Grzechy hetmańskie/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

Pan Porucznik Paklewski zaprawdę orłem nie był, przeczuć nie miewał, — oprócz jednego, że gdy z kuchni czuć było czosnek, domyślał się baraniny, — na proroka go Pan Bóg nie stworzył i życie nie urobiło; pomimo to, słowa jego, na żart wyrzeczone do Łowczycowéj, gdy jéj zagroził spotkaniem się syna na gościńcu ze Starościną z błota uratowaną, co do joty się sprawdziły.
Tego samego dnia wieczorem, gdy Teodor, konia w stajni postawiwszy w gospodzie, wyszedł świeżego używać powietrza na przyźbie, bo pora była miła i piękna, zatoczyła się landara wyreparowana w Białymstoku, i, nim miał się czas ukryć, — a nie można ręczyć, czy się chciał ukrywać — główka w jasnych włosach blond wychyliła się z powozu i buziak krzyknął:
— Jak mamcię kocham! to on!!
W landarze szmer powstał...
Starościna, która, mimo lat pięćdziesięciu, była sentymentalną, utwierdziła się tém spotkaniem w mocném przekonaniu, iż losy — przeznaczenie — niewidzialna jakaś ręka — młodzieńca ku niéj popychała.
Co sobie myślała siostrzenica, gdy wysiadłszy z powozu natarła na podróżnego i w imieniu ciotki go zaprosiła na wieczerzę — nie wiemy. Ale śmiała mu się ząbkami, oczkami, i była tém napastliwszą, im ów mniéj śmiałym. Generałowa znajdowała się neutralnie, a choć córce, kochając ją mocno, pozwalała bardzo wiele, może niekoniecznie pochwalała poufałość jéj z lada szlachetką, acz uważała to za rzecz — bez konsekwencyi.
Na cicho uczynioną przez Generałową uwagę, iż zbyt sobie pozwala, córka odpowiedziała figlarnie:
— Ale jakże, proszę mamci, jakże mogę być obojętną dla tego, który najdroższéj cioci życie ocalił! A sama mama mówi, że ładny chłopak i do rzeczy, więc widzi mama, że — nie ma racyi...
Zawsze się na tém kończyło, że Lola sama tylko racyą miała.
Starościna, przed wpuszczeniem na wieczerzę młodzieńca, nadzwyczaj starannie poprawiła peruczkę; twarz, zdezelowaną przez drogę, ubieliła; pokładła muszki; ubrała się przy lusterku karczemném z dawnych lat zalotnością, i, gdy młodzieniec przez Lolę przywołany został, czuwała nad tém, ażeby jak najbliżéj jéj siedział. Buziak ograniczył się tém, że siadł naprzeciwko, ale tak bombardował oczyma, że częstokroć Teodor nie rozumiał, co do niego sentymentalna wdowa, ocalona przezeń, mówiła.
Rozmowa była jednak wielce nauczająca. Damy, którym na dworze Hetmańskim nie dosyć robiono honorów, czy się tém czuły obrażone, czy, że z dawna do innego należały obozu, wcale wspaniałością Białostocką i występem Branickiego nie były zachwycone.
— Nie można powiedziéć — odezwała się, sznurując piękne usta, Generałowa — bardzo to wszystko wspaniałe, pańskie, okazałe; ale widać, że pan Hetman myśli o czémś, czego nie dostąpi i marzeniom się oddaje, a fortunę traci!! Tłumy dla popularności ściągają, wcale nie dobierając osób dystyngowanych — kogo tam nie było!!
— Przy stole — poprawiła Starościna — żadnéj konsyderacyi na osoby... Posadzili Węgierską, podobno, że tam ma łaski, wyżéj od Generałowéj, a toć przecie Pułkownikowa, i nie wiem nawet, kto ją rodzi...
— A asindziéj? — spytała brunetka — nie należysz do hetmańskiego dworu?
— Nie mamy z nim żadnych stosunków, ani nawet znajomości — rzekł Teodor.
Kobiety zdziwione popatrzyły na siebie.
— Przecież los zbliżył mnie do waćpana — przemówiła starościna, wdzięcząc się pociesznie — proszęż przede mną nic nie taić, bo mnie to obchodzi. Słowo daję, interesuje mnie... Co pan będziesz robił w Warszawie?
— Ja, pani Starościno dobrodziejko — rzekł młodzian — mam obietnicę ks. Konarskiego, a poniekąd i przyzwolenie ks. Kanclerza, że mi w kancellaryi jego miejsce dać mają.
Kobiety znów spojrzały i ruszyły ramionami.
— Proszę! — odezwała się Starościna — a to dziwnie się składa! U ks. Kanclerza!! No — a potém jakież projekta?
— Nie robię żadnych na przyszłość — odezwał się otwarcie Teodor — fortuny nie mam, dorabiać się muszę — nie wiem, co mi Bóg da...
Spojrzał na Generałównę, która za Pana Boga zdawała się chciéć ręczyć, iż wszystko pójdzie dobrze, a Starościna z westchnieniem szepnęła:
— Są przeznaczenia!! Młodzieniec, tak szlachetny i miły, pewnie na świecie szczęśliwym być musi...
Oczy otoczone zmarszczkami tak czule spojrzały na Teodora, że Lola o mało nie parsknęła. Ciocia ją bawiła...
— Ja — dodała Starościna ciszéj — zaszczycam się łaskami księżnéj, bywam często w Wołczynie, pozwolisz asindziéj, ażebym go poleciła...
Todzio podziękował bardzo pięknie.
Czasu wieczerzy, która trwała długo, i — jak na podróżną, na prędce zgotowaną, była dosyć wykwintną, zadawano Teodorowi pytania różne o domu, o matce, o ojcu, — opowiadano wiele pięknych rzeczy, a w końcu Lola umiała tak Starościnę z siostrą Generałową w rozmowę wpędzić ożywioną, że sama musiała podjąć się zabawiania gościa i odprowadziła go ku oknu.
Jaki znalazła przedmiot do rozmowy z tak mało znajomym człowiekiem, jak go potrafiła ośmielić, — było jéj tajemnicą. W końcu Generałowa niespokojnie zaczęła spoglądać ku córce, objawiającéj tak żywą wdzięczność za ocalenie życia ciotki. Ale oboje młodzi mówili wolno, o rzeczach zupełnie obojętnych, nic im zarzucić nie było można; a co oczy ich i uśmiechy powiadały sobie, ani Starościna, ani matka nie odgadywały.
Starościna mówiła w duchu: gdyby to nie było takie kurczę jeszcze, gotowa-bym być zazdrosną; ale u Loli pstro w głowie... jéj aby się pośmiać i potrzpiotać...
Głównym przedmiotem rozprawy pomiędzy Lolą a młodzieńcem był pierścionek, ofiarowany mu w imieniu ciotki. Naprzód mu oznajmiła Generałówna, że dopuściła się oszukaństwa na nim, bo w zamian dostała daleko piękniejszy ze smaragdem w brylantach.
Teodor odparł, że gdyby ten, który otrzymał od niéj, słomianym był, nie oddał-by go za żadne skarby w świecie. Panna wcale się temu nie zdawała wierzyć, Teodor się przysięgał. Uczyniła przypuszczenie potém, iż się przecie zakochać może, a wówczas...
Młodzieniec zaręczał, że zakochać się dla niego jest niepodobieństwem. Lola była nadzwyczaj ciekawą dla czego. Odpowiedź tak jakoś trudną była, iż się jéj ustami wyrzec nie ośmielił Teodor; ale stał przy swojém.
Przypuszczenie uczyniła Generałówna, że chyba ma serce kamienne. Udało się Todziowi odpowiedziéć, iż na niém, jak na kamieniu, istotnie, co się raz wyryło, miało pozostać na wieki.
Lola drugą pocieszną hypotezę nasunęła, że się może zakochał w cioci Starościnie, upewniając go, iż mógł się spodziewać wzajemności, gdyż ciocia bardzo nim była zajętą i mówiła ciągle o swym zbawcy.
Śmiała się, dokuczając mu nielitościwie. W końcu téj pogadanki, gdy spostrzegła Lola, że dłużéj, nie narażając się matce, utrzymać jéj na stronie nie będzie mogła, — zniżyła głos i wydała rozkaz, w imieniu Starościnéj cioci, aby kawaler podróż swą zastosował z popasami i noclegami do ich jazdy.
Myśl ta mocno ją zajęła.
— Wie ciocia, — odezwała się głośno, podbiegając do Starościnéj — jak ciocię kocham, że byłoby niegrzecznie, nawet obrażająco dla nas, gdyby pan Paklewski, spotkawszy się z nami, jadąc jedną drogą, nie chciał nam towarzyszyć aż do Warszawy! Prawda? Same jedne, nieszczęśliwe kobiety, służba nie dosyć pewna. — Kto wié, co się stać może. Nie miałby litości nad nami! Ciociu, niech-że ciocia sama powie. — To przecież jest naturalném, konieczném!!
Generałowa próżno ruszała ramionami. Starościna myśl siostrzenicy chwyciła gorąco.
— Ja nawet ani przypuszczałam, aby kawaler tak dystyngowany mógł nas opuścić! — zawołała Starościna — miałby na sumieniu, gdyby się nam co trafiło.
— A widzi pan! — dodała Lola — miał-byś na sumieniu! A miéć na jedném sumieniu ciocię, mamę i mnie, byłoby okrutnym ciężarem! Więc potrzeba się poddać zrządzeniom losu...
Filutka uśmiechała się, w rączki klaszcząc; przysunęła się do ucha Starościnéj i szepnęła: a co ciociu? nie dobrzem się spisała? Ciocia ma do niego słabość — i on — coś-bo tak spogląda.
— A! to niepoczciwa jakaś! — rozśmiała się Starościna, machinalnie poprawując loki...
Nazajutrz raniéj daleko, niż te panie, wyjechał z noclegu Teodor, i stanął na popas trafem właśnie tam, gdzie i one miały się zatrzymać.
Generałowa, któréj postać młodzieńca także wstrętliwą nie była, głównie się tu nim zajęła i bardzo poważnie, długo, mówiła z nim o szczęściu w ogóle, o szczęśliwości w małżeństwie, w kochaniu, o sentymencie, sercu i różnych innych przedmiotach zajmujących, o których Todzio ze słychu tylko coś wiedział.
Lola była w złym humorze...
Zdaje się, że z popasu wyjechawszy wymawiała to matce, iż sobie zabrała towarzysza podróży na wyłączną rozrywkę, gdy powinien był do wszystkich należéć.
Generałowa jéj odpowiedziała, iż uczyniła to umyślnie, aby panna Lola chłopca nie durzyła i sama się nie trzpiotała. Aż do noclegu panował humor dosyć zły w landarze, a przy wieczerzy Generałówna tak umiała matkę zająć dyspozycyami, sporem z ciocią, że znowu owładnęła Teodorem...
Starościna uczyniła kwaśną uwagę Generałowéj:
— Patrzaj-że no proszę, że ta twoja smarkata formalnie się gzi z Paklewskim i nudzi go, bo o czém on z nią będzie gadał!!
A to taki trzpiot, że w niczém nie ma pomiarkowania!!
Lola, mimo, że jéj zadawała Starościna trzpiotowstwo, dała dowód logiki, i rozmowę, poczętą na pierwszym noclegu, z pięknemi waryantami wyprowadziła na stół. Todzio ośmielił się jéj powiedzieć, że gdy ona komu innemu da drugi pierścionek, on, zatrzymując jéj dar, mógłby popaść w podejrzenie, a zatém chyba-by go musiał naówczas jéj zwrócić.
Lola zaręczała, że wcale tak nie jest pochopną do rozdawania pierścionków; Todzio przypuszczał, że zmuszoną być-by mogła. Generałówna zaklinała się, że żadna siła ludzka do niczego jéj zmusić niemoże, przeciw jéj woli.
Nie posunęli się jednak daléj nad hypotezy i ogólniki, po-za któremi co stało, czego usta nie wypowiadały, doskonale podobno wiedzieli oboje; bo gdy na ostatnim noclegu chwilkę mogli pomówić na osobności, Generałówna powiedziała mu wręcz, że gdyby ją zdradził ten, komu serce oddała, mściłaby się na nim, albo-by nawet sama z suchot umrzéć gotowa.
A co potém szeptali jeszcze, tego ani Starościna, ani Generałowa, ani żywa dusza wiedziéć nie mogła. Rozstanie się musiało nawet zwrócić oczy matki, która z wyrzutami płochości i bałamuctwa napadła na Lolę, na co ta odpowiedziała jéj, że może być „czem tam mama sobie chce, ale, że bałamuctwo się po niéj nie okaże nigdy żadne“.
Pijaniuteńki pan Teodor wjechał do Warszawy, przez ciąg téj drogi zapomniawszy o przyszłości swéj, o Kanclerzu, o wszystkiém, oprócz prześlicznéj Generałównéj. Czuł bardzo dobrze, iż to krótkie marzenie w niwecz się rozwiać miało, że trzpiot w parę tygodni o nim zapomni, że snuć z tego na przyszłość nadzieje było — zamki budować na lodzie; ale — urokowi téj młodości różanéj obronić się nie było podobna.
Z temi marzeniami niedorzecznemi nie śmiał się nawet stawić u księży Pijarów, lękając się, aby mu ich z twarzy nie wyczytano; zajechał do gospody, chciał je zaspać, potrzebował się wytrzeźwić. Nazajutrz, smutny jakiś, powlókł się do Collegium, a tu tak dobrze trafił, iż tego dnia, natychmiast prawie, poprowadził go opiekun do Kanclerza...

To, co słyszał już o nim, przejmowało strachem Teodora...
Teodor z początku zmięszał się bardzo.
W istocie, gdy ujrzał w krześle siedzącą tę postać zasępioną, dumną, z oczyma przenikającemi, z rozumem wielkim na czole i wszystkiemi znamionami siły i woli ogromnéj, gdy książę Kanclerz odezwał się do niego, jak do młokosa i sługi, surowo i zbyt poufale, — Teodor z początku zmięszał się mocno.

W krótce jednak złagodniał Kanclerz, zobaczywszy może wrażenie, jakie uczynił; począł próbować francuszczyzny przyszłego swego skrybenta i zdziwił się jéj. Kazał mu pisać pod dyktowaniem i pochwalił ortografią... Była więc wszelka nadzieja, że przyjętym zostanie.
Książę jednak z początku chciał tylko zatrzymać go na próbę.
— Jestem wiele wymagający od młodzieży — rzekł — i asan się do tego przygotuj zawczasu, żem surowy. Przygotuj się do tego, żem niecierpliwy, że mędrkowania nie znoszę, że posłuszeństwa wymagam...
Szlacheckiéj buty nie lubię. Naostatek i to asan wiedziéć powinieneś, że język trzeba trzymać za zębami. Niedyskrecya się nie przebacza, nawet mimowolna, a zdrady nie przypuszczam...
Nim go odprawił książę Kanclerz, który ciągle, mówiąc, zwrócony był prawie plecami do stojącego w progu, i niekiedy tylko przez ramię na niego spoglądał, począł wypytywać o stosunki familijne i majątkowe. Potrzebował wiedziéć, kto byli Paklewscy, zkąd, ilu i jakich było ich na świecie, zażądał nazwiska rodziny matki. Gdy Teodor wymienił Kieżgajłłów, Kanclerz się odwrócił.
— Gdzie? których? jakich? córka chyba Wojewodzica?
— Tak jest — odparł Teodor — ale, z powodów mi niewiadomych, dziad, po wyjściu méj matki za ojca, zupełnie się stał nam obcym. — Nie mamy z nim żadnych stosunków...
— To bardzo źle — odparł książę.
— Nie mam prawa sądzić moich rodziców.
— Tak, ale ja mam to prawo — rzekł książę Kanclerz — familia powinna być zgodną i trzymać się razem... Rodziny rozdzielone przepadają; kraj, w którym niéma familii i miłości swoich, rozbija się na niesworne kawałki.
Na to nie odpowiedział nic Teodor, a książę na chwilę przerwał rozmowę. Zapowiedział potém, że wkrótce ma wyjechać z Warszawy do Wołczyna, i że w podróży skrybent będzie mu towarzyszył...
Byłby książę dłużéj może trzymał na téj inkwizycyi nieszczęśliwego Teodora, gdy dano znać o przyjściu Sosnowskiego, pisarza litewskiego; Kanclerz odwrócił się ku stojącemu przy drzwiach i oczyma dał znak, aby wyszedł.
Pierwsze dni pobytu na dworze Księcia Kanclerza były dla młodego i nieznającego świata Paklewskiego szeregiem ciągłych omyłek, przykrości i doświadczeń niemiłych. — Wyobrażał on sobie daleko inaczéj położenie swe i jego znaczenie, a znalazł się na stanowisku podrzędném, wśród ludzi obcych, patrzących nań krzywo i jawnie nie życzliwych.
Postrzegł wnet, że starano się go wysadzić ztąd i pokierować tak, aby popełnił jak najwięcéj niedorzeczności, któreby Księcia Kanclerza, z natury swéj niecierpliwego, a z podwładnymi obchodzącego się ostro i bezwzględnie, skłoniły do pozbycia się, nowo na próbę przyjętego, skrybenta.
Rachuby te zazdrosnych omyliły ich, dla tego może, iż książę musiał je dostrzedz, albo się ich domyślać, a na przekór im właśnie postanowił Teodora zatrzymać; a może téż w nim dostrzegł przymiotów, któremi mu wygodnie się było posłużyć.
Affektu i czułości ze strony Kanclerza ani się spodziewać, ani marzyć o pozyskaniu ich było można; mając wielki cel przed sobą, Czartoryski używał ludzi, ale się nie przywiązywał do nich; nagradzał, gdy było potrzeba, więcéj czyniąc grozą, zręcznością, znajomością charakterów i protekcyą w sprawach sądowych i publicznych, niż własnym groszem, którego tu, jak u Branickiego, nie rozrzucano.
Teodor dostał się do dobréj szkoły. — Tu tchnąć nie miał czasu, a obowiązki w kancellaryi tak nieokreślone były i przerozmaite, iż nigdy z dnia na dzień przewidziéć się nie dało, do czego być można użytym.
Jednego dnia przypadało przepisywanie jakiegoś bezimiennego pisemka, które po kraju biegać miało, drugiego korrespondencya francuzka, czasem zawikłany rachunek, niekiedy poselstwo konne z poleceniem ustném, a nawet zabawianie szlachty, przybywającéj z czołobitnością i po instrukcye do Kanclerza.
Książę pamięć miał, jak wiadomo, niesłychaną — fizyognomii, stosunków, kolligacyi, charakterów; lecz więcéj jeszcze, niż pamięcią, posługiwał się zręcznością nadzwyczajną w obchodzeniu z ludźmi.
Trafiało się, że gdy szlachta się zjeżdżała, zabawiający ją Teodor otrzymywał polecenie dowiedziéć się naprzód o jéj nazwiskach, urzędach i ziemiach, z których przybywała.
Maleńkie skazówki starczyły Kanclerzowi do przypomnienia sobie, jak stała rodzina, z któréj członkiem rozmawiał. Jeżeli się naprzód nie mógł poinformować o szlachcicu, książę, choć go nie pamiętał, przyjmował jak doskonale znajomego ogólnikami, któremi dobywał z niego to, co potrzebował wiedziéć dla poprowadzenia dalszéj rozmowy.
Przyciskał serdecznie braci szlachtę do guzów swéj sukni, rozczulał się nad nimi, a że gadatliwi domatorowie skłonni byli do wywnętrzania się, Kanclerz zawsze z nich wyciągnął to, co zręcznie potém użyte w podziwienie ich wprawiało nad osobliwszą pamięcią wielkiego pana.
Miał i ten talent, że nielitościwie szydził sobie z tych poczciwców, tak, że się oni bynamniéj ironii nie domyślali. Dopóki chciał dobrym być, był ujmującym z tymi, których sobie zjednać potrzebował; gdy mu się kto opierał, umiał być strasznym, nieubłaganym, a nawet brutalsko niegrzecznym...
Słowem, z Kanclerzem nie łatwo sobie radę dać było, bo, ciągle zaprzątnięty wielkiemi planami, na małych ludzi patrzał, jak na narzędzia, których pogruchotanie mało go obchodziło.
Teodor w kilka dni instynktem już czuł, jak powinien był być ostrożnym.
Zbytek nawet gorliwości był tu niebezpiecznym, jeśli dane instrukcye przekraczał, bo książę nie dopuszczał, aby ktoś nad niego rozumniejszym być miał prawo.
Trzeba było ostrożności w słowach, na każdym kroku, a w ostatku obchodzić się bez pochwał, bo témi nierad książę obdzielał.
Jakim sposobem, w pierwszych zaraz dniach, potrafił sobie pozyskać Kanclerza Teodor — było dla niego tajemnicą, a dla starszych urzędników kancellaryi zagadką. Książę nie mówił nic, nie chwalił wcale, ale się ochotniéj posługiwał nowicyuszem, niż wielu starymi, wiedząc, że on jak najściśléj starać się będzie trzymać skazówek i rozkazów; — zazdrosni próbowali ośmieszyć przybysza i szkodzić mu bezskutecznie, bo Kanclerz nawykł był sądzić sam przez siebie, i wpływem na niego nie mógł się nikt poszczycić.
Już w Warszawie czynności było w kancellaryi bardzo wiele, listów rozpisywano mnogość wielką; gdy Kanclerz do Wołczyna wyciągnął, przybyło jeszcze zatrudnienia Teodorowi...
Dwór to był, na którym młodzież ani się zabawić nie mogła, ani przystępu na pokoje nie miała. Najpierwsi zaledwie dostojnicy dopuszczani bywali do Kanclerza, który, za całą rozrywkę, czasem wieczorem do gry zasiadał, przy któréj jeszcze de publicis najwięcéj głośno i półgłosem traktowano. Stół dla dworzan był osobny, a zbytku żadnego, oszczędność skrzętna, przy występach pańskich dla oka.
Dzień i noc latali ztąd posły i posłańce, przybywali z doniesieniami klienci, snuły się najrozmaitsze intrygi, a opanowanie trybunałów, sejmików, formowanie partyi, przeszkadzanie przeciwnikom, nie dawało spoczynku. Czartoryscy, stojąc otwarcie przeciwko dworowi i możnym takim, jak Wojewoda Wileński i Hetman Branicki, potrzebowali miéć za sobą szlachtę, aby pomoc Rossyi poparła i nie wystrychnęła ich obojętnością na wodzów fakcyi... Trzeba więc było ciągle słać, poić, namawiać, jednać, ściągać, obiecywać, i co w sobie niepopularnego miało samo zadanie reformy instytucyi, pokryć obietnicami innych w przyszłości zdobyczy. — Przyrzekano urzędy, starostwa, beneficya, tytuły, a na ostatek wyzyskiwano niechęci i obrazę. Książę Wojewoda Wileński do pewnego stopnia ułatwiał czynności Czartoryskim, dokazując okrutnie, i robiąc sobie nieprzyjaciół, których Familia natychmiast pozyskiwała.
Najprzykrzejszém dla Teodora, w czasie pobytu w Warszawie, w podroży i w Wołczynie nawet, było to, że wszyscy od niego unikali, nikt mu się nie okazał życzliwym, stronili najbliżsi, koso patrzali towarzysze i starszyzna.
Nad większą częścią ich miał tę wyższość Teodor, że językiem ówczesnego wyższego świata, to jest po francuzku, dzięki wychowaniu przez matkę, mówił doskonale.
A że u Pijarów, choć nie na Alwarze, wprawił się dobrze w łacinę i chwycił coś niemieckiego, nieustannie się nim posługiwać musiano.
Skrybenci w kancellaryi inni umieli, co najwięcéj, łaciny trochę sądowéj; zawistném więc okiem patrzyli na współzawodnika.
Dla młodego nic przykrzejszém być nie może nad takie osamotnienie i nieprzyjazną atmosferę, gdy wiek sam potrzebuje wylania się i życzliwości, będąc do niéj usposobionym. Znosząc swój los cierpliwie a milcząco, Teodor nie dawał przynajmniéj powodów do sporu i nieprzyjaźni.
W Warszawie miał niejaką nadzieję chłopak spotkać się ze swoją protektorką, Starościną, lecz złożyło się tak, że wynaléźć jéj nie mógł, szukać nie miał czasu, a potém podróż do Wołczyna nastąpiła. Dano mu tu naturalnie pomieszczenie jak najgorsze, izdebkę ciemną, a że dla natłoku spraw kancellistów było dosyć, miał i tę nieprzyjemność, że ją dzielić musiał z drugim, starszym już skrybentem, niejakim Wyzimirskim, który, że prawniczych formuł gdzieś przy mecenasie i trybunale trochę liznął, nieznośnie się pysznił, Teodora za nic nie miał.
Bolało to Wyzimierskiego, że, z powodu korrespondencyi francuzkiéj, Paklewski do Kanclerza częstszy miał przystęp; mścił się więc za to na bezbronnym, że go widział lepiéj położonym. Teodora chciano czasami użyć do czegoś, nakłaniając go, aby coś podszepnął, spróbował insynuować księciu — odpowiadał na to: — nie moja rzecz — jam tu obcy — do niczego się mieszać nie mogę.
Parę razy potém Wyzimirski, który najjawniéj okazywał mu niechęć, odezwał się bez ogródki:
— Asindziéj sobie nie wyobrażaj, że tu wszystko przez parle-franse się zdobywa! Francuzów do licha jest, co się proszą; prędzéj późniéj który go wysadzi, co jeszcze lepiéj te franse potrafi... A i to sobie wybij z głowy, że tu pokorą lisią się wśrubujesz w łaski!!
My tu starzy lepiéj wiémy, co popłaca. — Na chwilę nowe sitko na kołku, a jednego ładnego dnia Książę Kanclerz powie: — Fora ze dwora. — Idź sobie precz! I na tém się skończy...
My tu studentów nie potrzebujemy, co chcą mądrzejszymi się okazywać od nas, a nos w górę zadzierają. — Wysadzimy! wysadzimy!
Teodor najczęściéj na te zaczepki i groźby nie odpowiadał nic, milczał, a gdy zmuszonym był, krótko czasem rzekł:
— Jak mi każą iść precz, to pójdę.
— Co asindziéj tu myślisz o wielkiéj krescytywie? — dodawał Wyzimirski. — Ale! ale! wybij to sobie z głowy; są tacy, co przecie i prawo znają, i skoncypować coś potrafią, a nie łacno im się wydrapać do góry — cóż wam??
Przed Księciem zapewne téż musiano niestworzone rzeczy donosić na nowicyusza, ale Kanclerz miał nadzwyczajnie bystry wzrok i intuicyą charakteru; wmówić coś w niego było trudno — kilka razy podszeptujących słuchał, a Teodorowi, zamiast żeby to miało zaszkodzić, zdawało się nawet służyć. Z trwogą postrzeżono, że gdy trzeba było razy parę ze słowem żywém, poufném posyłać do Fleminga, Kanclerz nikogo ze starszych nie wyprawił — posłał Paklewskiego. Udało mu się, co do litery trzymając się instrukcyi, sprawić dobrze i urósł tém zaraz.
Książę lubił, aby go słuchano i nie wyrywano się z rozumem własnym. Zdziwienie było wielkie, gdy z powodu trybunalskich spraw w Wilnie, potrzebując się skommunikować z Massalskimi, do Biskupa wyprawił Kanclerz Teodora, listem go opatrując wierzytelnym, rozmowę o Radziwiłłowskich prepotencyach, i sposobie opierania się im powierzając młokosowi.
We dworze dowiedziano się o tém, i starsi byli pewni, że się Teodor o ten szkopuł rozbije, niedorzeczność jakąś popełni, a łaskę straci.
Oprócz rozmowy z Biskupem, miał sobie powierzone młody poseł widzenie się z Brzostowskim koniuszym i którymś z Ogińskich... Szło o to, aby to kommunikowanie się Wołczyna w chwili gorącéj nie bardzo biło w oczy.
Wysłanie znaczniejszego kogoś zaraz-by uwagę zwróciło; niepozorny młodzieniec podejrzanym być nie mógł o to, żeby wiózł zbyt wielkiéj wagi depesze. Z rozkazu Kanclerza téż wybór w drogę Paklewskiego takim być miał, aby go jako dworzanina Familii nie zdradzał.
Zazdroszczono wielce, choć na téj podróży, oprócz kłopotu i narażenia się, nic zyskać nie było można. Lecz nadawała ona nic nieznaczącemu kancelliście pewną ważność.
W liczbie innych zleceń, powierzonych mu, odebrał Teodor jedno, które go skłopotało mocno. Kanclerz list mu dał do Wojewodzica Kieżgajłły, dziada jego, z którym familijne stosunki zerwane były od dawna. Przy pierwszém stawieniu się przed księciem, Paklewski mówił o pochodzeniu swojém, i wymienił Wojewodzica, nie tając i tego, że dziad ich znać nie chciał. Nie mógł przypuścić, aby Kanclerz nie zapamiętał téj okoliczności. Odbierając list, chciał ją nawet przypomniéć, gdy książę, spójrzawszy mu w oczy, i jakby odgadając, co ma powiedziéć — zakończył swą instrukcyą:
— W Bożyszkach, u Wojewodzica Kieżgajłły, nie masz acan nic więcéj do czynienia, oprócz oddania listu do rąk własnych, i przywiezienia mi odpowiedzi.
Bystro potém spojrzał na zmieszanego Kanclerz i rzekł:
— Wszystko proszę sobie zanotować dobrze i spełnić co do joty; bez żadnych wymówek i składania się niemożnościami...
Jaką miał intencyą Kanclerz, wysyłając chłopca do tych Bożyszek, do rodzonego dziada? czy chęć wypróbowania go, czy usłużenia mu, czy rzeczywista potrzeba skłoniła do tego? — nie mógł odgadnąć.
Dano ze dworu Paklewskiemu chłopaka, konie, juki, dosyć skromny grosz na koszta — i ruszył nazajutrz do dnia, zostawując po sobie w kancellaryi tysiące domysłów, wyrażających się z przekąsami o poufnéj missyi, chociaż nikt dokładnie nie wiedział, dokąd go książę wysyłał.
Wyzimirski usiłował wybadać, zobaczywszy, że się w drogę sposobi; lecz Teodor otwartą mu odpowiedzią gębę zamknął:
— Nie kazano mi mówić, ani dokąd, ni z czém jadę; tajemnicy zdradzać nie myślę.
Wyruszył tedy, a było to już pod jesień, stosując się nawet w pokierowaniu drogą do dyspozycyi Kanclerza. Podróż nie była ani łatwą, ani przyjemną; kraj przedstawiał się poruszony, wzburzony, niespokojny. Zdawało się co chwila, że do jakiegoś wybuchu przyjść może i do starcia się krwawego dwu konfederacyi, albo przynajmniéj jednéj z jéj przeciwnikami. Po gościńcach stały czaty, biegali posłańcy, a skorzéj od nich najniedorzeczniejsze pogłoski. Króla w Warszawie nie było już; pomiędzy dworami możnych krzyżowały się tajemnicze kommunikacye; spokojniejsza szlachta, która rada była siedziéć cicho, stękała, przewidując wojnę domową.
Teodor wiedział o tém dobrze, iż w drodze zatrzymanym być mógł i narażonym na wiolencyą; lecz miał ten instynkt rycerski i szlachecki, który obawę odgania, a w złym razie przytomność daje i odwagę.
Raźno mu téż było, po długiém wysiedzeniu się w kancellaryi, odbyć podróż dłuższą, odetchnąć swobodniéj, nie patrzéć na nieprzyjaźne twarze, nie słuchać przycinków i szyderstw...
Na popasach i noclegach mało gdzie nie spotkał się z kimś przejeżdżającym, dopytującym pilno, zkąd był i z czém a dokąd się wybrał. Odpowiadał na to ogólnikami, prywatne swe sprawy familijne dając za cel podróży.
Jako domator składał się tém, że o publicznych sprawach wiedział mało. Uderzało go jednak rozdraźnienie powszechne, niepokój umysłów i to jakby przeczucie jakiéjś katastrofy, które wszystkich trwożyło. Jedni na Radziwiłłów sarkali, drudzy, — a tych, do Wilna się zbliżając, coraz więcéj spotykał — na Czartoryskich krzyczeli o oppressyą.
Dostał się wreszcie do Wilna Teodor, i natychmiast do Biskupa Massalskiego pośpieszył. Znalazł w nim nie duchownego, jakiego się spodziewał, ale człowieka wielkiego świata, wielkiéj dumy i ambicyi, życie wiodącego po pańsku i światowo, który go przyjął dopiéro z pewnemi względami, gdy z przypadku francuszczyznę w nim poczuł... Sprzymierzeniec ten dziwnym mu się wydał, gdyż nie miał ani powagi, ani stateczności umysłu, jakiéj się w pomocniku Kanclerza domyślał.
Uczynił na nim wrażenie namiętnego i niebezpiecznego do ważnych spraw, lekko jakoś biorącego je, człowieka. — Lecz sądzić do niego nie należało. Wiadomości, jakie Biskup ustnie dał posłańcowi, ograniczały się do tego, że Radziwiłł, zamiast popełnić niedorzeczność i burdę, któréj się po nim spodziewano, wchodzącym wojskom dał prowianty i gościnne przyjęcie. Massalscy oburzeni byli tą ostrożnością, na którą nie rachowali...
Zdawszy, co miał, i pobrawszy w zamian, co mu powierzono od Ogińskich i Brzostowskiego, Teodor, parę dni tylko przebywszy w Wilnie, ruszył ztąd do Bożyszek, przeczuwając, że tu dopiéro twardy miéć będzie orzech do zgryzienia.
Zawczasu téż potrzebował namyślić się dobrze, jak miał się znaléźć z dziadem, do którego przystęp był mu przez ojca i matkę wzbroniony, a Kanclerza poselstwo zbliżyć się do niego zmuszało. Oddawca listu nie potrzebował ani mu się przedstawiać, ani w poufalszą wdawać rozmowę; postanowił więc z góry unikać wszelkiego osobistego i poufalszego stosunku, i być tu prostym posłańcem, jakby do zupełnie obcego człowieka.
W tych myślach, nie bez obawy, z mocném postanowieniem trzymania się na wodzy, mocno wzruszony, prosząc pana Boga, aby go ratował w ciężkim razie, Todzio, dopytując o drogę, jednego ranka znalazł się wreszcie na gruntach klucza Bożyskiego, o czém mu ogromne tablice, na słupach przybite, herbami poczwarnemi opatrzone, oznajmiły...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.