Gwiazda Południa/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Gwiazda Południa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Tłumacz R. G.
Ilustrator Léon Benett
Tytuł orygin. L’Étoile du Sud
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
Poprzez Transwaal.

W Potchstromie dowiedzieli się nasi podróżni, że młody kafr, którego rysopis zgadzał się zupełnie z Matakitem, przeszedł wczoraj przez miasto.
Wiadomość tę uważali za dobrą wróżbę, cel jednak podróży usuwał się w dal, bo powiadomiono ich jednocześnie, że Matakit kupił sobie dwukołową biedkę, ciągnioną przez strusia, a jak wiadomo im było, jest to najszybszy i najwytrwalszy zaprząg w Griqualandzie.
Tresowanie strusi, jako zwierząt pociągowych, jest dość trudnem i drugiego takiego zaprzęgu w Potchstrom na razie dostać nie było można.
Wobec tak pomyślnych warunków ucieczki Matakita, należało nie tracić chwili czasu i bezzwłocznie udać się w pogoń.
Można też było liczyć, że siła strusia się wyczerpie i Matakit będzie zmuszony częściej popasać, a wówczas przestrzeń, leżąca pomiędzy nim a czterema rywalami, zmniejszy się. Ostatecznie liczono na ujęcie go u kresu jego podróży.
Cypryan wkrótce przekonał się, iż dobrze zrobił, zabierając z sobą Liego i Bardika. Okazało się, że znajomość rachunków integralnych i różniczkowych bardzo mało może się przydać w podróży przez stepy, a żadna książkowa nauka nie zastąpi doświadczenia takiego dziecka stepu, jakiem był Bardik.
James Hilton zajął się kupnem wozu, bawołów i prowiantu dla wszystkich, każdy z nich oprócz tego zakupił rzeczy dla własnego użytku.
Cypryan na targu dobierał wierzchowca i gotów już był płacić za trzyletniego konia, którego żywość mu się podobała, gdy go Bardik pociągnął za rękaw, pytając po cichu:
— Tego konia chcesz kupić, ojczulku?
— A tak, jest on najładniejszy i najtańszy, którego widziałem na targu.
— Nie bierz go, ojczulku, ten koń nie wytrzyma ośmiu dni podróży przez step, bo on »nie solony«.
— Co? »nie solony«, czy chcesz abym nabył wędzonego konia?
— Nie, ojczulku, »nie solony«, to znaczy, że nie przeszedł choroby stepu.
— Ach tak, a jakaż to choroba?
— Jest to kaszel w połączeniu z gorączką. Koń, który raz przebył tę chorobę, już jej nie dostanie i łatwo go poznać można. Takiego trzeba nam kupić.
Cypryan zastosował się do tej rady i z pomocą miejscowego weterynarza kupił siwka, nie bardzo pokaźnego, lecz pełnego zalet, jak go zapewniano. Że był »solony«, łatwo było poznać po sterczących żebrach i wypełzłym ogonie. Na imię mu było Templar.
Bardik był zadowolonym z tego nabytku. On i Li mieli powozić bawołami, Cypryan zatem nie był zmuszony do kupna dla nich koni; bardzo temu był rad, bo pieniędzy już niewiele mu zostało.
Wybór broni też był ważny. Cypryan kupił sztuciec Martini Henry i karabin systemu Remingstona, używane, lecz dobrze bijące. Zdziwiony był bardzo, gdy Li zwrócił jego uwagę, iż oprócz prochu i kul, nieźle jest mieć także zapas eksplodujących kul. Dwieście sztuk nieuważał za wiele na podróż podobną, gdzie nieraz trzeba się będzie potykać z dzikiemi zwierzętami. Należało więc kupić dwa rewolwery do tychże kul, dobry nóż myśliwski, który przeszło pięć lat oczekiwał na amatora, leżąc na wystawie kupca broni w Potchstrom.
Li zapewnił Cypryana, że właśnie ten nóż będzie najużyteczniejszym w podróży i czystość, z jaką utrzymywał szeroką a krótką klingę jego, dowodziła, iż znał się na białej broni tak, jak prawie wszyscy chińczycy.
Zabrał też Li swój sławny kuferek czerwony. Oprócz masy drobnych pudełek z różną zawartością, przechowywał on tam 60 metrów cienkiego lecz mocnego sznura.
W przeciągu kilku godzin wszystkie sprawunki zostały załatwione.
Nieprzemakalne pledy, wełniane dery, statki kuchenne, suty zapas żywności w dobrze zamkniętych puszkach, jarzma, łańcuchy i uprząż na zmianę i t. d. wypełniały tylną część wozu, a przednia napełniona słomą miała służyć za miejsce spoczynku dla Cypryana i towarzyszy.
Hilton dumnym był ze swej znajomości zwyczajów życia stepowego i opowiadał o jego szczegółach, co znów gniewało Pantalacciego.
— Po cóż zaznajamiasz pan francuza z temi szczegółami? — pytał się na stronie Hiltona — czy panu tak bardzo zależy na tem, aby on zdobył nagrodę? Jabym go tam nie uczył!
Hilton spojrzał ze zdziwieniem na neapolitańczyka.
— A, masz pan słuszność, mnieby to nigdy na myśl nie przyszło!
Cypryan znowuż pouczał Friedla o tem, co się dowiedział o koniach i kraju, ale ten puścił mimo uszu uwagi jego; był bowiem wówczas zajęty wyrobem wędek i utrzymywał, że trzeba mieć odmianę w pożywieniu, wrazie, gdy im zwierzyna się sprzykrzy.
Po ukończeniu przygotowań puszczono się niezwłocznie w drogę — 12 czerwonawych i czarnych bawołów ciągnęło duży wóz, a Bardik z wysokiego kozła z rozkoszą kierował niemi, dopomagając sobie długim biczem. Za wozem postępowali w szeregu konno czterej jeźdźcy, czasem tylko oddalając się dla upolowania kuropatw.
W tym porządku przez długi szereg dni postępowała mała karawana.
Po krótkim namyśle postanowiono obrać drogę w kierunku Limpopo.
Kraj Transwaalu, przez który szła droga zajmuje 30 milionów hektarów obszaru, pomiędzy Waal i Limpopo, na zachód sięga Drakenbergu, angielskiej kolonii Natal, kraju Zulusów i posiadłości portugalskich.
Ludność stanowią wyłącznie boerowie, dawni mieszkańcy Przylądka Dobrej Nadziei, którzy tu się osiedlili przed 20 laty i obecnie liczba ich dochodzi do 100000. Jest to zakątek najpiękniejszy w Afryce, żyzny i zdrowy; a miny złota, niedawno odkryte przyczyniły się do wzbudzenia chęci przywłaszczenia sobie tego kraju przez chciwych anglików, co też uskutecznili w roku 1877. Ciągle jednak powstania boerów i ich zacięta walka o niepodległość, czynią panowanie Anglii w tym kraju niepewnem.
Pod względem geograficznym kraj ten dzieli się na trzy części: Hooge-Veld, Banken-Veld i Bush-Veld.
Hooge-Veld, górzysty, leży na południu, tu znajdują się miny złota, klimat ma suchy i zimny; Banken-Veld jest krajem rolniczym. Piękny klimat, liczne rzeki, doliny ocienione drzewami, o zawsze zielonych liściach; mieszka tu najliczniejsza kolonia wychodźców holenderskich. Bush-Veld, równina, ciągnąca się na północ aż do brzegów Limpopo, na zachodzie graniczy z krajem kafrów. Moc tu niesłychana różnej zwierzyny i tam też wybierają się myśliwi amatorowie i zawodowi.
Z Potchstromu, leżącego w Banken-Veld, podróżni nasi udali się w poprzek równiny, aby dotrzeć do brzegu Limpopo.
Pierwsza ta część podróży była najłatwiejszą do przebycia; kraj dość ucywilizowany, a polowanie dostarczało obficie żywności; dzikie kaczki i kuropatwy znajdowano na każdym kroku. Nocowano zaś zwykle w fermach, których właściciele, odcięci od świata, radzi byli niezmiernie trafiającym się podróżnym.
Gościnni, uprzejmi i bezinteresowni, okazywali się wszędzie boerowie. Podług zwyczajów tu przyjętych, ofiarowano im zwykle zapłatę za nocleg, lecz stale jej odmawiali, przyjmując zaledwie jaki podarunek, w postaci bicza, prochu i t. p. a za to, zaopatrywali jeszcze podróżnych na dalszą drogę w mąkę, pomarańcze i konfitury z brzoskwiń.
Poczciwi ci ludzie żyją na swych obszernych równinach z patryarchalną prostotą. Liczne stada żywią ich bez wielkich zachodów, żyzne grunta, które uprawiają przy pomocy kafrów i hotentotów, dostarczają im przy niewielkim wysiłku sterty zboża i jarzyn.
Domy są z gliny, pokryte słomianym dachem, umeblowanie stanowią proste drewniane stoły i stołki. Dorośli śpią na łóżkach, dzieci zaś na posłaniu ze skór owczych. Jednakże i sztuka tu znalazła swój kącik; boerowie są bardzo muzykalni, każdy z nich gra na flecie lub skrzypcach. Jeszcze z większym zapałem oddają się tańcom. Niema dla nich przeszkód, ani zmęczenia, gdy chodzi o tę ulubioną zabawę, tak, że schodzą się z obrębu 20 mil na zabawy taneczne. Dziewczęta są bardzo surowych obyczajów, noszą zręczny strój holenderskich chłopek, i są bardzo urodziwe. Wcześnie wychodzą zamąż, otrzymując w posagu tuzin wołów lub kóz, wóz i t. p. skarby. Do męża należy zbudowanie domu i wykarczowanie kilku mórg ziemi i w ten sposób nowe gospodarstwo już zaprowadzone.
Boerowie żyją bardzo długo i nigdzie w świecie nie spotyka się tylu starców 100 letnich, jak tutaj. Dziwną i niewyjaśnioną dotąd okolicznością jest niezwykłych rozmiarów otyłość, jaką się tu w późniejszym wieku odznaczają wszyscy, holendrzy, francuzi i niemcy.
Podróż szła bardzo pomyślnie, po dobrym śladzie, bo na fermach uwiadomiono ich, że Matakit, ciągniony przez swego strusia, przejeżdżał przed paru dniami.
Dosięgnąć go zatem wydało się naszym podróżnym tylko kwestyą czasu i nie troszcząc się wiele o to, oddawali się każdy swemu ulubionemu zajęciu.
Inżynier zbierał próbki kamieni, Friedel botanizował i pysznił się, że pozna własność każdej rośliny z jej zewnętrznego wyglądu.
Pantalacci kpił i stroił żarty kosztem Bardika i Liego. Hilton podjął się zaopatrywania kuchni w zwierzynę i każdego dnia przynosił tuziny kuropatw, przepiórek lub nawet antylopy.
Z etapu na etap dojechano tym sposobem do Bush-Veld. Fermy spotykano już rzadziej i widok całego kraju stawał się coraz dzikszym.
Kraniec Bush-Veld nazywa się też Lion-Veld, od dużej ilości spotykanych tam lwów. Nie widząc ich jednak przez pierwsze cztery dni podróży, Cypryan kpił z tej nazwy.
— Nazwa ta stała się już tradycyjną, lwy cofnęły się zapewne do pustyni — zauważył pewnego dnia, rozmawiając z Hiltonem.
— Sądzisz pan, iż niema tu już lwów? — odpowiedział tenże — to tylko dowodzi, iż nie umiesz ich pan rozpoznać.
— Co za myśl! Lwa na środku równiny nie rozpoznać — roześmiał się Cypryan.
— No, zakładam się o 10 funtów — rzekł Hilton — że przed upływem godziny pokażę panu jednego, którego pan nie zauważy.
— Nie zakładam się z zasady, ale ucieszy mnie możność zrobienia tej ciekawej obserwacyi.
Jechano dalej, zapomniawszy o tej rozmowie, gdy po upływie 20 minut, Hilton nagle zawołał:
— Moi panowie, zwróćcie uwagę na to duże mrowisko, które się wznosi tam na prawo.
— Toś się pan wybrał! — kpił Friedel — toż od trzech dni spotykamy je na każdym kroku!
W samej rzeczy Bush-Veld usiany jest mrowiskami, budowanemi z żółtej gliny, zaludnionemi przez olbrzymie kolonie dużych mrówek. Jest to prawie jedyne urozmaicenie tej nagiej płaszczyzny.
Hilton śmiał się po cichu.
— Panie Méré, popędź pan konia i przyjrzyj się zblizka temu mrowisku, zobaczysz coś ciekawego, ręczę za to! Tylko nie zbliżaj się zbytecznie, bo może być źle!
Cypryan dał koniowi ostrogę i popędził do mrowiska, wskazanego przez Hiltona.
— Tam gnieździ się rodzina lwów — rzekł ten ostatni po oddaleniu się Cypryana. — Stawiam 10 przeciw 1, że ten żółty pagórek nie jest mrowiskiem.
— Per Bacco! a toś go pan urządził — śmiał się neapolitańczyk — francuz zje dobrego stracha.
Włoch się mylił, Cypryan nie był tchórzem.
Dwieście kroków przed wskazanym celem już rozpoznał jakie to straszne mrowisko. Był to bowiem olbrzymi lew, lwica i 3 małe lwiątka, leżące na ziemi i śpiące spokojnie na słońcu, jak zwykłe koty.
Huk kopyt Templara obudził lwa. Podniósł głowę, ziewnął i ukazał przytem dwa rzędy straszliwych zębów i gardziel, w którym 10 letnie dziecko wygodnie mogłoby się pomieścić. Na szczęście, zwierzę prawdopodobnie nie było głodne, bo pozostało nieruchome, patrząc obojętnie na jeźdźca, który się doń zbliżył na dwieście kroków.
Cypryan położył rękę na cynglu karabina i czekał 3 minuty, co jego ekscelencya lew postanowi. Przekonawszy się, iż tenże nie miał złych zamiarów, inżynier postanowił nie naruszać spokoju tej szanownej rodziny i skierowawszy konia, wrócił galopem do towarzyszy.
Ci, pomimo woli podziwiać musieli odwagę i zimną krew francuza, przyjęli go też z głośnymi okrzykami uznania.
— Byłbym przegrał zakład, panie Hilton — powiedział Cypryan.
Tegoż wieczora dotarli do brzegu Limpopo i rozłożono się tam obozem.
Pomimo przestrogi Hiltona, Friedel uparł się nałowić miskę ryb na wieczerzę.
— Nie czyń tego, towarzyszu, zapewniam cię, iż w Bush-Veld nie zdrowo przebywać nad brzegiem rzeki, ani też...
— Ba, ba, już nieraz widziałem takich śmiałków — przerwał mu niemiec z uporem właściwym tej rasie.
— Oho, a cóż w tem może być złego — rzekł Pantalacci — czy polując na dzikie kaczki, nie stałem godzinami w wodzie?
— To nie to samo — odpowiedział Hilton.
— Ach, to wszystko jedno — utrzymywał neapolitańczyk — mój kochany Hiltonie lepiej byś się zajął przyniesieniem puszki z serem do mego makaronu, jak odmawianiem towarzysza od łowienia ryb; będzie to miłą odmianą w naszem pożywieniu.
Bez namysłu poszedł Friedel na połów i wrócił dopiero do obozu wieczorem.
Uparty rybak jadł wieczerzę z dobrym apetytem, lecz w nocy napadły go silne dreszcze. Nad ranem, gdy szykowano się do dalszej drogi, miał tak silną gorączkę, iż nie mógł dosiąść konia. Kazał się położyć na słomie, wyścielającej wnętrze wozu i prosił, aby podróży nie przerywano.
Zastosowano się do jego życzenia. W południe bredził i był zupełnie nieprzytomny. O 3-ej po południu zakończył życie.
Zmarł na malaryę.
Wobec tego nagłego zgonu, Cypryan nie mógł się opędzić myśli, iż Pantalacci przyczynił się do tego swemi radami.
— A widzicie, iż miałem słuszność, utrzymując, że niezdrowo jest nad wieczorem łowić ryby — rzekł z filozoficznym spokojem Hilton.
Zrobiono krótki przystanek, aby pochować towarzysza.
Był to wprawdzie rywal, nieprzyjaciel prawie, lecz Cypryan dziwnie był wzruszony tym pogrzebem wśród pustyni. Myślał sobie, że gdyby jego przypadek podobny trafił, to pochowają go też pośród tych piasków i ani łzy rodziny, ani żal przyjaciela, towarzyszyć mu nie będą na tej ostatniej drodze.
Następnego dnia koń biednego Friedla, który szedł uwiązany za wozem, dostał również malaryi i zakończył dni swoje; nie długo więc biedne zwierzę przeżyło swego pana.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.