Grześ Niedorajda

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Gliński
Tytuł Grześ Niedorajda
Pochodzenie Bajki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków — New York
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GRZEŚ NIEDORAJDA.


Było trzech braci: dwóch mądrych a jeden głupi. Może w rzeczywistości Grześ nie był tak głupi, jak to o nim szeroka wieść głosiła, ale Wicek i Wacek, choć się za mądrych uważali, złymi byli braćmi, bo nietylko, że ciągle śmieli się z głupiego Grzesia i jego wymowy szepleniącej, lecz i różne niegodziwe figle mu płatali, że Grześ ani zasnąć spokojnie nie mógł, ani obiadu zjeść, ani nawet Panu Bogu ze skupieniem się pomodlić. Nocką, zaledwie zachrapał w komorze, a już mu z pułapu woda na nos kapać zaczynała; nie mogąc sobie z tą kąpielą nieproszoną poradzić, do sieni się wybiera, ale zaledwie na progu stanął, jakieś licho w oczy mu piaskiem sypnęło, że obiema rękoma za łeb się chwycił; oczu nie przetarł jeszcze a tu wyciągnięty sznur drogę mu przeciął, a szpony jakieś za łydki chwyciły, szczypią, targają i rwą.
— Siła niecysta! — szeptał do siebie Grześ nieszczęśliwy, a źli bracia w kułak się śmieli i dalej wyprawiali harce swoje niegodziwe.

Ojciec tych trzech synaczków miał chałupę niezgorszą i pólka spory kawał, gdzie dorodne żytko się pleniło, i młyn,
GRZEŚ NIEDORAJDA.
terkocący wiecznie nad rzeczką, który mu z mieliwa niezły dochód przynosił, i winnicę na stoku wzgórza, ku południowi zwróconą, z której wino, gdy się wystało a popracowało dobrze, rozbierali sąsiedzi za grosz gotowy. Lecz stary to był człek, uczciwie spracowany, trochę ślepy i trochę głuchy, co było powodem, że nie bardzo wiedział, jak się jego synaczkowie sprawowali, częściej zaś widując Grzesia przy sobie i więcj od niego posług mając, lepsze trochę miał o nim mniemanie, niż o mądrym Wacku i Wicku. Dziwił się także, że Wacek i Wicek to to, to owo do zarzucenia Grzesiowi mieli, Grześ zaś nic nigdy o braciach swoich nie mówił i kochał ich i poważał, jako starszych i mędrszych od siebie.

— Dlaczego wy, synaczkowie, tak mało ze mną przebywacie, a Grześ ciągle prawie? — pytał.
— Bo Wicek porządku w młynie, a ja w polu i winnicy pilnujemy — odpowiadał Wacek. — Grześ zaś, panie ojcze, do niczego jest, to może przesiadywać przy tobie i podlizywać się.
Co prawda, to starowina sam wszystkiego doglądał w młynie, w polu i w winnicy, przez Grzesia prowadzony, bo nogi mu już trzęsły się od starości, a że przygłuchy był, nieraz, gdy młyn nagle nierówno zaterkotał: »Co, panie kochany?« — pytał, myśląc, że go ktoś z boku zagabał, a że i wzrok mu nie dopisywał, to nieraz przydrożnemu słupowi się ukłonił, za księdza plebana go biorąc, a razu pewnego: — »Co słychać u pani dobrodziejki?« — srokatą krowę zapytał. To wszystko było prawdą, ale o podlizywaniu się Grzesia nic a nic nie wiedział.
Że człek wiekować na ziemi nie może, zamyślił był stary ojciec, za życia jeszcze swojego, by potem swarów żadnych nie było, majątek pomiędzy synów rozdzielić.
— Ty weźmiesz pólko, ty młynek, a Grześ winnicę — powiedział raz był.
— Nie da sobie z winnicą Grześ rady, panie ojcze — odpowiedzieli bracia.
— To młynek mu dam.
— Niedługo w ręku Grzesia mleć będzie — odparli.
— To pólko weźmie.
— I wnet zachwaści, panie ojcze, niezdara taki!
Starowina w głowę się podrapał, do Grzesia się zwrócił i rzekł:
— Cóż ty o tem wszystkiem myślisz, głuptasku?
— Das ociec, to wezmę, a nie das, toć wyrzekać i tak na ciebie nie bende — odrzekł Grześ.
— Pierwszy raz mądrze powiedział! — zawołali bracia uradowani.
Stary pokręcił głową.
— Mądrze czy nie mądrze — szepnął — tego nie wiem! ino wiem, że poczciwie.
Po chwili znów się ozwie:
— Trzeba, mili synaczkowie, żebyście o żeniaczce już pomyśleli.
— Ja jużem pomyślał — rzekł Wacek.
— Proszę, proszę!
— Upatrzyłem sobie pannę ze dworu. Białych i żółtych pieniędzy ma wbród.
— Patrzcie! patrzcie! — pokręcił głową starowina. — A ty? — do Wicka się zwrócił.
— Mnie pachnie, tatulu, wojewodzianka.
— Wodzianka? — spytał ojciec, przykładając dłoń do ucha — jaka? z porzeczek czy agrestu?
— Wo-je-wo-dziaanka, tatusiu! — krzyknął Wicek w ucho ojcowskie. — Nie widzita jej murowanego pałacu pod lasem? — dodał, palcem na puste pole wskazując.
— Pałac murowany?... Nieźle, nieźle! — mruknął stary. — A ty, Grzesiu? — spytał.
— Widzę tatulu, co mnie braciskowie ślicną królewnę zostawili.
— Ot głuptas! — krzyknęli obaj bracia.
— Ale mądrze powiedział — rzekł stary.
Zaniepokoili się jednak bracia. Kto wie, czy Grzesiowi królewna jaka w oko nie wpadła?... A trzeba wiedzieć, że ani Wacek panny ze dworu, ani Wicek wojewodzianki nie widzieli, tumanili jeno starego ojca ożenkiem bogatym, by prędzej módz wyłudzić od niego pólko, winnicę i młyn. Wzięli tedy Grzesia na stronę i o królewnę pytali, ale on im rzekł, że to tak jakoś z ich rozmowy wypadło. Poznali się bracia na żarciku głupiego Grzesia i mocno urazili się o to.
— Patrz, jaki mądral! — mruknęli do siebie.
Nazajutrz poszli do młyna i, usiadłszy nad łotokami, zaczęli przemyśliwać, jakąby to nową psotę mu wyrządzić?... Tysiąc konceptów do głowy im przychodziło, ale i ten zły i ten niedobry, bo choć mądrzy byli, nic takiego nie mogli wymyślić, czegoby już na biednym Grzesiu nie wypróbowali.
— Pokażmy mu królewnę piękną — rzucił nagle Wacek.
— A skąd ją wziąć? — Wicek spytał.
Wtem przed młyn wóz skrzypiący zajechał, z którego, stękając a kaszląc, wysiadła na ziemię baba stara.
— Jest królewna! — zawołał Wacek. — Ubierzem ją w złotą, papierową koronę; czerwoną chustę, niby płaszcz królewski, na ramiona zarzucimy, podbijemy płótnianką, w czarne ogonki malowaną, co Grześ za gronostaje weźmie, zamiast zaś berła, wsadzimy babie w łapę kijek, na kartofel nadziany.
— To ci koncept! — wykrzyknął uradowany Wicek — i wołać na babę zaczęli, by przyszła do nich.
Gdy bliżej jej się przypatrzyli, nie mogli powstrzymać się od śmiechu. Łysa, stara, pokurczona, z garbem na plecach, z bielmem na oku, z nosem jak hak, bez zębów, wiedźma Łysogórska — i koniec!
— Cy to panice od młyna? — spytała szepleniąc.
— W sam raz połowica dla Grzela! — zaśmieli się bracia.
— Memu zmarło się latoś, jezeli panickowie o mego Grzela pytajom — westchnęła baba.
— A coście przywieźli do młyna? urodę waszą? — zaśmiał się Wacek.
— Nie zartujcie, panickowie, z babiny niescęśliwej, która kwatereckę ino zytka do zmełcia przywiezła.
— Nie żartujemy, babciu! — rzekł Wacek. — Ślicznotka z ciebie prawdziwa!
Baba się obruszyła.
— Ej, zartowniki, zartowniki paskudne!
— Nie żartowniki, jeno czarodzieje. Królowę zrobimy z ciebie, tylko ubierz się, babo, wedle gustu naszego i smaku, a damy ci i królewica, jak teraz złotych kilka na początek dajemy.
— Złotówecki! złotówecki! — zawołała uradowana baba.
Targ w targ i babula przekupić się dała. Zaraz ją po królewsku przebrano i do blizkiego lasu kazano iść, gdzie na przybycie Grzesia czekać miała pod drzewem umówionem; ale baba uparła się i wlazła w pień wierzby spróchniałej, gdzie, siedząc przykucnięta, do szalonego śmiechu pobudzała zbytników. Czy się poruszy, czy podskoczy: cha-cha-cha! rozlegało się po lesie, bo prawdę rzec, świat dotąd takiego czupiradła nie widział.
Przed zachodem słońca przyszli bracia do Grzesia i powiedzieli mu szeptem, że w lesie cudna czeka królewna na niego.
— A kpiłem, braciskowie? — odezwał sie Grześ uradowany.
Bracia w kułak prychnęli na samą myśl krotochwili spodziewanej.
Poszli tedy do lasu, do wiadomej wierzby się zbliżyli, z której zaraz siedząca tam baba wylazła i mizdrzyć się, a dygać, a drygać zaczęła do Grzesia. Co się ruszy, to bracia za boki się biorą a jęczą od śmiechu, Grześ zaś oczy wybałuszył i patrzy, patrzy, jakby oczarowany widowiskiem, wreszcie ręce jak do pacierza złożył i:
— Ślicności moje! — zawołał.
Wicek na ziemię się położył i nogami przebiera, taki nim śmiech szalony podrzuca; Wacek nie śmieje się, lecz już ryczy, jak wół, a Grześ oczu od baby oderwać nie może i szepce w zachwycie:
— Raju! maju! a tom-ci takiej piękności nie widział jesce!
I do gęby się wziął.
Tu już bracia wytrzymać nie mogli i tarzali się po ziemi od śmiechu, a Grześ w gębulę cmoka babulę i mówi:
— Uuu... miód!... miodek!... nad słodkościami słodkości!...
Wicek i Wacek wybiegli z lasu, oszaleli z radości, że im się krotochwila udała.
Nazajutrz, o tej samej godzinie, Grześ kapelusz na głowę nałożył i z izby się zabierał.
— A dokąd? — spytali zaraz Wicek i Wacek.
— Do wierzby, braciskowie! — odpowiedział.
Bracia w śmiech, ale Grześ na nic nie zważał i, jak opętany, pobiegł do lasu.
Na drugi dzień — to samo, to samo na trzeci, czwarty; aby jeno słoneczko ku zachodowi się zniżyło, czterema wołami Grzesia nie zatrzymać.
— Co mu jest? — spytał ojciec.
— W suchej wierzbie się zakochał, tatulu — odpowiedzieli niegodziwcy.
— A jak tam z twoją panną z dworu, Wacusiu?
— Jużem od niej złoty pierścionek otrzymał.
— A z twoją wojewodzianką, Wicusiu?
— Na zapowiedź już dałem.
— Czas mi już teraz o testamencie pomyśleć — rzekł ojciec.
— Czas, czas, tatusiu! bo ci lada dzień po synowej przywieziemy — zawołali uradowani bracia.
Tymczasem Grześ codziennie do lasu biegał. Deszcz nie deszcz, pioruny nie pioruny, nie skrewił babie swej ni razu, a bracia po dwa złote płacić jej musieli.
Nie podobało się to już braciom.
— Wacku! — rzekł Wicek.
— Co, Wicku? — Wacek zapytał.
— Trzeba przy drodze Grzesiowi stracha postawić, by do lasu nie chodził, bo za drogo nas ta baba kosztuje.
— Wiwat strach! — krzyknął Wacek.
Zrobili stracha, postawili w dołku przy drodze, którędy Grześ musiał przechodzić.
O zmierzchu, jak zwykle, Grześ wybrał się do lasku, a już piszczałkę wziął z sobą, widocznie, że babie grać będzie i śpiewać: »Rosła kalina z liściem szerokim...« Z Grzesiem Wicek i Wacek się wybrali.
Idą, zabawiają rozmową Grzesia, by nie odrazu stracha zobaczył. Aż oto, na zakręcie drogi, pod lasem, wedle cmentarza, Grześ zatchnął się nagle i stanął. To samo Wicek i Wacek zrobili. Grzesiowi włosy dębem się podniosły, a oczy na wierzch zaczęły wyłazić. Wtem za ramię Wacek go chwycił i rzucił w ucho:
— Źle z nami!... martwiec wstał z grobu! Tu przed cmentarzem spoczywa zbój zakazany, którego rozbroić może tylko muzyka śliczna. Ty ślicznie grasz, Grzesiu. Zagraj mu: »Rosła kalina« — a graj, dopóki z Wickiem nie wrócę i nie przyniosę wody święconej. Graj, bez ustanku graj! a z oczu upiora tego nie spuszczaj, bo śmierć czeka!
Grześ wytrzeszczone oczy utkwił w straszydło nieruchome, dudkę do ust przyłożył i zaczął »Kalinę« grać. Figlarze umknęli, śmiejąc się do rozpuku, a przez pola i niwy dzwoniła »Kalina o liściu szerokim«.
Przy młynie zatrzymali się, siedli nad łotokami, spuścili nogi ku wodzie i czekali zaciekawieni, co z tego będzie? Siedzą, słuchają, a Grześ gra i gra, coraz ciszej, melancholijniej, jakby sił już brakło biedakowi. Gwiazdy wyprysnęły, księżyc wzeszedł, już we wsi psy się uśpiły, a »Kalina« wciąż liście swoje rozwiewa, zmienione w dźwięki dudki Grzesiowej... Wreszcie rozwiała, i było cicho jak makiem siał.
Wicek i Wacek czekali na powrót Grzesia, który pewnikiem, nogi za pas założywszy, bieży już ku nim. Czekają godzinę, czekają dwie — Grzesia niema i niema. Zaniepokoili się tedy, idą... i cóż widzą?
Strach stoi nienaruszony, a koło niego leży Grześ. Dudka z dłoni omdlałej wypadła, a on śpi sobie w najlepsze. Snadź zmógł go sen przemożny i z nóg zwalił.
— Wacku! — rzekł Wicek. — Idź ty do lasu i powiedz babie, żeby już nie przychodziła po złotówki, a ja w stracha wlezę i zacznę ryczeć, jak wół. Grześ się obudzi i ruszy jak lis szczwany, a my o nowym figlu pomyślimy.
Jak rzekł, tak zrobił. Wacek do lasu dojść jeszcze nie zdążył, jak już wole ryczenie posłyszał; później: szast-prast!... i czyjś bieg przyśpieszony. Patrzy, a to pomyka Grześ, jeno nie do chaty ojcowej, lecz prosto do lasu, do wierzby swojej.
— Stój! stój! — zawołał Wacek. — A co tam o strachu twoim słychać?
— Oj, bracisku, bracisku! gdybyś ty był uwidział, tobyś się litował nade mną, taka okropność się działa. Gram-ci ja sobie, gram! a oka ze stracha nie spuscam, a on stoi, kieby martwy i ani ocyskami porusy. Widno, co jemu »Kalina« się spodobała i piekne granie moje. Ale mi palce posłuchu odmówiły a spać się tak zachciało, zem, jak drewno, rypnął na ziemię. Tedy pan strach, zły widno za to, co mu juz »Kaliny« nie gram, nuz ryceć, za boki mnie sarpać, a scypać, a tarmosić niemiłosiernie. Tedy mnie cierpliwości zabrakło. Jak odwinę prawicę a lunę w pysk — ten bęc o ziemię i tchu się niegodnego pozbył.
Wicek za łeb się chwycił.
— I cóżeś ty zrobił dobrego? — wrzasnął.
— Stracha zakatrupiłem!
— To Wacek był, nie strach żaden! — krzyknął Wicek
— O, la Boga! — zajęczał Grześ przestraszony. — I cemuześ mi o tem nie powiedział wceśniej, bracisku?
Skoczyli do rozstaju.
Wacek leżał w dołku, gdzie strach był wkopany, ale żyw był, jeno oba policzki spuchnięte miał niemiłosiernie. Wicek zaczął obmacywać stękającego Wacka, a Grześ spytał:
— Cy ty zyjes, bracisku?
— Dam ja ci! — wrzasnął Wacek, do przytomności przychodząc, i Wicka za Grzesia wziąwszy — bo Wicek go macał, a Grześ pytał — w pysk go zaraz. Tego nie lubił Wicek. Odpowiedział więc wnet, jak się należało, i poczęli się grzmocić, za czuby się wodzić, na nic już nie pamiętający. Przestraszony Grześ od jednego do drugiego biegał i wołał:
— Uspokójcie się, braciskowie serdecni!
Ale uspokoili się wtedy dopiero, gdy im oczyska tak popuchły, że brat brata nie widział. Wtedy Grześ wziął ich obu pod ramiona i do domu zaprowadził. Przestraszony ojciec ją pytać:
— Co z wami się stało, synaczkowie mili?
— To pscółki tak bracisków pokąsały — Grześ odpowiedział, nie chcąc zdradzić tajemnicy figlów braterskich.
Po tygodniu, gdy bracia wyzdrowieli, a stary ojciec zachorzał, wezwał synków do siebie i rzekł:
— Przeczytam wam testament, przy świadkach spisany, który uszanowany być ma. Ty, Wacku, który pannę ze dworu za żonę bierzesz, i ty, Wicku, który wojewodziankę zaślubiasz, do bogactw, jakie wam małżonki wasze przyniosą, niewiele-byście dodali ze spadku po mnie. To też wam, synaczkowie moi, nic nie zostawiam, a młynek, pólko i winnicę Grzesiowi zapisuję, który ani wojewodzianki ani panny ze dworu wziąć sobie nie potrafił.
— A królewna, tatusiu? — zawołał Grześ. — O! słysycie: tur-tur-tur! złota karoca jedzie a w niej ślicnotka moja.
Rzucą się bracia do okna. Patrzą. Dawny śmiech ich porywa i nadzieja, że ojciec rozfuka się na głupiego Grzesia za wybór podobny.
Zajechał wóz drabiniasty, skrzypiący, a z niego wysiada baba im znajoma, kaszle, stęka i do Grzesia się zbliża. Wicek i Wacek duszą się od śmiechu, a stary patrzy na wóz, przez kulasa ciągniony, i prawi:
— Karoca! złota karoca! a sześć koni ją ciągnie!
Przypatruje się babie kaszlącej i szepce:
— Śliczności! niczem różyczka przy niej, niczem lilijka i fijołek! a tak mówi, jakby na skrzypeczce grała!
Grześ zaś zwraca się do ojca i braci, i prawi:
— Zonecka moja!
Opadła chusta czerwona i korona papierowa, a zdumionym oczom braci pokazała się śliczna postać królewny; wóz w karocę się zmienił, koń-kulas w zaprząg paradny, a na dworze muzyka zabrzmiała, jakiej nikt dotąd jeszcze nie słyszał. Uradowany ojciec przytulił do piersi swojej Grzesia i śliczną synową, a do Wacka i Wicka zwrócił się i rzekł:
— Śpieszcie, synaczkowie!... ty po pannę ze dworu, a ty po wojewodziankę z murowanego pałacu. Trzy wesela wyprawię!
Wicek i Wacek nie ruszyli się krokiem, jeno sponsowieli ze wstydu i słowa wymówić nie mogli.
— Co wam, synaczkowie? — pyta ojciec.
— Ja za nich odpowiem — odezwała się królewna.
I zwróciła się z temi słowami do nich:

Złymi byliście braćmi,
Złymi byli synami,
Nie wiedzieliście o tem,
Że jest prawda nad wami;
Kto się jej sprzeniewierzy,
Dłoń obłudzie podaje:
Wstydem musi się oblać,
Z mędrca głupcem się staje!

Grześ krzywdy braci nie chciał. W królewskim zamieszkawszy pałacu, oddał im pólko, młyn i winnicę, tylko zmądrzał, czego wszystkim ludziom głupim życzę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Gliński.