Guzik z kamei/Mr. Barnes jedzie na południe

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rodrigues Ottolengui
Tytuł Guzik z kamei
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. ok. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. An Artist in Crime
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ TRZYNASTY.
MR. BARNES JEDZIE NA POŁUDNIE.

Barnes wszczął dochodzenia co do przeszłości Alfonsa Thaureta. Wyszukał posługacza, który odniósł rzeczy Francuza do hotelu „Hoffmana” i dowiedział się, że Tauret przybył miesiąc, mniej więcej, przed rabunkiem w pociągu. Dziwna rzecz jednak, nazwiska tego nie było na liście podróżnych, ponieważ zatem co do samego statku wątpliwości nie było, nazwisko Thauret zostało przybrane, albo Francuz podróżował pod innem. Tak samo na niczem spełzły dochodzenia co do Róży Mitchel, chociaż Barnes przeglądał listy wszystkich okrętów przybyłych na dwa miesiące przed morderstwem.
Przypuszczając, że Thauret utrzymuje stosunki z przyjaciółmi zagranicą, zarządził Barnes nadzór nad listami nadchodzącemi dlań, ale i to nie dało wyniku, gdyż zdawało się, że listów wogóle nie otrzymuje. Był dostatecznie zaopatrzony w pieniądze, gdyż rachunki płacił regularnie czekami na pobliski bank, gdzie jak zostało stwierdzone, posiadał kilkanaście tysięcy dolarów do dyspozycji. Po kilku tygodniach musiał tedy Barnes przyznać, że nie wyśledził nic prócz tego, iż Thauret przebył ocean pod innem nazwiskiem. A i to stanowiło jeno przypuszczenie.
Trochę więcej miał powodzenia w wyśledzeniu miejsca pobytu dziecka. Polecił Lucette, by raz jeszcze pojechała do pensjonatu i postarała się w jakiś sposób dostać próbkę pisma małej. Lucette dokazała tego, przekupując służącą. Uzbrojony w stary zeszyt szkolny, przekupił Barnes kelnera hotelu w piątej avenue, który dostarcza lokatorom listy, polecając, by wszystką korespondencję Mitchela porównywał starannie z podaną próbką pisma. Ale dopiero przy końcu marca, cierpliwość jego została nagrodzona i nadszedł list oczekiwany. Stempel pocztowy stwierdzał, że został nadany w East Orange, w New Jersey.
Wezwawszy Lucette, posłał ją do East Orange, przykazując:
— Daję ci oto, panienko, sposobność odzyskania przychylności mojej. Proszę jechać do East Orange i wyśledzić dziecko, gdyż wiem, że się tam znajduje. East Orange, to mała miejscowość, o niewielu domach. Trzeba pilnować każdego. Teraz w drogę, a jeśli dziecka nie będzie, wszystko między nami skończone. Daję to zlecenie po części dla możności naprawienia dawnych błędów, a także dlatego, żeś już małą widziała i poznasz ją.
— Znajdę ją! — przyrzekła Lucette i pojechała.
W tydzień potem był Barnes w Nowym Orleanie, gdzie próbował wyśledzić dawne dzieje Mitchela i zamordowanej. Ale mijał czas, on zaś nie uczynił żadnego postępu.
Pewnego ranka, w końcu kwietnia, siedział w pokoju przygnębiony, trzymając obojętnie dziennik, gdy nagle zobaczył nazwisko swoje i przeczytał co następuje:
— Mr. Barnes, znany detektyw nowojorski, przebywa w naszem mieście i mieszka w hotelu St. Charles. Podobno jest na tropie jakiegoś zdesperowanego zbrodniarza i świat będzie miał niedługo ponowną sposobność podziwiać zręczność znakomitego tropiciela.
Zgniewało to Barnesa i było dlań zgoła tajemnicą, nikomu bowiem nie wymienił prawdziwego nazwiska i nie miał pojęcia, w jaki sposób zwęszyli go reporterzy. Podczas, gdy nad tem dumał, przyniesiono mu kartę wizytową z napisem: Ryszard Sefton. Kazał prosić przybyłego i za chwilę wszedł mężczyzna smagły, czarnowłosy, o przenikliwych oczach.
— Mam sądzę zaszczyt mówić z Mr. Barnesem! — rzekł, kłaniając się uprzejmie.
— Proszę, siadajże pan, panie Sefton! — odparł chłodno. — Proszę mi łaskawie powiedzieć, z jakiego powodu sądzisz pan, że jestem Barnesem, skoro w księdze hotelowej widnieję jako James Morton.
— Nie sądzę, że jesteś pan Mr. Barnes, — odparł, siadając gość, — ale wiem to napewno. Przy powitaniu wyraziłem się nie dość ściśle.
— A więc wiesz pan? Czy mogę spytać skąd?
— Jest to zawodem moim znać ludzi. Jestem, jak pan, detektywem i przybyłem, by panu pomóc.
— By mi pomóc? To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, ale wobec tej wielkiej przenikliwości, zechciej pan, łaskawie powiedzieć, skąd wiesz, że potrzebuję pomocy i w jakim kierunku?
— Z największą przyjemnością. Potrzebujesz pan pomocy... przepraszam za to wyrażenie... gdyż zajmuje pana pewien przypadek, gdzie czas jest drogocenny, a pan zmarnowałeś już około sześciu tygodni, mówię o zmarnowaniu, gdyż brak panu wszelkich potrzebnych danych.
— Potrzebnych danych? Do czegóż to?
— Niebardzo pan uprzejmy, a przecież powinienby nas łączyć pewien stosunek koleżeński. Przybywam jako przyjaciel i chcę naprawdę dopomóc. Od pewnego już czasu wiem, że pan jest w mieście, a o przyczynach tego pobytu słyszałem dużo przedtem. Któż zresztą z zawodu naszego o tem nie słyszał? Dlatego część wolnego czasu obróciłem na śledzenie, by coś wywnioskować z zachowania pańskiego. Wiem teraz, że interesuje pana nazwisko Mitchel i nazwisko Leroy. Zestawiwszy poprostu oba, doszedłem do przekonania, że chcesz się pan czegoś dowiedzieć o Leroy Mitchelu. Wszak prawda?
— Mr. Sefton, zanim odpowiem, muszę mieć jakąś gwarancję, że mówię z człowiekiem istotnie życzliwym i odpowiedzialnym. Skądże mam wiedzieć, że pan jest detektywem?
— To prawda! Zupełna racja. Oto mój znaczek urzędowy. Jestem członkiem tutejszej policji kryminalnej.
— Dobrze! Ale jakże dowiedziesz pan, że chcesz mi dopomóc?
— Sam pan utrudnia oddanie przysługi. Jakiż inny cel nad chęć pomocy, mógłbym mieć?
— Nie mogę jeszcze teraz odpowiedzieć na to pytanie, ale nastąpi to później może.
— Przekonasz się pan niebawem, że mam dobre zamiary, ale, oczywiście, nie posiadani wcale prawa narzucać się panu i skoro pomoc moja jest niepotrzebna, to...
— Tego wcale nie powiedziałem i proszę mnie nie uważać za niewdzięcznego. Jestem tylko, jako detektyw, z nawyku ostrożny. Nie żądaj pan, bym z człowiekiem, widzianym po raz pierwszy w życiu, odrazu rozmawiał poufnie i zwierzał mu się z planów swoich. Inna rzecz z panem. Chcąc mi pomagać, musisz pan mieć jakiś określony projekt, gdyż inaczej nie byłbyś pan przychodził bez wezwania, a w takim razie nie istnieje powód zatajania go przede mną.
— Dobrze. Dla udowodnienia mych uczciwych zamiarów, powiem to. Szukasz pan niejakiego Leroy Mitchela, a jeśli tak jest, to ja mogę powiedzieć, gdzie go pan znajdziesz w ciągu paru godzin, albo w najgorszym razie paru dni.
— Znasz pan więc Leroy Mitchela, który tutaj mieszka?
— Oczywiście. Mieszka opodal w Algiers i pracuje w warsztatach kolejowych. Jedyną przeszkodą odnalezienia go stanowi to, że jest pijakiem. Mając pieniądze, wałęsa się po knajpach i przez kilka dni z rzędu nie przychodzi do roboty.
— Czy znasz pan także pewną kobietę nazwiskiem Róża Mitchel?
— Tak jest. To znaczy, znałem ją dawniej, ale od lat całych znikła z Nowego Orleanu. Swego czasu każde dziecko mogło wskazać jej dom, a z pytań pańskich widzę, że człowiek wymieniony przeze mnie jest właśnie tym, którego pan poszukuje. Uchodził on za męża tej kobiety.
— Czy masz pan tę pewność?
— Zupełną!
— Kiedyż i gdzie mogę się z nim rozmówić?
— Pracuje w Algiers, w warsztatach kolei Luisiana-Texas, Kierownik warsztatu wskaże go panu.
— Mr. Sefton, informacje pańskie mogą być dla mnie cenne i w takim razie nie poniesiesz pan szkody. Zbadam rzecz, a jeśli nie obdarzam pana jeszcze zaufaniem, proszę przypisać to ostrożności, nie zaś podejrzeniu.
— O, nie mam tego za złe! Na pańskiem miejscu zrobiłbym to samo. Przekonasz się pan atoli rychło o mej życzliwości i o tem że liczyć możesz na pomoc. Przyjdę dopiero wezwany, nie chcąc się panu narzucać. Do widzenia.
Zostawszy sam, ruszył Barnes niezwłocznie do Algiers, a kierownik pokazał mu rzekomego Mitchela. Twarz jego była odrażająca, a jeśli się kiedyś zaliczał do ludzi kulturalnych, to straszny nałóg zatarł w jego powierzchowności wszelkie ślady tego. Barnes przystąpił, pytając, kiedy może z nim pomówić.
— Zaraz nawet, jeśli mi pan zapłacisz! — odparł grubijańsko.
— Cóż to znaczy?
— To co mówię. Biorę płacę za czas, to też korzystając z mego czasu, musisz pan płacić.
— W takim razie wezmę pana do pewnej roboty i zapłacę podwójnie.
— To co innego! — rzekł Mitchel. — Dokądże mamy iść?
— Do mego hotelu, myślę.
Po przybyciu do pokoju, towarzysz Barnesa rozgościł się, usiadł w fotelu na biegunach, kładąc nogi na desce okiennej.
— Chcę zadać kilka pytań. Czy gotów pan odpowiedzieć?
— To zależy od pytań. Jeśli nie będą bezwstydne, albo jeśli za odpowiedź mógłbym zarobić więcej niż podwójną płacę, to jestem do dyspozycji.
— Przedewszystkiem, czy znałeś pan kobietę, podającą się za Różę Mitchel?
— No, jakże? Wszakże żyłem z nią, zanim uciekła.
— Czy wiesz pan gdzie jest teraz?
— Nie! Niech ją wszyscy djabli...
— Wiedz pan, że zmarła, zostawiając 100.000 dolarów, po które nie zgłosił się dotąd nikt jeszcze.
Przybysz podskoczył, jakby po strzale, wlepił oczy w detektywa, potem gwizdnął zcicha, a na twarzy jego zjawił się złośliwy uśmieszek, który nie uszedł uwagi Barnesa.
— Czy to prawda? — spytał po chwili.
— Oczywiście. Kobieta nie żyje, a spuścizna znajduje się w miejscu, skąd mogę ją podjąć dla człowieka który mi udowodni prawa swoje.
— A któżby to mógł być?
Czekał chciwie odpowiedzi, a Barnes poznał, że zagrał atutem.
— Mr. Mitchel. Przybyłem w celu wyśledzenia go. Sądziłem, że spadkobierca zapłaci mi ładne honorarjum, w razie powodzenia. Myślałem, że znajdę męża zmarłej, który ma niezaprzeczalne prawo.
— Acha! — rzekł Mitchel, usiadł i zapadł w dumanie, a Barnes uznał, że lepiej czekać aż przemówi.
— Słuchaj pan, ile żądasz za dostarczenie pieniędzy? — spytał wkońcu przybyły.
— Nie mogę ich wcale dostarczyć! — odparł detektyw — zanim nie dostanę od pana dowodu, że jesteś mężem zmarłej.
— Wszakżem powiedział już, że żyłem z nią, dopóki nie uciekła...
— Tak, żyłeś pan... Ale czy wzięliście ślub, jak przystało?
— Oczywiście! Wszakże mówiłem już, że byłem jej mężem.
— W takim razie aresztuję pana w imieniu prawa! — wykrzyknął Barnes, zrywając się.
— Mnie aresztować? — zawołał, zrywając się blady ze strachu. — Zaco?
— Róża Mitchel została zamordowana, a sprawca zeznał, że został przez pana wynajęty.
— Przeklęty łgarz!
— Mam nadzieję, że tak jest rzeczywiście. Ale szukamy męża, to też ponieważ pan oświadczyłeś, że nim jesteś, muszę pana zabrać do Nowego Jorku.
— Słuchajże pan! — wykrzyknął przerażony strasznie. — Narobiłem sobie biedy! Zełgałem, że byłem jej mężem. Nie nazywam się zresztą wcale Mitchel!
— Blaga, przyjacielu! Detektyw Sefton powiedział mi to.
— Ależ on właśnie zapłacił mi, bym przed panem udawał Mitchela.
Barnes uśmiechnął się, zadowolony, że podstęp jego powiódł się tak dobrze. Odrazu powziął podejrzenie, że Sefton chce go wprowadzić na trop fałszywy, teraz zaś mógł obrócić włócznię i jednocześnie osiągnąć cenne wiadomości.
— Jest to bardzo marna wymówka, — rzekł — ale jeśli mi pan powiesz wszystko, uwierzę może.
— Wszystko powiem, by wyleźć z przeklętej pułapki. Nazwisko moje jest Artur Chambers. Byłem dawniej zamożny i poważany, ale przeklęte pijaństwo zrujnowało mnie! Teraz sprzedam się za kilka dolarów każdemu i tak postąpił właśnie Sefton. Przyszedł przed tygodniem niespełna, mówiąc że jest tu detektyw nowojorski, który węszy za niejakim Mitchelem. Trzeba go było otumanić, zdaniem Seftona, który miał takie zlecenie od pewnego klienta w stolicy. Ten pan chciał zatrzymać tu jak najdłużej niejakiego Barnesa, którym sądzę, pan jesteś.
— Powiadasz pan tedy, że ten Sefton otrzymał od kogoś w Nowym Jorku polecenie, by mnie sprowadzić na trop fałszywy?
— Tak powiedział! — odparł Chambers.
Barnesowi nie trudno było odgadnąć, kto wziął Seftona w służbę swoją i znowu podziwiać musiał ostrożność i chytrość Mitchela.
— Mów pan dalej! — rzekł Chambersowi.
— Niewiele już mam do powiedzenia. Sefton wynajął mnie, bym odegrał rolę Mitchela i wpakował w głowę długą historję o tej Róży Mitchel, którą miałem panu powtórzyć.
— Cóż to za historja?
— Proszę pana! — zauważył Chambers, któremu wróciła pewność siebie i chytrość, wobec odsunięcia się niebezpieczeństwa. — Cóż panu z bajki? Lepiej opowiem historję prawdziwą.
— Naturalnie.
— Jestem już stary i pamiętam dużo rzeczy, jakie zaszły w Nowym Orleanie. Mógłbym je sobie przypomnieć w razie zapłacenia.
— Słuchaj przyjacielu, nie jestem Seftonem. Powiedz mi pan co wiesz, a jeśli uznam to za coś warte dla mnie, zapłacę. Ale jeśli będziesz próbował wyprawiać głupie figle, nasolę panu tak, że popamiętasz!
— Ano, skoro inaczej być nie może, zaczynam! Najlepiej powiem zaraz zpoczątku, że znałem tę kobietę, która została, jak pan powiadasz, zamordowana, pod nazwiskiem Róża Montalbon, czyli „La Montalbon”, jak ją powszechnie zwano.
— La Montalbon? — powtórzył Barnes. — Czy była aktorką?
— Aktorką? Ano potrosze, choć nie na scenie. Nie. Miała jaskinię gry przy ulicy Royal, podobną do pałacu, gdzie niejeden młody osioł utracił grosz ostatni.
— Cóż to ma wspólnego z Mitchelem? Czy był z nią w jakimś stosunku?
— Dokładnie powiedzieć nie umiem. Tkwiła w tem jakaś tajemnica. Bywałem także często w jaskini gry i znałem do pewnego stopnia Mitchela, który tam przesiadywał stale. Potem znikł na czas pewien, a za powrotem został wprowadzony jako mąż Montalbon. Obiegały też pogłoski, że poślubił inną dziewczynę, a potem porzucił. Była to podobno Kreolka, ale nazwiska jej nie słyszałem nigdy.
— Czy wiesz pan coś o dziecku, dziewczynce?
— To także historja tajemnicza. Była istotnie mała dziewczynka, Rosy, którą uważano za córkę Kreolki, ale La Montalbon twierdziła zawsze, że jest to jej własne dziecko.
— Co się stało z Mitchelem?
— W rok niespełna po przedstawieniu go za męża Montalbon zwiał, a w parę lat później ku wielkiej sensacji miasta, dziewczynka została uprowadzona. La Montalbon wyznaczyła wielką nagrodę, ale nigdy już nie ujrzała dziecka. W jakieś trzy lata później zaczęły interesy kuleć i wkońcu znikła także.
— Jeśli historja ta jest prawdziwą, może być wielce ważną. Czy mógłbyś pan rozpoznać tego Mitchela?
— Nie mogę tego twierdzić, zwłaszcza że jak sobie przypominam było dwu Mitchelów, obaj z imieniem Leroy.
— Czyś pan tego pewny? — spytał Barnes ze zdziwieniem.
— Dość pewny. Byli krewniakami. Tamtego, młodszego nie znałem osobiście. Miał takie poglądy chrześcijańsko społeczne, które mnie rażą. Ale słyszałem, że kochał się w młodej Kreolce. Mógłbym atoli wskazać panu kogoś, kto wie wszystko.
— Któż to?
— Pewien stary jegomość, nazwiskiem Neuilly. Znał on dobrze rodzinę młodej Kreolki i wie zapewne niejedno o Mitchelu. Zdaje się, że żył w zależności od Montalbon, która coś o nim wiedziała i doiła go jak wielu innych. Teraz, gdy nie żyje, byłby może skłonny do mówienia.
— Dobrze! Wystaraj mi się pan o jego adres, a także o jakieś wieści o tym wzorowym młodzieńcu, Mitchelu drugim, co się z nim mianowicie stało. Zapłacę dobrze, ale niech Sefton nie pozna, że pan już nie pracujesz dla niego.
— Nie, teraz jestem pański człowiek. Miałeś pan Seftona w podejrzeniu i tak zręcznie zagrałeś, żem się wygadał. Do widzenia.
Nazajutrz złożył Barnes wizytę panu Neuilly, a staruszek przyjął go ze starodawną uprzejmością, pytając o życzenia. Barnes nie wiedział zrazu od czego zacząć.
— Mr. Neuilly, przybyłem tutaj z prośbą o pomoc pańską w interesie sprawiedliwości. Długo wahałem się, czy mam pana napastować, ale czynię to, nie mając innego wyjścia.
— Mów pan, proszę! — odparł gospodarz domu.
— Szukam informacji o pewnej kobiecie, która tutaj znaną była pod nazwiskiem Montalbon...
Nagła zmiana zaszła w rysach starca i znikł gościnny uśmiech.
— Nic nie wiem o tej kobiecie! — oświadczył lodowato, wstał i podszedł do drzwi. Zdumiony Barnes poznał, że musi działać szybko, by nie stracić możności dowiedzenia się czegoś od tego człowieka.
— Przepraszam, panie Neuilly! — zawołał spiesznie. — Zechcesz pan chyba pomóc do ujęcia mordercy tej kobiety!
Słowa te odniosły zamierzony skutek.
— Mordercy? Czyż została zamordowana? — spytał starzec, wracając na swoje miejsce.
— Róża Montalbon została przed kilku miesiącami zamordowana w Nowym Jorku, ja zaś sądzę, że jestem na tropie zbrodniarza. Racz mi pan dopomóc.
— To zależy od okoliczności. Powiadasz pan że tę kobietę zamordowano. To zmienia w znacznym stopniu mój stosunek do rzeczy. Miałem ważne, dla mnie przynajmniej ważne powody, by nie mówić o niej z panem, ale skoro nie żyje, powody te ustają.
— Chciałbym się dowiedzieć poprostu, czy znałeś pan niejakiego Leroy Mitchela, uchodzącego za jej męża?
— Znałem dobrze tego, na baranka farbowanego szubrawca, który zachowywał się zresztą, jak człowiek kulturalny.
— Wiesz pan, co się z nim stało?
— Nie wiem. Nagle opuścił Nowy Orlean i nie wrócił już.
— Czy znałeś pan małą Różę Mitchel?
— Ach, jakże często miałem ją na kolanach. Człowiek ten był jej ojcem. Podszedł jedną z najsłodszych dziewcząt, jakie żyły na świecie!
— Czy znałeś pan tę dziewczynę? Znasz pan może nazwisko jej?
— Tak.
— Proszę o nie.
— To moja tajemnica, zbyt długo skrywana, bym ją miał powierzać obcemu. Musiałbyś pan przytoczyć ważne powody, chcąc się dowiedzieć tego.
— Objaśnię rzecz całą. Ten Mitchel przebywa obecnie w Nowym Jorku i lada dzień poślubić ma bardzo piękną, młodą damę. Poza tem przypuszczam, że zamordował Montalbon, wymuszającą odeń pieniądze, by się jej pozbyć. Ma także dziecko przy sobie.
Neuily zerwał się wzburzony i jął chodzić po pokoju.
— Powiadasz pan, że ma tę małą przy sobie?
— Tak. Oto jej fotografja.
Podał starcowi odbitkę Lucette.
— Bardzo, bardzo podobna! — mruknął Neuilly i zapadł w milczenie.
— Zdaniem pańskiem, zamordował tę Montalbon? — spytał po chwili.
— Tak sądzę.
— Straszne to przywodzić na stryczek ojca tego dziecka! Co za hańba! Co za hańba! Ale sprawiedliwość przedewszystkiem!
Mówił do siebie raczej, niż Barnesa.
— Nie powiem panu żądanego nazwiska, ale pojadę razem do Nowego Jorku i jeżeli ta historja jest prawdziwą, poruszę ziemię i niebo, by się stało zadość sprawiedliwości, a nową ofiarę wyrwę ze szponów potwora.
— Doskonale! — wykrzyknął detektyw bardzo zadowolony z wyniku wizyty. — Jedno jeszcze Mr. Neuilly! Co pan wiesz o istnieniu tego drugiego Leroy Mitchela?
— Nigdy go nie widziałem, ale doszły mnie słuchy. Tkwiła w tem tajemnica, której nigdy przeniknąć nie zdołałem. Zdaje się kochał tę samą dziewczynę. W każdym razie, niedługo po jej śmierci oszalał i znajduje się obecnie w zakładzie obłąkanych. On nam nie dopomoże.
Omówiwszy z Neuillym co trzeba było dla zamierzonej podróży, wrócił Barnes do hotelu, gdzie nań czekał Chambers.
— No i cóż wyśledziłeś pan? — spytał.
— Nic coby pana mogło bardzo uradować. Znalazłem tylko drugiego Leroy Mitchela, który siedzi w szpitalu warjatów na przedmieściu. Oszalał przez to, że ukochana porzuciła go.
— Czy dowiedziałeś się pan nazwiska tej dziewczyny?
— Nie, to było niemożliwe, gdyż kryją je tak troskliwie, jakby to była tajemnica państwa. O tak, ci Kreole są niesłychanie dumni!
— Dobrze. Widzę żeś pan pracował dla mnie uczciwie. Oto banknot studolarowy. Czy pan zadowolony?
— Najzupełniej. Życzę szczęścia.
Wpół godziny potem doręczono Barnesowi depeszę.
— Dziecko znalazłam!
Lucette.
Po południu wyjechali do Nowego Jorku Barnes i Neuilly, a tego samego wieczoru otrzymał Mitchel telegram:
— Baczność! Barnes i stary Neuilly wyjechali do Nowego Jorku.
Sefton.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rodrigues Ottolengui i tłumacza: Franciszek Mirandola.