Hamlet powiatu Szczygrowskiego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Turgieniew
Tytuł Hamlet powiatu Szczygrowskiego
Pochodzenie Z „Zapisek myśliwego”
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Klemens Junosza
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Hamlet powiatu Szczygrowskiego.

Podczas jednej z moich wycieczek, otrzymałem zaproszenie na obiad do bardzo bogatego obywatela i myśliwego, Aleksandra Michałowicza G... Majętność jego znajdowała się o pięć wiorst od małej wioseczki, w której się wówczas osiedliłem.
Ubrałem się we frak, bez którego nie radzę wyjeżdżać nikomu, nawet na polowanie, i udałem się do Aleksandra Michałowicza.
Obiad miał być o godzinie szóstej. Ja przyjechałem o piątej i zastałem już mnóstwo szlachty w mundurach, ubraniach cywilnych — i innych, mniej dających się określić.
Gospodarz przyjął mnie bardzo łaskawie, lecz w tej chwili wybiegł do innych pokojów. Oczekiwał on przybycia dygnitarza i uczuwał pewien niepokój, nie licujący bynajmniej z jego bogactwem i niezależnem położeniem w świecie.
Aleksander Michałowicz żonatym nigdy nie był i kobiet nie lubił. Zbierało się u niego towarzystwo kawalerskie. Prowadził dom na wielką skalę... Powiększył i odświeżył komnaty dziadowskie wspaniale... sprowadzał corocznie z Moskwy za piętnaście tysięcy rubli wina i wogóle cieszył się największem poważaniem.
Aleksander Michałowicz z dawien dawna wziął dymisyę i nie dobijał się zaszczytów... Cóż więc zmuszało go do zapraszania dygnitarza i niepokojenia się od samego ranka w dzień uroczystego obiadu? To zostanie pokryte mrokiem niewiadomości, jak mawiał pewien mój znajomy „striapczy“, kiedy go pytano: czy bierze kubany od osób, dających je dobrowolnie.
Rozstawszy się z gospodarzem, zacząłem chodzić po pokojach: prawie wszyscy goście byli mi nieznani; ze dwadzieścia osób już siedziało przy kartach.
W liczbie tych amatorów preferansa byli: dwaj wojskowi, o szlachetnych, lecz nieco zniszczonych obliczach; kilka osób cywilnych, w ciasnych, wysokich halsztukach i ze zwieszonemi, farbowanemi wąsami, jakie posiadają tylko ludzie stanowczy, lecz dobrze myślący (ci dobrze myślący z powagą zbierali karty i nie odwracając głowy, rzucali spojrzenia na zbliżających się); pięciu czy sześciu urzędników powiatowych, z okrągłemi brzuszkami, tłustemi i spoconemi rączkami i skromnie nieruchomemi nóżkami (ci panowie mówili głosem miękkim, uśmiechali się łagodnie na wszystkie strony, trzymali karty przy samych mankietach i, wygrywając atuty, nie stukali w stół, lecz przeciwnie, delikatnie puszczali karty na zielone sukno i składając lewy, sprawiali lekkie i bardzo przyzwoite skrzypienie).
Inni goście siedzieli na sofach, grupowali się przy drzwiach i koło okien. Jeden, już niemłody obywatel, stał w kącie, czerwienił się, kręcił brelokiem od zegarka, zmieszany — chociaż nikt nie zwracał na niego uwagi; inni panowie, w zaokrąglonych frakach i kraciastych pantalonach, roboty moskiewskiego krawca, wiecznie cechowego majstra Firsa Kluchina, rozprawiali żwawo i z ożywieniem, swobodnie obracając swemi tłustemi karkami; młody człowiek dwudziestoletni, trochę niedowidzący blondyn, od stóp do głów ubrany czarno, widocznie był zażenowany, lecz uśmiechał się złośliwie.
Zaczynało mi się trochę przykrzeć, gdy nagle przyłączył się do mnie niejaki Wojnicyn, niedouczony młody człowiek, przebywający w domu Aleksandra Michałowicza w charakterze... niełatwo powiedzieć w jakim charakterze: umiał strzelać doskonale i tresować psy...
Znałem go jeszcze w Moskwie. Należał on do szeregu tych młodych ludzi, którzy bywało, na każdym egzaminie bawili się w „słupek“, tj. nie odpowiadali ani słowa na pytania professorów.
Tych panów, dla piękności stylu, nazywano także „bakenbardzistami“.
Robiło to się tak: wywołują, naprzykład, Wojnicyna. Wojnicyn, który do tego czasu nieruchomo i prosto siedział na swojej ławce, oblewa się gorącym potem i powoli, lecz bezmyślnie wodząc dokoła oczami, wstaje, zapina mundur aż pod szyję i przybliża się do stołu egzaminatorów. „Niech pan weźmie bilet, rzecze z przyjemnym uśmiechem, professor. Wojnicyn wyciąga rękę i drżącemi palcami dotyka biletu“. „Niech pan raczy nie przebierać, wtrąca drżącym głosem asystent, rozdrażniony staruszek, professor z innego wydziału, staruszek, który nagle znienawidził nieszczęśliwego bakenbardzistę. Wojnicyn poddaje się swemu losowi, bierze bilet, pokazuje numer i idzie do okna namyślać się, zanim jego poprzednik odpowie na swoje pytanie. Przy oknie Wojnicyn nie spuszcza oka z biletu, chyba tylko po to, aby, jak wpierw, spojrzeć dokoła, a zresztą nie rusza się wcale. Nareszcie poprzednik skończył, mówią mu — „dobrze, może pan odejść“ albo nawet „dobrze — bardzo dobrze,“ stosownie do okoliczności. Wywołują Wojnicyna. Wojnicyn wstaje i pewnym krokiem zbliża się do stołu. „Przeczytaj pan bilet — mówią mu. Wojnicyn obydwoma rękami podnosi bilet do samego nosa, odczytuje go powoli i powoli opuszcza ręce“. „No, racz pan odpowiadać — mówi leniwie tenże professor, odsuwając się w tył i krzyżując ręce na piersiach. Następuje grobowe milczenie.“ „No cóż panie? Wojnicyn milczy. Asystenta staruszka aż coś podnosi.“ „No, powiedzże pan co nareszcie... Mój Wojnicyn milczy jak umarły. Ostrzyżony jego kark sterczy nieruchomo przed wzrokiem wszystkich kolegów. Staruszkowi o mało oczy nie wyskoczą, znienawidził on ostatecznie Wojnicyna. „Jednak to rzecz dziwna, mówił drugi egzaminator — dlaczego pan stoisz jak niemy? Jeżeli nie umiesz, no to powiedz, że nie umiesz.“ „Pozwólcie, panowie, wyciągnąć inny bilet.“ Profesorowie patrzą jedni na drugich. No, bierz pan, mówi, machnąwszy ręką, główny egzaminator. Wojnicyn znów bierze bilet, znów idzie do okna, znów powraca do stołu i znów milczy jak zabity. Staruszek jest w stanie zjeść go żywcem. Nareszcie każą mu odejść i piszą zero. Czy sądzicie, że wyszedł z sali? Bynajmniej... powraca na swoje miejsce, również nieruchomo siedzi do końca egzaminu, a wychodząc wykrzykuje: „to łaźnia, to łamigłówka!“ I spaceruje cały dzień po Moskwie, od czasu do czasu biorąc się za głowę i przeklinając gorzko swój nieszczęsny los. Do książki, ma się rozumieć, nie zagląda — i na drugi dzień powtarza się ta sama historya. Otóż ten to Wojnicyn przyłączył się do mnie. Rozmawialiśmy o Moskwie, o polowaniu...
— Chcesz pan? — szepnął do mnie nagle — zapoznam pana z pierwszym dowcipnisiem tutejszym.
— Bądź pan łaskaw.
Wojnicyn przyprowadził mnie do człowieka maleńkiego wzrostu, z wysokim czubem i wąsami w cynamonowym fraku i pstrym krawacie. Jego żółciowe, ruchliwe rysy twarzy rzeczywiście miały w sobie coś rozumnego i złośliwego. Gryzący uśmiech bezustanku krzywił mu wargi. Czarne, przymrużone oczy, wyglądały hardo z pod nierównych rzęs. Obok niego stał obywatel szeroki, miękki, słodki, zezowaty. On naprzód już śmiał się z dowcipów maleńkiego człowieka i aż topniał od tej przyjemności.
Wojnicyn przedstawił mnie złośliwcowi, który się nazywał Piotr Piotrowicz Łupichin. Poznajomiliśmy się.
— A pozwól pan przedstawić sobie mego najlepszego przyjaciela — odezwał się nagle Łupichin ostrym głosem, chwyciwszy słodkiego szlachcica za rękę. — No, nie opierajże się, Kiryło Selifanowiczu — dodał — nikt pana nie ukąsi. Oto — ciągnął, podczas gdy zażenowany Kiryło Selifanowicz kłaniał się tak niezręcznie, jakby mu brzuch odpadał — oto rekomenduję: doskonały szlachcic, który do pięćdziesiątego roku życia cieszył się wybornem zdrowiem, potem zaś umyślił leczyć się na oczy i zzezowaciał. Od tego czasu leczy swoich włościan z takim samym skutkiem... No, a oni, ma się rozumieć z oddaniem się...
— Co za... — rzekł Kiryło Selifanowicz i roześmiał się.
— Dokończ pan, mój przyjacielu, dokończ — podchwycił Łupichin — przecież mogą pana jeszcze wybrać na sędziego i wybiorą, zobaczysz pan. Myśleć za pana będą zapewne koledzy, ale trzeba jednak, na wszelki wypadek umieć wypowiedzieć i cudzą myśl. Może nagle przyjechać gubernator, zapyta dlaczego sędzia się jąka?... Przypuśćmy, odpowiedzą, że dostał ataku paraliżu; no, to powie: puśćcie mu krew — a przyznasz pan, że w pańskiem położeniu to trochę nieprzyzwoicie.
Słodki szlachcic aż się pokładał.
— A co, jak się śmieje — ciągnął Łupichin, patrząc złośliwie na kołyszący się brzuch Kiryła Selifanowicza. — I dlaczego nie ma się śmiać? — dodał, zwracając się do mnie. — Syty, zdrów, dzieci niema, chłopów nie zastawił, leczy ich, żona ma trochę bzika. (Kiryło Selifanowicz odwrócił się trochę, udając, że nie słyszy i śmiał się ciągle). I ja się także śmieję... a moja żona uciekła z geometrą! Nie wiedziałeś pan o tem? A jakże!... Tak, wzięła i uciekła i list do mnie zostawiła: „Kochany Piotrze — pisze — wybacz; oddalam się z przyjacielem mego serca...“ A geometra z tego jej się podobał, że nie obcinał paznogci i nosił pantalony na strzemiączkach. Dziwisz się pan i myślisz: oto człowiek szczególniej otwarty! Mój Boże! my, stepowcy, lubimy matkę-prawdę: jednak odejdźmy na bok, co mamy stać koło przyszłego sędziego? Wziął mnie za rękę i odeszliśmy do okna.
— Słynę ja tutaj za dowcipnego człowieka — rzekł do mnie podczas rozmowy — niech pan temu nie wierzy; ja jestem tylko człowiek zgryziony i wymyślam ludziom głośno. I w samej rzeczy, co mam robić ceremonie? Cudze zdanie dla mnie grosza nie warto. Nie dobijam się niczego, a że zły jestem, cóż ztąd? Człowiek zły przynajmniej nie potrzebuje rozumu; a jak to przyjemnie pan nie uwierzy: oto, naprzykład, spojrzyj pan na naszego gospodarza, dlaczego on tak biega, na zegarek spogląda, uśmiecha się, poci, przybiera bardzo poważną minę i nas morzy głodem? Wielka mi rzecz, dygnitarz! Oto znów pobiegł, patrz pan... i Łupichin rozśmiał się złośliwie.
— Źle, że nie ma pań — ciągnął z głębokiem westchnieniem — obiad kawalerski, cóż mi to za przyjemność? Patrz pan, patrz — zawołał nagle — idzie książę Kozielski, ten wysoki mężczyzna z brodą, w żółtych rękawiczkach. Zaraz widać, że bywał za granicą — zawsze tak późno przyjeżdża. — On jeden jest tak głupi, jak para koni kupieckich, a gdybyś pan widział, jak pobłażliwie z nami rozmawia, jak wspaniałomyślnie raczy się uśmiechać na komplimenta naszych mam i córek. Sam dowcipkuje niekiedy... i jak dowcipkuje, jakby tępym nożem postronek piłował!... On mnie nie może znosić i dlatego pójdę się z nim przywitać.
I Łupichin pobiegł na przywitanie księcia.
— A oto idzie mój wróg osobisty — rzekł, powróciwszy do mnie. — Widzi pan tego grubego człowieka, z twarzą burą i szczeciną na głowie. Ten oto, co czapkę w ręku mnie, pod ścianą się przesuwa i ogląda się na wszystkie strony, jak wilk. Sprzedałem mu za czterysta rubli konia, który był wart tysiąc i ta marna istota wyobraża sobie, że ma teraz prawo pogardzać mną, a tymczasem do tego stopnia pozbawiony jest zdolności kombinowania, szczególniej rano, przed herbatą, albo zaraz po obiedzie, że, gdy mu rzec: „jak się masz?“ — on odpowiada: „czego?“ — A oto idzie generał — ciągnął Łupichin — cywilny generał, ma córkę z cukru burakowego i cukrownię skrofuliczną. Przepraszam, wyrazy się pomieszały, ale pan i tak zrozumiał. A! i architekt tu! Niemiec, a z wąsami i sztuki swej nie zna! Zresztą na co ma znać sztukę, aby tylko łapówki brał i kolumn, słupków stawiał jak najwięcej dla naszych rodowitych szlachciców...
Łupichin znów się rozśmiał.
Nagle jakiś szmer przebiegł po całym domu.
Dygnitarz przyjechał!
Gospodarz wybiegł do przedpokoju, za nim kilku domowników i gorliwszych gości.
Szumna, głośna rozmowa zamieniła się na miękki, przyjemny szmerek, podobny do wiosennego brzęczenia pszczół w ulu. Jedna tylko niepokorna osa Łupichin i wspaniały truteń Kozielski nie zniżyli głosu.
I oto weszła nareszcie matka... wszedł dygnitarz... Serca pobiegły na jego spotkanie. Siedzące tułowie podniosły się... Nawet ten obywatel, który od Łupichina kupił tanio konia, nawet ten utkwił podbródek w kamizelce...
Dygnitarz doskonale zachowywał swoją godność: kiwał głową, jakby kłaniając się, wymówił kilka przychylnych wyrazów, z których każdy zaczynał się od litery a, a wypowiedziany był przeciągle i przez nos; — z oburzeniem popatrzył na brodę księcia Kozielskiego, a zrujnowanemu generałowi cywilnemu z córką i z cukrownią podał wskazujący palec lewej ręki.
Po kilku minutach, w ciągu których dygnitarz zdążył zauważyć dwukrotnie, iż jest bardzo rad, że się na obiad nie spóźnił, całe towarzystwo, z tuzami na czele, udało się do sali jadalnej.
Czy mamy opowiadać czytelnikowi, jak posadzili dygnitarza na pierwszem miejscu, między generałem cywilnym i gubernialnym marszałkiem szlachty, człowiekiem z godnym wyrazem twarzy, zupełnie odpowiednim do jego wykrochmalonego gorsu, niezmierzonej kamizelki i okrągłej tabakiery z francuską tabaką?
Czy mam opowiadać, jak gospodarz kłopotał się, biegał, częstował gości, mimochodem uśmiechał się do pleców dygnitarza lub stojąc w kącie, jak uczeń, w pośpiechu zjadał talerz zupy lub kawałek mięsa; jak kamerdyner podał rybę półtora arszynowej długości, z bukietem w pysku; jak lokaje w liberyach, surowi z pozoru, ponuro przysuwali się do każdego szlachcica, to z malagą, to z drymadeirą i jak wszyscy prawie goście, szczególniej starsi, jak gdyby nie chcąc, poddawali się jednak poczuciu obowiązku i wypijali kieliszek za kieliszkiem. Jak nareszcie wystrzeliły butelki szampańskiego i zaczęto wygłaszać toasty?! Wszystko to, zapewne dobrze czytelnikom jest znane.
Lecz szczególniej godną uwagi wydała mi się anegdota, opowiedziana przez samego dygnitarza, wśród ogólnego i radosnego słuchania. Ktoś, zdaje mi się, że generał, człowiek obznajmiony z najnowszą literaturą, wspomniał o wpływie kobiet na społeczeństwo wogóle, a na młodych chłopców w szczególności.
— Tak, tak — potwierdził dygnitarz — to prawda: młodych ludzi trzymać trzeba w surowem posłuszeństwie, inaczej bowiem, na widok spódnicy, rozum tracą. (Dziecinnie wesoły uśmiech przebiegł po twarzach gości, w oczach jednego obywatela zadrgała nawet łza wdzięczności).
— Albowiem młodzi ludzie są głupi. Oto ja, naprzykład, mam syna Iwana. Zaledwie, dureń, zaczął dwudziesty rok, nagle przychodzi do mnie i mówi: — ojcze, pozwól mi się ożenić — a ja mówię do niego: — głupiec jesteś! naprzód trzeba trochę posłużyć; no, rozpacz... łzy... ale u mnie... tego...
Wyraz „tego“ — dygnitarz wymówił więcej brzuchem niż ustami — zamilkł i spojrzał na swego sąsiada generała, przyczem podniósł brwi daleko wyżej niż się można było spodziewać. Cywilny generał przyjemnie pochylił głowę nieco na bok i nader szybko zaczął mrugać okiem, zwróconem do dygnitarza.
— No i cóż — mówił dygnitarz — teraz on sam pisze do mnie: „Bóg zapłać ojcze, żeś mnie głupiego, rozumu nauczył...“ Tak oto postępować należy.
Wszyscy goście, ma się rozumieć, zupełnie podzielali zdanie opowiadającego i ożywili się pod wpływem przyjemności i nauki moralnej.
Po obiedzie całe towarzystwo podniosło się i przeszło do sali, z wielkim, lecz jednak przyzwoitym i, jakby na ten wypadek dozwolonym, hałasem.
Usiedli do kart.
Doczekałem się jakoś wieczoru i, poleciwszy swojemu stangretowi, aby nazajutrz zaprzągł do bryczki około piątej godziny rano, udałem się na spoczynek. Lecz tego samego jeszcze dnia wypadło mi poznać pewnego, zasługującego na uwagę, człowieka.
Z powodu bardzo licznego zjazdu gości, nikt nie spał sam. W niewielkim i wilgotnym pokoiku, do którego mnie wprowadził kamerdyner Aleksandra Michałowicza, znajdował się już inny gość, rozebrany zupełnie. Zobaczywszy mnie, skoczył zgrabnie pod kołdrę, nakrył się nią aż do nosa, trochę pokręcił się na miękkim piernacie i bacznie spoglądał z pod na same oczy nasuniętej, bawełnianej szlafmycy. Ja zbliżyłem się do drugiego łóżka (było ich dwa w pokoju), rozebrałem się i położyłem na wilgotnem prześcieradle. Sąsiad mój kręcił się na swem posłaniu: powiedziałem mu dobranoc.
Przeszło pół godziny; pomimo wszelkich usiłowań, nie mogłem zasnąć. Nieskończonym szeregiem różne myśli niepotrzebne i niejasne cisnęły się do głowy uporczywie, niby wiadra maszyny ciągnącej wodę.
— Zdaje mi się, że pan nie śpi — odezwał się mój sąsiad.
— Jak pan widzi, lecz i pan nie śpi także.
— Ja, bo nigdy spać nie mogę.
— Jakżeż to?
— A tak: zasypiam sam nie wiem dlaczego, leżę, leżę i czasem zasnę.
— W takim razie pocóż się pan kładzie, jeżeli panu spać się nie chce?
— A cóż mam robić?
Nie odpowiedziałem na to pytanie mego sąsiada.
— Dziwi mnie — rzekł po krótkiem milczeniu — dlaczego tu nie ma pcheł. A zdaje się, gdzieżby być mogły, jeżeli nie tu?
— Tak to wygląda, jakbyś pan żałował, że ich nie ma.
— Nie, nie żałuję, ale we wszystkiem lubię konsekwencyę.
Oho! pomyślałem sobie, jakich wyrazów używa!
Sąsiad znów milczał.
— Chcesz się pan ze mną założyć? — rzekł po chwili dość głośno.
— O, co?
Mój sąsiad zaczynał mnie bawić.
— Hm, o co? Jestem przekonany, że masz mnie pan za głupca.
— Zmiłujże się pan — zawołałem z podziwem — zkąd?
— Za stepowca, nieokrzesanego, przyznaj pan.
— Nie mam przyjemności znać pana, zkądże więc możesz pan wnosić...
— Zkąd? po dźwięku pańskiego głosu. Odpowiada mi pan tak niedbale... a ja wcale nie jestem taki, jak pan myśli.
— Ależ — pozwól pan.
— Nie; niech pan pozwoli. Naprzód: ja mówię po francusku nie gorzej od pana, a po niemiecku nawet lepiej; powtóre, trzy lata przepędziłem za granicą; w Berlinie przemieszkałem osiem miesięcy. Ja przestudyowałem Hegla, Goethego umiem na pamięć, prócz tego, byłem długo zakochany w córce niemieckiego profesora i ożeniłem się w kraju, z panienką suchotnicą, łysą, lecz bardzo godną uwagi osobistością. Ztąd wynika, że jestem jagódka z waszego pola, a nie stepowiec, jak pan sobie wyobraża... mnie także zagryza refleksya i niema we mnie nic bezpośredniego.
Podniosłem głowę i z podwójną uwagą spojrzałem na oryginała. Przy bladem świetle nocnej lampki ledwie że mogłem dostrzedz rysy jego twarzy.
— Aha! teraz pan na mnie patrzysz i bezwątpienia zapytujesz w duchu sam siebie, jakim sposobem stać się to mogło, żeś mnie nie zauważył dzisiaj. Ja panu wytłomaczę dlaczego: oto dlatego, że ja nigdy nie podnoszę głosu, że zawsze się chowam za innych, stoję za drzwiami, z nikim nie rozmawiam; że lokaj z tacą, przechodząc koło mnie, zawczasu podnosi swój łokieć do wysokości mej piersi, a dlaczego się to wszystko dzieje... dla dwóch przyczyn: raz że jestem biedny, a powtóre żem spokorniał. Powiedz pan prawdę, że mnie nie zauważyłeś...
— Rzeczywiście nie miałem przyjemności.
— No tak, tak — przerwał — ja wiedziałem o tem.
Podniósł się i skrzyżował ręce na piersiach. Długi cień jego szlafmycy przeszedł ze ściany aż na sufit.
— Przyznaj pan jednak — dodał — że muszę wydawać się w oczach pańskich wielkim dziwakiem, jak to mówią, oryginałem, albo też czemś jeszcze gorszem; być może także, iż sądzisz pan, że ja dziwaka udaję...
— Muszę panu znów powtórzyć, że pana nie znam.
— Dlaczego ja z panem, człowiekiem nieznanym mi zupełnie, tak się rozgawędziłem, Pan Bóg jeden wie (westchnął), czy to nie wskutek powinowactwa naszych dusz? I pan i ja jesteśmy porządni ludzie, tj. egoiści. Ani pan do mnie, ani ja do pana nie mam najmniejszego interesu, czyż nie tak? Lecz obadwaj zasnąć nie możemy, dlaczegóż nie pogawędzić? Ja jestem w usposobieniu, a to mi się rzadko zdarza. Widzisz pan, jestem nieśmiały, a nieśmiały nie dlatego, żem prowincyonalista, bez rangi, biedak, lecz dlatego, że jestem człowiek strasznie samolubny. Czasem jednak, pod wpływem sprzyjających okoliczności, których zresztą ani określić, ani przewidzieć nie jestem w stanie, nieśmiałość moja znika zupełnie, ot jak teraz naprzykład. Teraz postaw mnie pan oko w oko choćby przed samym Dalej-Lamą, a ja go poproszę, żeby mnie poczęstował tabaką. Lecz panu zapewne chce się spać?
— Przeciwnie, bardzo mi przyjemnie rozmawiać z panem.
— To jest, chcesz pan powiedzieć, że pana zabawiam; tem lepiej... Otóż, powiem panu, że tu zaszczycają mnie nazwą oryginała, ci, którym wypadkowym sposobem, między innemi drobiazgami, imię moje przyjdzie na myśl. Myślą tym sposobem mnie dotknąć... Boże, gdyby oni wiedzieli, że ja właśnie ginę wskutek tego, że nie mam w sobie nic a nic oryginalnego. Nic, oprócz takich wybryków, jak naprzykład dzisiejsza moja rozmowa z panem; ale wszak te wybryki nie są warte złamanego grosza! Jest to najtańszy i najniższy rodzaj oryginalności.
Obrócił się twarzą do mnie i machnął rękami.
— Szanowny panie — zawołał — ja jestem tego zdania, że wogóle jednym tylko oryginałom na świecie dobrze: oni mają prawo do życia. Mon verre n’est pas grand, mais je bois dans mon verre — powiedział ktoś. Widzisz pan — dodał półgłosem — jak ja dobrze wymawiam wyrazy francuskie. Cóż ci z tego, że masz głowę wielką, pakowną, że rozumiesz wszystko, umiesz wiele, idziesz za wiekiem — ale swojego szczególnego, własnego nie masz nic! Na świecie jest więcej o jeden składzik ogólników i co komu z tego za pociecha? Nie; bądź głupi, ale po swojemu! Miej swój zapach, swój własny zapach — i nie myśl pan, żeby wymagania moje co do tego zapachu były wielkie; takich oryginałów jest moc... gdzie spojrzeć, oryginał... każdy żyjący człowiek oryginał. A ja jednak nie jestem w ich liczbie!
— Tymczasem — ciągnął znów po krótkiem milczeniu — w młodości mojej jakież budziłem nadzieje, jakie sam miałem wysokie wyobrażenie o sobie, przed wyjazdem za granicę i w pierwszym czasie po powrocie! O, za granicą trzymałem się ostro, torowałem sobie drogę sam, jak wszyscy nasi, którzy wszystko starają się zrozumieć, a pokazuje się w końcu, że nie rozumieją ani a, ani b.
— Oryginał, oryginał — powtarzał, kiwając głową — nazywają mnie oryginałem, a w rzeczy samej niema na świecie człowieka mniej oryginalnego nad pańskiego pokornego sługę. Przypuszczam, że urodziłem się, naśladując kogoś, dalibóg; żyję również jakby naśladując różnych, wystudyowanych przezemnie autorów, żyję w pocie czoła; a uczyłem się, kochałem i ożeniłem się nareszcie, jakby nie z własnej woli, lecz jakby wykonywając jakiś czy to obowiązek, czy lekcyę, kto tam dojdzie!
Zerwał szlafmycę z głowy i rzucił ją na posłanie.
— Chcesz pan, opowiem panu moje życie, albo lepiej kilka szczegółów z mego życia.
— Bardzo proszę.
— Albo nie, opowiem panu lepiej, jak się ożeniłem. Wszak ożenienie się rzecz ważna, to kamień probierczy całego człowieka, w niem on odbija się, jak w zwierciadle... lecz to porównanie jest zbyt oklepane. Pozwól pan, zażyję tabaki.
Wydobył z pod poduszki tabakierkę, otworzył ją i zaczął znów mówić, wymachując otwartą tabakierką.
— Szanowny panie, chciej wejść w moje położenie... osądź pan sam... jaki, ale jaki mogłem wyciągnąć pożytek z encyklopedyi Hegla? Powiedz pan, co jest wspólnego pomiędzy tą encyklopedyą i ruskiem życiem i jak każesz zastosować ją do naszego bytu — i nietylko jedną encyklopedyę, ale wogóle filozofię niemiecką... powiem więcej — naukę?
Podskoczył na pościeli i zaczął mruczeć półgłosem, zaciskając zęby ze złości.
— A więc dlaczegóż włóczyłeś się za granicę? Dlaczegoś nie siedział w domu i nie badał otaczającego cię życia na miejscu. Poznałbyś jego potrzeby i przyszłość, a i o swojem, że się tak wyrażę „powołaniu“ nabrałbyś jaśniejszego pojęcia... Lecz zmiłuj się pan — ciągnął dalej, znów zmieniwszy głos, jak gdyby tłomacząc się i usprawiedliwiając — gdzież kto z nas może studyować to, czego jeszcze ani jeden mędrzec nie wpisał w księgę? Bardzo byłbym rad brać lekcye od niego, od ruskiego życia, ale ono milczy, kochane! Zrozumiej mnie, mówi ono i tak; a ja na to nie mam siły; dajcie mi wnioski, przedstawcie konkluzyę... konkluzyę? Oto masz konkluzyę! posłuchaj naszych moskiewskich — śpiewają jak słowiki. Ale to właśnie nieszczęście, że świszczą jak kurskie słowiki, a mówią nie po ludzku. Oto i pomyślałem sobie, pomyślałem: wszakże nauka, zdaje się, wszędzie jedna i prawda jedna, więc puściłem się z Bogiem w obce strony, do „niechrzczeńców...“ Co pan chce, młodość, hardość, nie chciało się przed czasem zapłynąć tłuszczem, chociaż to, jak mówią, zdrowo, ale zresztą, komu natura nie dała mięsa, ten i tłuszczu na swojem ciele nie zobaczy.
— Jednak — dodał, pomyślawszy trochę — zdaje mi się, że obiecałem panu opowiedzieć, jakim sposobem ożeniłem się. Niechże pan posłucha: Naprzód, oświadczam panu, że żony mojej już niema na świecie, a powtóre... powtóre, widzę, że będę musiał opowiedzieć panu moją młodość, bo inaczej nic pan nie zrozumiesz... Czy panu nie chce się spać?
— Nie.
— To bardzo pięknie... Niech pan posłucha, oto w sąsiednim pokoju pan Kantagriuchin tak nie po szlachecku chrapie. Jestem synem niebogatych rodziców, mówię rodziców, dlatego, że według podania, oprócz matki, miałem także i ojca. Ja go nie pamiętam. Mówią, że był to człowiek dość ograniczony, z wielkim nosem i krostami na czole, rudy i pchał tabakę stale w jedną tylko dziurkę od nosa. W sypialnym pokoju matki wisiał jego portret: w czerwonym mundurze z czarnym kołnierzem po same uszy, nadzwyczajnie brzydki. Kiedy mnie koło tego portretu prowadzono do bicia, matka w takich wypadkach zawsze pokazywała na niego, mówiąc: on by cię jeszcze lepiej! Nie miałem ani brata, ani siostry, t. j. prawdę mówiąc, miałem braciszka, z angielską chorobą w karku, ale ten wcześnie umarł... i po co angielska choroba przywlokła się aż do Kurskiej gubernii, do Szczygrowskiego powiatu? Ale nie o to idzie. Wychowaniem mojem zajmowała się matka, z gorącym zapałem obywatelki stepowej. Zajmowała się od dnia mego urodzenia aż do chwili, w której skończyłem lat szesnaście. Czy pan słucha mego opowiadania?
— A jakże, słucham, mów pan dalej.
— No, dobrze. Otóż z chwilą, kiedy skończyłem lat szesnaście, matka moja, bez najmniejszej zwłoki, wypędziła mojego guwernera francuskiego, niemca Filipowicza z greków nieżyńskich, zawiozła mnie do Moskwy, zapisała do uniwersytetu i niezadługo potem oddała Bogu ducha, zostawiwszy mi opiekuna w osobie rodzonego mego wujaszka, „strapczego“, Kołtuna-Babury, ptaszka, znanego nietylko w jednym powiecie Szczygrowskim.
Rodzony wujaszek mój, pan Kołtun-Babura, jak to się niekiedy trafia, ograbił mnie na czysto, lecz znów nie o to idzie. Wstąpiłem do uniwersytetu, trzeba oddać sprawiedliwość mej rodzicielce, przygotowany dość dobrze, lecz już i wtedy można było zauważyć we mnie brak oryginalności. Dzieciństwo moje nie odróżniało się niczem od dzieciństwa innych osób, rosłem tak samo głupio i powoli, zupełnie jak pod pierzyną, również wcześnie zacząłem się uczyć wierszy na pamięć i kwaśnieć pod pozorem skłonności marzycielskiej... do czego? do tego, co piękne.. i tak dalej. W uniwersytecie nie poszedłem inną drogą, natychmiast wpadłem w „kółko“. Wówczas były inne czasy... Ale pan może nie wie, co to jest kółko. Przypominam sobie, że Szyller gdzieś powiedział:

Gefärlich ist’s den Leu zu wecken,
Und schrecklich ist des Tigers Zahn,
Doch das schrecklichste der Schrecken —
Das ist der Mensch in seinem Wahn!“

Zapewniam pana, że on nie to chciał powiedzieć, on chciał powiedzieć: Das ist ein „kółko“... in der Stadt Moscau.
— Cóż pan znajdujesz tak przerażającego w kółku?
Sąsiad mój porwał swoją szlafmycę i nasadził ją sobie aż po sam nos.
— Co widzę strasznego?! — zawołał — ależ kółko to zguba wszelkiego samodzielnego rozwoju. Kółko to brzydka, potworna zamiana towarzystwa, kobiety, życia; kółko, o! poczekaj pan, ja powiem panu, co to jest kółko! To leniwe, marne życie, razem i w rzędzie; życie któremu przypisują znaczenie i pozór rzeczy rozumnej, ono zamienia rozmowę rozstrząsaniem, przyucza do bezpłodnej gadaniny, odciąga od samotnej, owocnej pracy; zaszczepia świerzbę literacką, pozbawia nareszcie świeżości i dziewiczej mocy duszy. Kółko — to pospolitość i nuda, pod nazwą braterstwa i przyjaźni; złączenie nieporozumień i pretensyj, pod pozorem otwartości i współczucia; w kółku, dzięki prawu każdego przyjaciela, o każdym czasie i każdej godziny zapuszczać brudne palce we wnętrzności kolegi, nikt nie ma w duszy czystego, nietkniętego miejsca. W kółku czczą pustego gadułę, samolubnego mędrka, przedwczesnego starca; noszą na rękach niezdarnego wierszoroba, mającego w sobie „myśli utajone“. W kółku siedemnastoletni malcy rozprawiają o kobietach i miłości, a wobec kobiet milczą, albo mówią z niemi jak z książką. I o czem mówią! W kółku kwitnie przewrotne krasomówstwo, w kółku jeden drugiego pilnuje i śledzi nie gorzej od urzędników policyjnych... O! kółko, tyś nie kółko, tyś zaczarowane koło, w którem zginął niejeden porządny człowiek.
— No, zdaje mi się, że pan wpada w przesadę — przerwałem.
Sąsiad spojrzał na mnie.
— Być może, Bóg wie, być może. Ale też dla mnie ta jedna tylko została przyjemność — przesadzanie. Otóż takim sposobem przebyłem w Moskwie cztery lata. Nie jestem w stanie opisać szanownemu panu, jak prędko, jak strasznie prędko przeszedł ten czas, smutno nawet wspominać. Bywało, wstanę rano i lecę, jakby z góry na sankach, ledwiem się obejrzał, już przyleciałem, już i wieczór, już i zaspany służący podaje surdut, już ubieram się i wlokę do przyjaciela; tam palę fajkę, piję, szklanka po szklance, herbatę, rozprawiam o filozofii niemieckiej, o miłości, o wiecznem słońcu ducha i innych oderwanych przedmiotach; lecz i tu spotykałem oryginalnych, samodzielnych ludzi. Niejeden, chociaż się łamał, chociaż się giął w kabłąk, a jednak natura brała górę, ja tylko nieszczęsny ulepiałem samego siebie jakby miękki wosk, a marna moja natura nie stawiała najmniejszego oporu. Tymczasem skończyłem lat dwadzieścia jeden; objąłem w posiadanie moje dziedzictwo, a właściwie tę część dziedzictwa, którą mój opiekun zostawić mi raczył, dałem plenipotencyę do zarządu majątku niejakiemu Kudraszewowi i pojechałem za granicę, do Berlina. Za granicą przebyłem, jakem to już miał honor powiedzieć, trzy lata. I cóż? za granicą pozostałem taką samą nieoryginalną istotą. — Przedewszystkiem, niema nawet o czem mówić, że właściwie Europy, bytu europejskiego, nie poznałem ani troszeczkę. Słuchałem profesorów niemieckich i czytałem niemieckie książki na miejscu ich urodzenia. Oto i cała różnica! Życie prowadziłem samotne, jakby jaki mnich. Spotykałem niepojętne rodziny z Penzy i innych zbożorodnych gubernij. Włóczyłem się po kawiarniach, czytałem dzienniki, a wieczorami chodziłem do teatru. Z krajowcami znałem się mało. Żaden z nich u mnie nie bywał, za wyłączeniem dwóch lub trzech, narzucających się młodzieńców, pochodzenia żydowskiego, którzy odwiedzali mnie niekiedy i pożyczali odemnie pieniędzy, kontenci, że „der Russe“ im wierzy.
Dziwny kaprys wypadku zaprowadził mnie nakoniec do domu jednego z moich profesorów. Przyszedłem do niego zapisać się na kurs, a on zaprosił mnie do siebie na wieczór. Miał ten profesor dwie córki; dwudziestokilkoletnie, nosy miały wspaniałe, włosy w loczkach, oczy blado-niebieskie, a ręce czerwone z białemi paznogciami. Jedną nazywali Linchen, drugą Minchen. Zacząłem bywać u profesora. Trzeba panu wiedzieć, że ten profesor był, nie powiem głupi, lecz jakby potłuczony; z katedry mówił dość logicznie, a w domu bąkał i okulary ciągle trzymał na czole, przytem był człowiek najuczeńszy. I cóż? Nagle zdawało mi się, że zakochałem się w Linchen. Przez całe sześć miesięcy tak mi się zdawało. Rozmawiałem z nią, co prawda, mało, więcej patrzyłem na nią. Czytywałem jej głośno różne wzruszające utwory, ukradkiem ściskałem jej rękę, a wieczorami marzyłem obok niej, patrząc uporczywie w księżyc, a gdy nie było księżyca, wprost w górę; przytem ona doskonale gotowała kawę. Zdaje się, czegóż więcej? Jedno mnie tylko martwiło: oto w chwilach niewysłowionego szczęścia coś mnie ciągle ssało w dołku i zimny dreszcz przebiegał po żołądku. Nareszcie nie wytrzymałem tej rozkoszy i uciekłem. Dwa lata jeszcze przepędziłem potem za granicą. Byłem we Włoszech; w Rzymie stałem przed Przemienieniem, we Fiorencyi przed Wenerą. Nagle wpadałem w przesadzony zachwyt, wieczorami pisywałem wierszyki, zaczynałem dziennik, jednem słowem i tu robiłem to co i wszyscy, a jednak uważaj pan, jak łatwo być oryginalnym: ja naprzykład, nic a nic się nie znam na malarstwie, ani na rzeźbie. Dlaczegóż nie miałbym powiedzieć tego wprost, głośno. A, nie, jakżeż można, bierz „cicerone“ i pędź oglądać freski!
Znów zrzucił z głowy szlafmycę.
— Otóż powróciłem nareszcie w strony rodzinne — ciągnął zmęczonym głosem — przyjechałem do Moskwy. W Moskwie zaszła we mnie zmiana zadziwiająca. Za granicą przeważnie milczałem, tu nagle zacząłem mówić nader śmiało i jednocześnie myślałem o sobie Bóg wie co! Znaleźli się ludzie pobłażliwi, którym wydałem się prawie geniuszem! Damy z przyjemnością słuchały moich tyrad; ale nie umiałem utrzymać się na wysokości mej sławy. Pewnego pięknego poranku rozeszła się o mnie plotka (kto ją puścił w świat — nie wiem: zapewne jakaś stara panna płci męzkiej, a takich starych panien w Moskwie nie brak), otóż zrodziła się ta plotka na mnie i zaczęła puszczać pędy i wąsiki, jak poziomka. Chciałem rozerwać te przyczepiające się nitki, ale nie mogłem — wyjechałem. Pokazało się, że zrobiłem głupstwo; trzeba było spokojnie przeczekać tę napaść, tak jak się wyczekuje końca febry i ciż sami pobłażliwi ludzie otworzyliby mi swoje objęcia, te same damy uśmiechałyby się, słysząc moją wymowę; ale w tem całe nieszczęście, że nie jestem człowiekiem oryginalnym! Nagle przebudziła się we mnie sumienność; poprostu, wstyd mi było pleść — pleść dzisiaj tu, jutro tam a ciągle o tem samem. Ale jeżeli tego żądają! Przypatrz się pan tylko naszym oratorom na tem polu; dla nich wszystko nic, tego im tylko trzeba; niektóry dwadzieścia lat pracuje językiem w jednym i tym samym kierunku... Co znaczy pewność siebie i miłość własna! I we mnie była także miłość własna i dotąd nawet nie pozbyłem się jej zupełnie. Oto właśnie źle, że znów powtórzę, nie jestem człowiek oryginalny. Zatrzymałem się w środku drogi. Natura powinna była dać mi daleko więcej miłości własnej, albo nie dać mi jej wcale. Lecz w pierwszych chwilach było mi rzeczywiście trudno, przytem i wyjazd za granicę wyczerpał ostatecznie moje fundusze, zaś z kupcówną, o młodem, lecz wątłem ciele, w rodzaju galarety, nie chciałem się żenić. Pojechałem do siebie na wieś. Zdaje się — dodał — spojrzawszy na mnie z boku, że mogę pominąć milczeniem pierwsze wrażenia życia wiejskiego; wzmianki o piękności natury, cichej rozkoszy samotności itd.
— Może pan — odrzekłem.
— Tembardziej — ciągnął mój sąsiad — że to wszystko jest głupstwo, przynajmniej o ile mnie dotycze. Ja na wsi nudziłem się, jak szczeniak w zamknięciu, chociaż, przyznam się, że kiedy po raz pierwszy, na wiosnę, przejeżdżałem przez gaj brzozowy, zakręciło mi się w głowie i uderzyło serce jakąś niejasną, słodką nadzieją. Lecz te jasne nadzieje, jak pan sam wiesz, nigdy się nie spełniają, spełniają się zaś inne rzeczy, których nie spodziewaliśmy się wcale, jak pomór na bydło, zaległości podatkowe, sprzedaże przez licytacye i t. d. Grzebałem się jakoś z dnia na dzień, przy pomocy burmistrza Jakóba, który zastąpił poprzedniego mojego rządcę i był, jak się pokazało później, takim samym grabieżcą, jak jego poprzednik, jeżeli nie większym. Oprócz tego ten człowiek zatruwał moje istnienie wonią swych, dziegciem wysmarowanych butów. Jednego razu przypomniałem sobie o znajomej rodzinie w sąsiedztwie; rodzinie, składającej się z dymisyonowanej pułkownikowej i dwóch jej córek. Kazałem zaprządz konie i pojechałem do tych pań. Dzień ten zostanie mi na całe życie pamiętnym, albowiem, w sześć miesięcy później, ożeniłem się z młodszą córką pułkownikowej.
Pochylił głowę i wzniósł rękę ku niebu.
— Jednak — ciągnął z zapałem — nie chciałbym, żebyś pan miał złe pojęcie o nieboszczce: była to istota najszlachetniejsza, najlepsza, kochająca i zdolna do wszelkich ofiar; chociaż przyznaję, że gdybym nie miał nieszczęścia jej utracić, nie rozmawialibyśmy teraz z sobą, albowiem jeszcze dotychczas istnieje w mojej stodole belka, na której niejednokrotnie chciałem się powiesić. Tak panie, jest pewien gatunek gruszek, które muszą przez jakiś czas poleżeć w piwnicy, pod ziemią, aby nabrały właściwego smaku, otóż, zdaje się, że żona moja należała właśnie do takich tworów natury. Teraz dopiero oddaję jej zupełną sprawiedliwość, teraz dopiero wspomnienia o niektórych wieczorach, przepędzonych z nią razem, jeszcze przed ślubem, nietylko nie wzbudzają we mnie najmniejszej goryczy, lecz przeciwnie, wzruszają prawie do łez. Byli to ludzie niebogaci: dom ich stary, drewniany, lecz wygodny, wznosił się na górze, pomiędzy zdziczałym ogrodem i zarosłym trawą dziedzińcem. Pod górą płynęła rzeka, którą ledwie można było dojrzeć przez gęstwinę ogrodu. Z domu do ogrodu prowadził taras, przed tarasem był klomb podługowaty, okryty różami, na każdym końcu klombu rosły akacye, splecione w młodości jedna z drugą, przez nieboszczyka właściciela; nieco dalej w gęstwinie malin stała altanka, bardzo fantastycznie pomalowana w środku, ale tak stara i wątła na zewnątrz, że przykro było na nią patrzeć. Z tarasu drzwi oszklone prowadziły do sali, tam w kątach stały piece kaflowe, na prawo rozklekotany fortepian, zawalony rękopiśmiennemi nutami, sofa, obita spłowiałą niebieską materyą w białe pasy, stół okrągły, dwie etażerki z zabawkami porcelanowemi z czasów Katarzyny; na ścianie portret jasnowłosej dziewicy, z gołąbkiem w ręku i przewróconemi oczami. Na stole wazon, pełen świeżych róż. Widzi pan, jak szczegółowo opisuję. W tej to sali, na tym tarasie rozegrała się cała tragi-komedya mojej miłości. Sama sąsiadka była to baba zła, z ciągłą chrypką gniewu w gardle, istota przykra i swarliwa. Z córek jedna, Wiera, nie różniła się niczem od zwykłych powiatowych panien, druga zaś, Zofia — ja zakochałem się w Zofii. Siostry miały jeszcze jeden pokój, była to ich sypialnia, z dwoma niewinnemi, drewnianemi łóżkami, z żółtemi albumami, z rezedą, z portretami przyjaciół i przyjaciółek, rysowanemi ołówkiem dość marnie, z biustami Goethego i Szyllera, książkami niemieckiemi, zeschłemi wiankami i innemi przedmiotami, zostawionemi na pamiątkę. Do tego pokoju wchodziłem rzadko i niechętnie; nie mogłem tam oddychać. Przy tem, rzecz szczególna, Zofia najwięcej mi się podobała wtenczas, kiedy byłem odwrócony do niej plecami, albo też, kiedym rozmyślał i marzył o niej, zwłaszcza wieczorem na tarasie; patrzyłem wówczas na niebo, na drzewa, na drobne listki zielone; w sali przy fortepianie siedziała Zofia i bezustannie wygrywała jakiś ulubiony frazes muzyczny z Bethowena, zła jejmość spokojnie chrapała, siedząc na sofie. W stołowym pokoju, w potokach światła, Wiera nakrywała do kolacyi; samowar szumiał, jakby się cieszył z czego, dzwoniły łyżeczki w szklankach, kanarek, który niemiłosiernie trzeszczał przez dzień cały, milknął, i tylko od czasu do czasu zaszczebiotał, jakby o coś pytając; z przezroczystej lekkiej chmurki padały mimochodem rzadkie kropelki... a ja siedziałem, siedziałem, słuchałem, słuchałem, patrzyłem, patrzyłem, serce moje rozszerzało się i zdawało mi się, żem kochał. I oto pod wpływem takiego wieczoru, pewnego razu oświadczyłem się matce o rękę córki i w dwa miesiące później ożeniłem się. Zdawało mi się, że ją kochałem i teraz czasby już o tem wiedzieć, a ja i teraz, dalibóg, nie wiem, czym ją kochał! Była to istota dobra, rozumna, milcząca, z gorącem sercem, lecz Bóg wie dlaczego; czy to może wskutek długiego przemieszkiwania na wsi, czy też jakich innych przyczyn, na dnie jej duszy (jeżeli dusza ma dno) była jakąś utajona rana, której niczem nie można było zagoić; nazwać jej ani ona nie umiała, ani ja nie mogłem. A o istnieniu tej rany dowiedziałem się, ma się rozumieć, już po ślubie. Com się nad nią namęczył, nic nie pomagało! Kiedym był dzieckiem, miałem czyżyka, którego raz kot porwał w swoje łapy; tego czyżyka uratowano, wyleczono, lecz nie wrócił biedak do zdrowia, siedział zawsze nadęty, chudł, przestał śpiewać... Skończyło się na tem, że raz w nocy, do otwartej klatki, dobrał się do niego szczur i odgryzł mu dziób, wskutek czego ptak zdecydował się nareszcie życie zakończyć. Nie wiem, jaki kot miał moją żonę w swoich łapach, lecz i ona tak samo była smutna i schła, jak mój nieszczęśliwy czyżyk. Nieraz widocznie chciała się otrząsnąć, pobawić się na świeżem powietrzu, na słońcu — i zwijała się w kłębek. A wszakże ona mnie kochała, ile razy zapewniała mnie, że nic więcej sobie nie życzy — niech dyabli wezmą — a oczy jej łzami zachodzą! Myślałem sobie, czy niema czego w jej przeszłości, zebrałem wiadomości, nie było nic. No, a teraz osądź pan sam: człowiek oryginalny wzruszyłby ramionami, westchnąłby ze dwa razy i żyłby sobie po swojemu, ja zaś, istota nieoryginalna, zacząłem przyglądać się belkom. W żonę moją do tego stopnia wgryzły się wszystkie przyzwyczajenia starej panny: Bethowen, spacery nocne, rezeda, korespondencya z przyjaciółmi, albumy, że do innego trybu życia, zwłaszcza do trybu gospodyni domu, żadną miarą przyzwyczaić się nie mogła, a przecież śmiesznie to wygląda, gdy kobieta zamężna męczy się jakąś bezimienną troską, a wieczorami śpiewa: „O nie budź jej, o nie budź jej!“ —
— Otóż w taki sposób przepędziliśmy szczęśliwie trzy lata; w czwartym roku Zofia umarła przy dziecku i rzecz dziwna, mnie się już przedtem zdawało, że nie będzie ona w stanie obdarzyć mnie córką, lub synem, a ziemi nowym obywatelem. Pamiętam, jakeśmy ją chowali; było to na wiosnę, nasza cerkiew parafialna niewielka, stara, ikonostas poczerniały, ściany nagie, podłoga ceglana, zniszczona. Wnieśli trumnę, postawili na samym środku, przykryli wypłowiałym całunem, postawili dokoła trzy świece; — zaczęło się nabożeństwo, diaczek szczupły, z małym warkoczykiem z tyłu, nizko podpasany zielonym pasem, smutnie odczytywał modlitwy; proboszcz równie stary, w liliowej kapie, z żółtemi ozdobami, śpiewał za siebie i za dyakona. Przez szeroko otwarte okna widać było świeże, młode liście brzóz płaczących, ze dworu wpadał zapach trawy, czerwony blask świec woskowych bladł w wesołem świetle dnia wiosennego, wróble świergotały na całą cerkiew, pod sufitem dawał się słyszeć dźwięczny głos jaskółki, która tam wpadła; w złotym kurzu promieni słonecznych miarowo uchylały i podnosiły się jasne głowy chłopów, gorąco modlących się za nieboszczkę, błękitnym sznureczkiem dobywał się dym z otworu kadzielnicy. Patrzyłem na martwą twarz mojej żony. Boże! nawet śmierć, sama śmierć, nie wyleczyła jej rany; tak samo chorobliwy, nieśmiały, niemy wyraz, zdaje się, że jej nawet w trumnie nieswojo. Zrobiło mi się gorzko na sercu. Dobra była istota, a jednak lepiej zrobiła dla siebie, że umarła.
Policzki opowiadającego zaczerwieniły się, oczy pociemniały. — Otrząsnąwszy się nareszcie — mówił dalej — z przygnębienia, jakie mnie po śmierci żony opanowało, postanowiłem, jak to mówią, wziąć się do czegoś. Wszedłem do urzędowania w mieście gubernialnem, lecz w wielkich komnatach skarbowego domu bolała mnie głowa, oczy nie dopisywały również, dołączyły się też i inne przyczyny... i podałem się do dymisyi. Chciałem pojechać do Moskwy, lecz najpierw, nie miałem pieniędzy, a po drugie spokorniałem; przyszło to na mnie i odrazu i nie odrazu. Duchem spokorniałem już dawno, lecz głowa moja jeszcze nie chciała się nagiąć. Przypisywałem nastrój wielu uczuć i myśli wpływowi wiejskiego życia, nieszczęścia... z drugiej strony, zauważyłem już dawno, że prawie wszyscy moi sąsiedzi, młodzi i starzy, którym z początku imponowała moja uczoność, bytność za granicą i inne zalety mego wychowania, nietylko, że przyzwyczaili się do mnie, ale zaczęli mnie traktować trochę szorstko, trochę z góry i nie dosłuchiwali tego, com mówił. Zapomniałem także powiedzieć panu, że w pierwszym roku po moim ślubie, z nudów, puszczałem się także na literaturę i nawet posłałem artykuł do gazety, jeśli się nie mylę, powieść; lecz po niejakim czasie otrzymałem od redaktora grzeczny list, w którym powiedziano było między innemi, że nie można mi odmówić rozumu, ale też nie można przyznać talentu — i że w literaturze potrzebny jest tylko talent. Prócz tego, doszło do mojej wiadomości, że pewien, jak najlepszy zresztą, młodzieniec z Moskwy, na wieczorze u gubernatora odezwał się o mnie, że jestem człowiek wyczerpany i pusty. Lecz moje, nawpół dobrowolne oślepienie się, trwało jeszcze wciąż. Nie chciałem się ostatecznie pognębić, aż nareszcie pewnego pięknego poranku otworzyłem oczy. Stało się to tak: przyjechał do mnie sprawnik z powiatu, ażeby zwrócić moją uwagę na rozwalony most w moich posiadłościach, którego rzeczywiście nie miałem za co zreparować. Przy wódce i rybie pobłażliwy ten stróż porządku po ojcowsku wymawiał mi moje niedbalstwo, wszedł jednak w moje położenie i poradził, abym kazał chłopom pozarzucać trudniejsze do przejazdu miejsca nawozem, potem zapalił fajeczkę i zaczął rozmawiać o zbliżających się wyborach. W owym czasie zaszczytnego urzędu marszałka gubernialnego dobijał się niejaki Orbassanow, pusty krzykacz i w dodatku łapownik, przytem nie odznaczał się on ani bogactwem, ani znakomitością rodu. Wypowiedziałem o nim moje zdanie i przyznam się, że patrzyłem na pana Orbassanowa z wysoka. Sprawnik popatrzał na mnie, łaskawie poklepał po ramieniu i dobrodusznie rzekł:
— Ach! Wasili Wasilewiczu, nie ja i nie pan możemy o takich ludziach mówić, ztąd znów? pilnuj szewcze kopyta! — Ależ, zmiłuj się pan — przerwałem ze złością — jakaż jest różnica pomiędzy mną a panem Orbassanowem? Sprawnik wyjął fajkę z ust, wytrzeszczył oczy i wybuchnął homerycznym śmiechem: — Ach! żartownisiu, żartownisiu! — przemówił nareszcie, zapłakany ze śmiechu. Już do samego odjazdu śmiał się ze mnie, trącał mnie od czasu do czasu łokciem i mówił mi: ty. Nareszcie odjechał. Tej tylko kropli brakowało, czara przepełniła się. Przeszedłem kilka razy po pokoju, zatrzymałem się przed lustrem; długo, długo patrzyłem na moją twarz zawstydzoną i powoli, wysunąwszy język, pokiwałem głową z gorzkim uśmiechem. Zasłona spadła z moich oczu i zobaczyłam wyraźnie, wyraźniej aniżeli swoją twarz w lustrze, jakim byłem pustym, marnym, niepotrzebnym i nieoryginalnym.
Na chwilę zamilkł.
— W jednej tragedyi Voltaira — ciągnął dalej — jakiś pan cieszy się z tego, że doszedł do ostatniej granicy nieszczęścia. Chociaż w moich losach niema nic tragicznego, lecz przyznam się, że doświadczyłem czegoś w tym rodzaju. Poznałem jadowite zachwyty chłodnej rozpaczy, doświadczyłem, jak słodko jest przez cały ranek, nie spiesząc się i leżąc w łóżku, przeklinać dzień i godzinę swego urodzenia. Nie mogłem spokornieć odrazu i w samej rzeczy, osądź pan: brak pieniędzy przykuwał mnie do znienawidzonej wsi, ani urzędowanie, ani literatura nie przystały do mnie. Od sąsiadów obywateli stroniłem, książki mi zbrzydły, dla wodnisto-pulchnych i chorobliwo-uczuciowych panien, wstrząsających lokami i powtarzających gorączkowo wyraz „życie“, nie byłem już zajmującym od czasu, gdym przestał dużo mówić i zachwycać się; zamknąć się zupełnie w samotności nie umiałem i nie mogłem. — Zacząłem, co pan myśli? zacząłem się włóczyć od sąsiada do sąsiada, jakby pijany pogardzaniem samego siebie, umyślnie poddawałem się wszelkim drobnym poniżeniom. Witano mnie chłodno i dumnie, nareszcie nie zauważano mojej obecności wcale, nie dawano mieszać się do rozmowy ogólnej i ja sam nieraz potakiwałem naumyślnie z kąta jakiemu najgłupszemu gadule, który swego czasu, w Moskwie, z zachwytem byłby całował proch mego obuwia, brzeg mego płaszcza! Samemu sobie nawet nie pozwalałem myśleć, że oddaję się gorzkiej rozkoszy ironii... bo i cóż to za ironia samemu! Tak oto postępowałem przez lat kilka i tak postępuję jeszcze teraz...
— Do czego to u licha podobne! — dał się słyszeć z sąsiedniego pokoju zaspany głos pana Kantagriuchina — cóż to za głupiec rozmawia po nocy?
Sąsiad mój szybko schował się pod kołdrę i, wyglądając z pod niej nieśmiało, pogroził mi palcem.
— Ts, ts... — szeptał, i jakby tłomacząc się i kłaniając w tę stronę, z której głos pana Kantagriuchina wychodził, dodał: — Słucham słucham, przepraszam... Jemu — ciągnął znów szeptem — można spać, on powinien spać, chociażby dlatego, żeby mógł z przyjemnością jutro jeść. My nie mamy prawa go budzić, zresztą, zdaje mi się, powiedziałem już panu wszystko, co chciałem, zapewne i panu chce się spać. Dobranoc. Z gorączkową szybkością odwrócił się i ukrył głowę w poduszkach.
— Pozwólże pan przynajmniej dowiedzieć się — spytałem — z kim miałem przyjemność?
Podniósł głowę.
— Nie, na Boga — przerwał — nie pytaj pan o moje nazwisko ani mnie, ani innych. Niech ja zostanę dla pana istotą nieznaną, przyciśniętym przez los Wasilem Wasilewiczem; przytem ja, jako człowiek nieoryginalny, nie zasługuję nawet na osobne nazwisko... A jeśli pan koniecznie chce dać mi jaką nazwę, ot nazwij mnie „Hamletem powiatu Szczygrowskiego.“ Takich Hamletów w każdym powiecie jest dużo, ale być może, żeś pan innych nie spotykał. Dobranoc.
Znów zawinął się w kołdrę, a na drugi dzień rano, kiedy mnie przyszli budzić, już go nie było.
Odjechał przed świtem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Turgieniew i tłumacza: Klemens Szaniawski.