Guwernantka z Czortowa/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Guwernantka z Czortowa
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 191-196, 198-200, 202, 204-205
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Powiedział pewien stary aktor, że łatwiejszem jest wykonanie największéj roli, wyuczenie się jéj i wystudyowanie, aniżeli utrzymanie się w charakterze do końca spektaklu.
Ta prawda znajduje potwierdzenie zarówno w życiu jak i w historyi.
Trzeba silnéj, żelaznéj woli, żeby, jak powiada ów aktor, wytrwać w charakterze i nie wyjść z niego aż do zapadnięcia kurtyny, a przyzna też każdy, że łatwiéj jest raz rzucić się w wodę lub ogień, dla wyratowania bliźniego, aniżeli przez długie lata pilnować go w chorobie...
To fakt nie ulegający zaprzeczeniu...
Nawet wyjątkowi ludzie, zajmujący piękne i pokaźne karty w dziejach świata, nie mogli być sobą aż do końca.
Każdy z nich prawie zapieczętował swoją karyerę jakiemś kolosalnem głupstwem, któregoby nie przebaczył nikomu.
Cóż więc dziwnego, że sierota, która wyszła w świat z silnem postanowieniem opancerzenia serca żelazną tarczą ostrożności, rozsądku i zaparcia się, pomimo najsilniejszych postanowień, nie mogła zapanować nad uczuciem i — pokochała.
Nie ma nic głupszego nad serce: jak ćma lub komar leci ono w płomień zwabione jego jasnością i jak ćma lub komar opala sobie skrzydła, lub też ginie na zawsze...
A nie patrzy, nie bada czy ów płomień pochodzi z czystych, czy też wydobywa się z jakichś podziemnych źródeł, wybuchających przepaloną lawą i popiołem.
Wieszcz wschodni przyrównywa moc miłości do mocy śmierci — i częstokroć ma słuszność. W dzisiejszym nawet wieku, który wszyscy zmateryalizowanym zowią, pierwsza bywa niejednokrotnie bezpośrednią przyczyną drugiéj. Czyż mało mamy tego przykładów? A oprócz tego wiedzieć jeszcze należy, że największym niebezpieczeństwom podlega serce sieroce.
Nie znało co rodzicielska pieszczota, co miłe ciepło rodzinnego gniazda, wszędzie spotykało chłód, obojętność, zimno.
Ono też jak wędrowiec przeziębły nawskroś wśród zimowéj zamieci, pożąda ognia, pożąda kąta w chacie, do któréj nie dochodzą wichry rzucające w oczy śnieg zmarznięty...
Ale dość już tych lamentacyj, bo mógłby kto myśleć, że kreśli się tu wstęp do mowy pogrzebowéj, lub do czegoś smutniejszego jeszcze.
Pozostawmy to specyalistom, do nas należy życie, to wesołe, piękne, rozkoszne życie, w którem obracamy się wszyscy jednocześnie jako widzowie i aktorowie zarazem śmiesznych fars, jak i podniosłych tragedyj... to piękne życie, które wszyscy zaczynamy jednakowo, a kończymy... najrozmaiciéj, chociaż na pozór jednakowo także.
Nasza dobra znajoma, pani Helena, ta istota spragniona, chociaż tych pragnień jasno nie umiejąca określić, ta nieszczęśliwa, co mogłaby się znaleźć w bardzo trudnem położeniu, gdyby ją kto zapytał aby mu szczegółowo swoje nieszczęście opowiedziała — kiedy widzieliśmy ją po raz ostatni pisała list.
Był to list do brata zamieszkałego gdzieś daleko, aż pod pruską granicą.
Brat ów, młodszy od siostry o lat kilka, był to wcale przystojny, miły i sympatycznéj powierzchowności młodzieniec.
Siostra po zamążpójściu straciła go z oczu, a wiedziała o nim tyle tylko, że o ile miał lekki charakter, o tyle ciężkie długi i materyalne kłopoty, o których od niejakiego czasu przestał pisać, ku wielkiéj radości pana Kalasantego. Dzięki albowiem téj okoliczności, mąż pani Heleny mógł robić znaczne oszczędności na laku, którego wychodziło dość dużo na pięciorakie pieczęcie, przykładane zazwyczaj na listach do szwagra ekspedyowanych.
W czasie kiedy pani Helena pisała do brata aby do niéj na czas dłuższy przyjechał, brat także pisał do siostry donosząc jéj, że już nie będzie nigdy żądał od niéj pomocy, gdyż urządził całéj rodzinie bardzo miłą niespodziankę, o któréj doniesie późniéj z bardzo drobnemi szczegółami.
Być może, że rodzina dowiedziałaby się niebawem o téj niespodziance, ale list pani Heleny był taki jakiś tajemniczy, że pan Jan zaniepokojony nieco o siostrę, pospieszył do Czortowa, odłożywszy zrobienie niespodzianki na późniéj.
Przywitanie brata z siostrą było bardzo czułe. Rozpłakali się oboje z tą miłością rodzeństwa, które kocha się szczerze aż do chwili, w któréj procesa spadkowe zaprowadzą je przed kratki trybunałów.
Nie mogli się sobie dosyć napatrzeć.
— Jakżeś ty zmężniał, wypiękniał, mój Jasiu; doprawdy zaczynam być w obawie o nasze panny — jestem nawet pewna, że jak wyjedziesz, to niejedna łezka tutaj popłynie za tobą...
— Alboż, Helenko, na tem waszem wygnaniu, są jakie panny?
— Nie ubliżaj naszéj okolicy i — strzeż się — znajdą bo się i takie, co nie na żarty potrafią cię usidłać.
— O co to, to bardzo wątpię, jestem pod tym względem opancerzony aż nadto.
— Ty? miałbyś się już wyrzec młodości i miłości? ty dzieciaku!
— No, tak zupełnie nie — ale mam pewne powody do udawania poważnego człowieka.
— Więc masz już może narzeczoną? dla czegoż nie wtajemniczysz siostry w plany twéj przyszłości.
— Nastąpi to może kiedyś... teraz nie mogę mówić.
— Nawet przedemną?
— Wybacz mi... ale nawet przed tobą.
— Proszę!
— Wierz mi, że ucieszysz się, ale późniéj.
— Może... a jednak.
— Jesteś kobietą, a więc ciekawą — ale wyobraź sobie, że ja żartuję tylko.
— Niech i tak będzie — jeżeli jednak masz jakie zobowiązania względem kogo, to wcale temu komuś nie zazdroszczę.
— A to z powodu?
— Mam w domu osobę, w któréj zakochasz się od pierwszego wejrzenia.
— Czy nie mówisz czasem o cioci Figlisiewiczowéj?
— Nie — mówię o kim innym... i żałuję tego kogoś.
— Zaciekawiasz mnie.
— Płacę ci wzajemnością — ale twoja ciekawość zaspokoi się niedługo, zobaczysz przy obiedzie.
— Więc to jakaś kuzynka?
— Nie — to guwernantka.
— Guwernantka!
— Nie krzyw się — wierz mi, że mogłaby być hrabiną, bardzo ładna i dystyngowana osoba.
— Tem lepiéj.
— No...
— Przynajmniéj będzie jakaś rozrywka w téj waszéj posępnéj okolicy...
— A czy wiesz, że z takich rozrywek wywiązują się niekiedy rzeczy seryo?
— Nie miéj mnie za dziecko... tak dalece nie angażowałbym się dla guwernantki, chociażby była piękniejszą niż wszystkie madonny włoskich mistrzów.
— No tak... ja wiem żeś ty rozsądny chłopiec, mój braciszku, ale to gra niebezpieczna... chociaż.
— Co takiego?
— Kiedy doprawdy nie wiem nawet jak ci to mam powiedzieć.
— Zdaje mi się, że się tu worek z szaradami rozsypał...
— Są rzeczy, które na pozór mogą wydawać się śmiesznemi, — a jednak dla osób zainteresowanych bezpośrednio mają niesłychanie ważne znaczenie — zwłaszcza jeżeli dotykają najważniejszych podstaw naszego szczęścia...
— Czyżby podstawy twego szczęścia chwiać się miały? Nie zdaje mi się, wyglądasz jak róża w pełnym rozkwicie i o ile wiem nie brakuje ci niczego.
— Natura kobieca dziwna jest — czasem obawiam się, że mogę stracić to co mam — a to co ci mówię ma związek z ostatnim moim listem do ciebie?
— Którego ja akurat tak samo nie zrozumiałem — jak teraz nie rozumiem tego, co mi chcesz powiedzieć.
— Rzeczywiście, może się tłómaczę niejasno, ale chciałabym żebyś mnie zrozumiał... ja jestem zazdrosna, a mając w domu osobę tak ładną, jak panna Marya... obawiam się...
— O swojego Józieczka! a to zaczyna być zabawne! gdyż, o ile wiem, ten twój szpakowaty Endymjon, jeżeli może się kochać, to chyba tylko w listach zastawnych, lub w holenderskich krowach.
— Nie znasz go, dla tego źle o nim sądzisz i mnie wystawiasz sobie w pozycyi dość śmiesznéj.
— Więc ty na seryo?
— O mój Jasieczku — rzekła, wieszając mu się u szyi — nie śmiéj się — ja jestem okropnie zazdrosna, niech ona zajmie się tobą, będę spokojniejsza...
— No dobrze, już dobrze... ale doprawdy za Józefa Kalasantego gotów jestem ręczyć jak za Józefa z Egiptu.
Jak czytelnik widzi, w powyższéj rozmowie pani Helena popełniła niejedno kłamstwo, ale ostatecznie przecież na to mamy mowę, abyśmy za jéj pomocą ukrywali to co rzeczywiście mamy na myśli...
Ziarno było rzucone, należało więc oczekiwać tylko jak prędko wyda owoce.
Z powodu przybycia dawno niewidzianego braciszka, w Czortowie zrobił się wielki ruch.
Jeżdżono z wizytami i nawzajem przyjmowano u siebie. Urządzono kilka polowań ze śniadaniem w lesie i kilka sarn przypłaciło życiem wizytę pana Jana.
Czas ubiegał szybko, a nawet pani Helena nie zamyślała się tak często i mniéj godzin niż zwykle przepędzała w swoim pokoiku błękitnym.
Zdarzył się też wypadek, który dał jéj dużo do myślenia i ostatecznie rozwiał pewne nadzieje..
Przyjechał melancholiczny pan Leon i z wielkiem uszanowaniem i nieśmiałością prosił o chwilkę rozmowy.
Pani zrobiła minę poważną i przeszła do salonu, gdzie zasiadła w fotelu niby w konfesyonale, gotowa słuchać spowiedzi zbolałego serca, gotowa nawet do pewnego stopnia rozgrzeszyć zbyt śmiałe myśli grzesznika.
Grzesznik zaczął mówić.
Opowiedział po raz czterdziesty i czwarty dzieje serca złamanego, strzaskanego, mówił, jak z początku wszystkie illuzye opadły z jego duszy niby listki ze zwiędłego kwiatka róży... jak go otoczyła zupełna ciemność, czarna, bezwzględna noc, na któréj nie było ani jednéj gwiazdeczki, ani jaśniejszego szmatka niebios.
Pani Helena była wzruszona...
Spowiedź ciągnęła się daléj.
Grzesznik mówił, że wkrótce przyzwyczaił się do téj ciemności o tyle, że już zaczął rozróżniać przedmioty...
Tło jego życia powlekało się barwą szarą, jednostajną, rany serca zaczęły się powoli zabliźniać, samo zaś serce już nie czuło bólu, gdyż zakamieniało zupełnie, a dusza... usnęła. Późniéj, rozbitek z daleka... ale bardzo z daleka, ujrzał bielejący na szarym horyzoncie punkcik, jednocześnie na niebie, od strony wschodu, pokazała się gwiazdka; nie ulegało wątpliwości, że biały punkcik był masztem zbawczego okrętu...
Pani uczyniła żywe poruszenie... czyż nie porównano jéj do zbawczego okrętu?
Następnie gwiazdka zaczęła rosnąć, zbliżała się, olbrzymiała, nareszcie zamieniła się w słońce tak jasne, tak ciepłe, że biedny rozbitek olśniony jego promieniami upadł i zawołał: Zbawienie!!
Twarz pani Heleny pokryły rumieńce, na wargach jéj drżał jakiś wyraz, wyraz pociechy i spółczucia, a piękny frazes o sympatyi dwojga dusz i o żelaznéj obręczy obowiązku, gotowy już oddawna, miał być zaraz wypowiedziany głosem pełnym wzruszenia.
— Pani byłaś dla mnie — mówił pan Leon — jedyną istotą zdolną uczuć cierpienia zbolałéj duszy, zdolną pojąć i zrozumieć to co nie jest dostępnem dla pojęć zwyczajnych... pospolitych ludzi...
— Panie...
— Przeczuwałem, że w pani zawsze znajdę duszę, która mnie zrozumie, serce pełne sympatyi, uważałem cię pani jak za młodszą siostrę i dla tego przed panią otworzyć muszę zupełnie serce, ażebyś się raz dowiedziała...
— Panie...
— Że ta, która jest dla mnie jasnem słońcem, życiem, nadzieją! zbawieniem! jest tu! jest blizko... oddycha tem powietrzem, depcze tęż samą ziemię... więc pozwól mi pani... o, pozwól...
— Panie Leonie...
— Pozwól bywać w twym domu, w zamiarze starania się o rękę panny Maryi...
Pani Helena podniosła się z krzesła blada; jak obrażona królowa wyprostowała się majestatycznie, zacięła wargi i wymawiając powoli każdy wyraz, rzekła:
— Panie, nie mam zaszczytu być matką nauczycielki moich dzieci i w ogóle nie mam zwyczaju wdawać się w sprawy sercowe ludzi pozostających u mnie w obowiązku...
To mówiąc zadzwoniła.
— Niech tu przyjdzie panna Marya — rzekła do służącéj — a pan, panie łaskawy, sądzę że najlepiéj zrobisz przedstawiwszy tajemnice serca bezpośrednio osobie interesowanéj.
Wymówiwszy te wyrazy, przeszyła Leona szyderczem, lodowatem wejrzeniem i wyszła do swego buduaru... płakać.
Mania podziękowała panu Leonowi za dobre chęci, za zaszczyt jaki jéj zrobił — ale odmówiła stanowczo.
Młody człowiek więc z sercem podwójnie strzaskanem i ostatecznie już pogruchotanem, pożegnał się i wyjechał gdzieś aż w Kaliskie podobno, gdzie wziął folwarczek w dzierżawę.
Odrzucenie tak świetnego jak na guwernantkę losu, dało okolicy przedmiot do rozmaitych przypuszczeń. Nikt wszakże nie domyślał się rzeczywistéj przyczyny, tylko pani Helena uśmiechała się złośliwie i groziła braciszkowi pulchnym, ustrojonym w pierścionki paluszkiem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.