Gwiazda Południa/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Gwiazda Południa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Tłumacz R. G.
Ilustrator Léon Benett
Tytuł orygin. L’Étoile du Sud
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Olbrzym podniósł trąbę i w mgnieniu oka objął nią zbyt ciekawego strzelca.
ROZDZIAŁ XVI.
Zdrada.

Co się stać mogło z Bardikiem? Śniadanie w połowie przyrządzone stało przy wygasłem ognisku, a rzeczy leżały w porządku, nienaruszone.
Usuwało to możliwe przypuszczenie napaści zwierząt lub ludzi.
Może zabłądził, ścigając zwierzynę? Postanowiono czekać 24 godzin na możliwy powrót.
Dzień przeszedł cicho, smutnie, wieczór również. Cypryan, któremu Li opowiedział historyę wyjęcia nabojów przez Annibala Pantalacciego, z przykrością myślał o niebezpiecznym wrogu, którego strzedz się będzie musiał we dnie i w nocy.
Pantalacci rozważał stratę dwóch przyjaciół, choć rywali. Pozostał mu teraz jeden tylko, lecz najnienawistniejszy, bo posiadał sympatyę Alicyi.
Milcząc, siedzieli naprzeciw siebie przy ognisku, paląc fajki i również milcząc, bez życzenia sobie dobrej nocy, udali się na spoczynek.
Li pilnował ognia.
Następnego dnia Bardik też nie powrócił. Chętnie Cypryan byłby jeszcze dzień jeden czekał na swego sługę, lecz Pantalacci sprzeciwiał się temu.
— Bardik pewnie umknął do swojej ojczyzny, damy sobie radę bez niego, a czekając tu dłużej, chybiamy celu naszej wyprawy.
Chcąc niechcąc Cypryan musiał się zgodzić i Li zabrał się do odszukania bawołów.
Nowe rozczarowanie. Bawoły też zniknęły! Jeszcze nad wieczorem widziano jak pasły się w pobliżu, a obecnie ani jednego odnaleźć nie było można!
Teraz dopiero oceniono stratę inteligentnego sługi. Gdyby był obecnym, znając zwyczaje bawołów, nie omieszkałby przywiązać ich do pali.
Pierwszego dnia popasu ostrożność ta nie była konieczną, gdyż zwierzęta zmęczone nie myślały o oddaleniu się od wozu. Dopiero następnego ranka, szukając smaczniejszej paszy, widocznie oddaliły się w głąb łąki.
Było to prawdziwe nieszczęście dla ekspedycyi. Strata bawołów pociągała za sobą stratę wozu, który był jednocześnie mieszkaniem i fortecą w razie potrzeby.
Położenie stawało się krytycznem; po naradzie zdecydowano się zostawić wóz i zabrać na konie tyle żywności, ile tylko mogli. Może się uda kupić bawoły u którego z władców kafrów, ofiarując w zamian sztuciec i naboje.
Li miał siąść na konia Hiltona.
Zabrano się do roboty. Wóz ukryto pod stosem gałęzi, a każdy umieścił w kieszeniach i w workach tyle żywności i nabojów, ile tylko pomieścić zdołał.
Li mocno strapiony, że swój czerwony kuferek musi porzucić (za ciężki był bowiem), zabrał przynajmniej sznur, którym się opasał, na kształt pasa.
Ukończywszy przygotowania, trzej jeźdźcy objęli jeszcze wzrokiem dolinę, która im tyle strat przyczyniła i udali się w dalszą drogę. Droga ta, jak i poprzednia, stanowiła wązką ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta, szukające źródeł do picia.
Dwa dni podróży minęły i nasi podróżni przywykli do obchodzenia się bez wozu. Pod wieczór drugiego dnia, gdy Li przygotowywał wieczerzę pod grupą drzew, gdzie zamierzano przenocować, jakiś odległy punkt zwrócił jego uwagę i ukazał go Cypryanowi.
— To jest podróżny — zawołał Pantalacci, przyjrzawszy się cieniowi.
— To Matakit we własnej osobie — uzupełnił Cypryan, pochwyciwszy lunetę — poznaję wyraźnie wózek zaprzęgnięty w strusia! To on, na pewno!
Pantalacci, przyjrzawszy się przez lunetę, potwierdził spostrzeżenie inżyniera.
— Jaka przestrzeń rozdziela go od nas? — zapytał Cypryan Pantalacciego.
— Siedem do ośmiu mil, a może i dziesięć — odpowiedział włoch.
— W każdym razie dziś już nie warto go ścigać?
— A nie warto — odparł Pantalacci — bo za pół godziny ściemni się, i możemy zbłądzić po nieznanej drodze.
— Zostawmy to więc do jutra; wyruszywszy wcześnie, możemy mieć nadzieję, iż go jutro dościgniemy.
— Takie i moje zdanie.
Wieczerzę spożyto w wesołem usposobieniu i wcześnie udano się na spoczynek, aby jutro podwójnym marszem osiągnąć cel wyprawy.
Cypryan i chińczyk, zawinąwszy się w kołdry prędko zasnęli. Na to tylko czekał Pantalacci, aby wykonać ułożony plan.
Nizkie jego instynkty nie dawały mu spokoju, wciąż przemyśliwał jak się pozbyć towarzyszów i samemu zdobyć dyament. Blizkość Matakita przyspieszyło wykonanie jego zamiarów.
Po cichu odwiązał konia swego, zarówno jak Templara i konia chińczyka, poczem zabrał broń, trochę żywności i, prowadząc konie za cugle, porzucił bez miłosierdzia swych towarzyszy na pustyni, bez środków lokomocyi.
Wysoka trawa głuszyła jego kroki; znużone całodziennym marszem konie nie stawiały oporu, nic też nie przerywało snu pozostałym.
O trzeciej z rana Li przebudził się i, spoglądając na blednące gwiazdy, pomyślał sobie, że już pora przyrządzić kawę. Nie tracąc więc czasu, zabrał się do robienia toalety, której i w pustyni nie zaniedbywał.
— A gdzie ten włoch się podział — zapytał nagle sam siebie — i koni także jakoś nie widać, — prowadził dalej swe spostrzeżenia chińczyk — czyżby ten poczciwy kolega?... — Z temi słowy pobiegł do palików, gdzie konie na noc były przywiązane. Naturalnie, nie zastał ich, zauważył też zniknięcie bagaży neapolitańczyka.
Ucieczka była zatem widoczną.
Człowiek, pochodzący z białej rasy, niezaniedbałby w takim wypadku czemprędzej obudzić Cypryana i uwiadomić go o klęsce wydarzonej.
Chińczyk należał jednakże do żółtej rasy, która sądzi, że z wieścią o nieszczęściu, nigdy nie należy się spieszyć, zajmował się więc dalej przyrządzaniem kawy.
— Jak to grzecznie ze strony tego łotra, że choć nas nie pozbawił żywności — kończył swój monolog.
Gdy kawa się ustała, nalał ją we dwie filiżanki, jeżeli tak nazwać można przepołowione łupiny strusiego jaja i zbliżył się do Cypryana, który jeszcze spał mocno.
— Ojczulku, kawa gotowa — rzekł grzecznie, trącając go zlekka w ramię.
Cypryan otworzył oczy, przeciągnął się, powitał chińczyka uśmiechem i, nie podnosząc się, oparł się na łokciu i wypił kawę.
— Gdzie się podział Pantalacci? — zapytał, zauważywszy puste jego miejsce.
— Czmychnął — odpowiedział obojętnym głosem chińczyk, jakby to było rzeczą naturalną.
— Jak to, porzucił nas?
— Tak, ojczulku, uciekł i w dodatku zabrał nam konie.
Cypryan porwał się z ziemi, odrzucił kołdrę, którą jeszcze był owinięty i, obejrzawszy się dookoła, zrozumiał rzecz całą.
Duma jednakże nie pozwoliła mu wyjawić głośno swego oburzenia i niepokoju.
— Ależ to zachwycające, niech tylko szubrawiec nie wmawia sobie, iż już wygrał sprawę.
Na chwilę Cypryan się zamyślił, poczem rzekł:
— Nie traćmy czasu; siodła i uprząż zostawimy, weźmiemy tylko broń i żywność. Idąc pieszo, będziemy mogli obrać krótszą drogę i może tym sposobem Pantalacci nie wiele nas wyprzedzi.
Liemu nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazu. W kilka minut wszystko było przygotowane i dwaj mężczyźni ruszyli w drogę.
Inżynier miał słuszność, mówiąc, iż pieszo czasem prędzej zajść można.
Szli prosto przed siebie, nie omijając stromych urwisk, niedostępnych dla jadących konno. W południe przeszli pasmo gór do doliny, gdzie przedstawił im się niezwykle piękny widok. Pasło się tam około 20 żyraf, o długich szyjach sterczących, jak maszty do 4 metrów w górę, zabawny i wdzięczny tworząc obrazek.
— Trzeba złapać dwie, aby nam konie zastąpiły — rzekł Li.
— Jakto, jeździć na żyrafie? Czy kto słyszał o czemś podobnem? — zawołał Cypryan.
— Nie wiem czy kto już widział, ale pan zobaczysz, jeżeli pozwolisz mi działać.
Cypryan nigdy nie uważał rzeczy za niemożliwą dlatego, że jemu była nie znaną, przyrzekł zatem swą pomoc Liemu.
— Znajdujemy się pod wiatrem od nich, co jest dla nas okolicznością bardzo korzystną, bo żyrafy mają czuły węch i byłyby nas spostrzegły. Udaj się pan w stronę przeciwną, przestrasz je wystrzałem, aby uciekły w moją stronę. Resztę już ja załatwię.
Cypryan oddalił się we wskazanym kierunku.
Li u wejścia do doliny pośpiesznie odwiązał swój nieodstępny sznur, przeciął go na dwie połowy, długości 30 metrów. Na jednym końcu przywiązał dość ciężki kamień, a drugi koniec przytwierdził do gałęzi, następnie owinął wolnymi końcami sznura lewą rękę i stanął za drzewem, czekając wypadków.
Po 5 minutach rozległ się strzał. Zaraz po nim szybki tętent, jak gdyby oddział zbliżającej się kawaleryi, i jak to Li przewidział żyrafy nadbiegły do wązkiego przejścia w górach, nie czując pod wiatrem wroga.
Przepuściwszy koło siebie kilka pierwszych zwierząt, rzucił swe lasso na jedno z największych. Sznur świsnął w powietrzu i okręcił się parę razy o szyję zwierzęcia, które na wpół uduszone stanęło z przerażenia nieruchomo.
Li, nie zwlekając, powtórzył swój manewr po raz drugi i również z dobrym skutkiem.
— Proszę spojrzeć — zawołał do zbliżającego się Cypryana, który, nawiasem powiedziawszy, nie bardzo wierzył w powodzenie zamiarów chińczyka. Widok, który go czekał, nie pozwalał już wątpić, że Liemu się udało. Dwa piękne, silne i duże zwierzęta, z cienkiemi nogami i błyszczącą sierścią, stały przed nim.
O ile jednakże zachwycał się wyglądem żyraf, myśl zużytkowania ich pod wierzch, wydawała mu się niewykonalną.
— Powiedz, mój przyjacielu — rzekł do Liego — jakże się utrzymać na ich grzbiecie, który ma spadek do 60 ctm. i w dodatku bez uzdy?
— Zostaw to mnie ojczulku — odrzekł Li — do jutra będzie i uzda i siodło.
Przemyślny i na wszystko mający sposoby Li, przygotował Cypryanowi obiad, a potem zajął się tresowaniem łagodnych zresztą zwierząt.
Zapomocą zwiniętego płaszcza siadł na grzbiet jednej z żyraf i popędził na miejsce, gdzie zostawił poprzednio swe siodła i uzdy.
Nieocenionym swym sznurem nadał uzdom odpowiednią długość, siodła przystosował do grzbietu żyraf i, zapomocą bata i różnych sposobów, uczynił je na tyle posłusznemi, aby można użyć pod wierzch.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.