Grzechy hetmańskie/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Grzechy hetmańskie
Podtytuł Obrazy z końca XVIII wieku
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Juliusz Kossak
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
∗             ∗

— Pan jesteś tutejszy? — zawołała brunetka.
— Dopiéro od kilku dni — rzekł Teodor — choć rodzice moi niedaleko ztąd mieszkają.
Gdy to mówił, wszystkie trzy kobiety, wcale się ze swą ciekawością nie starając ukryć, przypatrywały mu się natrętnie, jak wielkie panie, które stworzeniu ładnemu bez ceremonii się przyglądają.
Buziaczek młodziuchny zuchwalstwem wejrzeń i minką rezolutną nie ustępował starszym.
— Na miłość Boga — dodała brunetka — kowala, stelmacha, ludzi, ratunku...! Od pół godziny człowiek nasz pojechał do tego... do téj... — Jakże się to zowie? — spytała, ukazując Choroszczę w oddaleniu.
— Miasteczko Choroszcza — rzekł Todzio.
Starościna, teraz już siedząca na ziemi, przerwała:
Ma foi! śliczne miasteczko! I to ma pretensyą miasteczkiem się nazywać!!
Buziak różowy rozśmiał się i pokazał ząbki perłowe. Śmieszek jego taki był zaraźliwy, niegodziwy, despotyczny, że Teodor, który do śmiechu najmniejszéj ochoty nie miał, sam nie wiedział jak, wpatrzywszy się w tę laleczkę, także się uśmiechnął.
— Jadę właśnie na Choroszczę — odezwał się — więc postaram się tu przysłać ludzi.
— Ale w Choroszczy... czyjeż to miasteczko? — pytała Starościna.
— Pana Hetmana z Białegostoku — odpowiedział Paklewski.
— Więc tam wozownie i powozy być muszą; niechże podeślą! Waćpan zapewne należysz do tego tam dworu! — wołała leżąca na ziemi Starościna.
Chłopcu przypuszczenie to, że mógł należéć do dworu, przykrém było; zarumienił się i odparł śmiało:
— Ja nie należę do nikogo, prócz do siebie — a z dworem żadnych nie mam stosunków!
Brunetka pokiwała głową, mały buziak się zafrasował i zarumienił, Starościna dumnie usta wydęła.
— Czy acindziéj należysz do dworu, czy nie — odezwała się kwaśno — przecież, widząc damy dystyngowane w takiéj sytuacyi, kawalerowi przystało na wszelki sposób przyjść im w pomoc.
Zarumienił się na tę wymówkę Teodor.
— Mościa dobrodziéjko — rzekł — o ile sił, jestem na usługi; to tylko dodając na exkuzę moję, że mam matkę chorą, że dla niéj z lekarstwem do domu śpieszę — i że, niedawno w te strony przybywszy, niewiele ludzi znam. Pojadę jednak natychmiast do Choroszczy i do dworu dam znać...
Ruszał się już do konia Todzio, gdy Starościna, goniąca za nim oczyma, a może nie rada, że się tak wyrywał, dała mu nową admonicyą.
— Słuchaj-że acindziéj — zawołała, podnosząc głos — a i to sobie zanotuj, że gdy się w drodze z damami dystyngowanemi spotka i ma się szczęście do nich zbliżyć, nie ucieka się od nich, jak od zapowietrzonych, nie dawszy się poznać?
Któż acindziéj jesteś? Kto go rodzi?
Zapytanie to natrętne i śmieszne, które u blondynki stłumiony wywołało śmieszek, zmięszało biednego Teodora. Zarumienił się jak dziewczyna.
— Moje nazwisko mało komu znane — rzekł — dla dam dystyngowanych nie będzie ciekawém — nazywam się Paklewski...
Damy spojrzały po sobie, jakby się zdumiewały, że tak piękny chłopak tak pospolite nosił nazwisko.
— A któż waćpana rodzi? — dodała uparta Starościna, szukając w imieniu matki rozwiązania téj zagadki, dla czego prosty szlachcic tak paniczykowato wyglądał.
— Matka moja jest z domu Kieżgajłłówna — rzucił zdala Teodor, trochę zniecierpliwiony.
Nazwisko to posłyszawszy, Starościna w ręce uderzyła, starsza pani pochyliła się ku niéj z ciekawością, zaczęły coś żywo bardzo szeptać między sobą, a buziaczek różowy, który się schylił, aby téż coś posłyszéć, został przez brunetkę odepchnięty.
Nie pozostało więc niebodze, z którą się tak nieludzko obeszła brunetka, nie dozwalając jéj zaspokoić ciekawości, nic nad to, jak, mszcząc się, oczy bławatkowe wlepić w ładnego kawalera. Ten właśnie stał przy koniu, miał siadać; lecz gdy wzrok ku sobie zwrócony spotkał, tak się zmieszał, tak stracił przytomność, iż nawzajem zapatrzył się na śliczną panienkę i — wśród gościńca, na oczach ludzkich oboje, jak poczęli się sobie przyglądać i uśmiechać, zapomnieli o wszystkiém na świecie. Dopiéro gdy sekretna konferencya starszych pań się skończyła i brunetka, obejrzawszy się, zobaczyła, co się dzieje; targnęła laleczkę za suknię... Ta aż krzyknęła, przestraszona i zawstydzona, że ją na gorącym uczynku schwycono.
Starościna, dawszy młodzieńcowi raz już naukę, chciała widać dopełnić ją i nie odprawić, pókiby go nie wyuczyła przyzwoitości.
— Słuchaj-że acindziéj jeszcze — poczęła. — Przecie zaprezentowawszy się osobom dystyngowanym, masz prawo, submittując się grzecznie, zapytać: — Z kim-że mam honor? Dowiedziałbyś się przynajmniéj, że ja jestem Starościna Kupiska, a oto ta pani siostrą jest moją, Generałową... a oto ten trzpiot — jéj córką a moją siostrzenicą... A tak gdybyś pojechał, o niczém nie wiedząc, nawet-byś nie mógł opowiedziéć, kogo spotkał wypadek na drodze.
Tym razem, zamiast się gniewać, uśmiechnął się Teodor, skłonił z uszanowaniem, i oczyma obchodząc wszystkie panie, gdy z kolei przyszedł do buziaczka, tak nań spojrzał wzrokiem natężonym, gorącym, że dzieweczce wystąpiły kolory, zadrżała, rozśmiała się, i — nie zważając na ciocię i mamę, dygnęła najcudowniéj, główką mu dawszy znak — jakby — do widzenia na którym bądź świecie!!
Że potém strzemienia Todzio długo znaléźć nie mógł, a dosiadłszy konia, jeszcze się skłonił buziakowi i parę razy ku niemu obejrzał, nie było nic dziwnego. Wychowany skromnie, mało obcując z kobietami, pierwszy raz w życiu spotkawszy takiego aniołka, tak mu się uśmiechającego, stracił głowę na chwilę.
Opanowała go szalona dziewczyna tak, iż długo nic nie widział przed sobą; ćmiło mu się w oczach, różowe usta, dwa dołki koło nich, niebieskie oczy, figurka ta laleczkowata, kręciły się przed nim w powietrzu. Zawstydził się wrażenia, którego doznał.
Chciał do Choroszczy zajechać, aby o powóz dla Starościny i Generałowéj prosić, gdy, zbliżając się do miasteczka, postrzegł, że posłany konno człowiek już polecenie swéj pani spełnił i ekwipaż prowadził. Mógł więc Teodor wprost, nie zatrzymując się, jechać do Borku.

Przez drogę miał o czém myśléć, bo się musiał tłómaczyć matce ze spóźnienia. O Hetmanie mówić jéj nie mógł, i postanowił utaić; potrzeba było złożyć wszystko na Starościnę i Generałową. Uderzyło go to, że, gdy matki
A oto ten trzpiot jéj córką a moją siostrzenicą...
nazwisko powiedział, dwie jéjmoście, jak przestraszone, coś z sobą szeptać zaczęły... Znały więc ją, lub słyszały o niéj.

Rodzina Kieżgajłłtów, jak wiadomo, jedna ze starych i najmożniejszych w Litwie, powszechnie była uważana za wygasłą. Wojewodzic, ojciec Łowczycowéj, nazwisko to przybrał, dowodząc, że mu się ono słusznie należało po wygasłéj linii starszéj, choć wprzódy inne nosił. Spór był o to nawet z ostatnimi spadkobiercami Kieżgajłłtów, ale pan Wojewodzie przy swojém się utrzymał. Wprawdzie dzisiejsza zamożność jego, dawnéj nie odpowiadała, lecz dumą nadrabiał, znany z dziwactw i gwałtownych passyi stary Kieżgajłło, i obawiano się z nim sporu, bo ani szabli, ani rusznicy, ani życia własnego, niczego, oprócz pieniędzy, nie skąpił, gdy szło o to, by na swojém postawić.
Mrok już był, gdy nareszcie Teodor się zbliżył do dworku i zdziwił wielce, w ganku matkę siedzącą postrzegłszy, nie samą.
Białą suknię jakąś z dala dojrzał i nierychło rozpoznał siedzącego za stołem starego, z bladą i wyżółkłą twarzą mnicha Dominikana. Nie było w tém nic dziwnego, gdyż księża z Choroszczy i z Bielska niekiedy tu zajeżdżali, a Łowczyc między nimi wielu miał znajomych i przyjaznych; tego jednak Teodor nigdy dawniéj tu nie widywał.
Matka aż na podwórko wyszła naprzeciw syna, niespokojnie dopytując, co się z nim stało, a Teodor na prędce złożył spóźnienie na wypadek, który mu drogę zahamował i na gadulstwo owéj Starościnéj.
Gdy tak na prędce syn z matką rozmawiali po cichu, mnich siedzący w ganku miał czas się przypatrzyć przybyłemu. Łowczycowa, jakby przypomniawszy go sobie — wzięła Todzia za rękę i poprowadziła przed starca; szepcząc mu na ucho: Ojciec Elizeusz jest dziada twojego bratem rodzonym — człowiek święty...
Z wielką pokorą przystąpił do mnicha Teodor, schylając się i rękę jego całując. Wzruszony wielce zakonnik przypatrywał mu się milczący — ujął go, pobłogosławił i w głowę ucałował...
— Ot! ot — począł głosem wielkim, ot, jakim Bóg na świat wydaje człowieka w stanie niewinności, jak kwiat wiosenny pięknym, jak cherubimy jasnym; a co życie z niego robi... Do grobu łachman schodzi i śmiecie!
Łowczycowa, nawykła może do dziwactw Ojca Elizeusza, nie zdziwiła się temu wykrzyknikowi, jaki się wyrwał z ust jego; Teodor, prawie nie zrozumiawszy do kogo się to stosowało, stał zdumiony wielce. Starzec patrzał nań jak w tęczę.
— Matka ci pewnie powiedziała — dodał Elizeusz — żem ja wam blizki krwią. Tak, wedle świata; ale dziś ja wszystkim ludziom równie jestem krewny i równie obcy... Co było we mnie ziemskiego, starł habit ten; pokutnik jestem, bogomodlca — pies pański! — (Domini-canis).
Rozśmiał się staruszek.
— Ze psy, choćby Pańskiemi, ludziom próżności światowéj do pokrewieństwa się przyznawać!! a to na co??
Łowczycowa słuchała z dala.
— Jam tu przybył z obowiązku, strapionych pocieszać; — rzekł staruszek — choćbym wam obcy był, powinienem słowo Boże do serc nieść i pukać do nich, gdyby były zamknięte... Pokój wam!! pokój wam!
— Młodzieńcze — odezwał się, odetchnąwszy nieco i podnosząc oczy ku niemu — niechże ja głos twój usłyszę? W głosie wyraża się dusza? Mów... Jaki sobie stan obrałeś?
— Ojcze kochany, żadnego dotąd! — odparł Teodor, dziwnie ośmielony przez zakonnika, w którym czuł życzliwość ku sobie... — Uczyłem się u Pijarów; nauki się skończyło; teraz, co Bóg da i nastręczy? niewiem. Do wyboru wiele nie mam...
— A cóżby ci się uśmiechało? — spytał ojciec Elizeusz. Ino — prawdę mi mów, bo ja ją odgadnę, choćbyś krył?
Teodor tak jasnym wzrokiem popatrzał nań, że staruszek rozradował się i zawołał wesoło:
Tabula rasa!
— Ksiądz Konarski — odezwała się matka, — chce go przy Księciu Kanclerzu umieścić w kancellaryi.
Ojciec Elizeusz głową pokręcił.
— Obce mi wasze dwory i panowie — rzekł — nie znam waszych kanclerzów... Z Bogiem wszędzie iść można, a Boga w sercu ma....
— Tylko nie na dwór pana Hetmana, — ostro przerwała Łowczycowa, — na ten ja nie pozwolę. — Jak gdyby pomiędzy nią a starym zakonnikiem było jakieś porozumienie, spojrzeli po sobie, i ojciec Elizeusz dodał:
— Hetman złym téż nie jest, ale słabym jest; a co słabe, tém się źli posługują, i wszelki wiatr nagina...
Znowu się wpatrzył w pięknego młodzieńca i, ręką miejsce mu wskazawszy przy sobie, z wielką czułością rozglądał się w jasnéj twarzy, jakby widokiem jéj nasycić się nie mógł.
— Obyś ty, dziecko moje — począł powoli — z takiém obliczem poczciwém, otwartém, nieskażoném niczém, wyszedł z téj walki, która cię czeka.
Czystym wchodzisz w szranki, bodajbyś wrócił z nich, choćby poranionym, lecz nieskalanym.
Wnijdziesz w ten świat, na którym Boga niéma.
Mówią-ci o Nim tam wszyscy i cześć Mu oddają, ale słowo Jego martwe dla nich, a cześć bezduszna... Zowią to wielkim światem, gdy w istocie świat to najmniejszy, bo między nim a Bożym wrota zamknięte. Wszystko ziemskie tam pierwsze, a anielskie ostatnie.
Ale bez walki niéma zwycięztwa! Iść musisz, aby zdobyć nie chleb powszedni, lecz wiekuisty pokarm duszy... Idź więc, dziecko moje, w imie Boże!...
Mówiąc tak, starzec nie patrzał już ani na Teodora, który mu się z uwagą przysłuchywał, ani na Łowczycową, ze łzami w oczach chwytającą jego słowa, — w niebo jasne na zachodzie wlepione miał źrenice..
Nagle, jakby sobie przypomniał coś, chwycił się z ławy i zaczął szukać kija, który przy niéj postawił.
— Mój miły Boże! a toć słońce zaszło, a Przeor, mnie puszczając tu, mocno zalecił, bym zawczasu wracał — kawał drogi!!
— Pieszo ojca nie puścimy; — odezwała się Łowczycowa — Todziu! skocz, aby do kałamażki zaprzęgli...
— Pieszo-bo lepiéjby mi przystało — odezwał się ojciec Elizeusz — choć, na prawdę, nogi mam słabe.
Teodor był już w stajni. Beata przyszła w rękę pocałować starego.
— Dzięki ci, ojcze, za słowo dobre! padnie ono na młodą duszę, jak ziarno zdrowe. — A taką, taką mam troskę o to dziecko moje!
Załamała ręce.
— I troskać się trzeba — odparł kapłan — i zbyt się troszczyć nie godzi. — Jest-ci Bóg! Wyjątków on dla nikogo nie czyni, ale sprawiedliwy wszystkim... Co dla niego zgotował, przyjąć potrzeba... Chłopakowi czysta dusza z oczu patrzy... Niech idzie w świat...
Potrząsnął głową.
— Tylko nie na Hetmańskie dwornie, w tę kałużę syropu, słodką jak ulep, w którym muchy toną i grzęzną. Ślij go, gdzie chcesz, nie tu — nie tu.
— Ja tu nie mogę!! — spuszczając oczy, głosem złamanym odezwała się Beata. — Dobre dziecko waha się mnie opuścić samę, chce przy mnie pozostać, a ja trwożę się, aby mi go nie pochwycono... Ty ojcze, który znasz serce moje, wiesz życie — wszystko, powiedz mu, nakłoń go, niech z tąd jedzie — niech jedzie!!
Teodor powracał od stajni, gdy tych słów domawiała; ojciec Elizeusz stał zadumany.
— Bądź posłusznym matce — odezwał się, zwracając do Teodora; — serce macierzyńskie, nawet gdy nie widzi, czuje i przeczuwa, co dziecięciu potrzebne i zbawienne! Nie zobaczę cię pewnie, bo powrócisz do Warszawy, niechże cię pobłogosławię...
Todzio nie śmiał się sprzeciwić i pochylił głowę, nad którą zakonnik krzyżyk zakreślił.
Kałamażka, na którą kilimek zarzuciła sługa, stała gotowa; staruszka podsadził Todzio, i biały habit a czarny płaszcz znikły wkrótce w cieniach wieczornych...
Obszerniéj teraz musiał się tłómaczyć syn z opóźnienia i opisać matce osoby, które spotkał na drodze. Usłyszawszy nazwiska ich, Łowczycowa się zarumieniła, ale nie dała poznać po sobie, że jéj znane były. — O Hetmana, o Białystok, ani pytać nie śmiała, unikając o nich wspomnienia...
Nazajutrz już Beata zaczęła chodzić około gospodarstwa swego, zmagając się widocznie, lecz chcąc synowi okazać iż mu podołać potrafi. Ku wieczorowi zagadnęła go, kiedy myśli do Warszawy powracać?
Teodor się ociągał; radby był pozostać dłużéj, aby się o zdrowiu matki upewnić; chciał papiery po ojcu pozostałe uporządkować. — Łowczycowa odpowiedziała mu, że przed słabością swą sam nieboszczyk, ułożywszy je wszystkie, oddał jéj, i nic do uporządkowania nie pozostawało.
Nie miał więc żadnego pozoru do dłuższego pobytu syn, a z obawą o zdrowie zbytecznie się wydawać nie chciał. Wyjazd, choć jeszcze nie postanowiony, zdawał się blizki, gdyż Łowczycowa, mimo swéj miłości dla dziecięcia, jawne do niego czyniła przygotowania, mówiła o nich, jakby przyśpieszyć chciała.
Zbliżał się tym czasem Św. Jan, imieniny Hetmańskie, na które że zjazd z całego kraju bywał bardzo liczny, a nieboszczyk Łowczyc Paklewski, z czasów pobytu swojego na dworze Branickiego, miał wielu przyjaciół, miał i powinowatych; lękała się, nic o tém nie mówiąc, Beata, aby który z krewnych i druhów nieboszczyka, zasłyszawszy o jéj owdowieniu, nie ściągnął do Borku i Teodora jéj nie pobałamucił.
Zwykle to, czego się człowiek lęka, co przeczuwa, bywa nieuniknioném. Tak się i tu stało. W jednym z regimentów koronnych służący, rodzony brat Łowczyca, ściągnął był z deputacyą od pułku swego do Białegostoku. Nie wiedział on o śmierci brata, a gdy o niéj z ust samego Hetmana usłyszał, natychmiast się do Borku wyprosił.
I jednego poranka spostrzeżono pana Hyacynta z Paklewa Paklewskiego, Porucznika regimentu buławy polnéj, konno na dzielnym źrebcu pod ganek podjeżdżającego, z chrzęstem i brzękiem wielkim.
Dwaj bracia, nieboszczyk i on, choć z pozoru i budowy do siebie byli podobni, w innych względach, jak niebo od ziemi, się różnili. — Porucznik był, z młodu służąc dla krescytywy, i nic nie mając, oprócz konia i szabli, żołnierz ciałem i duszą, wojak obyczajem, człowiek dzielny, odważny, ale płochy i niewidzący daleko. Lubił się bawić hałaśliwie, życia używać, a choćby je stawić dla honoru, wyrąbać się, wykłócić i krzywdy sobie nie dać uczynić. A że tracił wiele, bo nieopatrzny był, potrzebował téż dużo, nieustannie myśląc o tém, zkąd wziąść i jak się grosza dochwycić, aby go, nie długo czekając, zmarnować. —
Serce miał dobre, głowę pustą, a upor straszny. Już w Białymstoku o synowcu zasłyszawszy, iż nie wiedział co z sobą pocznie, wmówiwszy sobie nad nim opiekę, postanowił go nieodmiennie do wojska zaciągnąć. Z tém jechał. Teodor w dzieciństwie parę razy go widział, a gdy u ganku zabrzęczało, zahuczało, i on wyszedł do gościa, więcéj się w nim domyślił stryja, niż poznał.
Porucznik z wielkim krzykiem i oznakami czułości ściskał go rozrzewniony, płacząc razem na wspomnienie brata i śmiejąc się, że znowu Borek oglądał.
Wyszła co prędzéj i Łowczycowa, domyśliwszy się kto przyjechał, chcąc zapobiedz zawczasu bałamuceniu syna.
W pierwszéj chwili Porucznik hałaśliwie tylko nieboszczyka opłakiwał, na przemiany to ręce bratowéj całując, to chłopca ściskając i dusząc.
Wszystko to jednak trwało krótko, gdyż hora canonica nadchodziła.
— Bratowo dobrodziejko — zawołał ocierając łzy Porucznik — jeżeli Boga kochasz, daj czém zalać robaka, bom prawie na czczo wyjechał z Białego-Stoku, skwar okrutny i zhasałem się haniebnie.
Na stole była już wódka i przekąski, do których gość się przysiadł żwawo. Chciał przepić do synowca, ale ten mu podziękował.
— Co? co? wódki nie pijesz? a to mi pięknie! — począł. — Co? toś ty dziewczyna? A cóż z ciebie będzie! a to mi cię ślicznie wychowano! Ja w twoim wieku nie lękałem się już niczego, ani wódki, ani wina! ani —
Matka chciała przerwać, a porucznik w rękę ją pocałował.
— Dobrodziejko moja, jużci z niego żołnierza zrobić musimy! Jak Boga kocham! A co ma lepszego do roboty? Albo to zły chleb, protekcyą mając? Słowo daję, gdybym nie był utracyuszem, jużbym wioskę mógł kupić.
— On się do innéj karyery sposobił — przerwała matka.
— Do jakiéj? Zlitujcie się! Na gryzipiórka może? Niech Bóg uchowa! Wszystka nasza krew byli ludzie rycerscy. Ojciec jego nieboszczyk téż począł od służby wojskowéj. I, jak Boga mego kocham, że tyle życia, co w niéj!
Co? co! gnić na zagonie, za pługiem chodzić! Co za życie!
Popatrzał na Teodora, stojącego przy stole.
— Jakby się rodził na żołnierza! — mówił, nie zamykając ust — chłopiec śliczności! zdrów, silny, i miałby się zmarnować!..
Pocałował w rękę zarumienioną Łowczycową.
— Ja-bo tu z tém przybyłem — rzekł. — Opiekunem mu jestem i będę. Jużem Hetmanowi napomknął; obiecuje protekcyą! Wpisać się tylko i hulaj dusza! Słowo daję. — Obejrzał się porucznik, i zdziwił, widząc posępne twarze.
— Kochany bracie — odezwała się Łowczycowa z powagą — pozwól-że i mnie, jako najbliższéj własnego dziecka opiekunce, głos w tém miéć. Nieboszczyk, Panie świeć nad zacną duszą jego, nie bez pewnych przyczyn zerwał z panem Hetmanem. —
— Ale! ale! — krzyknął porucznik, nalewając sobie drugi wódki kieliszek — już to pozwól mi powiedziéć, co prawda to nie grzech, nieboszczyk miewał bziki. Ubrdało mu się coś, przywidziało, nadąsał się, harda dusza w ubogiém ciele... słowo daję, sam nie wiedział, czemu szczęście odepchnął od siebie.
— Mój bracie! — zawołała Łowczycowa, — ja go znałam dobrze i wiem lepiéj, iż co czynił, to z rozwagą, i nie na lekko.. Nie potrzebował on łaski pana Hetmana; nie chcę ja, aby mój syn się do niéj uciekał.
Porucznik aż się przeżegnał.
— Zlitujcie się! — począł gwałtownie — kto? wy? my? on? Asińdzka? my będziemy wojnę z tym potentatem prowadzić, dla tego że... nieboszczyk miał bzika! A wiecie, co Hetman może? co on jest? Pierwszy po królu. Bez niego nic, z nim wszystko.. Asińdzka dziecko skazujesz i dekretujesz na wiekuistą nędzę!!
Łowczycowa odwróciła twarz, zamilkła.
— Nie! to nie może być — mówił poruszony Porucznik. — Ja na złamanie karku pędzę, aby krew swą ratować, i nim się zaopiekować, a tu...
— Wola nieboszczyka była — odparła gorąco Łowczycowa — aby Teodor od Hetmana nigdy nic nie potrzebował. Wola ta dla mnie święta! Todzio jutro, lub pojutrze, jedzie i wstępuje do kancellaryi księcia Kanclerza.
Posłyszawszy to nazwisko, Porucznik z siedzenia skoczył.
— A to, jak Boga mego kocham, komedya, czysta komedya! Asińdzka wiész, co znaczy Kanclerz i Wojewoda Ruski?! a toż są patriae inimici, a to rebellizanci, co myślą Króla jegomości detronizować, a z pomocą Imperatorowéj prowadzić na tron swoje plemię!
Pójść tam, do nich, to znaczy jawną wydać wojnę Hetmanowi, stanąć w szeregu przeciw niemu?
A to i dla mnie będzie pociecha, gdy się Paklewski zjawi między tymi, których my może szablami zmiatać będziemy musieli. —
Porucznik krzyczał okrutnie, po żołniersku, aż się po całym dworku rozlegało. Wzruszony był, gniewny. Łowczycowa blada, ale nieulękła, marmurową twarzą patrzyła nań, nie okazując najmniejszéj trwogi. Teodor stał, nie śmiejąc się wmięszać.
— Miałżem ja tu po co jechać — dodał pan Hyacynt — aby się dowiedziéć, iż moja krew familii służyć będzie...
— Zmiłuj się, — odparła wdowa! — Sam-że wasz Hetman z tą familią spokrewniony.
Porucznik ręką machnął.
— Wpakowali mu, mościa dobrodziejko, szpiega do domu — zawołał. — Mądra polityka miéć w cudzym obozie sprzymierzeńca! Nie mniéj Pan Hetman nie da się oplątać, ani pociągnąć, ani zastraszyć. Mają Czartoryscy Imperatorową, mamy my Króla Francuzkiego i Sasów z sobą. Damy im! pokażemy!! Ho! ho!!
Miotał się strasznie Porucznik, i rzucając tak, gdy trafunkiem do stolika się zbliżył, a zobaczył wódkę z flaszką, nalał sobie trzeci kieliszek, wypił go i chlebem w soli umoczonym zakąsił. — Czynność ta dała mu spocząć i ochłonąć nieco.

— Niechże mi bratowa dobrodziéjka daruje — dodał, całując ją w rękę, —
Była to pamiątka rodzinna.
żem się trochę uniósł. Ale co prawda to prawda, nie chciałbym, aby moja krew szła na stracone imię... My familią, ze wszystkimi jéj adherentami, byle się ruszyła, z kretesem zniesiemy... Są jawni hostes patriae... Najlepszego z królów, pana naszego miłościwego sekują, dręczą, opponują mu się, spiskują... Jedna klika z Massalskimi, Ogińskimi, Brzostowskim, Flemingiem; ale liga nie pomoże, ani Imperatorowa; Hetman sygnał niech tylko da — nec locus ubi Troia fuit!

Łowczycowa nie zdawała się ani wiele zważać na te przechwałki, ani nawet ich słuchać, — nie czyniły na niéj najmniejszego wrażenia; człowiek zaś, co to głosił, nie wydawał się może godnym tego, aby z nim wiodła dysputę.
Z prawdziwie niewieścią zręcznością postąpiła sobie z hałaśliwym panem bratem. Pod pozorem, że ją służąca wywołała, wyszła na chwilę z pokoju. Porucznik tym czasem poczynał już, wyściskawszy, nawracać synowca, gdy Łowczycowa wolnym krokiem weszła nazad do bawialni, niosąc w ręku szablę w bardzo pięknéj złoconéj oprawie.
Była to pamiątka rodzinna, którą okupić chciała syna. Porucznik łakomy był na datki tego rodzaju.
— Zdaje mi się — odezwała się wchodząc, — że szabla ta po Paklewskich, ponieważ Todzio zapewne wojskowo służyć nie będzie, nikomu się słuszniéj należéć nie może, jak Porucznikowi...
Spojrzała na syna.
— Spełniam, czuję to, wolę nieboszczyka, wam ją oddając...
Zwrócił się pan Hyacynt z niezmiernym zapałem ku szabelce i, naprzód ręce bratowéj ucałowawszy, zapominając już o wszystkiém, chwycił z rąk jéj serpentynę.
Począwszy od pięknéj pochwy, którą z lubością wielką oczyma pożerał, od rękojeści i skówek, zajął się klingą z napisami i, dobywszy główni, nuż nią w powietrzu wywijać, aż świstała.
Twarz mu promieniéć zaczęła... Z poszanowaniem włożył serpentynę nazad, pocałował, do piersi przycisnął i złożył przy czapce... W téj chwili do stołu podano.
Porucznik, już na bratowę nastawać nie śmiał; rozmowa się zwróciła na różne sprawy żołnierskie i jakby sam sobie chciał zaprzeczyć, pan Hyacynt jął wszystkie utrapienia, krzywdy i uciski, jakich doznawało wojsko, malować z przesadą wielką, równą uwielbieniu, niedawno dla tego stanu okazywanemu.
Teodor, ledwie się odzywając jakiem słowem, milczał; Łowczycowa nie przeszkadzała, rada, że Porucznik o wszystkiém zapomniał. W ciągu całego obiadu, który zajadał dobrze, wojak rozprawiał tylko o tém, i dopiero na wyjezdném jakoś powrócił do pierwszego przedmiotu.
— Z matką trudno o syna walczyć, — rzekł, wzdychając — ale bój się Boga, Łowczycowo dobrodziejko, daj go kędy chcesz, byle nie familii.
Hetman się o tém dowie i ansę miéć będzie śmiertelną.
— Niceśmy mu nie winni i nic od niego nie potrzebujemy — odparła z dumą wdowa.
— Tak się mówi, ale prepotencyą ma — odezwał się Porucznik, — pod bokiem mu siedzicie; gdy się mścić zechce, co mu łatwiejszego, jak was zniszczyć?
Wdowa skinęła głową tylko. Widząc, że z nią nie poradzi nic, wziął Porucznik do ogrodu z sobą Teodora, usiłując jego na swoję wiarę nawrócić; ale go znalazł zimnym i zrezygnowanym na posłuszeństwo matce.
— Najgorsza rzecz — dodał w końcu Porucznik, — że ja z waszéj łaski łgać jeszcze będę musiał. Spyta mnie, ni fallor, Hetman: a cóż asindzieja synowiec? — Co ja mu powiem? — Ni to ni owo! Zmydlę tak, aby się domyślał czego chce... Kara Boża! Tegom się nie spodziewał, ale z jéjmością rady nie dam.
Rozśmiał się i, jakby zapominając, że z synem mówił — dodał:
— Nieboszczyka pod pantoflem trzymała — nawykła do despotyzmu, a ja z babami nie umiem!! Słowo daję.
Pożegnał się jednak najczuléj Porucznik, dopominał się o strzemienne, napił jeszcze, i szablę sobie przywiązawszy do boku mocno, bo się nią bardzo cieszył, pokłusował do Białegostoku.
Odetchnęła lżéj Łowczycowa, zobaczywszy go na drodze ku lasowi.
— A teraz — odezwała się, zwracając do syna, — Todziu mój drogi, wybieraj się bez zwłoki do Warszawy.. Czasu tracić nie możesz... Powrócisz do mnie, gdy raz zainstallowany będziesz...
Nie słuchaj, co mówił Porucznik; idź do księcia Kanclerza; cała ta pozorna siła Hetmana pryśnie, gdy ją do walki wyzwą.
Słuchałeś stryja? Tak u nich wszystko na słowach i na krzyku, a do czynu niesposobni są...
Niech giną! — dodała surowo — zasłużyli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.