Grzechy hetmańskie/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗
Harda dusza! hę?
Przed pałacem w Białymstoku pełno było powozów, bryk, koni, wojska, dworaków, czeladzi; lecz nie gości przyjmowano w hetmańskiéj rezydencyi, ale się z niéj sam pan, z niezmierną okazałością, i na ten raz ze zwiększoném towarzystwem, do Warszawy wybierał.

Jechać mieli oboje państwo Braniccy, wszyscy rezydenci ich i urzędnicy, wojskowa starszyzna, kancellarya, a przodem już wyprawiono wszystkie przybory, obóz cały, zapowiadający, że w stolicy pobyt się będzie musiał przeciągnąć. Chociaż wiadomém było powszechnie przywiązanie Branickiego do dworu saskiego i dynastyi, chociaż mu przypisywano popieranie na tron polski starszego syna Augusta III — nie było tu wcale czuć żałoby po nim i żalu: owszem, promieniały twarze otaczających Hetmana, a szlachta szeptała po cichu, że nie kto inny godzien jest tronu nad niego. Mówiono to pocichu wprawdzie, i Branicki nie zdawał się chciéć słyszéć o tém, ani wiedziéć; z postawy jednak, obejścia się, majestatu, jaki przybrało jego oblicze, wewnątrz duszę nurtujące myśli można było odgadnąć.
Sen o koronie błądził około skroni starca.
Starzeński, Bek, przyjaciele, którzy się na pierwszą wieść o zgonie króla zbiegli i skupili w Białymstoku, niezmiernie byli czynni i okazywali nadzwyczajną ufność w siebie. Łatwo było poznać, iż na chwilę o skutku zabiegów nie powątpiewali.
Tylko na twarzy pani Hetmanowéj, milczącéj i pomieszanéj, czytać było można ukrytą trwogę jakąś i przeczucia ciężkich przejść, o których inni ani marzyli.
Z prowincyi dochodziły w pierwszéj chwili wiadomości, które Starzeńskiego unosiły. Szlachta obwoływała zawczasu królem pana Hetmana i poprzysięgała, że innego znać nie chce.
Urzędownie jednak mówiono tu tylko o starszym synu króla nieboszczyka, ale mówiono z obawą, ze słabą nadzieją, a przyboczni Branickiego przy nim samym ubolewali nad tém, że następca o swéj sile się na nogach utrzymać nie mógł, że mu jednym krajem rządzić będzie ciężko, cóż dopiéro dwoma.
Bolano i nad tém, że Sasi popularnymi nie byli. Z kandydatów innych do korony, których siła sobie ludzie, uśmiechając się, z ust do ust podawali, żaden Hetmanowi miłością u ludzi, możnością, znaczeniem nie sprostał.
— Jeżeli Piast ma być — mówili Podlasiacy — toć nie kto inny, jak nasz Hetman, który królewskie znamię na całym sobie nosi!
Dnia tego wybierano się do Warszawy; wszystko było w gotowości do wyjazdu; dzień jesienny z małym przymrozkiem, ale pogodny, nadawał się do podróży. Hetman w wigilią oznajmił, iż nieodmiennie wyruszyć musi; tymczasem, z rana niespodzianie na konia z jednym zaufanym masztalerzem siadłszy, na przejażdżkę się udał i — dotąd go nie było.
Fantazyi podobnych Hetman nie miewał; tryb życia w Białymstoku zwykle był bardzo prawidłowym; dziwiło to wszystkich.
Pani Hetmanowa kilka razy posyłała dowiadywać się o męża, a Mokronowski przybiegał z oznajmieniem, że nie powrócił jeszcze.
— Cóż to jest? — pytała piękna pani, trochę zmarszczona — nie rozumiem.
— Ani ja — śmiejąc się, odpowiadał Mokronowski. — Z tém wszystkiem, tylko co go nie widać. Ja sądzę, że chciał sam-na-sam zebrać myśli.
— Będziemy na to w drodze dosyć mieli czasu!
Ku południowi się już zbliżało; powozy stały w części pozaprzęgane; spoglądano na gościniec; Hetman nie powracał.
Dokąd się udał, nie wiedział nikt; utrzymywali jednak niektórzy, iż widziano go w stronę Choroszczy zmierzającego.
Bardzo jeszcze było rano, gdy, niespodzianie ukazawszy się, Branicki konia zażądał. Doktor Clement odradzał przejażdżkę i zmęczenie przed podróżą, która sama już i tak męczącą być musiała dla niemłodego pana. Hetman odpowiedział, że potrzebuje świeżego powietrza i samotności.
Z miasteczka wyjechawszy prawie niepostrzeżony, wolno z początku jadąc, Branicki, na gościńcu do Choroszczy koniowi cugle puścił i znajomą tę drogę przebył w krótkim przeciągu czasu. Wprost, nie do pałacyku, ale przed kościół Dominikański zawrócił i tu zsiadł. Chociaż dzień był powszedni, księża jeszcze msze odprawiali i — jak to się nieraz trafia — Hetman, wszedłszy, znalazł przy bocznym ołtarzu mszę żałobną, księdza w czarnym ornacie.
Widok ten zmieszał go trochę; cofnąć się jednak nie mógł i pocichu zbliżył się do ołtarza. Znano go tu nadto, by przybycie mogło długo być niepostrzeżoném. Natychmiast przeorowi dano znać, a ten, zobaczywszy z zakrystyi żałobne nabożeństwo, w téjże chwili drugą mszę przed wielki ołtarz w czerwonym ornacie zadysponował.
Hetman jednak, począwszy słuchać pierwszéj, dotrwał przy niéj do końca, i po odejściu księdza udał się do klasztoru. Przeor już nań oczekiwał, zdziwiony wielce, gdyż o wyjeździe dzisiejszym był uprzedzony.
— Chciałem was pożegnać; — rzekł Hetman, sucho jakoś i nieco zakłopotany. — Nim Przeor się na odpowiedź zebrał i życzenia, Branicki posunął się daléj w kurrytarz, jakby chciał się skierować ku celi O. Elizeusza.
— Starego téż waszego widziéć-bym sobie życzył — dodał.
Tym razem, nie czyniąc żadnych uwag i nie opierając się żądaniu, O. Celestyn poprzedził Hetmana; skłoniwszy się i drzwi celi otwarłszy, wpuścił go, nie wchodząc sam, za co mu Hetman uprzejmém skinieniem głowy podziękował.
Stary, z rękoma złożonemi na kolanach, siedział przy oknie i patrzał w ogród z liści ogołocony. Przymrozek ranny w cieniu jeszcze srebrzył trawy i małe gałązki.
Cicho było w tym wirydarzu klasztornym, osłonionym murami, w którym dotąd gdzieniegdzie na drzewach, w końcu gałązek, trochę zielonawego liścia się utrzymywało. Na oknie staruszka, zapewne zwyczajném karmieniem zwabione, wróble gromadnie się zebrały i siedziały, kłócąc się a szczebiocąc. O. Elizeusza zabawiało to ptasze wesele, ten świergot młody, bezmyślny, stworzeń, nieznających z życia nic, oprócz swawoli jego, bez troski o jutro.
Zobaczywszy w progu wchodzącego, starzec się długo przyglądał, nim rozpoznał, kto to mógł być, osłabłemi oczyma. Nie podniósł się rychło, a gdy Hetman go pozdrowił, rzekł głosem cichym:
— A to wy, miłościwy panie! mój miły Boże, cóż was tu do niegodnego grzesznika, jak ja, sprowadza?
— Pożegnać was chciałem, O. Elizeuszu... no, i o błogosławieństwo na podróż poprosić! — odezwał się Hetman. — A że O. Przeor mszę wam przecie odmawiać pozwala, chciałem, abyście ich kilkanaście na moję intencyą odprawili.
To mówiąc, Hetman zawiniętego coś w papierek na oknie położył, a Elizeusz, ujrzawszy ten datek, serdecznie się śmiać zaczął i nazad go wręczył Branickiemu.
— A mnie to na co! — zawołał — właśnie jak-byście oto tym wróblom za okno rzucali dukaty, których one ugryźć nie mogą; wszystkiego ziemskiego wyrzekłem się dawno. Dajcie to do Konwentu: oni przyjmą, oni mszy odprawią ile zechcecie; ja i bez tych blaszek przy mszy się pomodlę za — grzesznika.
Tak, tak, — dodał, — choć Hetmanem wielkim jesteście, ale i grzesznikiem nie mniejszym.
Zarumienił się Branicki.
— Czémże-to ja tak bardzo nagrzeszył? — spytał głosem przytłumionym.
— Powiem wam bajkę — odezwał się O. Elizeusz. — Onego czasu Tatarowie naszli byli ziemię oto tę nieszczęśliwą; spodziewano się ich lada godzina, i czuwać musiano, aby ich dojrzéć nadciągających zdaleka. Wsadzono tedy wybranego człeka na drabinę, wysoko, wysoko, i polecono mu z wyżyny téj oko miéć na kraj, aby dał znać, gdy nieprzyjaciela zobaczy. Wszedł ów wysadzony ku temu i stanął. — W tém patrzy, aliści na prawo i lewo koło niego, drzewa owocowe, obciążone dojrzałemi jabłkami złotemi, stoją, których tam nikt dosiądz nie mógł. I rzekł w duchu: czemubym za to czuwanie rajskich jabłek nazrywać nie miał?
Urwał tedy jedno i jadł, a smakowało mu wielce; potém drugie, które mu się nie mniéj dobrém wydało; a z trzeciego odgryzł tylko cząstkę i porzucił je na ziemię, — to robactwo spożyło. A gdy tak się rozkoszował na drabinie wysokiéj, nie patrzał na kraj, i nieprzyjaciela zobaczył, gdy już do sadu się wdzierał. Zginął sad i ziemia, ale i strażnik ów poległ.
Hetman słuchał, zarumieniony.
— Spojrzyjcie w życie wasze: czyście téż dużo jabłek na drzewach nie nazrywali?
— Alem nieprzyjaciela do ziemi nie dopuścił — odezwał się Branicki — tego na sumieniu nie mam.
— A kogoż nazywacie nieprzyjacielem? — począł ksiądz. — Nie jest wrogiem ani naród żaden, ani wojsko, ani przemoc, ale rozprzężenie, osłabłość i zgnilizna nasza.
A cóżeście czynili przez całe życie, jeśli nie poili pijanych i obłąkanych obłąkiwali?... Zabawialiście ich sobą, siebie nimi, a za dzień dzisiejszy przedaliście jutro...
— Nad miarę surowi jesteście i zgorzkli waszą samotnością! — odezwał się Branicki niespokojny. — Snadź wam nieprzyjaciele moi potwarze na mnie do uszu podawali, a wy...
O. Elizeusz litościwie się uśmiechnął.
— Nikogom nie słuchał — rzekł — nikogom nie pytał. Patrzałem sam długo. Surowym się stałem, a gorzkim, bo nietylko teraźniejszości widzę rany i ból, ale przyszłości.
— A jam temu winien?? — oburzając się, począł Hetman — ja?
— I ty, i wielu, i ojcowie wasi, i niepoliczona moc grzeszników — począł starzec — ale winni mniéj ci, co się do grzechu prowadzić dali, niż ci, co ich wiedli.
— Coż? jam wiódł? ja! — zawołał Branicki.
— Wy! kłamać nie mogę — mówił Elizeusz. — Chcieliście błogosławieństwa; błogosławię was prawdą, którą posłyszycie. Wy! — powtórzył. — Życie wasze było jakby tragi-komedyą na teatrum, na którą tysiące oczu patrzało. Blaski biły od sceny, muzyka grała, wrzawy robiliście wiele, płaszcz nosiliście, pięknie gronostajami podbity; ale komedyą graliście płochą, gdy trzeba było w pocie czoła pracować, panie Hetmanie.
Alboż dwór wasz nie powinien był być przykładem cnoty, a nie był usprawiedliwieniem płochości?!
— Jakiéj płochości? — zapytał Hetman — wy, ojcze, nie rozumiecie świata; co się wam wydaje lekkością, dla nas jest środkiem.
O. Elizeusz się rozśmiał.
— Istotnie, ja waszego świata nie rozumiem — rzekł — bo u mnie gród ludzki powinien być jako civitas Dei, a wy broicie tu, odkładając pokutę i cnotę po-za grób... Zdaje się wam, że księża wymodlą przebaczenie grzechów, że fundacye z czyśćca wyzwolą, że maleńkie uczynki, niewiele kosztujące, wielkie występki zapłacą.
Hetman już chciał odchodzić.
— Nie czuję się, mój ojcze, tak srodze grzesznym — począł żywo — jak wy mnie sądzicie. Nie jeden raz zawiniłem, ale na sumieniu nic nie mam.
Ksiądz wstał.
— Nie kończ, panie Hetmanie — rzekł głosem cichym. I, pochyliwszy mu się do ucha, szepnął słów kilka; Branicki pobladł mocno.
— Nie zapieram się — począł głosem przerywanym — lecz, Bóg mi świadkiem, dla naprawienia złego czyniłem co tylko było w mocy mojéj.
— Oprócz tego jednego, a najprostszego, co to zło wyrządzone naprawić mogło — dodał ksiądz.
— Wiecie ojcze, że to było niepodobieństwem! — zawołał Hetman.
— Grzech był naturalnym, zadośćuczynienie zaś — niepodobieństwem! — mówił O. Elizeusz, — taką jest ta moralność świata waszego!!
Branicki począł się przechadzać po celi, zadumany i smutny.
— Wierzcie mi — zawołał poruszony — uczyniłbym i uczynię — wszystko...
— Nic nie potrzeba, jeno boléć nad tém, co się stało... Wy panowie za wszystko chcecie płacić.
— Jam i skruchą płacił i łzami.
— Boś nie mógł złotem! — dodał ksiądz.
— Ojcze mój! — zawołał, zbliżając się do niego Hetman i chwytając go za ręce — mów, co mam uczynić?! zrobię, co każesz!
Starzec zmilczał.
— Wszystko Bóg przebacza, nie miałżeby mi darować tego przestępstwa?
— Do Boga z tém, nie do mnie, — odparł ksiądz — ja w sądach Jego nie siedzę.
Hetman, znowu niespokojny, przeszedł się parę razy po celi, a O. Elizeusz na swoje wróble patrzéć zaczął.
— Wiecie o celu méj podróży — odezwał się, zbliżając do niego Hetman. — Wy, co widzicie przyszłość jasno, powiedzcie mi...
— Nie pytaj mnie, boś sam rzekł, żem surowy i zgorzkniały — odpowiedział stary. — Jedziecie pełni nadziei, witani zawczesnemi okrzykami; a powrócicie cicho i znękani, bo grzechów waszych więcéj idzie za wami, niż waszych adherentów i klientów.
— A moi przeciwnicy nie mają ich? — odparł Hetman.
— Cóż wiecie o ich losie? — rzekł ksiądz — azali zwycięztwo dla nich nie będzie zabójstwem i samobójstwem, a korony ich cierniem, a berła ich trzciną, którą wiatr skruszy?
Cóż wiecie, azali w walce nie polegną wszyscy wodzowie i wojska wszystkie, za to, że brat powstał przeciwko bratu, a co spojone być powinno, rozdwojone zostało samolubstwem! Zaprawdę, mówię ci, żaden grzech nie pozostanie niepomszczonym, ani twój, ni brata twojego, ani ojców waszych, ni dzieci, które w grzechach na świat przyjdą!
Zmienił się, mówiąc O. Elizeusz, i z pokornego staruszka urósł na proroka natchnionego; Hetman téż, który się z początku oburzał i okazywał opór dumny, teraz zwyciężony i przejęty, stał przybity wyrokiem, który grzmiał nad głową jego.
— Straszne są słowa wasze! — szepnął cicho.
— A samiście mi je z duszy głębin wyrwali, bom ja ich nie wywoływał, aby nie stały przede mną te widma, co łzy wyciskają za późne.
I zamilkł starzec, głowę spuszczając.
— Dajcie mi choć słowo pociechy! — odezwał się Hetman — powiedzcie, co czynić mam?
— Zstąpcie w sumienie wasze, a ludziom nikczemnym nie dawajcie się powodować — począł Elizeusz.
Otrząśnijcie się z lenistwa ducha; Hetmanem bądźcie istotnie ku dobremu; hetmańcie tłumom ku jasności, nie ku ciemnościom!
Cnota was większym blaskiem otoczy, niż świeczki pochlebców waszych. —
Słysząc głosy podniesione, i obawiając się może, aby rozmowa nie rozdraźniła Hetmana, stojący pode drzwiami celi ksiądz Przeor, który tylko urywane wyrazy mógł pochwycić, a z nich się więcéj domyślał może, niż było, w końcu, nie mogąc już wytrzymać dłużéj, uchylił drzwi i wszedł, aby przerwać za długą rozmowę z O. Elizeuszem.
Zobaczywszy go, staruszek, z niejaką trwogą, schylił głowę, złożył ręce i cofnął się do okna; Hetman może nie rad był przeszkodzie, która mu nie dozwoliła wynurzyć się otwarciéj przed O. Elizeuszem, pomyślał nieco, i, spojrzawszy na O. Celestyna, rzekł, zwracając się do starca:
— Modlitwom się waszym polecam!!
Skłonił głowę milczący Elizeusz; Przeor, surowe rzuciwszy nań wejrzenie, Hetmana wywiódł w kurrytarz. Śledził pilno wyraz jego posępnéj twarzy.
— Nie chciałem się przeciwiać Waszej Excellencyi — rzekł — aby ostrożność moja względem Ojca Elizeusza fałszywie tłómaczoną nie była. Staruszek świątobliwy wielce, ale w głowie mu się nieco pomieszało, i nie umie oszacować ludzi, z którymi mówi, ani należnych dla nich zachować względów.
— Nie zawadzi — odparł Hetman chłodno — czasem i coś gorzkiego posłyszéć z ust tych, co zerwali ze światem.
— Ja tylko proszę i supplikuję — dodał Przeor — aby to, co ten biedaczysko prawi, nie szło na rachunek konwentu... Wasza Excellencya wierzyć mi możesz, że my dlań weneracyą największą w sercach zachowujemy.
Utrapieniem dla mnie ten stary! — dodał — od dawna się domagam, aby go albo do innego klasztoru przeniesiono, albo mu przy bracie rodzonym zamieszkać dozwolono...
— Bracie? a jakże w świecie zwał się O. Elizeusz, jeżeli wiedziéć wolno? — zapytał Hetman.
— Jest to rodzony brat Wojewodzica Kieżgajłły! — rzekł przeor...
Nic już nie odpowiadając, Hetman, ofiarę dla konwentu złożywszy w ręce Przeora, pośpiesznym krokiem poszedł do furty i konia.
Masztalerz, który go trzymał, kończył właśnie kufelek, przyniesiony z klasztoru, gdy Branicki, na wierzchowca siadłszy, zawołał nań, aby do pałacu jechał i tam na niego oczekiwał.
Sam Hetman puścił się drogą ku zaroślom i lasowi po-za ogrodem i z oczu zniknął.

Na twarzy jego widać było wzruszenie razem i mocne jakieś postanowienie,
We wrotach ukazał się konno mężczyzna nie młody, wprost śpieszący do ganku.
które, zwykle dosyć na wszystko zobojętniałemu, panu nadało wyraz energii, dawno postradanéj.

Droga, którą Hetman jechał, wiodła do Borku.
Od wyjazdu ztąd Teodora, w osieroconym dworze panowała cisza żałobna. Rzadko nawet w ganku widziéć było można wdowę. Większą część dni spędzała zamknięta w sypialni swéj, nad pobożnemi księgami, nad dziełami ascetów, lub na modlitwie. — Gospodarstwo jéj całe zeszło na ręce włodarza i klucznicy; nie mieszała się do niczego, dawała im robić, co chcieli. Zaledwie słuchała doniesień i powracała jak najprędzéj do swojego kątka, w którym, prawie nieruchoma, przesiadywała dni całe...
Jedyném, co ją rozbudzić mogło, były listy Teodora; czytała je chciwie po kilkakroć, nabierała z nich trochę życia, a potém stopniowo wpadała znowu w tę apatyą dawną, która była stanem jéj zwyczajnym.
Kilka miesięcy tych od zgonu męża, niepokój ducha, brak zupełny starań o utrzymanie życia, wywarły wpływ ogromny na Łowczycową; powierzchowność jéj zmieniła się straszliwie. Słudzy nawet, dla których to zestarzenie nagłe przychodziło stopniowo, widzieli, że pani w oczach im nikła.
Z onéj piękności, nie dawno jeszcze widocznéj, nie pozostało prawie śladów; był to szkielet wychudły, w którym oczy jedne chwilami, jak dogorywająca lampa, świeciły. Włos nagle siwieć coraz bardziéj poczynał, skóra żółkła, głos w piersi zapadał gdzieś tak, iż go z nich dobyć jéj było trudno.
Gdy, po długiém siedzeniu, podniosła się na nogi i wyjść chciała, powietrze zdawało się ją upajać, kroki stawiała niepewne, chwiała się — słabła bardziéj jeszcze.
Doktor Clement, który mało miał czasu, aby ją odwiedzać częściéj, parę razy odprawiony został, bo widziéć go nie chciała, i, sądząc, że historyą szafiru była obrażona, teraz już tu nie przyjeżdżał.
Tego ranka służąca stara, coraz bardziéj teraz wyuczona grać rolę pani, siedziała w ganku z pończochą, gdérząc na dziewczęta, gdy tentent usłyszała, i we wrotach ukazał się konno mężczyzna nie młody, wprost spieszący do ganku.
Klucznica Barszczewska kilka razy wprawdzie z daleka widywała Hetmana, ale w paradnym stroju, otoczonego dworem; na myśl jéj nawet przyjść nie mogło, aby ten potentat, na równi z królem tu czczony, sam jeden miał przyjechać do Borku. Wzięła przybywającego za kogoś zupełnie nieznajomego sobie, i gdy chłopak, od stajni biegnący, konia, z którego zsiadł, wziął, a Hetman na ganek wszedł, Barszczewska mu drogę zastąpiła śmiało.
— Chcę się widziéć z panią! — zawołał nakazująco.
— Z naszą panią teraz się tak łatwo widziéć nie można — odpowiedziała klucznica, która, właśnie drut skończywszy, wpięła go w głowę i obojętnie patrzała na zagadkowego gościa.
— Pani nasza chora, słabuje ciągle, doktora Clement’a nie chce, choć on się tu dowiadywał; lekarstwa nie przyjmuje...
Ruszyła ramionami.
— Ale ja się z nią widziéć muszę! — zawołał Hetman, nastając i wprost już idąc do środka.
Barszczewska zaparła mu drzwi do sieni sobą.
— Ale-bo, choćby komu, to tak znowu do nas, przez wszelakiéj ceremonii, wpadać nie można, kiedy mówię, że pani chora!
Hetman się zmarszczył.
Zdawało mu się, że kluczem złotym najłacniéj drzwi otworzy, i, dobywszy parę dukatów, cisnął je do rąk klucznicy.
— Ale! proszęż pana! — cofając się, zaczęła Barszczewska, obrażona. — Ja nie potrzebuję prezentów, a co nie można, to nie można.
Uderzyła ją ta natarczywość i wywołała obawę.
— Niech mi pan powie, co za jeden? z jakim interesem? a ja pójdę przygotuję panią...
Hetman się zmieszał i zagniewał; nazwiska swojego rzucać tak nie chciał; zresztą przeczuwał, że, oznajmując się, nie będzie przyjętym.
— Moja pani — rzekł rozkazująco do klucznicy, — wierz asani, że ja tu nie w złéj intencyi przybywam, a Łowczycową widziéć muszę; muszę, choćby mi przyszło stać pół dnia i krzyczéć, aby ją wywołać. Miejże rozum i ustąp...
Barszczewska, któréj ton i mowa zaimponowały, dopiéro teraz, jakby się jéj oczy nagle otwarły, zaczęła się domyślać i poznawać Hetmana. W niepewności, co ma zrobić, ustąpiła krok ode drzwi, a Branicki, korzystając z tego, rzucił się do sieni, i, drzwi bawialni otworzywszy, wszedł do niéj.
Pokój, w którym siadywała wdowa, był tuż, niezamkniętemi drzwiami oddzielony tylko od izby pierwszéj, któréj ubóztwu i zaniedbaniu Hetman się przypatrywał, jak przestraszony...
Beata, któréj rozmyślanie przerwał szmer w ganku, a potém stąpanie w sąsiednim pokoju, chciała się podnieść i wyjść, lecz, nim siły zebrała, Hetman stał w progu. —
Na widok tego widma, zjawiającego się przed nią, Łowczycowa oniemiała, zdrętwiała; rumieniec wytrysnął na bladą jéj twarz; usta się otwarły do krzyku.
Branicki téż tak się uczuł przerażony tym szkieletem, który stał przed nim, iż słowa wymówić nie mógł. Dom, postać ta, milczenie téj pustki, pokutniczy strój kobiety, z któréj kolan spadła księga i potoczył się różaniec, — odjęły mu odwagę, z jaką jechał, pamięć słów, które przygotował.
Zwolna ręka sucha Łowczycowéj podniosła się do góry, wskazując Hetmanowi, by się oddalił; gniew opanowywał ją.
— Nie dosyć ci jeszcze? — zawołała. — Potrzeba zapomniane ludziom przypomniéć, i na nowo mnie okryć sromotą!!
— Beatrice moja! — przebąknął Hetman łagodnie — okrutną jesteś.
— A ty byłeś nim i jesteś, panie Hetmanie — poczęła, nie mogąc się pohamować kobieta. — Od was powinnam się była nauczyć okrucieństwa... Idź mi z oczu! — dodała głosem zmienionym — między wami a mną niéma wspólnego nic — nic.
Nie ruszał się Hetman.
— Dwa słowa i z zimną krwią; — rzekł powoli. — Pozwalam, abyście mnie łajali; na wszystko zasłużyłem, przyjmę z pokorą: lecz w interesie...
Krzykiem przerwała nagle Beata.
— Nie dosyć ci męczarni moich! chcesz napiętnować ofiarę — zawołała — chcesz położyć na niéj znamię hańby, aby nikt wątpić, nikt się nie mógł omylić, i cały świat wiedziéć musiał o mojéj sromocie! Nie dosyć mnie, — na mogiłę tego męczennika chcesz cisnąć plamę, bom teraz bezbronna... Mylisz się: niéma tego, co miał odwagę bronić mnie, choćby przeciwko tobie; ale ja mam jeszcze rękę, co na mój rozkaz choćby w sztylet się uzbroi.
— I tę rękę będziesz miała serce skierować przeciwko mnie? — spytał Hetman.
— Dla czegoż nie? Cóż nas wiąże? — zawołała, unosząc się, kobieta. — Moję przeszłość pokryła ofiara tego przyjaciela, któregom straciła; syn jego może być obrońcą matki przeciw napastnikowi, na cześć jéj nastającemu!
— Ale to szaleństwo! to prawdziwe szaleństwo! — odezwał się, z wyrazem politowania, Hetman.
Beata, zakrywszy twarz obu rękoma, gwałtownie płakać zaczęła; Hetman powoli wszedł do ciasnéj izdebki.
— Na miłość Boga, proszę mnie posłuchać! przychodzę z pokorą, z prośbą, z błaganiem, abym choć w części złe, które uczyniłem w chwili zapomnienia i szału, mógł naprawić... Chcę się zająć losem jego...
— Los jego już rozstrzygnięty — nagle wybuchnęła Beata. — Dałam go pod rozkazy twoich nieprzyjaciół, aby im pomagał do obalenia téj wielkości, którą jesteś dumny, do upokorzenia; aby się mścił na tobie za mnie... Dałam go Familii, aby się tam nauczył pogardzać tobą!
Hetman zaciął usta.
— To szaleństwo! — powtórzył — dodam, że to jest bezbożny szał i występny... I waćpani modlisz się tu po całych dniach, obcując z księgami nabożnemi i różańcem, jak widzę, a w sercu karmisz zemstę przeciw temu...
— Który najstraszliwszéj jest godzien — dokończyła Łowczycowa. — Prędzéj mi Bóg moję zajadłość odpuści, niż tobie twą zbrodnię!
— Zbrodnię! — powtórzył Hetman, który zdawał się ostygać. — Tego rodzaju zbrodnie są, jak pani wiadomo, grzechami powszedniémi na świecie, w którym żyliśmy...
Jeżeli ja winien, może choć cząsteczka winy spada i na panią.
— Tak! — zaśmiała się szydersko Łowczycowa — wina jest moja, żem rozwodzącemu się panu Hetmanowi uwierzyła, iż się ożeni ze mną; wszak miałam jego pierścionek, przysięgę, zapewnienie... Wiara moja w uczciwość waszę jest winą moją.
Hetman zamilkł...
— Waćpani widziałaś moje położenie? Na stanowisku, jakie zajmowałem, nie byłem panem siebie, nie mogłem być posłusznym sercu.
— Tak! Hetman zabił w was człowieka, duma — sumienie, rachuba — uczciwość — wołała Łowczycowa.
— Przyznasz mi pani, że naówczas — przerwał Hetman — starałem się, o ile było w méj mocy, sumieniu uczynić zadosyć. — Chciałem syna wziąć, i niemal adoptować, a pani zapewnić byt świetny...
— Świetne piętno — odezwała się Łowczycowa. — Naowczas, widząc mnie w rozpaczy, gotową odebrać sobie życie i dziecku, znalazł się człowiek prosty, wielkiego serca i ofiary, co przyjął pokutę za grzech mój, dał nam opiekę, imię, ocalił nas, i nauczył w ubóztwie szukać oczyszczenia... zapomnienia... odrzucić plamiące dobrodziejstwa...
Łowczycowéj płacz mowę nagle zatamował; Hetman skorzystał z tego, by przyjść do głosu.
— Wolno było pani odrzucić moje ofiary — rzekł — ale dumie poświęcić przyszłość dziecka... to się nie godzi...
— Sądzisz waćpan — przerwała z za łez Beata — że syn poczciwego Paklewskiego może pozazdrościć czego tym bezimiennym wychowańcom Hetmana, których Białystok jest pełny?? że przyszłość człowieka cała jest w wyposażeniu? Jego Pan Bóg wyposaży... Idź waćpan! nie masz tu co robić... Nie nachodź mnie! To zuchwalstwo bezwstydne!
Hetman dumną przybrał postawę.
— Jeżelim kiedy czuł zgryzotę za lekkomyślność moję — dodał — to dzisiaj karzesz mnie Waćpani tak okrutnie, iż czuję się tém niemal do pół rozgrzeszonym...
Łowczycowa ze wzgardą spojrzała na stojącego.
— Czas Waćpan tracisz tu marnie, gdy go tam królem chcą okrzykiwać i na tron prowadzić! Jedną stopą na nim już stojąc, sądziłeś, że aż nadto szczęśliwą uczynisz kobietę nieznaną, gdy jéj rękę pańską wyciągniesz... Ręka to krzywoprzysiężcy; nie chce jéj nawet tak upadła, jak ja, istota... Nigdy ona nie tknie berła, a skroni — korona: umrzesz ostatnim z twojego rodu i imienia, zapomnianym, zmalałym; a ta, któréj mnie poświęciłeś, będzie ci wrogiem domowym.
Idź!!
To rzekłszy, odwróciła się płacząc i powtarzając nakazująco:
— Idź!
Hetman stał, litością zdjęty, zmieszany proroctwem.
— To się nie godzi — rzekł zwolna tonem błagalnym — nad największym zbrodniarzem litość ma Bóg i powinni miéć ludzie. Trzeba być istotą bez serca, aby po latach tylu zachować samę zemstę, dyszéć jeszcze nią, nie umiéć przebaczyć, nie chciéć ochłonąć, i starać się nienawiścią natchnąć nawet tego...
Branicki zniżył głos; chód dał się słyszéć w drugim pokoju; Łowczycowa, przerażona nim, twarz schowawszy w dłonie, sparła się drżąca o ścianę; Hetman z ostrożnością wychylił głowę i zobaczył wchodzącego, z twarzą przestraszoną, D-ra Clement’a...
Odetchnął lżéj i wysunął się pośpiesznym krokiem ku niemu. Francuz był zmieszany, i patrząc na Branickiego, począł bełkotać:
— Ale godziłoż się tak narażać! to nie do przebaczenia!
Hetman przybrał twarz smutną.
— Nie łaj-że mnie, proszę cię; zdawało mi się, że tym krokiem choć w części naprawię, com zbroił...
A! krok każdy ciągnie za sobą, niestety, nieobliczone następstwa...
Pochylił się do ucha Clement’a.
— Mój drogi, staraj się ją uspokoić; wpadła w szał... nie masz wyobrażenia, com ja się tu nasłuchał.
— Owszem — odezwał się Clement — jabym to był przepowiedział z góry, znając Łowczycową. Nie godziło się bez rady niczyjéj narażać na to...
— Coż mam robić? — spytał Hetman, który wahał się jeszcze odjechać, zostawując Łowczycową w tym stanie rozdraźnienia.
— Nie pozostaje nic więcéj, tylko się oddalić — rzekł doktor. — W Białymstoku panuje największy niepokój, najdziwniejsze domysły. Musimy powracać. Ja téż tu nie mogę się zatrzymać; muszę mu towarzyszyć...
Branicki radę tę przyjął z niechęcią wielką.
— Co mi tam! — rzekł. — Z takim ciężarem losu téj nieszczęśliwéj na sumieniu nie chciałbym, nie mogę, odjechać... Waćpan wiesz? ona syna posłała w usługi Czartoryskim!.. Jego! Rozumiesz ty to?
Doktor spuścił głowę.
— Wiedziałem o tém.
— Uczyniła to umyślnie — dodał Hetman. — Jest to rzecz bez wielkiego, bez żadnego może znaczenia dla mnie; ale głęboko mnie dotykająca...
To mówiąc, Hetman na drzwi pokoju Beaty wskazał ręką doktorowi, dając mu rozkaz, aby wszedł. Clement się zawahał; wreszcie posłuszny zbliżał się już ku nim, gdy ze środka gwałtownie je zamknięto. Branicki i on pozostali chwilę w niepewności, i doktor naglić począł do odjazdu.
Późno było; wycieczka ta musiała być dostrzeżoną, kommentowaną i najrozmaiciéj tłómaczoną. — Niemal gwałtem pociągnął Francuz za sobą Hetmana, i zmusił go wsiąść na konia. Branicki, posępny, zadumany, z pomocą chłopca nie łatwo się wdrapał na siodło i koniowi puścił wodze. Karyolka Clement’a zdala za nim zdążała.
Gdy, po oddaleniu się ich, niezmiernie przestraszona Barszczewska zaczęła stukać do sypialnego pokoju, a wewnątrz nie usłyszała najmniejszego poruszenia, musiała biedz po ludzi i okno kazać wyjąć, domyślając się jakiegoś nieszczęścia. Łowczycową znaleziono omdlałą, w kącie izdebki.
Długiego czasu potrzeba było, aby ocucić ją i uspokoić. Zaniesiono ją do łóżka, robiono co instynkt podyktował, okładano, pojono; i po płaczu a łkaniu, które do nocy trwały, chora snem jakimś chorobliwym usnęła.
Życie w tém wątłém ciele trzymało się cudem jakimś; w dni kilka Beata wstała, aby jak dawniéj zasiąść w swéj izdebce nad objawieniami S. Brygitty.
Zatopioną w nich zastał list Teodora, pisany z Wołczyna, już po powrocie z Bożyszek... Nie było w nim naturalnie żadnéj wzmianki o innéj podróży, oprócz do Wilna.
Teodor w Wołczynie znalazł wszystkich ożywionych wielkiemi nadziejami, czynnych niezmiernie, naradzających się dniem i nocą. Gdy przeciwne stronnictwo Branickiego i Radziwiłła hałasowało, odgrażało się, prawie pewne zwycięztwa, skupiało wojska, ściągało szlachtę, spieszyło do stolicy; Familia tajemniczo przygotowywała się do zadania mu śmiertelnego ciosu: Książę Kanclerz, znający doskonale naturę kraju, z którym miał do czynienia, wiedział, że w próżnych poruszeniach, manifestacyach i okrzykach, straci siłę do czynnego działania. On swoję oszczędzał i skupiał w cichości.
Teodor donosił matce, iż miał poufne posłannictwo, z którém znowu wyjeżdżać musiał. — Winien on je był zapewne temu, że pierwszą swą missyą szczęśliwie odbył, i zdał z niéj sprawę w myśl Księcia Kanclerza, skromnie a roztropnie; winien i temu, że milczéć umiał... Więc, choć młody i niewprawny, odebrał polecenie zawiezienia kilku słów — (może i nie samych słów tylko), księdzu Młodziejowskiemu, ulubieńcowi starego Prymasa Łubieńskiego...
O tém nie pisał on matce, chwaląc się tylko w ogólności, iż Książę Kanclerz względnym był dla niego bardzo i łaskawym, za co téż czuł niewysłowioną wdzięczność. —
Po powrocie z Bożyszek zastał w Wołczynie takie poruszenie i umysły zaprzątnięte sprawami publicznemi, iż list Wojewodzica, który przywiózł, leżał podobno nierozpieczętowany dni parę. Przypadkiem wziął go do ręki Książę Kanclerz, odczytał, nad stylem się począł unosić szydersko, wyraził się o autorze w sposób sobie właściwy, a niezbyt delikatny, ruszył ramionami i — o wszystkiém zapomniał...
Teodor tym razem z większą eskortą, w sekrecie wielkim, puścił się ku Skierniewicom.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.