Guzik z kamei/Barnes otrzymuje kilka listów

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rodrigues Ottolengui
Tytuł Guzik z kamei
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. ok. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. An Artist in Crime
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ JEDENASTY.
BARNES OTRZYMUJE KILKA LISTÓW.

Dnia 3 stycznia rano, otrzymał Barnes kilka listów, związanych z opowieścią niniejszą. Pierwszy, jaki otwarł był krótki:

— Jeśli Mr. Barnes będzie łaskaw jak najspieszniej przybyć, zobowiąże wielce
Emilję Remsen.

Odczytał to dwa razy, poczem wziął list następny:
Łaskawy Panie!

Pozwalam sobie przypomnieć rozmowę, jaką mieliśmy przed miesiącem, mniej więcej. Bardzo żałuję teraz słów moich ówczesnych, które wskazywały na to, że przyjaciel mój Mitchel brał udział w kradzieży kolejowej. Jak Panu wiadomo, skradziono Miss Remsen cenny rubin i jest mi rzeczą jasną, że przyjaciel mój to urządził. Wiem, coprawda, że leży chory w Filadelfji, ale może to być pozór tylko. Czyż trudno przyjechać, zabrać szpilkę i tej samej jeszcze nocy wrócić. Niewinna to zgoła kradzież, zwłaszcza jeśli nastąpiła w porozumieniu z narzeczoną. W zakładzie dozwolone są wszelkie środki. Proszę, zechciej pan dostarczyć mi dowody, że Mitchel popełnił ten delikt. Chcę wygrać zakład, ale o pieniądze mi nie idzie. Choćbym miał wydać całe tysiąc dolarów, nie straciłbym nic, pod warunkiem pochwycenie Mitchela w ciągu roku. Pozatem triumf mój wartby był tej kwoty. Załączam czek na pięćset dolarów, jako rodzaj zaliczki, a jeśli Pan potrzebuje więcej, bank wypłaci resztę, do wysokości tysiąca. Przy sposobności zaznaczam, że podejrzenie moje co do Mr. Thauret uważam za niesłuszne. Nie mogę dlań powziąć sympatji i jest mi wprost niemiły, ale sprawiedliwość wymaga, bym cofnął przedwczesne oskarżenie. Jeszcze jedno. Powiedziałem panu wówczas, że nie znam jego partnera. W międzyczasie poznałem go. Jest to człowiek biedny, ale zupełnie uczciwy i wyższy ponad wszelkie podejrzenie. Zwie się Adrjan Fisher.
W nadziei, że dopomoże mi pan do wygrania zakładu, pozostaję z szacunkiem

Artur Randolph.
— Tak, tak... — pomyślał Barnes. — Nawet ten zacny Randolph przeniknął chytry planik Mitchela, chorującego rzekomo w Filadelfji, podczas gdy w Nowym Jorku kradnie narzeczonej klejnoty. Ale przeniknięcie podstępu, a udowodnienie go, to dwie sprawy. Uważa Thaureta i Fishera za uczciwców... hm, zachodzi tu obawa pomyłki.
Trzeci list brzmiał:
Drogi Panie Barnes!

Proszę przebaczyć poufałe nazwanie, które tłumaczy wysoki szacunek, jaki dla Pana żywię. Przeczytawszy w tej chwili dzienniki nowojorskie, dowiedziałem się, że skradziono Miss Remsen wartościową, rubinową szpilkę, którą jej niedawno ofiarowałem. Sprawa ta niepokoi mnie w stopniu wysokim, zwłaszcza iż skutkiem choroby nie mogę wracać i będę pewnie zmuszony przez kilka dni jeszcze leżeć w łóżku. Proszę o wielką przysługę. Niech Pan zapomni, że się ujemnie wyrażałem o detektywach i weźmie tę sprawę w ręce. Za odzyskanie klejnotu zapłacę tysiąc dolarów, a w porównaniu do jego wartości jest to wynagrodzenie bardzo liche. Załączam czek dwustu dolarów na pierwsze wydatki, a jeśli Panu potrzeba więcej, proszę donieść. Najprzyjemniej byłoby mi, gdyby Pan był łaskaw przybyć do Filadelfji. Osobista rozmowa uspokoiłaby mnie bardzo i wdzięczny byłbym za to wielce.
Proszę przyjąć wyrazy wysokiego szacunku

Robert Leroy Mitchel.
— Hm... — rzekł do siebie detektyw, przeczytawszy list trzy razy. — Bezczelności takiej nie napotkałem w życiu. Proponuje mi tysiąc dolarów za odnalezienie rubinu, który prawdopodobnie ma przy sobie. Jest tak zarozumiały, że się ośmiela drwić ze mnie. A możeby jednak pojechać do Filadelfji? Mała rozmowa będzie dla nas obu równie interesująca. Przedewszystkiem jednak muszę udać się do Miss Remsen, gdzie może zdołam coś pozyskać dla informacji.
Gdy przybył, został niezwłocznie przyjęty.
— Wezwała mnie pani?
— Tak Mr. Barnes! — odrzekła. — Proszę siadać. Przystępując od razu do rzeczy, chciałabym pomówić z panem o zaginionym rubinie. Oczywiście, pragnę go odzyskać. Ofiaruję panu tysiąc dolarów za dokonanie tego.
— Propozycja pani jest spóźniona, Miss Remsen. Otrzymałem od pana Mitchela list z tą samą ofertą, a nie mogę przecież brać dwu honorarjów za jedną funkcję.
— Odmawiasz pan tedy pomocy?
— Przeciwnie! Postaram się z całą usilnością wykryć złodzieja i zwrócić własność, ale nie przyjmę zapłaty. Natomiast poproszę o pomoc pani.
— Uczynię wszystko co trzeba.
— Proszę mi tedy przedewszystkiem powiedzieć, czy nie ma pani podejrzenia jakiegoś.?
Miss Remsen zawahała się, a detektyw patrzył bacznie w jej twarz.
— Czy czuła pani, że ktoś wyciąga szpilkę z włosów? — spytał, gdy milczała.
— To prawda! — rzekła po chwili. — Ale uświadomiłam sobie wszystko dopiero po niewczasie.
— Czemuż nie stawiła pani oporu, nie wykrzyknęła?
Znowu zawahała się z odpowiedzią.
— Wiem, że masz pan prawo stawiania pytań takich — odparła po chwili, tonem stanowczym — i odpowiem, jeśli na tem panu zależy. Proszę mi przedtem jednak powiedzieć, czy byłoby dobrze wymieniać nazwiska na podstawie bardzo słabych podejrzeń. Miast pomóc, zaszkodziłabym, kierując uwagę pańską w niewłaściwą stronę.
— Taka możliwość istnieje rzeczywiście, Miss Remsen. To też, poprzestanę na doświadczeniu własnem, nie biorąc za podstawę działania tego, co mi pani powie.
— Zgoda! Proszę mi jeszcze przyrzec, że nie będziesz pan wyciągał przedwczesnych wniosków i tropił człowieka, którego wymienię.
— Jestem gotów pójść za wolą pani. Nie wystąpię przeciw danemu osobnikowi, o ile nie będę miał innych dowodów, prócz podejrzeń pani.
— Doskonale! Pytał pan, czy nie mam podejrzenia i dlaczego nie stawiłam oporu złodziejowi. Pamięta pan, że miałam głowę pochyloną. W pierwszej chwili nie mogłam zrozumieć, czemu szpilka porusza się. Błysło mi, że może zaczepiłam nią o ubranie sułtana. Zaraz atoli jął bić zegar i pomyślałam, że Mr. Mitchel bierze tę szpilkę, by wygrać zakład. Dlatego zachowałam się spokojnie. Czy jest to panu jasne?
— Zupełnie. Wnioskuję stąd, że Mr. Mitchel uprzedził panią zgóry o tem, co czynić zamyśla.
— Nie, nie uprzedził mnie i dlatego poprosiłam pana.
— Nie rozumiem.
— Wszakże to jasne. Jak długo sądziłam, że on ma szpilkę, nie robiłam sobie z tego nic. Przeciwnie, nawet chcąc poprzeć zamiar narzeczonego, a także potrosze wprowadzić pana w błąd, udawałam podczas przedstawienia wielkie oburzenie. Wczoraj jednak, po namyśle doszłam do wniosku, że pierwsza myśl moja była błędną i że rubin został skradziony naprawdę. Pewna, że inaczej Mr. Mitchel byłby mnie uprzedził, wezwałam pana.
— Czy pani całkiem pewna, że uprzedziłby panią?
— Bezwzględnie.
— A może go powstrzymała obawa wciągnięcia pani w skandal? Wiadomo, że może być aresztowany i upłynie dużo czasu zanim zdoła dowieść, że był to tylko żart. Nie chciał nazwiska pani dawać w usta gawiedzi.
— O, on mnie zna lepiej! — rzekła z uśmiechem.
— Jakże to mam rozumieć?
— Wie on dobrze, iż niema na świecie nic, czegobym dlań nie uczyniła, skoro już zgodziłam się dać mu samą siebie. Jestem jedną z kobiet, które nie łatwo cofają się, gdy idzie o pomoc dla mężczyzny wybranego.
— Czy znaczy to, że byłaby pani gotowa dzielić jego, wątpliwej jakości sławę i czy on wie o tem?
— Oczywiście. I dlatego mam pewność, że zasięgnąłby mojej pomocy, gdyby miał zamiar wziąć szpilkę.
— Jak to zresztą uczynił już przy innej sposobności!
Detektyw przysposobił zgóry ten cios i ciekaw był skutku. Ale Miss Remsen pozostała zupełnie spokojną.
— Przy jakiej sposobności?
— Gdy pewnego ranka zamknął w tym pokoju służącą, a pani pojechała do pewnego domu, by przeprowadzić małą dziewczynkę gdzieindziej.
— Dokądże to?
Pytanie było dla detektywa bardzo trudne. Zmilczał, ona zaś uśmiechnęła się w sposób, który go zabolał żywo.
— Nie masz pan wcale dowodów na twierdzenie swoje. Przypuszczasz pan tylko, że uczyniłam tak, nie wiesz tego jednak wcale. Miałam tedy rację, wspominając przed chwilą, że samo podejrzenie może łatwo wprowadzić w błąd.
— Możliwe, ale w tym przypadku nie mylę się.
— Dajmy temu pokój i wróćmy do rubinu. Oświadczyłeś pan Mr. Van Rawlstonowi, że wiesz zgóry, iż popełniona zostanie kradzież. Czy znaną była też panu osoba złodzieja?
— Chcąc być z panią całkiem szczerym, miałem przekonanie, że uczynił to pan Mitchel i tak myślę dotąd. Czy mam wstrzymać dochodzenia? Mogę doprowadzić do tego, że przegra zakład.
Barnes zadał to pytanie bardzo chytrze. Gdyby Miss Remsen przyjęła jego propozycję, jasnem byłoby, że sama podejrzewa Mitchela. Chciał w ten sposób poznać jej rzeczywiste zapatrywanie.
— Nie mogę przystać! — odparła. — Znaczyłoby to tyle, co stracić nadzieję odzyskania szpilki. Jestem całkiem pewna, że Mr. Mitchel nie wziął jej. Jeśli się mylę, to popełnił błąd ciężki i odpokutuje za ten brak zaufania. Ale mam przekonanie, że coś wyjdzie na jaw i proszę o dołożenie wszelkich starań w tym kierunku.
— Zaręczam, że uczynię co tylko w mocy mojej! — odrzekł detektyw. — A teraz pożegnam panią...
Około godziny szóstej tegoż dnia kazał się Barnes zaanonsować u Mitchela w Filadelfji, w hotelu „Lafayette” i wszedł za chwilę do jego pokoju.
— Cieszę się bardzo, Mr. Barnes, żeś się pan raczył fatygować, tak iż gotów jestem nawet przebaczyć doznaną od pana krzywdę.
— Krzywdę? Jakąż krzywdę?
— Przypominasz pan sobie pewnie dzień, w którym przybyłeś pan celem pomówienia o znalezionym guziku. Prosił mnie pan wówczas o pokazanie siódmego z garnituru i oświadczyłem gotowość, pod warunkiem, że nie będziesz pan napastował wiadomej damy.
— I cóż?
— Nie dotrzymałeś pan obietnicy.
— Jakto?
— Przedewszystkiem przekupiłeś pan służącą, umieszczając na jej miejscu szpiega swojego, którego przemyciłeś pan oczywiście do domu. Skutkiem tego nie mogła przyjąć zpowrotem dawnej służącej i z trudem zaledwo znalazła inną.
— Dając przyrzeczenie, nie mogłem przewidzieć okoliczności, jakie zajdą.
— Słusznie, ale ja to przewidziałem i powiedziałem panu. Przez to przyrzeczenie nic pan nie mogłeś zyskać, a odwiedziny musiały tylko stwierdzić to, com powiedział.
— Bardzo mi przykro i obiecuję, że już nie zgrzeszę.
— Zgrzeszyłeś pan znowu, Mr. Barnes.
— Jakto?
— Miss Remsen nie może się ruszyć z domu, nie będąc tropioną przez szpiegów pańskich.
Barnes zagryzł gniewnie usta, wobec tej znajomości wszystkich poczynań swoich.
— Tym razem nie masz pan racji! — rzekł bez wahania. — Przyrzekłem nie napastować Miss Remsen w związku z wiadomą sprawą, atoli śledztwo moje dotyczy czegoś całkiem innego.
— Czegóż to?
— Uprowadzenia.
— Uprowadzenia? To niesmaczne! Kogóż mogła uprowadzić Miss Remsen?
— Młodą panienkę, Różę Mitchel.
— Cóż to za Róża Mitchel, jeśli łaska? Może córka zamordowanej?
— Może. Badam to właśnie. Dotąd uchodzi jednak za córkę pańską.
— Acha! A możesz pan dowieść, że tak jest?
— Nie mogę.
— Doskonale. Otóż ta Róża Mitchel, uchodząca za córkę moją, została przez Miss Remsen przesiedlona z jednego domu do drugiego. Nie możesz pan tego udowodnić, a gdyby zresztą i tak było, gdzież tu się mieści jakieś uprowadzenie? Poprostu przyszła żona moja zabiera dziecko, będące rzekomo córką moją, z jednego miejsca i umieszcza w drugiem.
— Daj pan pokój słowom. Wiadomo panu przecież, że dziecko zostało przemieszczone w pewnym celu, gdyż inaczej nie trzebaby go ukrywać tak starannie. Jeśli Miss Remsen wzięła w tem udział, to najwyraźniej poto, by panu pomóc wprowadzić w błąd detektywa, co jest karygodne. Przeto mamy prawo obserwować ją i wydobywać co się da.
— Dobrze. Nie sprzeciwiam się tedy i życzę dużo przyjemności, ale wiedz pan, że dziewczynkę przesiedlono dlatego tylko, iż szpieg pański Lucette wywęszyła jej miejsce pobytu, ja zaś nie chciałem, by doznawała przykrości.
— Z czegóż to wnioskujesz pan z taką pewnością, że Lucette była moim szpiegiem?
— Wyjaśnię to. Pewnego dnia przeszła za mną cały pociąg kolei nadziemnej, chociaż było dość wolnych miejsc i usiadła wprost naprzeciw. Poznawszy w niej zastępczynię służącej Miss Remsen, byłem pewny swego.
— Głupia gęś! To samo jej powiedziałem! — mruknął do siebie detektyw, potem zaś dodał głośno: — Jeśli tedy dobrze zrozumiałem, powiedziałeś pan, że Róża Mitchel jest córką pańską?
— Nie wiem co pan zrozumiałeś, wiem tylko, żem tego nie powiedział. Wyraziłem się tak samo, zresztą, jak pan, że uchodzi za córkę moją.
— Czyż tedy jest pańską córką?
— Usuwam to pytanie.
— Dlaczego?
— I na to nie dam odpowiedzi.
— Mr. Mitchel, czyż pan nie spostrzega, że ciągle gromadzisz sam podejrzenia przeciw sobie?
— Drogi Mr. Barnes, nic sobie nie robię z wszelkich podejrzeń, jak długo mi nie można niczego dowieść. Jeśli pan sądzisz, że znalazłeś dowody przeciw mnie, proszę o nie, a spróbuję obalić je.
— Dobrze. Prosiłeś mnie pan, bym odkrył złodzieja, który skradł rubin Miss Remsen? Znam go już.
— Naprawdę? Mr. Barnes, jesteś pan genjuszem. Któż to taki?
— Pan sam.
— Głupstwo! Szkoda, że nie masz pan czegoś lepszego. Ja, wszakże, leżę tu od trzech dni w łóżku.
— Tym razem schwyciłem pana Mr. Mitchel. W chwili dokonania kradzieży byłeś pan w Nowym Jorku, wziąłeś udział w maskaradzie i wyjąłeś pan rubin z włosów narzeczonej.
— Zupełna omyłka! Zaręczam, że od 30 grudnia nie wyszedłem z tego pokoju.
— Jakto? Jeden z moich ludzi udał się tu za panem i dnia 1 stycznia dano mu pokój przylegający do pańskiego. Złamawszy zamek drzwi łącznikowych, wszedł i stwierdził pańską nieobecność.
— Nie zła to myśl i człowiek ten zasługuje na uznanie. Czy jednak powiedział panu także, przez jakie wszedł drzwi łącznikowe?
Barnes obejrzał się i spostrzegł ze zdumieniem, że jedyne drzwi pokoju wiodły na kurytarz. To co mówił wysłannik było tedy niemożliwością, ale detektywowi błysnęło nagle rozwiązanie zagadki.
— Zmieniłeś pan pokój. Poprzedni miał numer 234.
— A to jest numer 342, o piętro wyżej. Ale mylisz się pan. Nie zmieniłem pokoju i zaraz wytłumaczę, jak powstała omyłka pomocnika pańskiego. Przybywszy tu, wiedziałem zgóry, żeś pan wysłał za mną któregoś z ludzi swoich, a byłem znużony tem śledztwem. Zapisawszy się dostałem nr. 234, ale pokój nie spodobał mi się. Zażądałem innego, prosząc jednocześnie, by nie zmieniano numeru w księdze hotelowej, mówiąc że mam pewnego, zbyt natrętnego przyjaciela, który znając mój numer, wdarłby się do mnie niezawodnie. Spełnione me życzenie, a gdy wysłaniec pański chciał zamieszkać w pobliżu „przyjaciela swego, Mitchela”, portjer podejrzewając, że jest to właśnie człowiek, którego chcę uniknąć, dał mu numer 233, z czego był bardzo zadowolony, a ja bardziej jeszcze.
Barnes, przekonawszy się, że Mitchel był rzeczywiście chory i kaszlał bardzo, wrócił przygnębiony i rozczarowany do Nowego Jorku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rodrigues Ottolengui i tłumacza: Franciszek Mirandola.