Grzechy hetmańskie/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

W miesiąc po tym stanowczym dla Paklewskiego wypadku, właśnie gdy się przygotowywał zwolna choréj matce paść do nóg, wyznać jéj wszystko i prosić o błogosławieństwo, Łowczycowa, któréj zdrowie coraz się pogorszało, zachorowała tak, iż Teodor nocą sam pobiegł do Białegostoku, na wszelki wypadek, szukać, azali tam nie zastanie D-ra Clement’a.
Stało się, że i Hetman chwilowo tam przebywał, zbiegłszy ze stolicy, i Francuz się téż znajdował. Nocą porwał go Paklewski i przywiózł do Borku, ale już żadne leki ratować nie mogły choréj, któréj siły i życie się wyczerpało.
Nad rankiem zmarła Łowczycowa, pobłogosławiwszy syna, pierwszy raz w godzinie zgonu, po latach wielu, odzyskawszy spokój ducha i rezygnacyą. U łoża konającéj powołany O. Elizeusz odmawiał modlitwy, siedząc z oczyma suchemi i twarzą poważną.
— Nie płacz — rzekł, ściskając Teodora — Bóg się ulitował nad nią i wybawił ją, albowiem cierpiała długo i wiele. Imię Jego niech będzie błogosławione!
Cios to był dla Paklewskiego ciężki, ale do zniesienia go pomogli mu przyjaciele: nadjechał Rotmistrz; Dr. Clement go nie opuszczał.
Pogrzeb, stosownie do objawionego zmarłéj życzenia, miał być skromny i zupełnie podobny do obrzędu pogrzebowego Łowczyca. Grób téż jéj przy nim był wyznaczony.
Rozkaz matki tak był stanowczy, iż syn od niego odstąpić nie mógł; lecz dziwnym sposobem, chociaż się o to nie starał, ani prosił, przygotowania złożyły się aż nadto wspaniale. Duchowieństwo ofiarowało się dobrowolnie, dostarczyło wszystkich przyborów, a oprzéć się nie było podobna, bo nikt nic za to nie żądał i składali się wszyscy poszanowaniem, jakie dla zmarłéj miano...
Oprócz świeckich duchownych, Karmelici i Missyonarze z Tykocina zgłosili się z przybyciem.
Rano w dniu, którego nieboszczka pogrzebioną być miała, trumna stała jeszcze w salce na katafalku, otoczona kwiatami, a księża z kolei wigilie u ciała odśpiewywali; gdy Paklewski, który na chwilę poszedł spocząć w izdebce, zajętéj przez Rotmistrza, usłyszał szmer jakiś, tentent i we dworku poruszenie. Godzina była jeszcze bardzo wczesna, a — dziwną sprzecznością ze smutnym obrzędem, ranek wiosenny śliczny, słowiki ledwie nie głuszyły psalmodyi żałobnéj.
Teodor, wychodząc, zobaczył z daleka za bramą stojący ekwipaż, który zdał mu się należéć do Dra Clement’a.
Jakież było zdziwienie jego, gdy, zbliżywszy się do salki, ujrzał przez roztwarte jéj drzwi Hetmana, który u katafalku klęczał i, obiema rękoma twarz zakrywszy, płakać się zdawał.
Długo tak bardzo pozostał stary, to odsłaniając oczy i spoglądając na blade i wychudłe oblicze zmarłéj, to zakrywając je, pogrążony w myślach i nietajoném strapieniu.
Z trumny, uspokojona, pogodna twarz zmarłéj, z wyrazem tym łagodnym, jaki śmierć kładzie prawie na wszystkich umierających — zdawała się słać przebaczenie starcowi, który się tu przywlókł, złamany, jakby pokutniczą odbywał pielgrzymkę...
Wszystkich oczy zwrócone nań były. Hetman wcale nie zważał na to; uczucie, jakiego doznawał, kazało mu o wszelkich względach światowych zapominać. Klęczał tak długo, patrzał, zadumany trwał u stóp katafalku, jakby się od niego oderwać nie mógł. Zdala stojący Teodor, który na widok tego, znienawidzonego przez matkę, człowieka, zburzył się cały w początku, i niemal obraził tą oznaką poszanowania dla zmarłéj; zwolna uległ wrażeniu, jakie na nim sędziwa ta, poważna postać uczyniła, prawdziwą boleścią cichą przejęta.
Uczuł w sercu swém, że ona-by mu przebaczyć teraz i zapomniéć musiała, że i on téż winien był — zapomniéć winy.

Jasno widział, jak miał postąpić w przyszłości: nie przyjmować żadnych
Zdawała się słać przebaczenie starcowi.
dobrodziejstw, lecz wyrzec się nienawiści. Litość uczuł dla starca, którego znaczenie i potęga w oczach nikły, a przyszłość musiała być smutném rozpamiętywaniem popełnionych błędów.

Dość długo trwała ta niema modlitwa u trumny, w czasie któréj Paklewski stał, nie zbliżając się, za drzwiami skryty, z oczyma w niego wlepionemi. Gdy nareszcie Dr Clement, będący z Hetmanem, szepnął mu cóś, i prawie przymusem począł go od smutnego odrywać widoku; Teodor cofnął się z drogi i skrył, ażeby nie być zmuszonym z nim się spotkać.
Wypadek ten głębokie na nim uczynił wrażenie; wrócił, nic o tém nie mówiąc, do Rotmistrza, przejęty i wzruszony — wdzięczny prawie.
Nie wątpił, że cała wystawa pogrzebowa musiała być po cichu zadysponowaną z Białegostoku.
Po smutnym obrzędzie, zbiegłszy na kilka dni dla widzenia Loli, do któréj go zawiózł Rotmistrz, gdy tu wspomniał o konieczności udania się do Warszawy, dla pokłonienia się i pożegnania z Kanclerzem, Generałowa myśl tę bardzo mocno poparła.
Ze wszystkich względów dobrém było dlań nie siedziéć w osieroconym Borku, i czas jakiś przebyć w stolicy. Służba dalsza przy Księciu Kanclerzu była już niepodobieństwem; ale ci, co, jak Paklewski, odchodzili z niéj na swobodę, pozostawali klientami domu i agentami jego po powiatach. Mniéj byli zależni, liczyli się jednak zawsze do swoich, i mogli téż w razie jakim na protekcyą rachować.
W stolicy zastał Paklewski wszystkich, zacząwszy od Hetmana, przygotowujących elekcyą przyszłą. Więcéj niż kiedy adherenci sascy, partya Hetmańska, tracili wszelką nadzieję, aby się im wyborowi Stolnika oprzéć udało.
Z każdym dniem rósł obóz Familii, uszczuplał się przeciwników. — Wprawdzie próbowano jeszcze Prymasa skłonić, aby wystąpił przeciwko interwencyi, jaką Ks. Czartoryscy się posługiwali, nalegano niby na Kajserlinga, Hetman ściągał swe siły do Warki; ale Familia w Wilnie konfederacyą zawiązała, a Potocki, Wojewoda Kijowski, przewidując przewagę, potajemnie do niéj się zbliżał i starał o układy.
Inni téż zwolna wycofywać się starali.
Paklewski, gdy się zameldował do Kanclerza, musiał długo czekać teraz, nim go do gabinetu wpuszczono. — Roztargniony przyjął go nareszcie dumny starzec, i zaledwie nań okiem rzuciwszy, rzekł na wstępie:
— Nic mi już acan nie mów; prima charitas ab ego, porzuciłeś mnie, wola twoja; ale mam urazę, żeś sobie obrał do dezercyi taką chwilę, gdy ja sił wszystkich potrzebowałem.
— Choroba matki, śmierć jéj — rzekł Paklewski.
— I o tém słyszałem, że się acan pono żenić zamyślasz; są to wszystko dirimentia, niéma co mówić; zatém — z Panem Bogiem, życzę mu szczęścia.
— Jeżeli dopóki tu jestem jeszcze, a myślę kilka tygodni przebyć w Warszawie, — dodał Paklewski — mógłbym w czém przydać się W. Ks. Mości, służby me ofiarując...
— Ba! — zawołał Kanclerz — acanu się zdaje, że do spraw téj wagi, jakie ja mam na głowie, można tak przystąpić i odstąpić, jak do stołu zastawionego!! Trzeba być au courant.
Paklewski nie myślał się narzucać; skłonił się — chciał odchodzić.
— Czekaj-że; w istocie przydać mi się możesz; offerty nie odrzucam — dodał Książę, biorąc papiery ze stołu. — Weź listy i — zrób, co możesz; zawsze i to mi się przyda.
Paklewski od tego dnia, chociaż nie obowiązany, przybywał jako ochotnik do kancellaryi, pracował w niéj po godzin kilka, zatrzymywany bywał czasem ku wieczorowi, i znowu wtajemniczony został we wszystkie obroty Familii i przygotowania jéj do sejmu elekcyjnego.
Z listów, które miał w ręku, mógł się przekonać, iż znaczniejsza część tych, co jeszcze pozornie trzymali z Hetmanem, albo się stanowczo przechylała na stronę przeciwną, lub starała się wykupić od zemsty zapewnieniem, że bezczynną zostanie. Żal mu było człowieka, który do ostatka ufał ludziom, na wiarę nie zasługującym, lub łudził się poparciem nieudolnych a płochych, jak Wojewoda Wileński. Wojna domowa groziła, z tym widokiem, iż jéj na żaden sposób Hetman wygrać nie mógł i wyjść z niéj zwycięzko...
Zdawało mu się obowiązkiem, nie występując wcale samemu, postarać się o to, aby Hetman z Familią się przejednał. Wprawdzie nie szukał środków, lecz był gotów przy pierwszéj zręczności przyczynić się do tego. Nie poszedł z tém do Dra Clementa; ale, raz w ulicy spotkawszy się z Bekiem, którego widywał u Francuza, gdy rozmowa o publicznych sprawach się zawiązała, Paklewski discursive wyraził życzenie zgody, a razem przekonanie, iż Hetmanowi nic nad to nie pozostaje, jeśli nie chce być srodze narażonym, i kraju narażać na ewenta niepewne a groźne.
Bek, który był pono tego samego zdania, westchnął, skarżąc się na to, iż Starosty Brańskiego wpływ nie dopuści przejednania. Chwycił się jednak poddanéj myśli tém silniéj, iż wiedział o Paklewskim, jako pracującym przy Kanclerzu.
— Było-by to poczciwém dziełem, przyczynić się do zbliżenia ich — rzekł — ja z méj strony, jeżeli Starzeńskiego uśpić potrafię, Hetmana spenetruję i może nakłonię; uczyń waćpan to ze swojéj strony.
— Ja mało mogę, ale, ile potrafię, chętnie uczynię — odparł Teodor.
— Gdzie się spotkamy?
— U Dra Clement’a.
W parę dni potém, Paklewski rzucił przed Kanclerzem w rozmowie myśl, iż Hetmana-by teraz zjednać czémś niewielkiém było można.
— Grubo się acan mylisz — odparł Książę — Hetman jest ślepy, jest uparty; tego, czego on zażądał-by, my mu dziś nie damy, bo się doskonale obejdziemy bez jego kooperacyi; tego, co mybyśmy ofiarowali, przebaczenia i zapomnienia, duma mu przyjąć nie pozwoli.
— Gdyby Stolnik chciał krok uczynić, choćby prostą grzeczność! — szepnął Teodor.
— Kandydat do korony nie może się upokarzać przed nieprzyjaciółmi jawnymi, choćby nawet przed szwagrem...
Ręką zamachnął książę.
— Dziś to nam już nie bardzo potrzebne.. Dni władzy Hetmana są policzone...
U Dra Clement’a znalazł Paklewski, przyszedłszy, wiadomość, iż Hetman nie byłby pewnym układom przeciwnym.
— Niech-że się pani Hetmanowa stara i zrobi krok jaki — rzekł Teodor — a ja, przy zdarzonéj zręczności, z drugiéj strony skłaniać będę, aby nieodpychano układów.
Najwłaściwiéj było-by, aby się spotkali u pani Pisarzowéj Litewskiéj (Ogińskiéj), córki Ks. Kanclerza...
Myśl tę poddawszy, przez dni kilka nic o jéj urzeczywistnieniu nie słyszał Paklewski, gdy Clement jednego ranka przybiegł do niego z oznajmieniem, iż Hetmanowa z kuzynką swą mówiła o tém, i męża skłoniła do wizyty i spotkania; szło o to, aby Kanclerz i Wojewoda Ruski zgodzili się przyjechać i — traktować...
Teodor bardzo zręcznie, odnosząc papiery Księciu, napomknął, jak o plotce, o rozsianéj wieści, iż Hetman ma być u pani Pisarzowéj, w nadziei, że tam kiedy Książąt zobaczy.
Stary spojrzał bystro i ramionami ruszył pogardliwie.
— Dla czego-by to nie miało być! — rzekł — zechce submissyą swą oświadczyć, i jak od początku należało, z nami iść razem, drzwi przed nim nie zamkniemy; lecz jeśli myśli stawiać warunki!...
Rozśmiał się Książę i zaczął o czém inném.
Dawszy początek temu, Paklewski, przez uczucie jakieś miłosierdzia nad Hetmanem, nie spoczął, aż doprowadził do skutku widzenie się Czartoryskich z Branickim u pani Pisarzowéj.
Nieszczęściem, wyjeżdżając z domu, Hetman, zawsze chwiejny w swych postanowieniach, uznał potrzebném pójść, zasięgnąć rady chorego Starosty Brańskiego, który na swą sciatykę od kilku dni cierpiał. Starzeński, zgryźliwy, zarozumiały, przesądne mający wyobrażenie o potędze Hetmana, chociaż się nie sprzeciwił zgodzie, chciał ją miéć wytargowaną w dobrych warunkach — radził się trzymać i na łaskę nie zdawać.
Pojechał Hetman do pałacu Ogińskich, gdzie zastał już Kanclerza i Wojewodę Ruskiego. Oba oni okazali mu twarze wesołe i dosyć na pozór przyjaźne. W obejściu się ich jednak widać było, że, siebie pewni, nawet nie raczyli gniewać się na opponenta, którego się nie obawiali; to obejście się lekkie naprzód już źle usposobiło Hetmana.
Rozmawiając, trzéj panowie przeszli do gabinetu, w którym zostali sami — Hetman skąpy był w słowa.
— Sejm za pasem — cóż myślisz panie hrabio, (ten tytuł umyślnie dawał Kanclerz, aby ignorować w nim Hetmana). — Ja mam nadzieję, że, połączony z nami, jaśniéj widząc niż drudzy, pójdziesz razem, nie prawdaż?
— Ja się téż tego spodziewam po waszym rozumie i miłości Rzeczypospolitéj — dodał Wojewoda Ruski. — Wszystko to, co przeciwnicy nasi przedsiębiorą, do niczego ich nie doprowadzi. Książę panie kochanku ostrzelać może plac, ale wojny nie wyda.
Hetman milczał, słuchając.
— Bardzo-bym rad — rzekł w końcu — módz iść razem, proszę mi wierzyć.
— Cóż przeszkadza? — odparł Kanclerz — sądzę, że tu dobra wola starczy. Musicie wiedziéć, jakie jest usposobienie kraju. Litwa nasza, znaczniejsza część Korony idzie z nami.
— Wielu z tych — dodał Wojewoda — na których wy rachujecie, choć nie zrywa z wami, do nas potajemnie ręce wyciąga. Nie przywodzę imion, łatwo się ich domyślicie...
— Idźcie z nami — przerwał Kanclerz — zapomnimy uraz wszelkich... Wiem, że się na Stolnika gniewacie, iż wam nie złożył pierwszy wizyty... Nie mogliście jéj od niego wymagać, równie jak od Prymasa. Kandydat do korony nie może się narzucać nawet powinowatym.
Hetman, którego tém niemiłém wspomnieniem dotknięto, trochę się zmieszał, nie odpowiadając wprost i nie podnosząc téj kwestyi.
— Lecz, koniec końców — rzekł — nie jestem od tego. Porozumiejmy się o warunki. Rozumiecie to łatwo, że ja nie mogę opuścić tych, co szli ze mną, nie zapewniwszy dla nich czegoś, co-by ich mogło zaspokoić. Proszę o warunki do zgody, od któréj nie unikam.
Wojewoda Ruski i Książę Kanclerz spojrzeli na siebie, porozumiewając się, i ostatni, wytrzymawszy chwilę, rzekł obojętnie:
— Jakże tam idą budowle w Białymstoku? Słyszymy, że nie ustajecie w staraniach, aby z niego drugi Wersal uczynić??
Wojewoda wstał i zagadał o pogodzie. Hetman, widząc, że wcale się z nim umawiać, ani traktować nie chcą, dumném milczeniem zamknął rozmowę.
Przez chwilę książęta silili się na wynalezienie obojętnych przedmiotów do salonowéj gawędki, unikając bardzo widocznie wszystkiego, co najdalszą styczność z publicznemi sprawami miéć mogło.
Hetman téż, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, jakie na nim uczyniło to pogardliwe odtrącenie układów, chciał udawać obojętnego i wesołego.
Chwilę dziwna ta rozmowa, do któréj należący usiłowali nie mówić i nie pokazywać, co myśleli, przeciągnęła się jeszcze z przykrością wielką dla Hetmana.
Widząc go niespokojnie już zmierzającym do odwrotu, Kanclerz dodał jeszcze:
— Kochany hrabio, proszę wierzyć, że cię przyjmiemy otwartemi rękoma, jeśli zechcesz z nami się połączyć. Nie wątp o tém.
— Nie możecie wymagać ode mnie, abym ja, sam zdając się na łaskę, na niełaskę zdał tych, których honor mi bronić nakazuje.
— Kogo? — spytał z uśmiechem Wojewoda.
— Radziwiłła naprzód! — odezwał się Hetman.
Nastąpiło milczenie znaczące, oczy Kanclerza błądziły po sali, jakby słuchać nie chciał.
— Wreszcie Wojewodę Kijowskiego! — dokończył Branicki.
Na to Wojewoda ramionami ruszył, i odszedł do okna.
— Kochany Hrabio — zakończył Kanclerz — myśl o sobie i o nas, resztę zostaw sądowi Bożemu...
Nie było co mówić już; Hetman szedł żegnać panią Pisarzową, ukłonił się — odjechał.
Kanclerz, po wyjeździe jego, zdawał się weselszym, niż był.
— Sumienie mamy czyste — rzekł — a teraz à la grâce de Dieu!
Tak spełzły na niczém usiłowania Teodora, który już ani śmiał, ani mógł starać się o jakieś porozumienie. W obozie hetmańskim panował z dniem każdym większy rozstrój. W sam dzień rozpoczęcia Sejmu, lękając się krwawego starcia, Branicki nawet nie obsadził zamku, i dał go zająć nadwornym ludziom Czartoryskich; Bieliński, Marszałek Koronny, swojéj węgierskiéj piechoty, pod błahym pozorem, odmówił. Przy rozpoczęciu narad, na Mokronowskiego protestującego do szabel się porwano. — Hetman jeszcze nie wiedział, co poczynać, i wahał się.
Radzono mu ustąpić z Warszawy i ogłosić rekonfederacyą.
Na tém stanęło. Hetman i Radziwiłł, w chwili, gdy się zgromadzonych sił ich obawiano, aby do wojny domowéj znaku nie dały, w kilka tysięcy ludzi poczęli wyciągać ze stolicy.
Odetchnęła Familia lżéj, gdy doniesiono, że wozy Hetmańskie i Radziwiłłowskie pod konwojem, karety otoczone wojskiem, już przeciągnęły pod Wolą, ku Kozienicom się kierując...
Dano im nie zaczepionym ujść, choć wojska na drodze stały pod bronią. W téj chwili rozstrzygnęły się losy dwóch stronnictw, i upadek oppozycyi był już jawnym. Wieczorem głośno obchodzono zwycięztwo, gdy pani Hetmanowa, oczy chustką zakrywszy, w głębi powozu płakała. — Branicki nie łudził się już żadną nadzieją, ale nie odstąpił swoich do końca...
Ostatni raz zdala widział go Paklewski, w tym smutnym pochodzie, do pogrzebu podobnym.
W istocie był to pogrzeb wszelkich Hetmana nadziei, który, straciwszy władzę, zmuszony do poddania się Familii, wrócił późniéj wegetować do Białegostoku, nie mając odwagi rozstać się z krajem na zawsze i na wygnanie się skazać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.