Grzechy hetmańskie/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

Ksiądz Kanclerz, bo tak go zwano, jako spełniającego obowiązki kanclerskie przy Prymasie, był widocznie w tym domu poufnym, i zapewne częstym, gościem. Przywitawszy Starościnę, która mu coś szepnęła, odwrócił się do Generałowéj i, z wielkiém nadskakiwaniem a poufałością razem, począł całować jéj rączki i prawić, śmiechami przerywane, komplimenta. — Generałowa, z początku zażenowana, wkrótce dała się ująć i odpowiadała bardzo uprzejmie.
Lola stanęła z daleka i minką okazała dobitnie, że przybyły nie był u niéj w łaskach. Podbiegł ku niéj ks. Młodziejowski, trochę jako z dziecięciem się z nią obchodząc, co wcale nie poprawiło stosunków. Nadąsana Lola wybiegła do drugiego pokoju.
Gdy potém Starościna przedstawiła Paklewskiego, Kanclerz wlepił w niego wejrzenie, którém się on wcale nie strwożył, i krótko przywitawszy, zajął się znowu damami. Generałowa, zaniepokojona swą Lolą, poszła za nią; Starościna zaś, parę razy dawszy znak Teodorowi, aby się zbliżył, udała, że czegoś zapomniała i zostawiła go sam-na-sam z ks. Młodziejowskim.
Nie było wątpliwości, iż ks. Kanclerz domyślał się już missyi, ku sobie wymierzonéj, spodziewał się jednak, że ona powierzoną będzie poważniejszéj osobie i dosyć z góry a lekceważąco spojrzał na Paklewskiego. Dwaj zapaśnicy zmierzyli się wzrokiem.
— Bardzo jestem szczęśliwy — odezwał się Teodor cicho i grzecznie, przystępując do duchownego, który się z kanapy nie ruszał — bardzo jestem szczęśliwy, że tu spotkałem wielmożnego pana dobrodzieja, gdyż, między innemi poleceniami z Wołczyna, miałem i to, abym mu złożył moję submissyą...
Miałem z tém do Skierniewic jechać umyślnie.
— A książę Kanclerz nie myśli tu zjechać na Consilium? — przerwał Młodziejowski. — Wartałoby i godziłoby się.
— Bez wątpienia zjedzie — odparł Teodor, — lecz, że się może opóźnić, chciał przeze mnie wielmożnemu panu dobrodziejowi rychléj oznajmić, iż udało mu się u Gener. Kajserlinga wyrobić nareszcie z dawna zalegającą likwidacyą należności księcia Prymasa, która jest do — podjęcia!
Młodziejowski, jakby się wcale tego nie spodziewał, co usłyszał, nie umiejąc utaić radości swéj, zerwał się z siedzenia, zdradził wrażenie, jakie to na nim uczyniło, i ze zmienioném znacznie usposobieniem zbliżył się do posła.
— Bardzo to w porę przyjdzie Jego Eminencyi, — odparł — bo to bezkrólewie, obiecujące się przeciągnąć dość długo, znaczne dla niego koszta pociągnie za sobą...
Ale — dodał, bystro w oczy zaglądając mówiącemu i zniżając głos — ale nic-że więcéj? nic więcéj? Czy tam jest jaki dodatek do téj dobréj nowiny, któryby ją nam opieprzył?
— Niéma żadnego — rzekł Teodor — rzecz jest jasna, prosta. Jego Eminencyi Księciu Prymasowi należało się to ścięcie, a książę Kanclerz starał się, nie tylko, aby likwidacya została dokonaną, lecz, aby była odpowiednią poniesionym ubytkom...
— A! a! — zawołał Młodziejowski, którego twarz się coraz bardziéj rozjaśniała — jest to tém piękniejszym uczynkiem ze strony księcia Kanclerza, że z innymi pewnie dzieli to przekonanie, iż my Saskiéj kandydaturze cali jesteśmy oddani?
Teodor na chwilę zamilkł.
— Mnie się zdaje — dodał po namyśle, — iż książę Kanclerz nadto zna wysokie przymioty umysłu pierwszego konsyliarza księcia Prymasa i jasne jego pojęcie potrzeb Rzeczypospolitéj a jéj położenia, aby wątpił, iż i książę Prymas, za radą jego idąc, na ołtarzu ojczyzny złoży affekt osobisty.
Ksiądz Młodziejowski, któremu to wysmażone trochę pochlebstwo przypadło do smaku, zdziwił się nieco śmiałości i swobodzie, z jaką ono wypowiedziane zostało. Podniósł rękę i, uderzając po ramieniu Paklewskiego, odpowiedział mu: — Dziękuję.
Obejrzał się potém i rzekł:
— Chodźmy-no tu do okna...
Z rewerencyą, należną sukni, Teodor skłonił się, idąc za Młodziejowskim. Postawa pokorna podobała się téż księdzu Kanclerzowi.
— Możesz waćpan zaręczyć księciu — rzekł cicho bardzo — iż ja wszelkich starań dokładać będę, aby domowéj wojny, rozdwojenia i walk niepotrzebnych krajowi uniknąć. Rozumie się, iż tam, gdzie tyle się wiąże interesów, miłości własnéj, słabostek, trzeba być oględnym i dyskretnym.
— O! dyskrecyi najzupełniejszéj możesz być waćpan dobrodziéj najpewniejszym; leży ona w zobopólnym interesie.
— Tak — odparł Młodziejowski, znowu głos zniżając, — i aby fałszywych uniknąć interpretacyi, nawet z historyą tej likwidacyi należałoby do czasu niezbyt się nosić, bo ludzie są źli! są źli!
— Niéma potrzeby najmniejszéj prywatnéj téj sprawy mieszać do publicznych — rzekł Teodor — a złośliwość ludzka przebrałaby miarę, gdyby coś w tém zdrożnego chciała upatrzyć.
Ksiądz Młodziejowski, coraz więcéj nabierając zaufania w Paklewskim, schylił mu się aż do ucha z jakiémś zapytaniem, na które Teodor odpowiedział również cicho, wyliczając: ile wynosiła likwidacya — i jaka summa dodatkowa mogła być ofiarowaną dla zaspokojenia kosztów kancellaryjnych. Wspomniał i Teppera.
Leciuchny rumieniec na chwilkę przebiegł po licu prałata, który powtórzył:
— Dyskrecya przedewszystkiém...
Skłonił głową Teodor.
— Moja kommunikacya jest czysto poufną, prywatną, — rzekł — i dla tego bardzom szczęśliwy, że zbiegiem okoliczności mogła się ona spełnić w domu trzecim, na neutralnym gruncie.
— Na którym my, jeżeli potrzeba będzie, możemy się zetknąć jeszcze prywatnie, nie ściągając na siebie ludzkich języków i potwarzy.
Na tém się skończyło owo traktowanie, o które się Paklewski troszczył mocno, choć ono poszło nadzwyczaj lekko i szczęśliwie.
Ksiądz Młodziejowski rzucił kilka pytań, zrobił kilka uwag, zadał parę kwestyi do rozwiązania Teodorowi, jakby go próbował, i w końcu, zobaczywszy Starościnę, ze drzwi drugiego pokoju wyglądającą, a zdającą się oczekiwać na skończenie poufnéj rozmowy, zawołał do niéj głośno:
— Cóż-bo nas tak kochana Starościna dobrodziéjka samych z sobą zostawiła? A tu periculum było ogromne, bo my pono z Imcipanem... jakże??
— Paklewskim.
— A tak, Paklewskim — dokończył ks. Młodziejowski — należymy do dwu obozów nieprzyjacielskich.. Ja, jako sługa księcia Prymasa, trzymam z Sasem, a Imci pan... z Piastem.
Starościna weszła, śmiejąc się, bo z twarzy obu widziała, że konferencya powiodła się szczęśliwie.
Wniesiono na tacy wino stare, biszkopty i konfekty, które ksiądz Młodziejowski lubił, we Włoszech do nich przywykłszy. Niebawem nadeszła téż pani Generałowa, od któréj żądał Młodziejowski, aby choć usteczka w winie umoczyła, dla zapewnienia go, iż ono nie jest trucizną.
— Posądzam panią Starościnę i Generałową, że obie trzymają z Familią, więc gotowe takiego, jak ja, Sasa, zgładzić ze świata... A na to, — dodał galancko — niekoniecznie nawet trucizny, potrzeba: dosyć zabójczego wzroku pięknéj Armidy...
Armidą nazywano w świecie wielkim Generałową, — był to jéj przydomek.
Starościna i Armida zajęły się nakarmieniem i napojeniem księdza Młodziejowskiego, którego apetyt równał się humorowi. Lecz, jakkolwiek towarzystwo mu przyjemném było, spojrzał na zegarek prałat i przestraszony podniósł się, wołając, iż pilno powracać musi, aby książę Prymas nań nie czekał.
Wszyscy go odprowadzili do drzwi, a Teodor głębokim pokłonem zdala pożegnał. — Porozumieli się oczyma.
Tylko co się za nim drzwi zamknęły, gdy Starościna z żartobliwym uśmiechem rękę podała wybawicielowi, mówiąc:
— Pocałuj-że asindziéj i podziękuj mnie; widzisz, że my kobiety, gdy czego chcemy, umiemy na swém postawić. Bronił mi się Młodziejowski, lecz posłusznym być musiał. — Dygnęła mu.
— Moje podziękowanie nie wielkiéj ceny — odezwał się Teodor, do ust rękę przykładając — Książę Kanclerz sam złoży acani dobrodziéjce należne dzięki, bo ja nie omieszkam mu powiedziéć, co pani zawdzięczam...
— A ja się podziękowaniem waćpana kontentuję! — ze znaczącém wejrzeniem szepnęła Starościna.
Dalszym czułościom, które zagrażały Paklewskiemu, zapobiegła swém przyjściem Lola. Odzyskała ona swój humor i pośpieszyła korzystać z przedłużonych odwiedzin Teodora, aby go zaczepić znowu.
Z wielką zręcznością wpadła między rozmawiających, wmieszała się do rozmowy i nastroiła ją tak, aby Paklewskiego dla siebie odebrać. Z pewnością nie gniewał się za to.
— Proszę pana, — poczęła, odprowadzając go — abyś mi cioci nie bałamucił. Już i mama jest niespokojną... Żart na stronę, a Starościna dla swojego wybawiciela nadzwyczaj jest czułą.
Mnie zaś z łaski pańskiéj spotkała nieprzyjemność. Sprowadzono tu dla was księdza Młodziejowskiego.
— Ale — cóż znowu? — zaprotestował Teodor.
— Proszę mi się nie przeciwić — ciągnęła daléj Lola — tak! tak! sprowadzono go dla pana, a ja go cierpiéć nie mogę! I musiałam przez kwadrans na niego patrzéć.
— Dla czegóż pani go nie cierpi?
— Bo ja lubię, żeby ocet był kwaśny a miód słodki, aby ptak nie udawał ryby, a ryba nie porywała się do latania. Rozumie mnie pan? Ksiądz Młodziejowski jest rybą, która chce latać; ma sukienkę duchowną, a oczy dragona — i pani Generałowéj, mojéj mamie, nadskakuje, jak... Ja tego nie cierpię!
Na to Paklewski nie umiał odpowiedziéć.
Lola o tysiącu rzeczach mówiła potém jeszcze, lecz powracała do Młodziejowskiego, powtarzając głośno: ksiądz, nie ksiądz, nie wiedziéć co to jest. A to ja już wolę księdza Prokopa, kapucyna, choć ma bardzo brudne nogi bose.
Matka kazała jéj milczéć, co pobudziło tylko do tém większego szczebiotania; Starościna śmiała się i ściskała ją. Paklewski, pożegnawszy damy, wyszedł wreszcie wprost do pałacu księcia Kanclerza, aby się tu dowiedziéć, kiedy się go może spodziewać? i rozmyślić, czy z raportem ma jechać na przeciw, lub czekać cierpliwie na przyjazd jego.
Dobrą myśl, jaką widzenie się z prałatem go natchnęło, wkrótce jakoś zasępił wjazd Hetmana Branickiego do stolicy. Teodor, czekając na dwór Wołczyński, doczekał się naprzód przybycia Branickiego, którego sam był świadkiem.
Wyrabiała się w nim pod wpływem codziennym ludzi, z którymi obcował, coraz większa nienawiść ku Branickiemu. Nie taił się z nią przed nikim.
Z tego, co w stolicy pomiędzy swoimi słyszał i widział dotąd, wnosił Paklewski, iż zwycięztwo Familii jest prawie zapewnione...
Z młodzieńczą wrażliwością uczuł niezmiernie przyjęcie, jakie Hetmanowi jego przyjaciele i zwolennicy zgotowali w Warszawie.
Jedyna to była czynność partyi, która się jéj powiodła całkowicie.
Branicki był jeszcze w Białymstoku, gdy dano znać szlachcie, iż ciągnąć będzie, aby mu drogę zabiegała, zwiększała orszak i starała się okazywać, iż go za przyszłego pana uważa. Ponieważ zręczni wysłańcy Starosty Brańskiego umieli zjednać adherentów i podbudzić ich, na całym trakcie spotykały Hetmana owacye, applauzy, okrzyki, witania i przemowy.
Hetman, choć może się dorozumiewał, że co sponte zdawało się dziać, było zręcznie zgotowaném, przyjemnie się czuł połechtanym temi objawy, które opinią kraju, wrażeniom łatwo ulegającego, na stronę jego przeciągały...
Podróż ta mogła podkarmić złudzenie, iż vox populi był za nim i wielka gotowała się przyszłość.
Pochlebiało to widmo korony i pani Hetmanowéj, choć ona mniéj wierzyła, aby się mogło stać rzeczywistością. Na popasach i noclegach wszędzie szlachta gromadnie zajeżdżała drogę Branickiemu; w wypowiadanych mowach, na których nie zbywało — bo popis ze swadą był najulubieńszą rozrywką szlachty, — alluzye, proroctwa, wota — głosiły, że się dostojność najwyższa należała temu, który umiał sobie serca panów braci pozyskać.
Zaraźliwy ten entuzyazm tak ogarnął wszystkich, iż poprzedził wspaniały wjazd do stolicy i część ludności jéj owładnął. Hetmana przyjazd zgotowanym był przez Starostę Brańskiego i tutaj: wiedziano zawczasu kiedy przybędzie, wysypały się tłumy, wśród których oppozycya, jeśli jaka była, zamilknąć musiała.
Wjazd był wspaniały, mogący istotnie olśnić, monarchiczny niemal, a wedle starych tradycyi obrzędowo urządzony. Szły poczty najpokaźniejszych wojsk, hussarze, pancerni, Tatarowie, Janczary, ogromny szereg powozów, wozów, furgonów, dworu konnego, hajduków, dragonów, sług wszelakiéj barwy i nazwiska. Jechali urzędnicy, towarzyszący Hetmanowi, kancellarya jego, marszałek dworu; wieziono chorągwie, szły muzyki. Cały ten ogromny tabor z noclegu po podróżnemu, ale w paradzie, wystąpił, strojno, buńczuczno, wspaniale — tak, aby pospolitemu ludowi zaimponował.
Ciągnęła się kawalkata niezmiernym wężem różnobarwnym, tak, że jeden jéj koniec wjeżdżał do pałacu, gdy drugi był jeszcze na Pradze. Po obu stronach ulic, któremi jechał dwór Hetmana, stały szeregami ściśniętemi massy ludu, mieszczan, żydów, szlachty, a umiejętnie rozstawieni motorowie entuzyazmu umieli go okrzykami rozbudzać.
Nic łatwiejszego nad to, by tłumy natchnąć zapałem, gdy oczy są olśnione, a żywe wrażenie przygotowuje ludzi do niego. Nie brakło téż i wiwatów, i czapek podrzucanych, i wrzawy wesołéj.
Cała potém Warszawa brzmiała echem tych okrzyków, i przekonanie było powszechne, że ten, a nie kto inny, królem być musi, co już teraz po królewsku występować umié.
Rozeszło się to po mieście, i Familia, któréj adherenci mnodzy patrzali na wjazd krzywém okiem, na chwilę ulękła się téj demonstracyi, znamionującéj pewną siłę i zręczność.
Teodor, który także patrzał z okna kamienicy na tę processyą hetmańską i na powitania, jakie spotykały Branickiego, pierwszy się tém nieco strwożył i posmutniał.
Obok téj manifestacyi, Czartoryscy nie chcieli z żadném wydać się współzawodnictwem; Wojewoda Ruski i książę Kanclerz przybyli, jak zawsze, po pańsku, gromadnie, lecz ciszéj jeszcze, niż zwykle, unikając popisu, nie sadząc się nań wcale.
Paklewski czekał już w pałacu na księcia Kanclerza, i był jednym z pierwszych, o których, spocząwszy nieco, zapytał.
Wpuszczono go na chwilę, gdy, nierozebrany jeszcze z sobolowéj szubki, ogrzewał się czekoladą. Nie było w pokoju nikogo; Kanclerz obrócił głowę, zobaczył młodzika i, tyłem do niego siedząc, począł badać:
— A co? zrobiłeś asan już jakie głupstwo? Jedno? dwa? ile?
— Nie obliczałem się, — odparł Teodor — Wasza Książęca Mość raczysz w rachunku być pobłażającym.
— Asan wiesz, że pobłażanie nie jest w mojéj naturze; młodych to psuje, a starych uwodzi. Ad rem! coś zrobił?
— Widziałem prałata, insynuowałem mu gaudium magnum, i — nie zżymnął się wcale, — rzekł Teodor.
— Tegom był pewien — zamruczał Kanclerz.
— Człowiek jest — de bonne composition. (Rozmowa ich prawie zawsze toczyła się po francuzku).
Kanclerz spojrzał przez ramię, i nieznacznie się uśmiechnął; nie powiedział nic, najmniejszą pochwałą nie nagrodził swojego posła.
— Proszono o dyskrecyą — rzekł Teodor.
I na to Książę nie odpowiedział, zdając się więcéj zajętym czekoladą, niż rapportem.
— Proszę się nie oddalać, bo mi acan będziesz potrzebny — odezwał się — nie na odpoczynek tu przybyliśmy. Nie zalecam ja dyskrecyi asanu, bo wiesz, że to pierwszy warunek służby... Jak w szkole... żeby cię pieczono i smażono w smole! Hm! Wiész?
Paklewski skłonił głowę.
Pierwszy raz dnia tego, właśnie pod koniec rozmowy, miał szczęście ujrzéć tego, o którym od niejakiego czasu słyszał bardzo wiele. Łamiąc wydany rozkaz niewpuszczania nikogo, wpadł dla pozdrowienia Kanclerza młody i piękny Stolnik Litewski, którego twarz, uśmiechnięta wdzięcznie, wyraz oblicza sympatyą obudzający, rozpromienione czoło i oczy — mocno uderzyły Paklewskiego. Tak elegancko, tak pańsko wyglądającego młodzieńca, nie spotkał jeszcze w życiu. Było w nim coś cudzoziemskiego, ale zarazem arystokratycznego, książęcego i pieszczonego.
Właśnie przybyły rzucał się w objęcia wuja, gdy ten oczyma dał znać Teodorowi, ażeby wyszedł.
Z za drzwi zamkniętych słyszał tylko głosy żywe, z których jeden wesoło brzmiał, surowo drugi.
Parę dni upłynęło w zwykłych zajęciach, bieganinie i rozerwaniu takiém, iż Paklewski tchnąć nie miał czasu. Trzeciego zawołano go do Kanclerza, który powitał przychodzącego brwią namarszczoną.
— Gdzieś asan bywał? Z kim gadałeś? Komuś się wyspowiadał z powierzonego sobie poselstwa? Mów prawdę.
Osłupiał Teodor.
— Mości Książę — zawołał — mogę poprzysiądz na ewangelią, żem ust nie otworzył przed nikim. Nie byłem nigdzie.
— To nie może być! — krzyknął Kanclerz — zdradziłeś mnie!
— Nigdy, ani teraz tego nie uczyniłem — odparł Paklewski, w piersi się bijąc — to fałsz!
— Plotka chodzi już po mieście — zkąd? kto?
Prałat nie mógł się z tém chwalić, ja także; a oprócz nas i ciebie nikt nic nie wiedział.
— Jedna pani Starościna, w któréj domu spotkałem się z księdzem Młodziejowskim, — odezwał się Paklewski, — mogła wymówić się przed kimś o tém, ale rozmowy naszéj nikt nie słyszał!
— A trzeba ci było się z babami wdawać i przez nie trafiać do Młodziejowskiego? — krzyknął książę — nie miałżeś innéj drogi?
Paklewski nie odpowiedział nic, aż po chwili, trochę się czując obrażonym, a całkowicie niewinnym, odezwał się:
— Chociaż wysoko cenię szczęście służenia Waszéj Książęcéj Mości, lecz gdym stracił jego zaufanie...
— A nie bądź-że... — ofuknął książę. — Cóż to, asan mi będziesz za służbę dziękował? A to mi się podoba!... Prawdziwa szlachecka natura! fąfry w nosie; słówka nie ścierpi.
Uniósł się książę Kanclerz i fukał. Teodor stał spokojnie, już nic nie odpowiadając; lecz, skutkiem jakiegoś szczególnego usposobienia, im książę chciał być groźniejszym, tém w Paklewskim się krew mocniéj burzyła, i ni z tego, ni z owego, mówił w duchu: — Porzucę służbę!!
Być może, iż się czuł potrzebnym, a młodzieńcza buta, długo uśpiona, obudziła się pod ostremi słowy nieprzebierającego wcale w wyrażeniach księcia Kanclerza.
Parę razy książę zamilkł, jakby wyzywał tłómaczenie się, upokorzenie, exkuzy; ale Teodor z zaciętemi usty pozostał niemym. Draźniło to możnego pana, nawykłego, by się wszystko przed nim płaszczyło; sierdził się więc coraz bardziéj.
Teodor bladł; naostatek, gdy Kanclerz zamilkł na chwilę, skłonił się milczący i wyszedł.
Z gorącością, wiekowi właściwą, zaledwie z gabinetu ustąpiwszy, Paklewski nie powrócił już do kancellaryi, ale wprost do swojego udał się mieszkania; pełny poszanowania i attencyi list z podziękowaniem napisał do Księcia, zapieczętował i, na stole zostawiwszy, wyszedł na miasto, nie wiedząc, co pocznie, lecz z najmocniéjszem postanowieniem opuszczenia służby Kanclerza.
W tych myślach, idąc ulicą bez celu, znalazł się trafem, mimowolnie, pod kamienicą na Starém Mieście. Nie miał zamiaru wyrzucać Starościnie wypaplania się, którego był pewien, nie chciał jéj czynić wymówek; lecz, ponieważ prawdopodobnie miał się oddalić z Warszawy, zdało mu się więc konieczném pożegnać te panie.
Chociaż godzina była przedobiednia, wszedł na wschody; służący, którego spotkał i spytał, oznajmił, że Starościna i Generałówna były w domu. Poprosił, aby go zameldowano.
Z progu posłyszał głosik Loli, która, wyprzedzając ciotkę, spieszyła na jego spotkanie.
— A! przecież! przypomniałeś pan sobie, że nam się należała wizyta poobiednia! — zawołała, podbiegając ku niemu. — Czy może znowu tego nieznośnego Młodziejowskiego tu się spodziewasz?
— Przychodzę panie pożegnać! — rzekł Teodor.
— Jakto! co to ma znaczyć! — wołała Lola, wprowadzając go do salonu — pan myślisz, że z nami się można pożegnać i od nas odżegnać? Nigdy w świecie! Ciocia jest połączona ze swym wybawicielem węzłem wdzięczności — a ja — wszak my gramy w pierścionek??
Paklewski tak smutną twarzą witał te płoche żarty, że Lola téż zaczęła poważniéć. Starościna do gościa się ubierała i kazała mu czekać na siebie: młodzi więc mieli czas rozmówić się z sobą.
— Mów pan seryo? co znaczy to pożegnanie? — spytało dziewczę.
— Książę Kanclerz się na mnie podąsał, a że ja nie czuję, aby gniew był słusznym, więc podziękowałem mu za służbę — i — nie wiem, co zrobię z sobą.
Lola, która z tego, co słyszała, miała niezmiernie wysokie pojęcie o potędze Familii, a szczególniéj Kanclerza, z niedowierzaniem naprzód spojrzała na młodzieńca, potém ze współczuciem dla jego męztwa...
— A cóż pan myślisz? co? — mów! — szeptała, zbliżając się i nagle straciwszy całą wesołość swoję.
— Nie miałem jeszcze czasu postanowić nic, — odezwał się Teodor, — ale zdaje mi się, że najprostsza rzecz i najpierwszy obowiązek teraz: pojechać i z matką się naradzić!
Dziewczę oczyma badało mówiącego, widocznie skłopotane...
— Mnie się zdaje — szepnęła — że pan zanadto się pośpieszyłeś ze swoją dymissyą; Książę jest mściwy; zagrodziłeś sobie drogę...
— Stało się! — odparł Paklewski — niéma co już mówić o tém...
— Znalazłby się jednak któś, co-by Kanclerza przebłagał — szepnęła Lola.
— Ja właśnie ani sam przebłagiwać, ani za siebie o to prosić kogoś nie chcę; — zawołał Teodor, — Książę zaś mnie nie przeprosi, to pewna...
Weszła na to Starościna, do któréj nim się miał czas zbliżyć Teodor, uprzedziła go już Lola i wpadła na nią, w rączki klaskając:
— Niech Ciocia da burę porządną swojemu wybawicielowi! — wołała — muszka go jakaś ukąsiła; gdy Kanclerz coś mu tam powiedział, podziękował za wszystko i porzucił go. Przyszedł do nas z pożegnaniem, chce jechać na wieś i — ja tam już nie wiem co!!
— Co ja słyszę! co słyszę! — przerwała poruszona wielce Starościna, — ale z kądże, jak do tego przyszło! To nie może być... my na to nie pozwolimy...
— Ciociu, — na ucho rzuciła Lola Ciotce — proszę go dobrze wybadać, dobrze go wyłajać i nie dozwolić, aby się gdzieś zakopał na wsi, bo to nie ma sensu...
To powiedziawszy, Lola wybiegła, zostawując Ciotkę sam na sam z jéj wybawicielem.
— Ale mów że asindziéj, co się stało? — wybuchnęła strwożona Starościna.
— Zdaje się — rzekł Paklewski, — iż o mojém widzeniu się z księdzem Młodziejowskim w domu pani musiano się w mieście dowiedziéć; wysnuto zaraz z tego wnioski, zaczęto pleść, i Książę mi dziś począł robić wymówki, iż ja się wygadałem...
Kanclerz jest gwałtowny i nie zwykł oszczędzać nikogo, a ja młody jestem i krew mam, nie wodę. Czując wymówki niesłuszne — podziękowałem za łaskę i protekcyą.
— A zlituj-że się! — przerwała Starościna z wielkim ferworem — toś sobie na całe życie może zrobił nieprzyjaciela! Książę nikomu nie przebacza; rośnie Familia w potęgę...
— Cóż robić — rzekł cicho Teodor — poniewierać sobą nie mogłem dozwolić Kanclerzowi, ani nikomu w świecie!
Starościna napróżno starała się wmówić Paklewskiemu możliwość naprawienia wszystkiego i powrotu do Księcia; — milczał. Widząc go tak upartym, o mało się nie rozpłakała. Chciała go namówić na to przynajmniéj, by się nie oddalał z Warszawy, nie jasne jakieś czegoś nieokreślonego czyniąc mu nadzieje, plącząc się w tém, co chciała — nie powiedziéć, ale dać do zrozumienia. Paklewski, za dobre chęci podziękowawszy, nie odpowiadając nic, zbył milczeniem; a że się pora obiadowa zbliżała, wziął za czapkę, chcąc się oddalić. — Ani Lola, ani Starościna, wstrzymać go nie potrafiły; wymogła tylko Generałówna, że dał słowo, iż z Warszawy nie odjedzie, nie przyszedłszy do nich raz jeszcze; — aż do progu podbiegła za nim, powtarzając: — Jak mi pan słowa nie dotrzymasz, nigdy w życiu go już widziéć nie chcę!!
Wyszedłszy ztąd, Paklewski nie bardzo wiedział, co robić z sobą; do pałacu nie chciał ani zaglądać nawet; był pewien, że list musiano już oddać Księciu Kanclerzowi, a znając go, wiedział, jakie on na dumnym panu uczynić musiał wrażenie. — Nie było tam po co wracać, nie chcąc się wystawić na nieprzyjemności nieuniknione od współtowarzyszów, którzy nie omieszkaliby, korzystając z dyzgracyi i bezkarności, dokuczyć dawnemu współzawodnikowi. — Postanowił więc do czasu nająć gdzieś izdebkę, posłać po swój węzełek i szukać sposobu dostania się do Borku.
W tych myślach idąc daléj, na Krakowskiém — są przeznaczenia — zetknął się z doktorem Clement’em, przybyłym z Hetmanem do Warszawy. Jak tylko go doktor zobaczył, popędził wprost ku niemu.
— Stój, na miłość Boga! — zawołał — ja cię szukam, poluję na ciebie; a do pałacu Kanclerza żaden z nas nie może zajrzéć, aby posądzonym nie był z jednéj lub drugiéj strony... Muszę się rozmówić — mam pilną potrzebę.
Rzuciwszy okiem dokoła, Clement pierwszą lepszą winiarnię najrzał i gwałtem pociągnął z sobą Teodora. Zaledwie w osobnym pokoiku zasiedli, gdy Francuz obie ręce podniósł do góry i począł:
— Co waćpan najlepszego czynisz! Stałeś się anima damnata Kanclerza, największego nieprzyjaciela naszego Hetmana! Wiemy o waszmościnych sprawach... Słyszeliśmy, żeś na stronę Familii pomógł przeciągnąć Młodziejowskiego. Wszyscy o tém mówią, żeś ze zręcznością nadzwyczajną zadał nam cios najdotkliwszy...
Czy to się godzi!! Hetman zawsze całą rodzinę waszę kochał, rad był się nią opiekować, pomagać, a waćpan mu stajesz wrogiem nieubłaganym!!
Teodor słuchał zdziwiony, zmieszany; ale, że już był wprzód rozdraźniony, gwałtowne te wymówki jeszcze go mocniéj jakoś podburzyły.
— Kochany doktorze — odezwał się — nie mogę zrozumiéć tych wymówek. Jestem wolnym, względem Hetmana nie mam żadnych obowiązków, a ojciec mój i matka, którą kocham nad wszystko w świecie, nauczyła mnie, zaklęła, zobowiązała pod przysięgą, abym z Hetmanem nie miał nigdy żadnych stosunków... Wierzę tak słowu matki mojéj, iż najmocniéj przekonany jestem o słuszności jéj żalu do Hetmana. Musiał zasłużyć na jéj wstręt; nie mogła na lekko wpoić we mnie niechęci, wstrętu do niego...
To jedno, kochany doktorze. Czasu pobytu mojego u Księcia Kanclerza nauczyłem się téż innemi oczyma zapatrywać na potrzeby kraju i na ludzi. Nic w świecie nie może zmienić moich przekonań — jestem, byłem, będę przeciwko Hetmanowi; a jeśli ja, nikczemny i mały człeczek, zdać się komu potrafię za narzędzie przeciw niemu, bądź pewien, że z ochotą dam się użyć i służyć będę.
Doktor oniemiał; ręce, które trzymał rozpostarte, złożyły się nagle i załamały.
— Todziu! — zawołał — przerażasz mnie! więcéj ci powiedziéć nie mogę nad to, że twoja nienawiść jest — bezbożną — występną!!
Teodor ramionami ruszył.
— Nie rozumiem! — odparł zimno...
— Wierzysz przecie, że ja wam i sobie życzę dobrze? — zawołał Clement — że nie jestem kłamcą i człowiekiem fałszywym...? Ja ci powiadam pod słowem honoru, że twoja nienawiść jest — występną, niegodziwą!
— Według waszego sposobu widzenia — dokończył Teodor. — Kochany doktorze, gdybyś mi to powtórzył sto razy, nie przekonasz mnie; gdybyś poprzysiągł, nie zmienisz mnie; naostatek, nie jestem panem mojego uczucia, a to uczucie wstrętem jest i obrzydzeniem względem Hetmana. Nigdym go tak nie poznał dobrze, jak z kancellaryi Księcia. Próżny jest, dumny, nieudolny, słaby, — nie ma ani myśli jasnéj, ani woli silnéj... zdać mu w ręce losy Rzeczypospolitéj, jest to ją na stary nierząd i zgubę skazać... Nie jest to mąż stanu, jest to cień człowieka, który zdala wygląda jak posąg kamienny, a zblizka jest mgłą i nicością. — Daj mi z nim pokój!
Słuchając, Clement się pochwycił za głowę. — Dosyć-że! — zawołał — dosyć. — Jesteś uprzedzony, niesprawiedliwy, odurzony wpływem Familii; kiedyś może żałować będziesz, żeś się stał dobrowolnie jéj łupem...
— Łupem się nie stałem — odpowiedział chłodno Teodor — od rana już nie mam miejsca w kancellaryi Księcia Kanclerza. Sam mu podziękowałem...
Clement przyskoczył, jakby uszom swoim nie wierzył.
— A toż co znowu?? Z czegoż to poszło? Cóż myślisz robić?
Paklewski z dosyć zimną krwią opowiedział, nie tykając szczegółów, przygodę swą, iż posądzony o niedyskrecyą, nie mógł scierpiéć wymówek niesłusznych i podziękował.
Lice się rozjaśniło doktorowi.
— Nic szczęśliwszego dla ciebie stać się nie mogło! — zawołał, ściskając chłopca — na miłość Boga, teraz pozbądź się uprzedzeń, pozwól mi za siebie zrobić krok do Hetmana; zajmiesz przy nim stokroć świetniejsze stanowisko, niżeś się mógł u Kanclerza po dziesięciu latach poniewierania sobą spodziewać. — Starosta Brański coraz częściéj zapada na reumatyzmy i sciatykę, Bek nie zna kraju, potrzeba nam kogoś...
— Za nic w świecie ja tym kimś u Hetmana nie będę! — krzyknął Todzio — za nic!
— Ale ty ani pojmujesz, jaka się przyszłość może roztworzyć przed tobą: to szaleństwo, to samobójstwo! — wołał, rzucając się, Clement.
— W przeciwnym razie, oprócz własnego sumienia, ścigało-by mnie przekleństwo matki — przerwał Teodor.
Doktor z desperacyą uderzył o stół ręką i sparł się na dłoni; spojrzał z politowaniem i wymówką na Paklewskiego.
— Nie daj-że się przynajmniéj nazad wciągnąć Kanclerzowi; — począł wolniéj, ostygając — stój na stronie; nie mieszaj się do niczego. Wszyscy mówią, że masz niepospolite zdolności, że jesteś przebiegłym i zręcznym nad wiek... nie chcesz być u Hetmana, możemy ci dać miejsce u Podstolego Koronnego, albo u Wojewody Kijowskiego.
— Dziękuję — odparł Teodor — było-by to prawie toż samo, co służyć Hetmanowi; Kanclerzowi nie będę posługiwał, bom się z nim rozstał, ale sama uczciwość wymaga, abym do przeciwnego obozu nie przechodził, i nie uczynię tego.
— Masz upór matki! — krzyknął doktor.
— Bogdajbym miał wszystkie jéj przymioty, — ofuknął Paklewski, — zgadzam się na oddziedziczenie wszystkich jéj wad!! Ten upor jest tylko charakterem...
Widząc go nieco urażonym, Clement pośpieszył chłopca uścisnąć.
— Nie gniewaj-że się na mnie, bo na świecie pewnie lepszego przyjaciela nie masz i miéć nie będziesz. Pocóż te fochy? — Co myślisz teraz?..
— Pojadę do Borku — odparł Paklewski — winienem matce sprawę zdać z tego, com zrobił i — usłuchać, co mi powie.
— Ale nie spiesz się z tą podróżą — przerwał Francuz — spocznij, poczekaj, rozmyśl się — proszę...
Myśl jakaś widocznie snuła się po głowie Francuzowi, który, mówiąc, chodził, dumał, stawał, zdawał się coś obrachowywać.
— Gdzie mieszkasz teraz? — spytał.
— Nie mam jeszcze kwatery...
— Stań u mnie! — zawołał Clement.
— W pałacu Hetmana!! rozśmiał się Teodor. — Sam pan pojmujesz, że to nie może być! wydałbym się nietylko niewdzięcznikiem, ale zdrajcą.
— Przyjdź-że przynajmniéj jutro do mnie — prosił doktor — przyjdź około południa, będę miał ci coś do powiedzenia...
Nalegał mocno i ściskał go za ręce.
— Poszedł-bym dla was, bez przesady, choć by w ogień, czy w wodę, tylko nie do pałacu Hetmana — zawołał Teodor.
— A! niech-że cię! — krzyknął zniecierpliwiony Francuz.
Teodor, usłyszawszy dosyć grubijańskie przekleństwo, które powtórzyć trudno, zamiast pogniewać się — rozśmiał na całe gardło i doktora ściskać zaczął.
Zmienił się nagle humor jego, bo młodość rzadko długo w nastroju ducha ostrzejszym wytrwać może.
Clement z tego skorzystał.
— Cóż u licha! — zawołał — miało-by ci być wzbronioném odwiedzanie przyjaciół, dla tego, żeś raz kilka miesięcy dotknął stopą téj jaskini spisków, która się kancellaryą Kanclerza zowie!! Niewolnikiem więc ich jesteś, choć jarzma się pozbyłeś! Wstydź się.
— Nie chcę uchodzić za zdrajcę! — zawołał Teodor.
— Jeżeliś w sumieniu czysty, cóż cię obchodzić ma gadanina??
Przyjdź wieczorem, o któréj chcesz, nikt cię nie zobaczy.
— Miało-by to pozór, iż się wstydzę tego, co czynię, i kryję z tém, co myślę!! nie, nie! — począł Teodor.
Francuz klnął w nowy sposób.
— Słuchaj — zawołał seryo — żądam tego po tobie, abyś u mnie był i wymagam! Musisz być — powinieneś! Rozumiesz?
— A więc w biały dzień, o południu! — odparł Teodor. — Niech ludzie prawią, co chcą, lecz jeśli myślicie, że ja się dam na Hetmańszczyka nawrócić, kochany doktorze, mylicie się grubo!
— Tylko przyjdź — rzekł krótko, ale stanowczo Clement, ściskając go — tylko przyjdź.
Z tém się rozstali.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.