano, dopóki starostwa małego nie dostawszy i tytułu z niém nie nabył.
Otóż to wiedzieć należy, iż rodem kury czubate — o czém się każdy co żył przekonać może. Czy się to dzieje krwi dziedzictwem, czy przykładem a obyczajem domowym — pewna, że nie daleko pada jabłko od jabłoni i sowa nie urodzi sokoła. Gadajcie sobie co chcecie, jaki ojciec taki syn, rzadko inaczéj. Powiecie mi, że rozrzutnym się skąpcy rodzą, a sknery mają synów marnotrawnych — prawda to, ale jedna umysłu i temperamentu krewkość zbytnia stwarza i onych sknerów i rozrzutników! — Były familie ciemięgów i rody zuchwałe... u innych krew wrząca szła z ojca na syna.
Piętków Ślepowronów cały ród znany był że jeden w drugiego rosły u nich szalone pałki. Jak są konie, co dopiero w siódmym roku składają, tak owi Piętkowie dopiero pod czwarty krzyżyk zaczynali się moderować i stawać ludźmi poważnymi. I potém byli z nich tacy zacni i uczciwi obywatele i do tańca i do różańca, że lepszych nie znaleźć — ale za młodu... nie było łańcucha, na którymbyś ich utrzymał. Opowiadano o ich wybrykach dziwy: — jeden zbiegł na Sicz i tam kilka lat kozaczył; drugi o kilku talarach z domu uszedłszy, całą Europę przewędrował i z dobrze nabitym trzosem do domu powrócił; inny na pal wbity w Konstantynopolu mizernie życie skończył. Gdzie ich nie było! i po klasztorach i po obozach, a najwięcéj gdzie się bito, pito i cholewy smalono bo do tego nie było nad nich przedniejszych. Rzekłbyś, że ich dom to piekło za młodu, że doma usiedzieć nie mogli jednego dnia; hej! zabrakło konia i siodła w stajni, a panicza w domu, ojciec się tylko podrapał po łysinie, wiedział on co to miało znaczyć — furknął ptaszek, a jak furknął, wabić go i łapać i nawoływać darmo było — musiał chłopak się swobodnie wyszumieć — powracali do domu różnie, jedni obcięci i nadzy jak marnotrawni synowie, drudzy w sajetach i rzędach złocistych — bo szczęście różnie służyło: rzadko który bez kresy przez łeb.
Który ojciec rozum miał, dawał syna zawczasu do obozu, tam już owa wielka fantazya najłacniéj się mogła wyszumieć i wykipieć... Najgorzéj wyszedł kto ją chciał hamować, bo często garnek rozsadziła. Opowiadano o Hilarym Piętce, co miał dobra Szeligi w Drohickiém, że syna był dał do nowicyatu do księży Jezuitów i chciał go księdzem mieć... aż ten mu późniéj wrócił do domu, ale żonaty z Węgierką.
Ojciec pana Zygmunta i sam pono za młodu nie był lepszy; szczęściem że trochę wojskowo służył, to się pod zbroją wyłupał i krwi mu trochę puszczono... potém ożenił się z ową Strumiłówną, gospodarzyć zaczął zawzięcie, a resztę ognia na łowach puszczał, bo był istotnie łowczym de nomine et re, zawołanym, szczególniéj na wilki, na niedźwiedzie, na dziki i gdzie się czasem oszczepu chwycić trzeba było, passyę do tego wielką miał. Człek zresztą stateczny, w przyjaźni stały, miłosierny, a jak się rozczulił, do rany go było przyłożyć — gdy mu się Zygmuś urodził, że niezmiernie dzieci lubił, to go więcéj może sam na rękach nosił niżeli piastunka, a potém go bawił, kijki mu strugał, dziwów z nim dokazywał.
Raz go, gdy chłopak jeszcze bardzo mały był, zastali jak do snu go kołysał, a no trudno odgadnąć w czém. Na ścianie wisiała zbroja ciężka żelazna, co ją na piersiach husarze nosili. Zygmusia w nią włożywszy, że była wypukła kołysał w niéj i uśpił; miano to za omen, iż z niego żołnierz będzie, ale się to niesprawdziło. Że jedynakiem był dzieciak, ukochanym ojcu i matce, a łowczy podejrzewał iż to tak się rozbuja pewnie jak zwykli Piętkowie, za wczasu dumali i przemyślali jakby go od szwanku salwować. Wszelkiemi środkami i sposoby starali się złagodzić naturę porywczą, żywą, gorącą i uśmierzyć ją a dać mu obyczaje ciche i zamiłowanie żywota spokojnego.
A no już za młodu zaczęło się okazywać, że ten ogień wypalić się musi — Zygmuś dobry był, ale wisus nad lata, nie było dnia gdy się na nogi podniósł, żeby figla nie spłatał i guza nie oberwał, jeszcze mu jeden nie odtęchł, gdy już na drugiego biegł. Trzeba go było pilnować, chodzić za nim, a i tak zawsze się wyrwał. Ojciec bakałarza wziął do domu, który nogi stracił biegając za chłopakiem i do roku nie dotrwał. Drugi zachrypł od krzyku; posłali go do szkół i pod rygor księży, a co się tam działo, naopowiadać się nie mogli. Szkody ojciec płacił co kwartał znaczne, suknie sprawiał, karano pono i bito, ale z tém jak bez tego; jutro się toż samo powtarzało.
Mówili znajomi i przyjaciele: — Przecieżci go we zbroi kołysał, to go do wojska daj. — A no — ojcu się nie chciało jakoś myślał, że się piwo wreszcie wyburzy.
Młodości wreszcie opisywać nie będę. — Łowczy był cięty niebezpiecznie od dzika, i chorzał, obawiał się żeby jedynak, któremu się już naówczas wąs był puścił, nie szalał zbyt długo, i po naradzie z jejmością postanowili go ożenić. A było to także nie łatwe zadanie jaką mu dać żonę, bo lada pokorne stworzenie nie dałoby sobie rady z Zygmusiem, i trzeba mu było dobrać taką hic mulier, coby jegomości narzuciła dobre wędzidło i na wodzach trzymać umiała; samą zaś siłą nigdyby go nie mogła pokonać; należało więc szukać i urodliwéj i mądréj niewiasty, co by tego wisusa okiełznała.
Wciąż i ojciec i matka nic nie mówiąc Zygmusiowi, bo by się on ożenić wedle przykazania nigdy nie chciał, po cichu przepatrywali, przepytywali, rozglądali się. Już im o majątek nie szło, ani o świetną kolligacyę, byle co poczciwego, gładkiego i silnego, żeby się mogło postawić Zygmusiowi, a w kaszy mu się zjeść nie dało.
W sąsiedztwie mieszkał szlachcic Okoń Pieńkowski, nie ubogi, nie bogaty, zamożny, pracowity, a obdarzony pięciorgiem dorodnych córek. Dwie już z nich były zamężne, i błogosławieństwo wniosły do domów, trzy zostawały na wydaniu. Matka je wychowywała sama, a była kobieta co się zowie rozumna i wielkiéj woli; z niéj pani łowczyna wymiarkować mogła czém córki były, bo prawie zawsze matka je tworzy na obraz i podobieństwo swoje. Podobał im się dom i ludzie i panny, szczególniéj najstarsza Elżusia i łowczemu i łowczynie. Dziewczyna była jak łania, wzrostu słusznego, zbudowana krzepko, rumiana, oczki wesołe, śmiała i raźna, piękna na podziw, bo ze wszystkich sióstr krasą się odznaczała; ani blondynka jasna, ani zbyt ciemna brunetka, włosy miała kasztanowate, pozłociste, a warkocze gdyby u królowéj. Przytém rączka i nóżka maluśkie, drobne, zgrabne: słowem, że najwybredniejszy człek nie znalazł w niéj do przyganienia nic, chyba to, że była śmiała jak mężczyzna i gusta miała trochę nie kobiece. Gdyby jej byli konia pozwolili, pewnieby sobie rady z nim dała; z muszkietu i pistoletów strzelała dla zabawy i takiéj wprawy nabrała, że aż podziwiano celność jéj strzałów; nieraz pono ojcu się do wilka na polowanie wprosiła nawet, o czém w domu mówić nie było wolno. Mimo takiego temperamentu kochali ją wszyscy, bo dobra była jak anioł i do poświęcenia chętna, a dla chorych i dla ubogich ostatnią sukienczynęby oddała; ale za to o pokrzywdzeniu czyjemś, o złych sprawach, o nikczemności ludzkiéj przy niéj mówić nie było można, tak to ją oburzało... Matka, która u książąt Lubomirskich wychowała się z wojewodziankami razem i była jak powiadają i do stroju i do łoju — córki nauczyła potrosze i języków i muzyki i głowy im pootwierała, mieli też potém do nich panią bonę wdowę po oficerze, który był z Leszczyńskim powędrował do Lotaryngii i tam zmarł, kobietę zacną i dworskiego wykształcenia — ta dopełniła co matka poczęła.
Oboje rodzice Zygmusia często bywając u Okóniów, nie mogli się Elżuni napatrzyć — bodaj że przy kieliszku stary łowczy z cześnikiem coś o dzieciach pogadali, ale tego nikt nie dosłyszał. Zygmusia trzeba było do panny tak prowadzić, żeby się nie domyślał, że mu ją dać chciano, boby od niej uciekł pewnie.
Nie wiem spełna jak do tego doszli, że do Okóniów pojechał i Elżusię zobaczył, a no z razu mu się nie podobała. Rodzice byli markotni. W zapusty zaprosili do siebie sąsiadów, Zygmusiowi powierzywszy gospodarstwo i przyjęcie, bo do tego był jedyny. Przyjechały i dwie zamężne i trzy jeszcze w domu będące Okóniówny. Elżunia między niemi perłą się wydawała, a nietylko siostry, ale wszystkie inne kobiety gasiła urodą i postacią. Zygmuntowi dopiero się oczy otworzyły, a bodaj i serce. Zabawy nadzwyczaj były wesołe, młodzież sobie dobrze podpiła. Zygmuś Elżuni ani patrzał, ona mu też kwaśnéj miny nie robiła, bo chłopiec był urodziwy, wesół, wygadany, zręczny, a taniec prowadził i wszystkich na podziw zagrzewać umiał, tak że rej miał wszędzie. Już pono pod koniec onych szalonych zapust, w tańcu snadź, gdy nie bardzo na nich uważano, panu Zygmuntowi buziak malinowy Elżuni zasmakował; korzystając z jakiegoś obrotu, schylił się chcąc ją pocałować i piorunem w ucho dostał.
Gdybym państwu powiedział, że to był zadatek przyszłéj miłości obojga, możebyście nie uwierzyli; lecz w istocie tak było że Zygmuś się w niej od téj chwili szalenie zakochał, a ona też na niego lepszém okiem patrzeć zaczęła, bo miał téż rozum, że się nietylko nie pogniewał, ale ją jeszcze z kieliszkiem w ręku na klęczkach przepraszał.
Ostatni dzień zapust u Okóniów spędzono i już tam uważano, że się do siebie mieli, z czego łowczy niesłychanie się cieszył, udając, że tego nie widzi i wcale się nie domyśla.
Czasu postu pod różnemi pozorami wyrywał się do Okóniów, gdzie go jako syna dobrych sąsiadów przyjmowano grzecznie, a nu dosyć chłodno. Elżunia téż choć była dlań przyjazną, szczególnych względów nie okazywała. Łowczy na cztery nogi kuty, rzucał umyślnie półsłówkami, iżby nie rad syna młodo żenił. A tu w Zygmuncie się paliło, z każdym dniem owa miłość rosła, niepohamowaną się stając. Zwierzył się matce najprzód. A ta mu przyrzekła, że ojca będzie się starała nakłonić, aby przeciwnym nie był. Jako kobieta rozumna, znając dziecko, nie wydawała się też z tém wcale, iż sobie życzyła Elżuni na synową. Tém rozumném postępowaniem doprowadzili do tego Zygmusia, iż to czego rodzice pragnęli, uczynił z własnéj woli, za najszczęśliwszego się mając, iż mu dano pozwolenie i błogosławieństwo.
W taki sposób się tedy pobrali. Łowczy Panu Bogu dziękował iż syna postanowiwszy i gospodarstwo mu zdawszy, a sobie tylko mały leśny folwarczek zostawił, o jego przyszłości spokojnie zasypiać może. A no jeszcze się był snadź nie wyszumiał dosyć. Z razu wielka miłość była między młodém małżeństwem, tak że o mało Elżuni nie zjadł. Szalał za nią, w domu siedział, gospodarstwa pilnował i mało co nawet wyjeżdżał, chyba do rodziców, albo do Okóniów. Elżunia korzystając z tego przywiązania mężowskiego, zaraz w ręce wzięła domowe sprawy i gospodarstwo i rząd i klucze, ale tak nieznacznie, iż to sobie Zygmunt raczéj za łaskę uważał, niż za krzywdę.
In tractu pierwszych lat pożycia, najprzód łowczyna zmarła, a jak to u nas nader się często między szczęśliwemi małżeństwami trafiało, mąż do niéj dziwnie przywiązany, wkrótce zasłabł, zatęsknił się i poszedł za nią.
Zygmuś też z wielkim żalem po rodzicach, bo serce miał dobre i kochał ich gorąco, sprawiwszy pogrzeb, począł na całym majątku gospodarzyć, a w onym wielkim smutku swoim potrosze się rozrywać. Już to złém było, iż mu żona i dom nie starczyły rozrywką, bo do sąsiadów się wyrywał, do Krakowa jeździł i tygodniami tam siadywał z wesołymi towarzyszami, wreszcie bez potrzeby do Warszawy się wybrał, aby dwór zobaczyć. Król August II właśnie tam naówczas przebywał, a z nim i koło niego kręciło się młodzieży i wojskowych, kobiet pięknych, cudzoziemców, różnych awanturników płci obojéj podostatkiem. Czasy to były opłakane, bo w kraju nieład, a zamieszanie panowało, a w stolicy i u dworu, rozpusta błyszcząca, piękna, strojna i uśmiechnięta.
Młodemu łatwo się było popsuć patrząc na to, a wpadłszy w wir, człowiek się już mimowolnie kręcił. Za pierwszą bytnością Zygmunta w Warszawie, porobił on zaraz znajomości u dworu. Stryja miał na nieszczęście, który z chudego pachołka wydrapał się łaskami saskiemi na urząd dworski i synowca też za sobą do dworu wciągnął. Zygmusiowi nic nie brakło, by się mógł podobać: twarz, postawa, siła, dowcip, humor, przystawały dziwnie do tego kółka. Szalano okrutnie, ucztowano, bawiono się; nie mógł człowiek tchnąć na chwilę, gdy wpadł między tych dworzan, którzy w najsmutniejszych nawet dniach, gdy się wszystko waliło i wywracało, o maszkarach i balach myśleli. Pierwszy raz do Warszawy zawitawszy, powrócił na wieś do Elżusi jak pijany. Nie mógł się jéj naopowiadać o tém co widział, dokazywał, czego był aktorem i świadkiem. Jéj się nie bardzo podobało, ale zmilczała. Zygmuś czuły jeszcze był, spodziewała się, że mu to z głowy wywietrzeje i do dawnego trybu życia powróci.
Aliści prawda to wielka, że są takie zatrute nektary, których gdy się człowiek raz napił, już bez nich żyć nie może. Zygmuntowi usta paliło, wzdychał na wsi siedząc do tego życia, którego popróbował, tylko się już z tém nie odzywał wcale, bo żona groźnie nań patrzała i gdy raz nad śpiewaczką Francuzicą, która za królem była do Warszawy przyjechała, unosił się przed nią, opisując jak u niéj wieczerzę jedli i co była za niewiasta cudna, Elżunia nogą tupnąwszy, tak go skonfudowała, iż usta zaraz stulił.
Milczenie to jednak kryło w sobie niebezpieczniejsze jeszcze rojenia, jakby się to tam nazad na dwór dostać i szaleć z szalonymi. Osmutniał, chodził ponury, wzdychał, na wsi mu wszystko nie w smak szło, z sąsiadami zaczęli pić na zabój. W domu Elżunia gościnną być umiała i nie broniła, żeby się podochocili w wesołém towarzystwie; ale ekscesów takich, co i życiu i zdrowiu groziły i na pośmiewisko u służby ludzi poważnych podawały, nie dopuszczała. Przenosili się więc gdy chcieli pić do kawalerskich domów, albo do miasteczka.
Nie obawiała się nałogu dla niego żona, bo Piętka pił w sposób osobliwszy jakby wodę chlipał — do głowy mu nie bardzo szło, a gdy był sam, wina nie potrzebował i nie tknął, upodobania w niém nie miał. Nie zważała więc na te wybryki, będąc pewną, że mu się one uprzykrzą; wolała je niż owe do Warszawy wycieczki, które mu głowę zawracały. Aż tu nieopowiedziawszy się raz Zygmunt, dmuchnął jéj, pod pozorem jakimś znowu, dowiedziawszy się, że dwór zjechał. Nie było go dwa tygodnie, i pokorniuteńki powrócił. Jak go tam Elżunia tym razem przyjęła, nie wiadomo; snadź wszakże głowę mu zmyła dobrze, bo się kilka dni na siebie boczyli, poczém, jak niepyszny pan Piętka przeprosił, uczyniono zgodę i był pokój i życie jak przed tém między małżeństwem przykładne.
Okazuje się jednak, iż Piętka téj dworskiéj zarazy tak był pochwycił, że się jéj pozbyć nie mógł. Nudził się na wsi i ziewał. Próbował łowów, zjeżdżali sąsiedzi, sprowadzano skrzypki, a no te wiejskie uciechy nie w smak mu szły.
Nie było tu tego przepychu, téj świetności za oczy porywającéj, tego języka wytwornego, tych niespodzianek wspaniałych, tego szumu i hałasu i zbytków jak na dworze. Zygmunt sobie to lekceważył porównywając, a przytém ta przeklęta tancerka, która się nim była chwilowo dla jego pięknéj postaci zajęła... w serce mu czy też w głowę obałamuconą wpadła.
Była to Francuzka, zręczna jak one są wszystkie, która jakiś czas zwróciła nawet oko słoneczne Króla Jegomości na siebie. I nie nazbyt młoda, i nie bardzo piękna, ale śmiała, wesoła i umiejąca się narzucić, bałamuciła tam wielu we Francyi, w Brukselli, w Dreznie, a nakoniec w Warszawie... złapała tego nieszczęśliwego Piętkę, który ją skaczącą ujrzawszy, gdy potém szczebioczącą przy wieczerzy usłyszał, zupełnie dla niej głowę stracił. Zręczna niewiasta, choć się jéj podobał, umiała go zdala trzymać.
Król August II poznał ją był wypadkiem, gdy w polityce nie mając co czynić, a pańską zaspakajając fantazyę, puścił się był incognito na wyprawę do Flandryi, pod nazwiskiem hrabiego de Torgau, z księciem Eugeniuszem Sabaudzkim i księciem Marlboroughiem, nie długo jednak tam pozostał, widząc, że się oblężenie Lille przeciąga, i na Bruksellę do Saksonii powracał, gdy na operze będąc zobaczył sam tą skoczkę zowiącą się Duparc.
Mówiono, iż tak mu się ona podobała naówczas, że po spędzonym wieczorze z nią, w towarzystwie hr. Vitzthum’a, Bunditza i innych panów, nie wydając się kto był, obiecał jéj umieszczenie przy teatrze w Dreźnie, czego potem dotrzymał, gdy tam przybyła i wspaniale ją przyjąć rozkazał. Nie długo jednak trwały owe łaski królewskie i Duparc pozostała przy teatrze, który czasu bytności pańskiéj, do Warszawy bywał przewożony. Miała przyjaciół na dworze i dowcipem a wesołością bardzo się podobać umiała dopóty, póki się kto niedopatrzył, iż w komedyantce téj wszystko było dobrze odegraną komedyą.
Taka to „ballerina“ ladajaka, którą już w całéj Europie nieraz znano z lekkomyślnego życia i polowania na worki — prostodusznego a zapalczywego Piętkę w sidła swe ułowić potrafiła. Ani jéj on był w głowie, słyszała tylko, że szlachcic był bogaty, widziała, że mu głowę zawróciła, korzystała więc z tego grając przed nim poważną osobę, jaką nigdy nie była. Dobrana ku temu ciotka stara, niby dozorczyni surowa, dopomagała niegodziwéj istocie do uwodzenia Zygmusia. Przyjaciele byliby go ostrzedz mogli i powiedzieć z kim miał do czynienia... ale ci więcéj byli jéj niż jego przyjaciółmi i do spisku należeli, śmiejąc się jak należało z oszalałego chłopca.
Dosyć że Piętka po raz wtóry nie znalazłszy już w Warszawie panny Duparc języka tylko dostał, iż do Drezna wróciła. Kazała mu pono nawet powiedzieć, iż tam na niego oczekiwać będzie. Walczył z sobą Piętka dosyć długo, ale mu już oczy blachmanem zaszły, że nie widział stokroć piękniejszéj i powabniejszéj żony, a ta Duparc mu się śniła a śniła.
Do Drezna tak z lada trzosikiem pojechać o te czasy, i to jeszcze goniąc za kobietą na złoto łakomą, a do wszelakiego zbytkowania przywykłą, nie było co i myśleć; w domu choć zapas się znajdował, od żony go żądać nie mógł i z pewnościąby mu odmówiła: szarpnął więc cichaczem do Krakowa i tam u lichwiarzy, którzy majątek brali na cyrografy zbójeckie, pieniędzy nabrał. Żona o niczém nie wiedziała; po humorze mężowskim miarkowała, iż się coś święci złego, że knuje może — nie posądzała go jednak o otwarty bunt, zdradę i żonatego człowieka o takie bałamuctwo bezwstydne. Na myśl jéj nawet przyjść nie mogło, żeby jéj tak szkaradnie drapnął.. w chwili gdy się układał właśnie jako najpowolniejszy małżonek i dawną czułość okazywać się zdawał.
U Okónia, ojca jejmości, bawił z dawien dawna brat jego, który był cały swój majątek nie wiedzieć jak utracił. Nieżonaty i już niemłody niegdyś wojskowo sługiwał, potém dzierżawami chodził, ogrody i wylewy wód go niszczyły, a resztę, z desperacyi głowę straciwszy... puścił już sam niepamiętając jak.
Imię mu było Eligi. Gdy o jednéj już szkapie i wózku został, a nie wiedział gdzie się podziać, starszy brat go przyjął, przytulił i jak zasiadł tu już się nawykłszy nie ruszył. Był on tu, może lepszym niż niegdy na własném, ekonomem, włodarzem, pełnomocnym i czego jeno było potrzeba. Stryj ten i do dzieci Okóniów bardzo się był przywiązał, szczególniéj zaś Elżusię lubił, potém gdy zamąż wyszła, czasami u Piętki przesiadywał. Gdy postrach przyszedł na biedną kobietę, że jéj się mąż rozpuszcza i bałamuci, stryj przyszedł w pomoc i na Zygmusia naglądał. Człek był powolny nadto i nie zdążał szaleńca wyśledzić, więc choć za nim jeździł, nie wytropił wcale.
Tak stały rzeczy, a pan Eligi po długiéj bytności wyjechał był właśnie do braterstwa, gdy jednego dnia pod pozorem podróży w sąsiedztwo Zygmuś summaryjnie żonę pożegnawszy wyruszył z domu. Miał niby to na noc powrócić, przyszedł jednak wieczór — jegomości ani słychu. Bywało tak nieraz, że się ochoczo zabawiwszy w sąsiedztwie, zamiast wieczorem, nazajutrz dopiero przybywał; zatém żona się tém nie miała powodu niepokoić. Nazajutrz około południa, chodząc od okna do okna, wyglądała niewiernego małżonka, który do wieczora nie wrócił. Jeszcze w tém nie było nic tak nadzwyczajnego; trzeciego jednak dnia wysłała jejmość konnego, aby się dowiedział czy u sąsiada nie zachorował. Ale tam gdzie miał być nie widziano go wcale, a posłaniec tyle tylko chwycił języka, iż na gościńcu ku stolicy wiodącym pierwszego dnia pana Zygmunta widziano.
Elżunia jak była żywego temperamentu i nie nawidząca fałszu — uniosła się już wielkim gniewem, iż przed nią śmiał ukryć podróż swoją, co nic dobrego nie wróżyło. Nie przewidywała jednak jeszcze, jak dalece był winnym. Dopiero w tydzień jadący z Warszawy książe wojewoda, spotkawszy się z Eligim Okóniem, powiedział mu w żartach: „Nie doczekacie się rychło Zygmunta Piętki, przybył do Warszawy za Francuzicą w nadziei, iż tu ją znajdzie, a dowiedziawszy się, że do Drezna wróciła, poleciał za nią jak szalony i już bodaj na Szlązku albo i w Saksonii musi być.“ W poczciwym stryju aż zakipiało. Chciał z razu ukrywać niemiłą nowinę przed synowicą, lecz zmiarkował, że to się na nic nie zdało. Trzeba było rychło radzić, kobieta była śmiała, rezolutna, więc się przed nią taić nie godziło.
Siadł więc na bryczkę, i gdy tu jeszcze niepewność była, jak rychło pobałamuciwszy się z Warszawy powróci, przybył pan Eligi do synowicy z nowiną.
— Niechaj Elżusia nie desperuje, rzekł, włosów pięknych nie targa, oczu jasnych dla bałamuta nie wypłakuje; nie będę jéj taił, że ten frant nie do Warszawy nam zbiegł, ale za tą przeklętą Francuzką do Drezna drapnął. Gdzieś mu czaru zadali.
Elżusia zmarszczyła piękne brwi, usta zacisnęła: płomieniste na stryja rzuciła wejrzenie, wyprostowała się po rycersku i spytała:
— Zkąd to wiecie?
Naówczas stryj Eligi wyspowiadał się jéj zkad nowinę wziął, z któréj się w Warszawie śmiano.
Łza nie popłynęła z oka pięknéj pani, gniewem tylko spłonęła i hamując się odezwała do stryja:
— Takiemu szaleństwu jużby pobłażać było grzechem, i trzeba ratunku na to szukać. Mówcie sobie co chcecie, myślcie co się podoba, jam tu najlepszym sędzią co czynić wypada... Nie ma co czynić, trzeba za nim jechać.
— Komu? spytał stryj — a toć nie posłucha nikogo.
— Nie posłucha! radabym widziała! on mi to przecież w oczy spojrzeć nie śmiał, dodała Elżusia — albo myślicie, że ja kogo wyprawię — pojadę sama.
Stryj tedy zakrzyknął, iż to na żaden żywy sposób nie może być, że myśl była nie do wykonania... Kobiecie, młodéj, pięknéj, do takiego miasta, które za Sodomę i Gomorrę uważano... jechać, było narażać się nadaremnie a bez pożytku dla swej sprawy.
Elżusia była właśnie naówczas w samym rozkwicie wdzięków, tak, że każdego zachwycić mogła, a niktby oprzeć się jéj nie mógł, oprócz takiego bałamuta jak Zygmunt, któremu już była spowszedniała. Nie daremnie więc stryj Elżuni lękał się jéj podróży do Saksonii, dla niéj saméj, znając z opowiadań, co się tam na dworze i około dworu działo. Począł pilnie się opierać i odradzać — nadaremnie.
Elżusia oświadczyła, iż po męża pojedzie, dodając, że pewną jest sprowadzenia go nazad do domu.
Stryj Eligi osłupiał, ufał jednak, iż ojciec i matka od téj myśli odciągnąć ją potrafią. Była ona tak nie zwyczajną i w naszych obyczajach nie praktykowaną, iż z razu stryj wierzyć nie chciał, aby naprawdę do tego przyjść miało. Tegoż dnia zamierzał jechać do starych Okóniów, aby się z nimi naradzić dla uspokojenia bardzo rozdrażnionéj Elżusi. Już konie stały przy ganku, gdy zobaczywszy je przez okno jejmość zawołała:
— A to dokąd stryj myśli?
— Do Wólki.
— Czekajże chwilkę, tylko klucze i dyspozycyę oddam Florkowéj, boć ja z nim pojadę.
— Zatém dobrze — rzekł w duchu Eligi, tam jéj się to łacniéj z głowy wybije. Przez calutką drogę jednak o niczém nie mówiła Elżunia, tylko o swéj podróży, wypytując ile dni trzeba było jechać do Warszawy i jak ztamtąd dostać się do Saksonii. Prawdą a Bogiem stryj Eligi daléj jak do granicy szlązkiéj nic nie wiedział, jego świat się tam kończył; jednak chcąc synowicę nastraszyć, jął jéj opisywać, że tam i góry i pustynie i rzeki wpław przebywać było potrzeba....
Słuchała z wielką uwagą, a na każdą rzecz miała jedną tylko odpowiedź: Przecie tamtędy ludzie jeżdżą? Stryj temu zaprzeczyć nie mógł, ruszała więc ramionami z uśmiechem. — Tamtędy wszakże licho mojego Zygmunta poniosło; kiedy on się dostał, i ja dobić się muszę!
Stryj Eligi przebąkiwał coś o rozbójnikach w Tarnowskich górach, Elżusia z zimną krwią dodała. — Trzeba dobre pistolety wziąć.
W końcu widząc ten upór niezłomny, już stryj rachował tylko na ostygnienie, — że gdy refleksya przyjdzie, owa odwaga i animusz ustąpić muszą... Tak dojechali do Wólki Okóniowskiéj. W domu był stary ojciec, jejmość matka i jedna z sióstr zamężnych, bo już były pod ten czas wszystkie za mąż powydawane. Skoczyła pani Zygmuntowa z wózka, a miała na sobie opończę grubą od wilgoci i buciki węgierskie na nogach — zrzuciła wierzchnią odzież i wbiegła do rodzicielskiego domu, na którego progu zdało się jakby ją nowy gniew i rozpacz opanowały. Ojciec i matka wyszli na jéj spotkanie.
— Wiecie, łamiąc ręce zawołała odedrzwi zaraz — wiecie co mnie spotyka?
Ten, łotra kawał, Zygmuś, którego mi jakaś francuzica z teatrum królewskiego zbałamuciła, urwał się wisusisko i poleciał za nią do Drezna...
Matka i ojciec ręce załamali.
— O! miłyż ty Boże, Elżuńka droga, co tu z nim poczynać! Uspokój się...
A widząc wielkie rozgorączkowanie córki matka niespokojna szepnęła drugiéj córce — Larendogry! Larendogry!
— A co mi tam Larendogra! ofuknęła Elżuńka stukając nóżką w bucik z podkówkami obutą — ja tego łotra nauczę jak się ma z żoną poczciwą obchodzić! Ja mu nie dam tak spokojnie bujać po świecie samopas... Zobaczymy!
— A cóż? pozwiesz go przed sąd? zawołał ojciec, albo przed konsystorz?
— Co? ja? żeby ludzkie śmiechy wywołać? albo to ja sobie sama rady nie dam? wołała Elżusia — albom to ja dziecko żebym na skargę chodziła?
— Cóż mu zrobisz?
— Co? dokończyła Zygmuntowa z gniewem — ot przybyłam kochanych rodziców pożegnać, prosić ich o błogosławieństwo, a jutro po jutrze stryja Eligiego biorę w rekwizycyę, pistolety za pas i ruszamy po łotra do Drezna, a choćby i na koniec świata. Znajdę go gdzieś przecie — zechce się opamiętać i na klęczkach przeprosić to go z sobą przywiozę, nie — to jak psu w łeb wypalę — niech się niepoczesne plemię na świecie nie mnoży!
Pani Okóniowa krzyknęła wielkim głosem. — A słowo stało się ciałem! Okoń oniemiał... Elżusia podniosłszy głowę, z oczyma zapalonemi gdyby dwie pochodnie, straszną się im aż wydała, tak była rozjątrzoną.
— Na miłość Bożą, płacząc i ściskając ją rzekła matka, upamiętaj się — umityguj — co ci jest, dziecko moje!! To nie kobieca rzecz... ani niewieścia broń...
— Moja matuś kochana, przerwała Zygmuntowa... ja to wiem dobrze iż nam się nie przystało buntować lada za co, lecz gdy takie zgorszenie w domu.... trzeba mieć wolę i postanowienie, a nauczyć rozumu!! Com ja winna że mi się taki waryat dostał? Na niego innego niema środka ino go krótko wziąć i trzymać krótko... Pięknaż to rzecz! na co on mnie wystawił; za lada łotrzycą taką jak jest sam odbiegając odemnie? — a co ludzie pomyślą jakam ja jedna? chyba żem i téj francuzicy nie warta. Otóż ja im pokażę... iż Piętkowa lepsza od Piętki.
Wszystko co tam było podrętwiało, słuchając Elżuni, nikt się przeciwić nie śmiał, boć obrażona była słusznie... Wyglądała jak prawdziwa bogini pogańska; postać, oko, twarz, uśmiech, rączka, nóżka, a owa Duparc, jak ci co ją widzieli opowiadali, prawdziwym byłaby przy niéj koczkodonem... tylko się to różowało, bieliło, smarowało, sznurowało, a że od dziecka linoskoki wyłamali ją do wszelakich łamanych sztuk i gębę miała wyparzoną, więc to tak mogło zepsutemu człeku się podobać jak pijanicy po najlepszym tokaju gorzałka.
Dali się Elżuni wygadać i nażalić jako sama chciała — ojciec zawsze sądził że gdy pierwszy ogień spłonie, potém przyjdą łzy, rozmysły, kobieca obawa, niepewność, i skończy się na tém, że Elżunia przy rodzicach posiedzi, a stryjowi Eligiemu dadzą na drogę pieniędzy i po niewiernego wyprawią.
Przez cały ten wieczór wszakże Elżusia ino o drodze mówiła, a gdy jéj pierwszy gniew przeszedł, o wyborze w podróż, o zaprzęgu, o tém jak wiele pieniędzy i ileby sług potrzebowała.
Matka szeptała ojcu: — Niechaj sobie gada — to się wygada i wszystko minie.
Poszli spać, nazajutrz rano przy piwie grzaném i kawie wszczęła się rozmowa, myślano, że się zmieni. Gdzie zaś — ta swoje jęła prawić o prędkiéj podróży, postanowionéj niezmiennie — szło jéj już tylko o radę ojcowską jak lepiéj było: — jechać skromnie i oszczędnie, czyli się po pańsku ekwipować? bo mogło przyjść do tego, że i na dworze przechować się będzie potrzeba... i najwyżéj sięgnąć, choćby do Króla Jego Mości...
Już tedy zobaczyli rodzice oboje, że nie przelewki, jęli odradzać, ani słuchać nie myślała... a co gorsza, tak ich swoją wymową pociągnęła, że matka się rozpłakała, a ojciec przeszedł na jéj stronę — nim do stołu podali.
Pieniądze miała w swych rękach Elżusia, ojciec też tysiąc talarów bitych in vim melioracyi wyliczył na wszelki wypadek, przyszło do narady ostatecznéj jak się wybierać. Zdania były podzielone, Elżusia chciała brykę prostą dla siebie wziąć i stryja, woźnicę, jednego pacholika i od wypadku konnego też, aby czasem w ciężkich przeprawach przodem drogę mógł wypatrzyć; ojciec radził kolebkę i konnych czterech i pachołków dwu... i pannę respektową... Jéj to wszystko ciężyło, byłaby zaprawdę samotrzeć konno ruszyła, gdyby jéj dopuszczono, a podróż nie widziała się za długą.
Drogi były podówczas dosyć bezpieczne, wszakci bez pewnego orszaku i dla przyzwoitości i dla obrony nikt się nie wybierał, tém bardziéj kobieta. — Uparł się stary Okón, aby kolebkę wzięła i ludzi więcéj z sobą. Stryj Eligi, którego nie pytano czy jechać sobie życzy, zaliczony był jako towarzysz niezbędny i mentor w podróży konieczny.
Trzeba zaś wiedzieć, że jak koło domu był pan Eligi nieoszacowanym, tak trochę daléj w świat, trudno mu sobie radę było dać, — mało go bowiem znał. Flegmatyk był, namyślający się długo, niepewien zawsze jak lepiéj, frasobliwy nad miarę...
Cały ten dzień jeszcze zabawiła Elżunia u rodziców, a nazajutrz rano konie nakazała aby gotowe były, i stryjowi też zapowiedziała, by zapaśny żupan i kontusz z sobą wziął, bo w domu nie długo popasając ruszyć mieli w drogę. Zawojowała ich tam wszystkich swoją odwagą i animuszem, iż się nikt ani śmiał już przeciwić.
Gdy do pożegnania przyszło, rzuciła się obojgu rodzicom do nóg, by ją na tę wyprawę gorszą niż na wroga pobłogosławili — upłakała się rzewnie i rozczuliła cały dwór, że jak bobry się popłakali, ile ich tam było, potém opończę narzuciwszy na bryczkę, stryja przywołała, co się jeszcze zapłakany guzdrał i — do domu. Jak pierwszym razem jadąc całą drogę była wielomówną, teraz znowu milczała aż do wrót, posępna i zamyślona.
— No — dumał stryj — znać w niéj się złamała owa wielka chęć do podróży i jechać się może rozmyśli. — Jechać mu się bardzo a bardzo nie chciało.
A no, przybywszy do siebie, Elżusia, chwili nie tracąc, wzięła się do wyboru w drogę, sama poszła do stajni konie wyznaczyć, uprząż dawać mocną, kolebkę obejrzeć kazała, aby pasy nie puściły... daléj siodła dla ludzi i zapasowy przybór, jaki naówczas wozić za sobą było potrzeba. Okazało się zaś, że nie dosyć kolebki, trzeba było i wóz kryty węgierski pod rzeczy mieć i różnych zapasów wiele, bo po drogach nie wszystkiego człek dostał, lub za zbyt drogie pieniądze. A tak przytomnie dysponowała najmniejszą rzecz, iż się ludzie i stryj wydziwić nie mogli... Już się tedy coraz jawniejszém stawało, iż z nią o tém mówić i odradzać ani było sposobu; trwoga wstąpiła w stryja Eligiego, co to z tego wszystkiego wyniknie? Przygoda była nadzwyczajna, nuż jakie nieszczęścieby ich spotkało, na kobietę nikt by go nie zrzucił tylko na jéj opiekuna.
A że kuć musiano koła, bo obręcze się na nich okazały do długiéj drogi za słabe i pasy surowcowe też kręcić jéjmość dała i szyć na nowo... zostało parę dni czasu. W wielkim sekrecie stryj Eligi pomyślał, czyby też duchownego rada nie była skuteczną. Nie okazując tego po sobie, pieszo poszedł do blizkiego konwentu księży kapucynów, których gwardyan był człowiekiem wielce świątobliwym, a wszyscy go szanowali — i prawie za świętego mieli. Mało się on w światowe rzeczy mięszał, zatopiony będąc w nabożeństwie i rozmyślaniach, ale ilekroć go od nich oderwano, tak namaszczoném i skuteczném słowem przemawiał, tak jasno w sercach widział, iż najlżejsi ludzie a niepoczciwi niedowiarkowie zdumiewali mu się i pokornie poddawali.
Nie chciał stryj Eligi, aby synowica o jego wyprawie się dowiedziała, z fuzyjką więc z domu wyciągnąwszy, u leśnika konia pożyczył, a że ten siodła nie miał, na worku, zamiast strzemion przywiązawszy postronki — chudą ową szkapiną utykającą jeszcze w dodatku, dobił się do miasteczka.
Wstyd mu było do klasztoru tak zajechać, konia więc w gospodzie zostawiwszy, co najprędzéj pieszo do furty pobiegł, żeby się do gwardyana dostać. Miał dobrze sobie znajomego ojca kanafarza, którego szczęściem zaraz w korytarzu napotkał.
— Ojcze Feliksie, zawołał w ramię go całując — zmiłuj się, żebym rychło z ojcem gwardyanem mógł pomówić.
— Ale ba! a w chórze?
— Długoż tam tego będzie?
— Pewnie pół godziny... a z chóru go, gdyby się paliło, nikt nie wyciągnie!
Trzeba tedy było cierpliwie czekać, znalazła się na pociechę butelka marcowego piwa... ale gdy O. gwardyan miał wychodzić, na przesmyku stanął Eligi i do celi go poprowadził.
— Ojcze mój, rzekł ledwie drzwi za sobą zamknąwszy — ratuj nas nieszczęśliwych! jak nie wy, to już nikt!
— Co się stało? zapytał gwardyan spokojnie.
— Nieszczęście jedno a raczéj srogie głupstwo, za którém drugie gorsze jeszcze może nastąpi, jeśli wy nas nie wesprzecie, począł Eligi. — Szaławiła ten nieszczęsny Piętka, za którego wydaliśmy synowicę, zbiegł nam z domu za jakąś łotrzycą do Saksonii. A noby wrócił pewnie sam... guza tam jakiego oberwawszy. Cóż się dzieje? Elżunia żona jego, kobieta też zapamiętała jak i on, chce koniecznie za nim gonić, aby go do domu bodaj na smyczy przyprowadzić — ani ja, ani rodzice, wystawiając jéj onéj podróży niebezpieczeństwa, nie mogliśmy od tego odprowadzić... Gdybyście wy ojcze chcieli...
O, gwardyan ręce obie podniósł ku niebu.
— Moje dziecko! zawołał — a cóż tam głos mój u niéj ważyć będzie?
— Jakże nie? rzekł Eligi — ona was szanuje i słucha... Przyjedźcie ze mszą ś-tą jutro jakbyście o niczém nie wiedzieli... przyzna się wam zaraz, może ją od tego szalonego zamysłu odwieść potraficie?
Gwardyan głową potrząsł. — Ze mszą ś-tą przyjadę, rzekł — czemuż nie? słowa nie poskąpię, ale ja wam za skutek nie ręczę... Kobieta z męzkiém postanowieniem i wolą wielką...
— Zacna, poczciwa, dobra — ale — rzekł ze stłumioném westchnieniem stryj Eligi, któremu się bardzo jechać nie chciało — ale Herod-Baba!!
Gwardyan się uśmiechnął: — No, rzekł, uspokójcie się — uspokójcie, co Bóg da to da... ja do was jutro ze mszą ś-tą przyjadę... a powiem jéj co mi Duch święty natchnie.
Z tą obietnicą stryj do gospody wróciwszy, konika kulawego dosiadł, dostał się do chaty leśnika, a ztamtąd wieczorem, zająca po drodze ubiwszy, do dworu cichaczem wrócił.
Jeszcze było z rosy nie obeschło rannéj, gdy wóz O. gwardyana zatoczył się przed ganek. Elżunia wybiegła uradowana, całowała go po rękach.
— Otoś mi, ojcze kochany, w porę przybył, jakby cię Opatrzność zesłała! — zawołała — pobłogosławicie mię na drogę...
— Gdzież? dokąd asindźka ruszać myślisz?
Elżuni łzy się z oczu puściły.
— Ojcze mój dobry, mam srogi ból w sercu, małżonek mnie opuścił dla jakiegoś niepoczciwego stworzenia... muszę niewiernego z przepaści téj wyrwać i ocalić!! Jadę go szukać...
Weszli rozmawiając do pokojów; gwardyan usiadł.
— Ależ, moje dziecię, rzekł: zreflektuj się, czy to kobieca rzecz, a zwłaszcza młodéj jak asindźka w świat gnać, narażać się na przygody, na niebezpieczeństwa, by obałamuconego człowieka chcieć nawrócić? Mnieby się widziało stosowniejszém, abyś z krewnych kogo, człeka statecznego posłała...
Potrząsła głową pani Zygmuntowa na to.
— Nie, mój ojcze — nie — nie mam ja nikogo, i nikt mi tak nie posłuży jak ja sobie sama! A no, przy bożej pomocy, co mi się ma stać? albo to ja dla uciechy jadę nie z obowiązku? Opatrzność będzie czuwała nademną...
Gwardyan popatrzał na nią zdziwiony, taka odwaga wielka malowała się w jéj twarzy i animusz prawie nie kobiecy; słów mu zabrakło.
— Piękna ta twoja ufność w Opatrzność, odezwał się po namyśle — lecz trzeba się każdemu swemi siłami mierzyć — a nad to co barki dźwigną nie brać. Niesłychaną rzecz przesiębierzesz asindźka, zaprawdę niesłychaną.
— Boć i niesłychany wypadek mnie do tego zmusza — odezwała się Elżusia. — Gdzież to u nas dawniéj kto słyszał, ażeby człowiek żonaty na taką jawną rozpustę się puszczał? Teraz gdy z góry przykłady płyną, a widzą ludzie co się dzieje na wysokościach — czemu im nie ma być wolno? mówią sobie, — my im powinniśmy pokazać, że jeśli Niemkom to wszystko jedno — nam nie. Tamte też pono nie lepsze od panów mężów; my domowéj cnoty i czystości domowego ogniska stróżami jesteśmy... powinniśmy wedle sił bronić je od skazy! Albo to nie obowiązek, tego, któremuśmy na wierność przysięgały, od zguby ratować?
Gwardyan aż się rozpłakał mowę tę słysząc, i wstawszy zawołał żywo:
Ego te benedico! in domine... To mi niewiasta! to mi mężna! to mi kobieta! Co ja ci mówić mam!... Niech Bóg błogosławi! Czyń jakeś natchniona..
Tedy co miał ją O. gwardyan nawrócić, stało się, że ona księdza na swoją wiarę przeciągnęła, a stryj Eligi, który pode drzwiami słuchał, poszedł jak zmyty... Przy mszy świętéj udzielił sam kapłan pobożny zwykłéj dla podróżujących benedykcyi, któréj cały dwór jejmości był przytomny. Potém nie było już co myśleć, aby się pani Zygmuntowa od zamiaru swojego komukolwiek odwieść dała, i poczęły się nie żartem przygotowania do drogi.
Łzy otarłszy Elżusia, podpasana, w lekkim kubraczku, wydawała, spisywała, liczyła, chodziła, krzątała się, bo nie tylko wybór był na jéj głowie, ale i dom, który podczas niebytności musiała zostawić bezpańskim. Wiadomo jak to z tego łacno ludzie korzystać umieją. Pora była letnia, żniwa za pasem, któż wie czy do siejby podróż trwać nie miała, albo się i dłużéj przeciągnąć?... Włodarza mieli Piętkowie statecznego człowieka; ale czyby sobie sam radę dał, trudno było przewidziéć! Jejmość też to zmiarkowała... Nużby przyszedł kwaterunek, stacye, rekwizycye dla wojsk cudzoziemskich lub inne jakie nieobrachowane wypadki... I na to obmyśliła radę.
O miedzę od wioski mieszkał stary kawaler, niegdy wojskowy, człek zacny, pracowity, który bywając u Piętków Elżusię prawie jak dziecko własne ukochał i nigdy zdrowia jéj inaczéj nie wypił jak na klęczkach. Zwykł był zawsze mawiać gdy o niéj wspomniano:
— To hic mulier! to mi rycerska żona! to kobieta! to prawdziwa kość z kości naszych... bo to mosanie, i urodziwa jak łania, i śmiała jak żołnierz, i cnotliwa i rozumna.., i kochać umie, i, prawdą w oczy chlusnąć jak ukropem. Wielbicielem był stary Mioduszewski naszéj Elżuni, że się z niego wyśmiewali czasem, ale on na to bynajmniej nie zważał.
Namyśliwszy się posłała Piętkowa po Mioduszewskiego, a ten sam konia okulbaczywszy dla pośpiechu, w pół godziny się stawił. Że wieść przez pana Eligiego o téj wyprawie po całém gruchnęła sąsiedztwie, już coś o tém i stary zasłyszał. Zastał jejmość w ganku, gdy ludziom coś dysponowała... a miał przysłowie: „niech mnie wezmą.“ Tylko nigdy nie dopowiadał kto go miał brać. Zobaczywszy Elżusię, ręce złożył:
— Niech mnie wezmą, królowo ty moja! czyż to prawda, że wy w świat jedziecie? zawołał.
— Muszę, rzekła Elżusia, nie z ochoty to czynie, ale z konieczności. Zygmunta licho w świat poniosło ratować go trzeba.
— Królowo moja — ale możeż to być! do Saksonii?
— Choćby i do Hiszpanii! odparła... muszę mu pokazać, że z siebie żartować kobieta nie da... Gdy jegomość tu powróci, co daléj będzie — pogadamy.
— Niech mnie wezmą! królowo moja... a to Judyta jesteś druga — dosyć niezgrabnie odezwał się Mioduszewski.
— Głowy mu nie utnę, rozśmiała się Elżusia, ale mu ją zmyję jak warta... Ale mój dobry rotmistrzu, nie o to tu idzie; posłałam cię prosić, jako dobrego przyjaciela — rachuję na pomoc twoją...
Wyciągnęła mu rączkę, a stary przyklęknąwszy ją ucałował. — Co rozkażesz! królowo moja, dla ciebie w ogień i wodę. Niech mnie wezmą!
— Ja jadę — odezwała się Elżunia — wioska i gospodarstwo na łasce bozkiéj zostają. Ludzie poczciwi ani zbyt się troszczę, ale co nieprzewidzianego może przyjść, rady sobie nie dadzą. Mój rotmistrzu, jakeś przyjaciel, weź nad wioską opiekę.
— Niech mnie wezmą, królowo moja — jam ci gotów nietylko za ekonoma służyć, ale gdybyś mi z wołem wprządz się kazała, to ci będę orał, królowo moja! krzyknął Mioduszewski. Nie ma o czém i mówić... Jakem twoją anielską rączkę pocałował, nagrodzony jestem więcéj niżem wart... Niech mnie wezmą...
Więc zaraz konia do kółka przywiązawszy, zaczął się stary krzątać około dworu, aby dokładną powziąć informacyę co ma czynić, komu wierzyć i jak sobie postępować. Za żadne w świecie pieniądze nie byłaby takiego rządcy i plenipotenta dostała, jakiego sobie jednym kupiła uśmiechem. Mioduszewski cały dzień po wszystkich kątach chodził, tropił, oglądał, pytał, aby potém żadnéj nie miał wątpliwości. Naostatek dzień ów wielki wyjazdu, ciągle odraczany, zbliżył się — wszystko gotowe było, kolebka, pasy, koła, siodła, konie, stryj Eligi z węzełkami swojemi. Zjechali insperate, rodzice oboje, przybył Mioduszewski, ludzi co było na folwarku zbiegło się, patrzeć na wyjazd ten pani swojéj.... Elżusi na łzy się trochę zbierało, a no ich nie puściła, kręciła się do ostatka żwawo. Nie zapomniała o krócicach nabitych, żeby je pod ręką mieć, ani o prochu i kulach do pistoletów Eligiego i jezdnych. Kolebka i wóz stały w pogotowiu, konie pokulbaczone, tłomoki poprzysznurowywane; odprawiło się nabożeństwo, pożegnała prędko wszystkich, nie dając się nikomu zbytnie rozczulać i rozmazywać, skoczyła w kolebkę kłaniając ojcu i matce i w chwili gdy ojciec karawanę żegnał i błogosławił, koniom ruszać kazała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.