Grzesznica/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Grzesznica
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Nieznajoma po raz drugi odwiedza Otockiego.

Otocki kręcił się po gabinecie niespokojnie od rana...
Parokrotnie siadał za biurkiem, wyciągał rękopis rozpoczętej powieści, usiłował pisać... Ale djalogi wydawały mu się bezbarwne, sceny pozbawione życia...
Już trzeci dzień... Toż samo było i przedwczoraj, lecz wtedy wspomnienie o nieznajomej przeszkadzało w pracy. Dziś nieznajoma odeszła na drugi plan — a miejsce jej niepodzielnie zajęła — Vera...
Czyżby był tak zmienny w swoich uczuciach?
Zadawał sobie to zapytanie — i odpowiedź wypadała — nie!
Jeśli nawet jest słaby, szczególniej w postępowaniu z niewiastami — to posiada usprawiedliwienie.
Nieznajoma podziałała tylko na wyobraźnię — Vera na zmysły. Ryta, otoczona tajemniczością, ciekawiła go więcej, jako powieściopisarza — Vera — jako mężczyznę. Nie znając Very, rozczulał się nad niezwykłemi przygodami, jakie spotkać mogły dziwną dziewczynę — poznawszy „grzesznicę“ — domniemane te przygody mniej go poczęły interesować.
Tamta jest daleko — a Vera blisko... Ryta wykorzystała tylko jego mieszkanie, jako bezpieczne schronienie, nie darząc nawet zbytniem zaufaniem, bo nie chciała nic powiedzieć o sobie — Vera przyniosła mu w darze królewską ofiarę swego wspaniałego ciała, dając do zrozumienia, że długo pragnie do niego należeć...
Tak...
Nieznajoma jest bardzo przystojna — ale Vera piękna! Nie wie o Rycie nic — i może go z nią oczekiwać wielkie rozczarowanie — o Verze wie dużo, lub domyśla się wszystkiego...
— Więc Vera... Tamta zabierze walizkę, opowie prawdziwą, albo zmyśloną przygodę, którą wykorzystać będzie można w powieści, lub noweli... a z Verą...
Jakże rychło miał Otocki snuć zupełnie inne wnioski...
Teraz, siedząc za biurkiem, wciąż myślał o ślicznej grzesznicy. Dreszczem go przejmowało wspomnienie o jej pieszczotach i pocałunkach. Kochana, dobra, urocza.... Czemuż tak obawiał się Very... toć mimo demonicznych pozorów, to tylko kobieta spragniona uczucia i miłości...
Ach, żeby jaknajprędzej ją ujrzeć powtórnie...
Odeszła, kiedy zasnął w nieprzyzwoity sposób. Odeszła, pozostawiwszy ironiczną kartkę. Nie musiała jednak czuć się obrażona, bo w tej kartce prosiła, aby dziś do niej zatelefonował.
Kilkakrotnie chwytał Otocki za słuchawkę, lecz kładł ją z powrotem, aby zbyt wczesnym dzwonieniem, nie przerwać snu kochanki.
Wreszcie, gdy wybiła jedenasta — o tej godzinie dla wszystkich pięknych kobiet w Warszawie zaczyna się ranek — zdecydował się — i wymienił numer.
Słyszy głos Very.
— Hallo...
— To ja, pani Vero, ośmieliłem się...
Śmiech zabrzmiał na drugim końcu telefonicznego drutu.
— Poznaję, poznaję... Ale czemu tak oficjalnie?
— Nie wiem...
— Możemy rozmawiać swobodnie! Jestem sama w pokoju! Co, wyspałeś się?
— Och, Vero! Wstydzę się strasznie...
— Niema czego!... Tylko na drugi raz proszę być dla dam uprzejmiejszy! Ja zato, dziś nie spałem prawie całą noc...
— Cóż się stało?
— Wyobraź sobie, zakradli się do mieszkania złodzieje...
— Złodzieje?
— Tak! Wyłamali szufladkę od biurka, gdzie przechowuję pieniądze...
— Ależ, okropne...
— Na szczęście obudził mnie hałas. Zerwałam się z łóżka, dając parę wystrzałów na oślep...
— Wystrzałów?
— Stale sypiam z browningiem... Przestraszyli się i uciekli...
— Nic nie zginęło?
— Nie zdążyli zabrać... Szkody są nieznaczne!... Stłuczona szyba... i zepsuty zamek u szuflady!... Lecz i to już naprawione...
— Szczerze... szczerze winszuję!... Skończyło się na strachu!... Musiało cię to porządnie zdenerwować?
— Trochę!
— Biedna Vera! Co za bezczelność! Co za zuchwalstwo! Nie pochwycono przestępców!
— Uciekli, zanim przybyła policja!
— Nikogo nie podejrzewasz?... Toć musiał ktoś dobrze obznajmiony z rozkładem mieszkania im udzielić wskazówek, gdzie znajdują się pieniądze...
— Bo ja wiem? Nie! Nie podejrzewam nikogo..
— Ale... ale... dziewczyna...
— Dziewczyna?
Otocki przypomniał sobie raptem, podsłuchaną rozmowę, jaką Vera wiodła ze Stratyńskim i w podnieceniu, wywołanem posłyszaną wiadomością, teraz się wygadał.
— Cóż za dziewczyna? — nalegała — a głos jej zadźwięczał dziwnie.
Otocki nie mógł się już cofnąć.
— Widzisz — począł — wtedy, na przyjęciu u Turowskich, zupełnie niechcący pochwyciłem parę frazesów, które zamieniłaś z prezesem... Wspomnieliście o jakiejś dziewczynie... o jakiejś ucieczce...
— Och, słyszałeś? — jeszcze dziwniej zabrzmiał głos pięknej pani.
— Przypuszczałem, że to panna służąca okradła cię i uciekła...
— Dobrześ przypuszczał! — ni to westchnienie ulgi, ni to ironiczny wykrzyknik wypadł z ust Very — Tak... panna służąca... Poginęły suknie... klejnoty...
— Myślałem tedy, że to może ona naprowadziła obecnie złodziejów... Tylko dlatego pozwoliłem sobie powtórzyć treść owej rozmowy i przepraszam za mimowolną niedyskrecję...
— Nic strasznego się nie stało, żeś podsłuchał o tej domowej kradzieży... Rzeczywiście, bardzo przywiązana byłam do dziewczyny i dotknęła mnie jej przewrotność... Ale to niema żadnego związku z włamaniem...
— Sądzisz?
— Jestem przekonana... Dziewczyna podobno znajduje się gdzieś na wsi... Lecz porzućmy te nudne tematy... Ja również chciałam telefonować...
— Pragniesz mnie odwiedzić? — zawołał radośnie.
— Nie! Tym razem ty przyjdziesz z wizytą!
— Vero! — jęknął żałośnie, gdyż liczył na spotkanie sam na sam z kochanką.
— Kto posiada różę, musi znosić jej kolce...
— Zrozum...
— Proszę bez wykrętów!... — zaśmiała się wesoło. — Masz być... i koniec!... Pragnę cię zobaczyć... O ile nawet nie będziemy mogli rozmawiać swobodnie, bo przy obcych musimy zachować pozory, zawsze zdążę ci szepnąć, kiedy znów spotkamy się... bez świadków... i pogawędzimy... długo... długo...
Poczuł się całkowicie wynagrodzony, za dzisiejszą, oficjalną wizytę.
— Kocham cię, Vero! — zawołał.
— Ja?... Tak... trochę... Nie lubię śpiochów! — posłyszał odpowiedź.
— Przestań dokuczać...
Ale piękna pani snać musiała kończyć telefoniczną rozmowę.
— Więc wieczorem! — rzekła — I pamiętaj, że poważnie myślę o naszej przyszłości!... Wszystko zależy od ciebie... Do widzenia...
Jeszcze chciał coś mówić, lecz ona już powiesiła słuchawkę.
Złota kobieta, ta Vera!
Myśli o ich przyszłości... Wczorajsze odwiedziny nie były mimolotnym kaprysem, powzięła dlań, widocznie, głębsze uczucie...
A on? On gotów rozmiłować się na życie i śmierć w Verze...
Ze zwykłą sobie lekkością, Otocki, zapominał o wielu szczegółach. Zapomniał o opowieści pana Tonia, tyczącej się niezwykłych przygód w Paryżu „grzesznicy o krwawych ustach“ — zapominał, że jest „narzeczoną“ Stratyńskiego.
Na chwilę nie zastanawiał się nawet, w jaki sposób ułożyć się może stosunek, pomiędzy nim, średnio zarabiającym literatem — a lwicą salonów, przywykłą do hołdów i do rozrzucania pieniędzy pełnemi garściami...
Współżycie z Verą wydawało mu się jakimś cudownym snem — trwającym stale w rozkosznych objęciach kochanki...
Zadowolony, z powrotem zasiadł do biurka i zajął się pracą... Pogodnego nastroju nie mąciło nawet przypomnienie o wieczornej wizycie. Bowiem Otocki z zasady niecierpiał uroczystych zebrań — a przewidywał, że u Very zbierze się wielce dystyngowane — ale sztywne i nudne towarzystwo... Lecz cóż robić? Ma ona rację... Każda róża posiada swe kolce... Stokrotnie później zostanie zato wynagrodzony...
Szybko zaczął pisać... Teraz łatwo i gładko biegły z pod pióra zdania, sceny, szczególniej miłosne, poczynały nabierać siły i życia.... W powieści swej Otocki przedstawiał dzieje, ubogiego artysty, zakochanego beznadziejnie w miljonerce... Mimowolnie bohaterka poczęła w zarysie przypominać Verę, a bohater...
Długo pisałby Otocki i może udałoby mu się zakończyć ten tętniący namiętnością i miłosnym żarem rozdział, gdyby nie nagła przeszkoda...
— Drr... — zadźwięczał dzwonek u wejściowych drzwi.
Zły, odrzucił pióro i pośpieszył do przedpokoju, zamierzając jaknajprędzej spławić intruza, który przerwał tak dobrze zapowiadającą się pracę...
Otworzył — i szeroko rozwarł oczy ze dziwienia.
Przed nim stała nieznajoma — panna Ryta.
Pochłonięty całkowicie swem uczuciem dla Very — zapomniał i o niej — i o tajemniczej walizce.
— Ach, pani! — zawołał, starając się przybrać obecnie uradowaną minę.
— We własnej osobie!... — uśmiechnęła się lekko — Cieszy się pan, że mnie widzi powtórnie?
— Bardzo... bardzo...
Nie kłamał. Znów odezwała się w nim ciekawość. Przybywa po walizkę i wszystko wyjaśni.
— Zresztą przygotowany byłem na odwiedziny! — mówił, prowadząc ją do gabinetu. — Uprzedziła pani wczoraj telefonicznie... Nie wiedziałem tylko o której to nastąpi godzinie...
— Przyszłam wcześniej, niźli zamierzałam... Ale tak już złożyły się okoliczności...
— Wszystko dobrze się zakończyło? — zadał obcesowe zapytanie.
— Hm... owszem...
Wykrzyknik ten zabrzmiał tak słabo, że bynajmniej nie świadczył, aby naprawdę wszystko miało zakończyć się dobrze... Przeciwnie, zadźwięczało w nim zniechęcenie, czy rozczarowanie.
Z resztą Otocki, obrzuciwszy przelotnym wzrokiem siedzącą teraz w pełnem świetle nieznajomą, sam mógł się zorjentować, iż coś poszło nie po jej myśli.
Twarzyczka nosiła wyraźnie ślady nieprzespanej nocy. Oczy miała podkrążone, policzki nieco zapadnięte, z pod kapelusika wysuwały się włosy w nieładzie, a dokoła ust wyraźnie rysował się grymas niezadowolenia. Sam ubiór był jakiś pomięty i wywalany. Wykwintny jedwabny płaszczyk nie posiadał poprzedniej świeżości, a sukienka wyglądała, jakgdyby dziewczyna gdzieś upadła na ziemię, lub błoto.
— Panno Ryto! — począł ciepło, poruszony tym widokiem — niechże pani, nakoniec, szczerze opowie gdzie była, co się z nią działo.
— Dlaczego?
— Bo... — nie dokończył, wskazując ruchem ręki na jej strój.
— Bo? — powtórzyła, marszcząc brwi.
Postanowił wypowiedzieć się szczerze.
— Choć pani twierdzi, że wszystko poszło dobrze, pani wygląd zewnętrzny świadczy, że musiała pani przeżyć jakieś niezwykłe przygody...
— Żadnych przygód nie przeżyłam! — odparła sucho. — Szłam do pana z dość daleka, a ponieważ w nocy padał deszcz...
— Pani szła do mnie, aż nocą?
— Widocznie...
— Skąd?
— Chyba to obojętne...
Zniechęcony, wzruszył ramionami. Znów te same kłamstwa i wykręty.
— Panno Ryto! — rzekł poważnie — jeśli ośmieliłem się zadać te parę zapytań, to tylko przez prawdziwą życzliwość... Zresztą sądziłem, iż skoro pozostawiła pani u mnie walizkę, zechce obdarzyć i dalszem zaufaniem... Widzę jednak, że te zapytania są pani nie na rękę, lub też nie może na nie odpowiadać... Powtarzam więc to samo, co oświadczyłem za pierwszym razem... Nie myślę ani wdzierać się w cudze tajemnice, ani też narzucać niepożądanej pomocy...
— Ach! Pomocy!... pomocy!... — zawołała z rozdrażnieniem. Na co mi się przyda pańska pomoc? Przecież pan... Jeszcze się zastanowię... Ale przedewszystkiem... Kuferek?
— Jest!... Leży u mnie bezpieczny w szafie... Zaraz przyniosę.
— Doskonale! Nie miał pan przez niego żadnych przykrości.
— Przykrości? Nie! Ale...
— Ale...
— Usiłowano go odebrać...
Dziewczyna drgnęła silnie.
— Odebrać?
— Tak! Nie chciałem tego opowiadać wczoraj przez telefon...
— Jakżeż to było?
Otocki, rad z wywołanego wrażenia, powoli powtarzał:
— Rychło po pani odejściu, zjawił się do mnie jakiś przodownik w towarzystwie tego jegomościa, który wówczas panią śledził w restauracji.
— Czerwony, podobny do buldoga?
— Tak... tak...
— Wraz z policjantem? Nadzwyczajne!
— Twierdzili, że jest pani obłąkaną, która uciekła opiekunowi, zabierając ze sobą w żółtej torebce cenne przedmioty.
— Świetne!
— Dalej twierdzili, że wiedzą, iż pani nocowała u mnie, a nawet pozostawiła walizeczkę... Chcieli przeprowadzić rewizję, ale temu się oparłem...
— A przodownik?
— Odszedł, jak niepyszny! A kiedym później sprawdził w komisarjacie, ustaliłem, że był to oszust, przebrany za policjanta...
Westchnienie ulgi wyrwało się z ust nieznajomej.
— Znakomicie pan się spisał!
— Wnioskując z tych faktów — kończył Otocki swą relację — doszedłem do przekonania, że istotnie groźni prześladowcy panią ścigają... Więc...
— Więc pragnie pan nadal pozostać moim rycerzem... Zobaczymy... Teraz poproszę o torebkę...
— Już niosę...
Otocki pospieszył do sypialni, otworzył szafę i wyjął z tamtąd żółty kufereczek, który znajdował się ukryty, śród stosu bielizny.
Przyniósł go i postawił na stole.
— Oddaję depozyt w całości... nietknięty...
Podeszła i jęła walizkę oglądać. Snać oględziny wypadły pomyślnie, bo szepnęła.
— Nie wiem, jak dziękować....
— Głupstwo, panno Ryto!...
Wyjąwszy niewielki kluczyk z ręcznej torebki, wsadziła go w zamek. Ale kluczyk obracał się powoli, jakby źle dopasowany, wreszcie przekręcił się ze zgrzytem...
— Dziwne...
Również z trudem otworzyła drugi zamek, i pospiesznie zajrzała do środka.
Zajrzała — później zagłębiła rękę...
— Co takiego?
Smukłe palce jęły na stół nerwowo wyrzucać zawartość walizeczki. Stare, pomięte gazety, parę pustych pudełek po papierosach, kilka drobnych kamieni, rzuconych, jakby na urągowisko...
— Boże! Cóż to znaczy?
Otocki rozszerzonemi ze zdziwienia oczami patrzył na te „skarby“ — i nic nie rozumiał.
— Pani tylko.... to... — mało mu się nie wyrwało — od napaści chroni?
Ale ona z zaczerwienioną z gniewu twarzą, zawołała w jego stronę.
— Proszę natychmiast się przyznać!
— Do czegóż mam się przyznać?
— Niech pan nie udaje!
— Ja! — coraz większe zdumienie ogarniało Otockiego.
W oczach dziewczyny migotały złe błyski, mówiła, twardo, zawzięcie, podkreślając swe słowa uderzeniami ręki w stół.
— Włożyłam do tej walizki dokumenty i biżuterję, odnajduję jakieś śmiecie... Co pan zrobił z papierami i klejnotami?
— Ależ, zapewniam...
— Kłamstwo!
Otocki przeraził się nie na żarty. Ładna historja. Warjatka, albo szantażystka. Pocóż się wdał w tę całą niewyraźną przygodę. Jest niezwykle podniecona, zmaluje tu u niego w mieszkaniu awanturę. Skandal! Ale może uda się ją uspokoić łagodną perswazją.
— Niechże się pani zastanowi, panno Ryto! — począł tłomaczyć — Oddaję pani walizkę w takim samym stanie, w jakim ją pani pozostawiła. Nie otwierała jej pani przy mnie, więc nie wiem, jaka była jej zawartość, lecz zaręczam, że nikt u mnie jej nie tknął... Jeśli, istotnie, znajdowały się tam kosztowności i dokumenty, a twierdzi pani, że z tamtąd je wyjęto, musiało to nastąpić, zanim pani w mojem mieszkaniu się znalazła...
— Niemożebne!
— Czemu?
— Zanim wyszłam od pana, raz jeszcze sprawdzałam zawartość walizki....
Wzruszył ramionami. Wszystko poczynało mu się rysować nagle w nowem świetle, a on, głupiec, wpadł w pułapkę. Toć ta dziewczyna sprytnie odegrała komedję, bałamucąc go zmyślonem prześladowaniem, aby pozostawiwszy pustą walizkę, zażądać następnie znacznego odszkodowania za jakoby tam znajdującą się biżuterję... No... no... Dobry ananas z tej panienki...
— Oświadczam kategorycznie — rzekł teraz innym już tonem — że u mnie z tego kuferka nic nie zginęło i zginąć nie mogło...
— Nie wyjął pan?
— Zbyteczne powtarzać...
Otocki wyrzekł ostatnie słowa tak stanowczo, że spojrzała nań niepewnie i jakby cień wątpliwości przebiegł po jej twarzy. Dalej jednak jęła zapytywać.
— A ci, którzy odwiedzali pana?
— Nikt mnie nie odwiedzał!
— Proszę sobie dobrze przypomnieć?
— Nikt...
Z niedowierzaniem pokręciła głową.
Otockiego nudziło śledztwo. Na co te błazeństwa — skoro zaraz zażąda pieniędzy. Wtedy będzie wiedział, jak zareagować. Zresztą, w rzeczy samej nikt, poza Verą, przez te dni go nie odwiedzał. A śmieszne chyba byłoby, gdyby dziewczynie opowiedział o Verze... Aby ją skompromitować i oddać na pastwę nowych „sztuk“ szantażystki? Cóż pozatem, Vera może mieć wspólnego z walizką... Nie otwierała jej i nie zabierała biżuterji — to pewnik...
— Łaskawa, panno Ryto! — odparł ostro — Nie wiem ani kim pani jest, ani jak pani się nazywa! Ale, przyznam się, niepodoba mi się zachowanie pani! I ta historja z walizką...
— Cóż się panu nie podoba? — znów jej twarz przybrała wyraz groźny.
— Nie lubię, gdy się we mnie wmawia różne bajeczki. Do tych należy twierdzenie, że z kufereczka zginęła biżuterja.
— Jestem przekonana!...
— A ja jestem przekonany, że nigdy wogóle żadnych kosztowności tam nie było...
— Pańska bezczelność przechodzi wszelkie granice...
— Moja bezczelność? Hm... Proszę w takim razie zawiadomić policję!
Cios został celnie wymierzony, bo na wspomnienie o władzach bezpieczeństwa, nieznajoma zmieszała się widocznie. Ale tylko na chwilę. Wnet gniew jej wybuchł z nową siłą, a odpowiedź wypadła inaczej niźli się spodziewał Otocki.
— Policję! Wie pan doskonale, że tam po pomoc zwrócić się nie mogę...
— Ja, wiem?
— Inaczej nie ośmieliłby się pan urządzić... tego kawału...
— Nie urządzałem żadnego kawału...
— Łajdactwo!
— Zechce pani natychmiast się uspokoić i zmienić względem mnie swój ton!
Oboje zmierzyli się roziskrzonemi ze złości oczami. Podniecenie nieznajomej doszło do szczytu. Nietylko ją okradł, jak zwykły rzezimieszek, nie tylko zabrał dokumenty, na których jej tyle zależało, ale teraz zapiera się, przybierając pozory obrażonej godności. Co za przewrotny drań...
Straciła panowanie nad sobą.
— Jest pan złodziej!... Zwyczajny złodziej!... I to taki udaje porządnego człowieka!... Powieściopisarz... literat...
— Proszę przestać...
— Nie przestanę... Uważam pana za ostatniego łotra!
— Pani!
— Jakto udawał obrońcę uciśnionych! A kiedy mu zawierzyłam, zabrał, co miałam najcenniejszego, bo wiedział, że to mu ujdzie bezkarnie...
— Et, bzdury!...
— Ręczę, że pan nawet połączył się z mojemi wrogami...
— Wrogami?
Otockiego opuściła nawet złość. Jeśli początkowo sądził, że dziewczyna jest szantażystką i awanturuje się, chcąc wydusić z niego jaką sumę pieniężną — teraz nabierał przekonania, że z pozbawioną rozumu wypadło mieć do czynienia. Nadal wmawia, że w walizce, zawierającej śmiecie, znajdowały się klejnoty... Do policji zwrócić się nie może?... Ma to ujść bezkarnie? Zwąchał się z wrogami?... Warjatka!...
Spokojnie wyrzekł:
— Ulega pani halucynacjom...
Tupnęła nóżką — i przez chwilę wydawało się, że ma zamiar rzucić się na niego.
Halucynacjom... Oto piosenka moich prześladowców!... Chcą ze mnie zrobić obłąkaną! Wszystko rozumiem...
— A ja rozumiem — przerwał, — że ta cała scena przeciąga się za długo!
— Ach, wyprasza pan z mieszkania? Oczywiście idę! Chwili nie pozostanę dłużej!... Ale jedno zapowiadam...
— Mianowicie?
— Dziś odpłacić się nie mogę! Niechaj pan się cieszy owocami swego łotrostwa! Ale zemszczę się, zemszczę... O... i prędko....
— Niecierpliwie będę oczekiwał....
— Pan śmie drwić? Szubrawiec, bandyta! Okradł, ograbił właśnie w takiej chwili... kiedy jutro... Jeszcze kpi!... Czyż nie znajdę sprawiedliwości na świecie?... Po stokroć lepiej było zostać kochanką apasza...
Wykrzykując w podnieceniu te słowa, dziewczyna pobiegła do przedpokoju i rzuciwszy na Otockiego ostatnie, pełne pogardy spojrzenie — wyszła, głośno zatrzaskując drzwi za sobą...
Odetchnął...
Nareszcie pozbył się warjatki...
Jakby chcąc usunąć ostatnie ślady przykrego zajścia podszedł do stołu, na którym leżała pozostawiona żółta torba, włożył w nią z powrotem porozrzucane stare gazety i pudełka — poczem wyniósłszy do kuchenki, rzucił do kąta.
Jutro podaruje ją stróżce. Bo nieznajoma chyba o walizkę się już nie upomni. A nie chce przechowywać tej torby, jaka go naraziła na tyle przykrości. I na przyszłość w różnych „przygodach“ będzie ostrożniejszy.
Bogu dzięki, że tak wszystko pomyślnie się zakończyło. Chociaż podobna awantura nie należy do przyjemności. Ale gdyby to naprawdę była szantażystka, domagająca się za rzekomo pozostawione i zabrane jej klejnoty — pieniędzy?
Brr... aż strach pomyśleć...
Ale cóż to wszystko znaczy?
Obłąkana? Napewno obłąkana! W takim razie jednak czemu opiekun, który jej poszukiwał nie podszedł do nich natychmiast w restauracji, a nazajutrz zjawił się z jakimś typem, przebranym za przodownika?
A może to naprawdę był przodownik — tylko Otocki, w podnieceniu źle zapamiętał numer i źle go powtórzył komisarzowi? Może nie czynili oni dalszych poszukiwań, uwierzywszy jego gorącym zapewnieniom i protestom... Lecz i oni twierdzili, że dziewczyna zabrała kosztowne przedmioty, biżuterję...
Tam, do licha!...
Et, szkoda łamać sobie głowę! Dobrze, że wyplątał się z tej całej niewyraźnej historji!
Choć Otocki usiłował zapomnieć o niemiłej przygodzie, jako natura nerwowa, długo uspokoić się nie mógł.
Dopiero parogodzinna przechadzka — i myśl o oczekującym go zebraniu u Very — przywróciły nieco równowagę ducha.
Ach, jak to dobrze, że poznał Verę! Z nią przynajmniej nie narazi się na żadne przykrości...

Otocki zastał wieczorem u Very prawie to samo towarzystwo, co i u doktorostwa Turowskich. Tylko mniej liczne. Już to w Warszawie stale się to zdarza, że w „salonach“ napotyka się jednych i tych samych ludzi. Była więc, oczywiście, pani Lala, kilka rozflirtowanych mężatek, pan Tonio, jacyś młodzi ludzie z tajemniczemi minami, w amerykańskich okularach, oraz paru „mężów politycznych“ wycofanych z obiegu — lecz lada chwila spodziewających się teki ministra.
Vera powitała go niezwykle serdecznie — na ile pozwalały jej światowe konwenanse. Wydało mu się jednak, iż mimo wesołej minki, na czole jej osiadł cień smutku.
— Czyżby miała zmartwienia? — pomyślał. Nie wypadało jednak zapytywać. Nie wypadało również zbyt ostentacyjnie asystować. To też zamieniwszy z nią parę banalnych frazesów, zbliżył się umyślnie do pani Lali.
— Zadowolony pan? — wesoło zawołała, gdy zajął obok miejsce.
— Zawsze jestem zadowolony, kiedy przy pani siedzę....
— Och! — pogroziła lekko paluszkiem — co za uprzejmość! Ale nie o to pytam...
— Tylko?
— Że dzięki mnie wszedł pan w przyjaźń z naszą „grzesznicą“...
— Niezwykle miła i urocza kobieta!...
Może głos Otockiego zabrzmiał goręcej, niźli sam tego pragnął, bo pani Lala zaśmiała się wesoło.
— No... no... Widzę, „wpadł“ szanowny mistrz...
— Trudno kochać się w kobiecie, która jest narzeczoną innego! — odparł wymijająco.
Pani Lala była zbyt dobrze wychowaną osóbką, aby przewlekać drażliwy temat. Zresztą pragnęła podzielić się z Otockim inną wieścią...
— Ale i dzisiejsze zebranie posiada swoją atrakcję! — rzekła, zmieniając temat rozmowy.
— Atrakcję?
— Po raz pierwszy ujrzymy córkę prezesa, pannę Stratyńską...
— Stratyńską? — powtórzył, przypominając sobie opowiadania Tonia — powróciła z zagranicy?
— Tak! Od paru dni znajduje się w Warszawie i dziś ma przybyć wraz z ojcem! Podobno bardzo przystojna i miła panienka... Ciekawam, jak się ułoży jej stosunek do naszej gospodyni i czy pani Vera będzie zadowolona z podobnie dorosłej „córki“...
Nieco ironji zadźwięczało w głosie pani Lali. Odczuł to dobrze Otocki — i pomyślał, że może właśnie przybycie przyszłej pasierbicy wpłynęło na postępowanie Very. Wszak niedwuznacznie dawała do zrozumienia, że cięży jej „narzeczeństwo“ ze Stratyńskim.
Może zadałby jeszcze jakie zapytanie, ale w tejże chwili nastąpiło coś tak niezwykłego — że szeroko otworzył ze zdziwienia oczy, a prawie głośny okrzyk wyrwał mu się z gardła..
— Niemożebne...
Na progu salonu ukazała się smukła blondynka, o wielkich, chabrowych oczach, za nią postępował prezes Stratyński... Och, znał doskonale Otocki i te włosy złociste i te rozmarzone oczy... Tylko teraz patrzyły one pogodnie, a usta uśmiechały się uprzejmie, podczas, gdy parę godzin temu jeszcze, u niego w mieszkaniu, krzywił je zły grymas i padały z nich słowa szorstkie i obraźliwe...
Śni chyba? Złudzenie? Nie, niema najlżejszej wątpliwości! Panna Stratyńska jest tą samą nieznajomą — którą poznał w tak dziwnych okolicznościach, a która u niego pozostawiła walizkę... Walizkę, jaka miała rzekomo zawierać biżuterję — a naprawdę zawierała stare gazety i pudełka...
— Oszaleć można...
— Cóż się panu stało? — zapytała pani Lala, spozierając ze zdziwieniem na Otockiego, który stał blady, z wlepionemi w pannę Stratyńską oczami i bełkotał słowa bez związku. — Przeraził pana widok córki prezesa?
— Nie... kiedy... bo...
— Nie wygląda przecież groźnie...
— Urocza panienka! Istna z niej wiochna!...
— A może zakochał się pan odrazu? Co za gorące serce! Pani Vera... teraz Stratyńska...
— Ach, gdyby pani wiedziała! — mało nie zawołał, lecz powstrzymał się w porę, mruknąwszy znów coś na tyle niezrozumiałego — że pani Lala jęła posądzać, iż jej towarzysz uległ atakowi nagłego obłędu.
Z trudem odzyskiwał pozorny spokój. Przeróżne myśli krzyżowały się, jak błyskawice w jego głowie. Co robić? Jak ona się zachowa, gdy go ujrzy niespodzianie? Czy znając jej gwałtowny charakter, nie wywoła publicznego skandalu? Toć wypadła z mieszkania, niczem furja...
To też stał z wlepionemi w posadzkę oczami, cały drżący — gdy z kolei znalazł się przed panną — aby zadość uczynić przyzwoitości towarzyskiej.
— Moja córka, Ryta!... — posłyszał głos prezesa — Pozwól, że ci przedstawię pana Otockiego, naszego znanego powieściopisarza...
— Ryta!... — powtórzył w duchu — Więc nie kłamała, że tak ma na imię... No... zaraz wybuchnie... albo nie poda ręki...
Lecz jeśli Otocki zdołał się całkowicie opanować, panna Ryta również panowała nad sobą. Panowała nawet może daleko więcej. Ani jeden muskuł nie drgnął na ładnej twarzyczce, pąs nie oblał policzków — a ust nie opuścił uprzejmy uśmiech...
— Bardzo mi miło!... — rzekła uprzejmie.
— Tak ci miło, żebyś mnie chętnie utopiła w szklance wody! — zauważył w duchu, całując niby z wielkiem przejęciem wyciągniętą rączkę.
Uf! Najgorszy moment przeszedł! Panna Stratyńska wciąż w towarzystwie ojca, oddaliła się, aby powitać znajomych — Otocki pozostał sam.
Ryta!... Jej głos!... Ale jakże wspaniale umie udawać?... Może obecnie dowie się, nareszcie, prawdy o historji z walizką... Co znaczyło opowiadanie o prześladowaniach...
Otocki, ukryty za wielką palmą, zdobiącą róg salonu, pożerał wzrokiem — dziwną osóbkę... Och, ile dałby za to, aby się do niej zbliżyć i choć słów parę zamienić swobodnie...
Ona tymczasem rozmawiała wesoło z paniami. Zamieniła parę dowcipów z Verą, coś z ożywieniem jęła opowiadać starszym panom, nie zwracając rzekłbyś na Otockiego najlżejszej uwagi.
Nie wytrzymał.
Spostrzegłszy, iż szczęśliwym zbiegiem okoliczności, na chwilę przystanęła sama na środku salonu, śmiało podszedł do niej.
— Gniewa się pani jeszcze na mnie? — otwarcie zapytał.
— Ja? Na pana? — niezmiernem zdziwieniem rozszerzyły się chabrowe oczęta.
— Przecież...
— Jakże mogę się gniewać na kogoś, kogo po raz pierwszy w życiu widzę?...
— Miałem wrażenie, że znamy się dobrze!
— My? Dobrze?... — zabrzmiał srebrzysty śmiech — Nie pojmuję... Czytałam, co prawda, kiedyś pańską powieść...
— Och! — żachnął się — Nie o powieść chodzi! Walizka...
— Wa... lizka?...
— Czemu pani udaje?
Panna Stratyńska wzruszyła ramionami i rzuciła na Otockiego niespokojne spojrzenie, jak ktoś, kto nagle zetknął się z szaleńcem.
Poczem, nie odpowiadając nawet na zapytanie — odwróciła się i szybko odeszła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.