Gwiazda wieczorna (Eminescu, 1933)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mihail Eminescu
Tytuł Gwiazda wieczorna
Pochodzenie Wybór poezyj i poematów
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1933
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emil Zegadłowicz
Tytuł orygin. Luceafărul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

GWIAZDA WIECZORNA

Była królewna, dziewczę­‑cud,
— bajka się dawno wygrała —
królewski w niej się iścił ród
— piękna, wybrana, wspaniała.

Lśniła jak gwiazda pośród chmur
królewska jedynaczka —
i światu była jak ów wzór:
Matka Bożego Synaczka.

I oto teraz z pańskich izb
przyśpiesza żwawo kroku,
by z wieży — u niebiańskich przyzb
przywitać gwiazdę mroku.

Już patrzy w dal, jak wstaje z mórz
na gwiazd zbudzonych przedzie,
jak z toni zdradnych — wierny stróż —
okręty w przystań wiedzie.

W codzienny patrzy dziewczę skłon
na Hesperysa wiernie —
aż wreszcie... wreszcie także on
pokochał ją bezmiernie.


Na kwiatach dłoni wsparła skroń
snów omotaną rojem —
i zatęskniła strasznie doń
w maleńkiem sercu swojem.

Jakże przecudnie płonie tam —
od reszty gwiazd inaczej —
gdy na stojącą w czerni bram
srebrzystem okiem patrzy!



Aż dnia któregoś poszedł w trop
jej kroków wgłąb komnaty —
rozsnuł na ścianach blasków snop
i zmienił je w zaświaty.

Do łoża przymknął się jak sen,
jak wiew, jak mgła tak lekki —
ozłocił włosów zwiewny len
i musnął jej powieki.

W lustrach odbite światła drżą
i prześwietlają łono —
— lecz najcudniejszą owiał skrą
jej głowę w bok zwróconą —

Uśmiech rozchyla płatki warg,
lica radością stroi —
i pełna jeszcze ziemskich skarg
niebiańskim snem się poi.

Wzdychając — poprzez senny znój
przemawia pocichutku —
„o słodki władco, miły mój,
zważ przemoc mego smutku —


i zejdź i spuść promienną skrę
leciuchno, słodko, skrycie —
wypełnij myśl i serce me,
prześwietlij moje życie“.

Lucifer przejął szeptów żar —
przeognił się w świtanie —
— błyskaniem w brzask się skrzący wparł —
utonął w oceanie!

W otchłaniach wód się rozprzęgł ład —
wichrzeją mórz okraje —
z otchłani gdzie Hiperjon padł
przecudny młodzian wstaje.

I niby wonią, niby tchem
przez okno wchodzi ono —
gałązkę trzyma w ręku swem
sitowiem umajoną.

Jak kneź się niesie młody chwat,
z blond włosów ma koronę —
lśnią poprzez czerwień zwiewnych szat
ramiona obnażone.

Jak blady cień przez nocny mrok
twarz mgliści i bieleje —
idzie jak mara — jeno wzrok
życiem fosforycznieje.


„Przychodzę — usłyszałem hymn
rzucony przez przestworze —
niebo dalekie ojcem mym,
a matką mi jest morze.

Podjąłem mężnie wielki trud
w mrok schodzę z świetlistości —
z bezmiaru się zrodziłem wód
dla twej i mej miłości.

Pójdź ze mną, cudny skarbie mój,
i ziemi porzuć łono —
jam jest Hiperjon, światła zdrój —
o bądźże ty mi żoną.

Mam na dnie mórz krysztalny dwór
tam mieszkać będziesz wiecznie —
oceanicznych głębin chór
otoczy cię bezpiecznie“.

„Tak piękny jesteś jako sen
niebiańskich sfer osobo —
lecz do tajemnych krain den
nie pójdę nigdy z tobą.

Obce twe słowa, obcy gest
i martwe twoje lśnienie —
jam krwi obiegiem ciepła jest,
mnie mrozi twe spojrzenie”.



Jeden i drugi, trzeci dzień
przeminął i trzy noce
— w pobrzasku złotych gwiezdnych lśnień
Hiperjon w mgle migoce.

Oto wspomnienia rojem znów
nadobną nawiedzają —
z migotu niespokojnych snów
tęsknoty zmartwychwstają:

„o zejdź i spuść promienną skrę
leciuchno, cicho, skrycie —
wypełnij myśli i serce me,
prześwietlij moje życie“.

Usłyszał głos jak pobrzęk lir
i z bólu nagle zgliszczał —
— otoczył gwiazd bezładny wir
to miejsce kędy błyszczał —

W przestworzu kipi ognia war
płomieniem ziemię spala —
z chaosu, skwaru, chmur i par
rycerz się wraz wyzwala.


Na czarnych lokach gwiezdny wian
płonącą lśni koroną
przez bezgranicza idzie łan
przestrzenią zsłonecznioną.

Długi i czarny na nim strój —
jeno ramiona białe —
— ponurość stwierdza gniew i znój
oblicze sposępniałe.

Tylko wzrok jego, jakby mrąc
w rozwianej świetlistości —
zdradza niedosyt dwojga żądz
zgubionych w ciemnistości.

„Przychodzę, usłyszałem hymn
rzucony przez przestworze —
słońce dalekie ojcem mym,
a matką nocne bezdroże.

Pójdź ze mną wielki skarbie mój,
twej ziemi porzuć łono —
jam jest Hiperjon, światła zdrój —
o bądźże ty mi żoną!

O pójdź — bym w włosów twoich len
wplótł wian z litego słońca,
bym cię przystroił w gwiezdny tren
— nad wszystko błyskająca!“


„Jak demon pięknyś i jak sen
niebieskich sfer osobo —
lecz do tajemnych krain den
nie pójdę nigdy z tobą!

Twa miłość jak błyskanie burz
przeraża myśl spłoszoną —
twe oczy tną jak ostry nóż —
— rozpacze moje płoną!“

„Jakoż się zniżyć, powiedz, mam —
w twoim bytować świecie —
ja trud nieśmiertelności znam
lecz tyś śmiertelna przecie.“

„Jakichż mi trzeba zażyć słów — ? —
nawet ich sklecić nie umiem —
— lecz mów mi wszystko, jasno mów,
a może cię zrozumię.

Jeżeli chcesz bym na twój zew
twą boskość ukochała —
weź w siebie ciepłą ludzką krew,
śmiertelną istność ciała.“

„Żądasz nieśmiertelności mej
w zamian za czar, za siebie —
uczynięć dla miłości twej
— tak bardzo kocham ciebie.


Więc wejdę na szlak nowych dróg
i grzechu dźwignę brzemię —
przekroczyć chcę wieczności próg
i zstąpić na twą ziemię.“

Tak rzekł i od niebiańskich bram
zapada w mrok, w otchłanie —
w świat kędy nędza, ból i kłam
— na szczęsne miłowanie...



Wonczas niejaki Katal żył
przebiegły choć układny —
podczaszym był, z dworzany pił
przy każdej uczcie biesiadnej.

Królowej nosił długi tren
i dotrzymywał jej kroku —
podły był w dzień, lecz pełen wen
i zuchwałości w mroku.

Wargi miał jako wiśnie dwie —
rumianość lic — maliny;
— czatował; — wreszcie zakradł się
do pięknej Kataliny.

O, jakże kwitnie w chwale kras!
jak dumna cała postać!
— ejże, Katalu, dobry czas!
dziś musi twoją zostać!

Nadarza się sposobny kąt —
więc chwyta ją w ramiona —
„— mości Katalu — cóż za błąd,
wszakżem nie twoja żona!“ —


„Czemuż, gdy zewsząd wabi maj
chadzasz jak mniszka w kościele —
uśmiechnij się, całusa daj —
jednego! — tak niewiele!“

„Ach, nie rozumiem, czego chcesz —
umykaj prędko, skrycie —
kocham junaka niebnych leż
nad śmierć i ponad życie!“

„Ja cię nauczę pieśni krwi,
tę życia grę namiętną —
jeno mi gniewnie nie marszcz brwi —
posłuszną bądź, pojętną!

Gdy — jako ptasznik stawia sieć —
ramiona prężę do cię —
musisz, nadobna, także chcieć
trzymać i mnie w oplocie.

Niech przedsię patrzy tęskny wzrok
powieką pół­‑przymknięty —
— gdy cię przechylę lekko wbok
ty unieś nieco pięty.

Gdy ja ku tobie schylę twarz
ty swoją wznieś ku górze —
oczy się w oczy wpiją — aż
w miłosnym spłoną wtórze.


Jeśli chcesz poznać szczęsny raj
ramion ni ust nie żałuj —
na żer mych ust swe wargi daj
i całuj, całuj, całuj — “

Słucha, lecz słowa płoszy wstyd,
— zdumiona i nieśmiała
rozterki czuje w myślach zgrzyt:
chciałaby i nie chciała.

„Od maleńkości, mówi, znam —
zieloną, znam cię, dobą —
igraliśmy u zamku bram,
zgadzaliśmy się z sobą.

Lecz tam, gdzie się rumieni wschód
— od niezliczonych stuleci —
nad samotnością wielkich wód
cudowna gwiazda świeci.

Powieki kryją blaski ócz,
a płacz je znów rozwiera —
— gdy morze huczy w wirze tucz —
serce mi w piersiach zamiera.

Gwiazda się żarzy, — kocha mnie —
rozjaśnić chce mi drogę —
lecz coraz wyżej wznosi się —
dosięgnąć jej nie mogę.


Wskroś mnie przeszywa zimną skrą
jej światło migocące —
wiecznie-ci będę kochać ją —
w wieczystej z nią rozłące...

Dni moje czcze jak pusty step —
bez barwy, bez promienia —
i jeno nocą święty chleb
spożywam ukojenia.“

„Dziecinny mowy twojej skład...
chodź ze mną, porzuć baśnie —
zaginie po nas wszelki ślad
i imię nasze zgaśnie.

Przed nami szczęścia tęczy łuk
wesela i radości —
spełznie w pamięci ojców próg
i gwiezdnej czad miłości — “



Hiperjon mknie; — już przemógł ład,
w bezkresie skrzydła sili —
— bezmiary dróg świetlanych lat
mijają w jednej chwili.

Ponad nim szumi morze gwiazd —
słońc nad nim oceany —
w błyskaniu mknie skrzydlatych jazd
w wszechświecie zabłąkany.

Chaos zgęszczony mgliście ćmi,
koliście go ocienia —
i ujrzał jak za pierwszych dni
słońc nowych rozświetlenia.

Światło spienione zalewa go
jak nurka morza fale —
stęsknionej myśli wartką skrą
unosi się w oddale.

Mrok go ogarnął pusty wraz
i lodem począł chłodzić —
— napróżno trwoni się tu czas
by się z niczego zrodzić.


Tu nicość włada! — Jeno szał
przemaga go pragnienia,
by wichr kosmiczny mroki zwiał
ślepego przerażenia.

„Z czarnej wieczności zratuj mnie
o, Panie! — Wyzwolenia!
niechaj w jasności ujrzę cię,
we chwale rozświetlenia!

Zażądaj Panie czego chcesz,
zmień przeznaczenie, zbawco! —
Tyś źródłem życia i tyś też
wszechwładnej śmierci dawcą.

Odbierz nieśmiertelności czar
co żądzy oczom wzbrania —
za wszystko jeden daj mi dar:
godzinę miłowania.

Z chaosum powstał, Panie, wiesz —
w chaosie szukam obrony,
z bezczynu mnie dźwignąłeś leż,
bezczynum dziś spragniony.“

„Z odmętów, gwiazdo, jest twój ród,
porównom cię odważył —
lecz jakoż tobie spełnię cud
jaki się jeszcze nie zdarzył.


A więc człowiekiem chcesz się stać
żyjącym pod śmierci wodzą — ? —
— spójrz jak umiera człecza brać —
jak nowi na śmierć się rodzą — —

Wiatrem podszyty jest ich czyn
i każda myśl najświętsza —
za ojcem idzie wnuk i syn
a fala wciąż się spiętrza.

Czasem im zalśni szczęścia świt —
lecz mrok go zażyć wzbrania —
— nam jeno znaczon wieczny byt —
— nie znamy umierania.

Z wnętrzności wczoraj, z wiecznych łon —
co zginie dzisiaj wschodzi —
jednego słońca nagły zgon
znów drugie słońce rodzi.

Pieśń ich żywota brzmiąca miedź,
bicie śmiertelnych godzin —
wszystko się rodzi, aby mrzeć,
umiera dla narodzin.

Ty Hiperjonie jednak trwaj,
ku śmierci się nie nagniesz —
— powiedz mi prosto: „Panie, daj!“ —
— czyli mądrości pragniesz — ? —


czy chcesz, by twego głosu wtór,
by twoich sił wołanie
zmieniło kształty skalnych gór,
i wysp na oceanie — ? —

Oddam ci całej ziemi krąg,
rządź na niej wedle woli —
niech wzrośnie z pracy, myśli, rąk —
poprawa ludzkiej doli.

Dam ci flotyllę wielką — bierz —
wojenną wznieć pożogę —
zawojuj ziemię wzdłuż i wszerz —
— lecz śmierci dać... nie mogę...

Dla kogóż­‑byś ty umrzeć chciał — ? —
— w dzierżawy zejdź człowieka,
obacz ten błędny proch i miał,
a ujrzysz co cię czeka.“



Znów na swem miejscu gwiazda lśni
pośród zmierzchowej głuszy —
i jak za dawnych, dawnych dni
świetlnemi skrami prószy.

Zapada dzień w zgęszczony mrok,
noc pełznie czerniejąca —
księżyc magiczny wznosi trok
i rosę z siebie strąca.

Srebrzą się łany; — słychać skrzyp...
...zamknęły się podwoje...
w ogrodzie, w cieniu starych lip
— oto tam... siedzą... we dwoje...

„Pozwól bym złożył głowę mą,
najdroższa, na twe łono —
przejasne oczy twoje lśnią
słodyczą niezmierzoną.

Snem chłodnym, który oto śnisz
przeniknij myśli moje —
i rozlej świętą ciszę cisz
na żądz mych nieukoje.


O, rozsnuj zbawcze, dobre sny
nad duszy mej cierpieniem —
moją miłością pierwszą — ty —
i tyś ostatniem tchnieniem.“

Ujrzał Hiperjon w wirze mąk
jak płoną zachwyceniem —
— jej lic dotyka drżenie rąk —
— objęła go ramieniem...

Lipowych kwiatów złota woń
rozsiewa wkoło uroki —
padają płatki na ich skroń,
na utrefione loki.

Wtem ona wznosi jasny wzrok
— spostrzega Hiperjona —
szepce upojnie w wielki mrok —
spragnione wznosi ramiona:

„Zejdź ku mnie, swe promienie zlej,
o gwiazdo oszołomień —
przeniknij gąszcz prastarych kniej
i szczęście me opromień“.

Drży gwiazda śród niebiańskich głusz,
jak zwykle skrą migoce —
— zbłąkaną łódź wywodzi z burz
przez nieprzejrzane noce.


Lecz już nie spada z wiecznych łon
z wysoka w mórz bezedno —
„ — czym ja przy tobie, czyli on —
tobie to wszystko jedno!“ —

„Pragnienia wasze ciasne snać —
żyjcie w swej szczęścia złudzie —
— świadom mych losów będę trwać
w nieśmiertelności trudzie!“ —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mihail Eminescu i tłumacza: Emil Zegadłowicz.