Gwiazda Południa/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Gwiazda Południa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Tłumacz R. G.
Ilustrator Léon Benett
Tytuł orygin. L’Étoile du Sud
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
Spisek.

Po tygodniowej podróży przybyła ekspedycya do kraju, który w niczem nie był podobny do przebytego poprzednio. Zbliżano się do pasma gór, według wszelkiego prawdopodobieństwa, celu ucieczki Matakita. Okolica skutkiem obfitości rzek miała bogatą roślinność i zwierzostan.
Pierwsza dolina, która się otworzyła dla podróżnych, była tak rozkoszną, że sam widok jej pokrzepił zwątlone ich siły. Pomiędzy dwiema, szmaragdowej zieleni łąkami, płynął strumień tak kryształowo przejrzysty, iż dno jego wszędzie było widocznem. Liczne drzewa owocowe rosły na pagórkach, na oświetlonej słońcem równinie roiły się całe stada czarnych antylop i bawołów, w niewielkiej odległości biały rhinoceros wlókł się ciężkim krokiem do rzeczki, aby w niej swe cielsko zanurzyć. Ukryte w gąszczu ziewały dzikie zwierzęta, a leśny osioł podnosił swój brzydki głos. Po drzewach zaś tysiące małp goniło się zawzięcie. Cypryan i towarzysze jego stanęli na pagórku, podziwiając ten obraz. Byli nareszcie w tej dziewiczej Afryce, gdzie królami są krwiożercze zwierzęta, nieznające niebezpieczeństwa broni palnej.
Również dziwiło ich nagromadzenie licznych odmian zwierząt jak na obrazie malarza, któryby chciał skupić wszelkie ich rasy na płótnie. Mieszkańców ta piękna okolica posiadała bardzo mało, tak, że porównać ją można do pustyni.
— Jeszcze słoni brakuje, aby obraz ten uzupełnić — zawołał zachwycony Cypryan.
Usłyszawszy te słowa, Li wskazał mu, wyciągając ramię w stronę łąki graniczącej z lasem, szarą masę, którąby można wziąć za skały; było to stado słoni. Zdawało się, że jest ich tam tysiące.
— Ty znasz się zatem ze słoniami? — pytał Cypryan Liego, gdy ustawiał namioty na nocleg.
Li błysnął kosemi oczami.
— Byłem przez dwa lata pomocnikiem strzelca na wyspie Ceylon — odpowiedział skromnie Li.
— Ach, gdyby to można ze dwa upolować — zauważył Hilton — jakażby to przyjemność była!
— A tak, jest to zwierzyna warta prochu — dodał Pantalacci — dwa kły słonia są dobrą zdobyczą, a nasz wóz pomieściłby ich cztery tuziny. Wiecie towarzysze, że toby nam wróciło koszta podróży.
— Pyszna myśl! — zapalił się Hilton. — Czemu nie spróbować tego przed wyruszeniem w dalszą drogę?
Postanowiono zatem zapolować na słonie o świcie, poczem zjedzono z apetytem kolacyę i udano się na spoczynek, wyjąwszy Hiltona, który został na straży dla pilnowania ognia.
Dwie godziny siedział tak przy ogniu i sen kleił mu powieki, gdy nagle uczuł lekkie szturgnięcie w łokieć.
Ocknął się niebawem i ujrzał przed sobą Pantalacciego.
— Nie mogę spać, przyszedłem, aby tu z panem posiedzieć — rzekł i usiadł koło ognia.
— Ach, to dobrze, zamienimy się, pan popilnujesz ognia, a ja pójdę się przespać na wozie.
— Nie, poczekaj pan, mam z nim do pomówienia.
Pantalacci obejrzał się wokoło, czy kto nie podsłuchuje, przyciszonym głosem zaczął mówić.
— Czy polowałeś już kiedyś na słonie?
— Tak, — odpowiedział Hilton — dwa razy.
— A więc wiesz, jakie polowanie to przedstawia niebezpieczeństwo. Słoń jest tak przezorny, tak mądry, że człowiek rzadko kiedy wychodzi zwycięzcą w walce z nim.
— Prawda, jeśli polują niezręczni strzelcy — przyznał Hilton — lecz dobry strzelec, uzbrojony w eksplodujące naboje, niema się znów czego obawiać.
— Wiem o tem — odpowiedział neapolitańczyk — jeżeliby jednak jakiś przypadek zdarzył się jutro francuzowi, byłaby to niepowetowana szkoda dla nauki!
— Prawdziwe nieszczęście — potwierdził Hilton, śmiejąc się złośliwie.
— Dla nas nieszczęście to nie byłoby tak wielkiem — począł znów Pantalacci, zachęcony śmiechem towarzysza.
— Gdybyśmy we dwóch odnaleźli Matakita z dyamentem, możnaby się wówczas ułożyć...
Dwaj ci ludzie zamilkli snując w myśli zbrodnicze zamiary.
— Tak, we dwóch łatwiej się porozumieć, niż we trzech — powtórzył neapolitańczyk i nagle zamilkł, oglądając się wokoło z obawą.
— Nie widzisz pan tam cienia jakiegoś? — zapytał.
Hilton, pomimo doskonałego wzroku, nic nie zauważył w okolicy obozowiska.
— To nic, może to cień pada od bielizny, którą chińczyk rozpostarł na rosie.
Po chwili milczenia Pantalacci znowuż rzecz swą ciągnął dalej, mówiąc przyciszonym głosem.
— Gdybym tak mógł mu wyjąć naboje ze sztućca, żeby nie zauważył; podczas polowania stojąc za nim, strzeliłbym do słonia, któryby rzucił się na niego, i rezultat byłby osiągnięty!
— Jest to jednak bardzo ryzykowne — odparł Hilton.
— Ba, już ja to urządzę, poprowadzę tak, jak gdyby stało się to samo z siebie.
Po upływie godziny, gdy włoch wrócił do obozu, zastał Cypryana, Bardika i Liego pogrążonych w śnie głębokim. Tak mu się przynajmniej zdawało; gdyby jednak był przebieglejszym, zauważyłby, iż głośne chrapanie chińczyka mogło być udanem.
O świcie wszyscy obudzili się. Pantalacci skorzystał z chwili, gdy Cypryan udał się do strugi dla umycia się, aby mu z broni wyciągnąć naboje.
Bardik przyrządzał wówczas kawę, a chińczyk zbierał bieliznę, rozwieszoną podczas nocy na swoim sławnym sznurze, rozciągniętym pomiędzy dwoma olbrzymiemi baobabami.
Po wypiciu kawy dosiedli koni, zostawiając obóz i bawoły pod opieką Bardika.
Li prosił o pozwolenie towarzyszenia swemu panu i uzbroił się tylko w nóż myśliwski.
Po półgodzinnym marszu dosięgli miejsca, gdzie wczoraj zauważono słonie.
Powietrze było łagodne i przeźroczyste. Na olbrzymiej łące, której trawa jeszcze błyszczała kroplami rosy, śniadało właśnie około 300 słoni. Dziatwa podskakiwała wokoło swych matek i ssała swoją ranną porcyę; starsi nurzali głowy w soczystej trawie, poruszając olbrzymiemi uszami.
Cisza i spokój tego widoku miały w sobie coś podniosłego, i Cypryan wzruszony, proponował swym towarzyszom zaniechanie projektowanych mordów.
— Po co zabijać te nieszkodliwe zwierzęta — mówił — czyż nielepiej zostawić je w spokoju wśród tego zacisza?
Pantalacciemu zamiar ten z różnych przyczyn nie przypadał do gustu.
— Po co zabijać? — kpił z Cypryana — aby zdobyć kilka cetnarów kości słoniowej, a może, panie Méré, boisz się tych dużych zwierząt?
Cypryan wzruszył ramionami, nie odpowiadając na bezwstydną zaczepkę, a widząc, że towarzysze jego idą dalej w las, przyłączył się do nich.
Znajdowano się wówczas już tylko o 200 metrów od zwierząt. Dzięki okoliczności, iż zbliżano się pod wiatr i w cieniu wielkich drzew, obdarzone czułym słuchem słonie nie zauważyły jeszcze konnych strzelców.
— Teraz musimy się rozdzielić — rzekł Pantalacci — każdy niech celuje do innej sztuki, ognia dać na komendę, bo słonie pewnie po pierwszym strzale, rozpierzchną się.
Projekt ten wykonano. Pantalacci poszedł na prawo, Hilton na lewo, Cypryan znalazł się w pośrodku i każdy z nich ostrożnie podkradał się coraz bliżej.
Ku największemu zdziwieniu uczuł nagle Cypryan obejmujące go ramiona, i Li szepnął:
— To ja, panie, nie mów nic, zaraz dowiesz się dlaczego. Twoja broń jest bez naboi, lecz nie lękaj się, wszystko pójdzie dobrze.
W tej chwili rozległ się ostry gwizd, hasło umówione do ataku, jednocześnie padł strzał, jeden jedyny poza plecami Cypryana. Gdy tenże odwrócił się ujrzał Pantalacciego, usiłującego ukryć się za drzewami. W tej chwili jednak coś ważniejszego zajęło jego uwagę.
Słoń, raniony strzałem, wpadł z wściekłością na niego. Reszta, jak to przewidział neapolitańczyk, rzuciła się do ucieczki z tupotem, od którego zadrżała ziemia na 2000 metrów w około.
— Uwaga — krzyknął Li, czepiając się wciąż jeszcze Cypryana. — Jak słoń rzuci się na pana, zwróć Templara na bok, uciekaj w ten gąszcz, niechaj cię słoń ściga, a ja za resztę odpowiadam.
Cypryan usłuchał machinalnie.
Z podniesioną trąbą, zakrwawionemi ślepiami, wyszczerzając groźne kły, z niepojętą szybkością rzucił się nań gruboskóry olbrzym.
Templar okazał swe zdolności, posłuszny naciskowi cugli, popędził jak strzała na prawo, słoń za nim.
Chińczyk z nożem w ręku wślizgnął się pod krzew, który ukazał poprzednio swemu panu.
— Tam, tam, pod ten krzew, daj się pan ścigać — wołał raz jeszcze.
Cypryan, nie zdając sobie sprawy z zamiarów chińczyka, nasłuchiwał jednakże, okrążając krzew. Słoń wściekły daremnym dwukrotnym atakiem, ku wielkiemu zdziwieniu Cypryana, ukląkł na prawe kolano.
Z nieporównaną zręcznością Li, leżąc na wysokiej trawie, w stosownej chwili wślizgnął się między nogi zwierzęcia i jednem uderzeniem noża, przebił ścięgno pod piętą jego w miejscu, które u człowieka nazywa się ścięgnem Achillesowem.
Tak postępują hindusi, polując na słonie i Li, zapewnie podczas pobytu swego na wyspie Ceylon, nieraz musiał się ćwiczyć, aby z tak zimną krwią i pewnością niezrównaną wykonywać ten manewr.
Powalony, bezwładny, leżał słoń na trawie, ruszając tylko głową potężną; krew, uchodząca z rany, pozbawiała go sił z każdą chwilą.
— Hurra! brawo — wołali jednocześnie Pantalacci i Hilton, którzy się do miejsca walki zbliżyli.
— Trzeba strzałem w oko koniec z nim zrobić — rzekł Hilton uczuwając nieprzeparte pragnienie przyjęcia czynnego udziału w tym dramacie.
Rozległ się strzał i kula strzaskała łeb czworonogiego olbrzyma. Drgnął raz jeszcze i legł na murawie nieruchomy, podobny do szarego zrębu skały.
— Już skończył — zawołał Hilton, zbliżając się konno ku słoniowi, aby mu się zblizka przyjrzeć.
— Czekaj, nie zbliżaj się — mówił wzrokiem chińczyk do swego pana.
Straszne, nieuniknione następstwo tej walki, nie dało na siebie długo czekać.
Zaledwie Hilton zbliżył się do słonia i nachylił się, aby go żartem wziąć za olbrzymie ucho, olbrzym podniósł trąbę i w mgnieniu oka objął nią zbyt ciekawego strzelca, miażdżąc mu kolumnę pacierzową i mózg z taką błyskawiczną szybkością, że przerażeni widzowie nie mieli czasu przyskoczyć z pomocą.
Hilton krzyknął raz tylko. Po upływie trzech sekund została z niego tylko krwawa masa, na którą powalił się szary olbrzym, aby więcej nie powstać.
— Widziałem, że idzie o jego życie — rzekł chińczyk — żaden słoń nie zaniedba przy sposobności, w ostatnich konwulsyach, zemścić się na wrogu.
Słowa te były jedyną mową pogrzebową nad resztkami Hiltona.
Cypryan pod wrażeniem świeżej zdrady, widział w tym wypadku słuszne zadosyć uczynienie dane mu przez opatrzność i łotr, który go chciał oddać na pastwę dzikiego zwierzęcia, sam przez nie zginął!
Co myślał o całym tym wypadku Pantalacci, naturalnie przed nikim się nie zwierzył.
Chińczyk tymczasem nożem wykopał dół i przy pomocy Cypryana pochował szczątki towarzysza wyprawy.
Praca ta zajęła sporo czasu; słońce już zbliżało się ku południowi, gdy myśliwi wrócili do obozu.
Jakże się zdziwili, nie zastawszy Bardika przy wozie.
Bardik zniknął!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.