Gość z zaświatów/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Gość z zaświatów
Rozdział Nazajutrz rano
Wydawca „Tygodnik Mód i Powieści“
Data wyd. 1903
Druk Akc. Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Wonderful Visit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Domysły Lady Hamergallow i dalsze przygody anioła.

W Siddermorton-Parku stoi okazała rezydencya, zwana Siddermorton-House, gdzie przemieszkuje stale sędziwa matrona lady Hamergallow, osoba fizyonomii zawiędłej i suchej, szyi mającej podobieństwo do grubej liny, nadto osoba odznaczająca się temperamentem wielce fantastycznym, używająca jako pokarmu plotek miejscowych, a jako napoju, czystego Burgunda, do którego żywi skłonność niezwyczajną. Na wszelkie cierpienia, na które skarżą się przed nią jej farmerzy, których ona naiwnie nazywa swymi wassalami, ma szlachetna dama trzy tylko rodzaje lekarstw: parę kołder z rodzaju dobroczynnych, butelkę ginu, albo, monetę pięcioszyllingową. Pałac odległy jest od Siddermorton o półtorej mili angielskiej; grunta, łąki, lasy, jak oko zasięgnąć może, należą do niej, z wyjątkiem małego skrawka ziemi, którego posiadaczem jest sir Jan Gotch. Korzysta stara arystokratka ze swoich darów fortuny w ten sposób, że sprawuje tu władzę w ścisłem znaczeniu tego słowa autokrytyczną — kojarzy i zrywa małżeństwa, wypędza z wioski ludzi, którzy jej się nie podobają, podnosząc im cenę komornego do wysokości niemożliwej — odprawia robotników — zmusza niedowiarków do spełniania obowiązków chrześcijańskich, i posuwa samowolę do tego stopnia, że Zuzanna Daugott naprzykład, której podobało się własnej córeczce dać na imię Eufemia, z rozkazu kapryśnej lady musiała z wielkim żalem zgodzić się na to, aby ją wikary ochrzcił imieniem Maryi-Anny. Zaciekła z niej przytem protestantka anglikańskiego obrządku, która w rosnącej łysinie wikarego miejscowego dopatruje skłonności do tonsury, inaczej mówiąc, do herezyi katolickiej. Bywa w radzie Gminnej regularnie, a ponieważ ma słuch przytępiony, więc zjawia się zawsze i wszędzie ze swoją nieodłączną trąbką akustyczną, i jako głucha, wykrzykuje swoje mowy dwa razy głośniej, niż powinna. Polityce dała od jakiegoś czasu za wygraną, ale przed laty była jedną z zaciętych przeciwniczek Gladstona. W pałacu ma tylko usługę żeńską, a to dla odróżnienia swego dworu od domu zbogaconego agenta giełdowego Hockley’a, u którego w przedsionku stoi niezmiennie czterech tytanów w kamaszach i pantalonach pluszowych.
Można powiedzieć, że despotyczna lady zterroryzowała ludność Siddermortońską. I wistocie, gdyby w sali miejscowego baru pod znakiem kota wyglądającego z rogu obfitości, ktoś wzywał imienia Pańskiego z niedostateczną czcią, uszłoby mu to zupełnie bezkarnie, albowiem gospodarz jest człowiekiem wolnomyślnym, natomiast, gdyby jednem słówkiem przekroczył zuchwalec jaki granice szacunku należnego imieniowi Hamergallow, można być pewnym, że przez tegoż gospodarza domu, lub kogokolwiek z gości, zostałby w jednej chwili wyrzucony za drzwi. Przejeżdżając powozem swoim, zatrzymuje się feudalna pani zwykle u Bessy Plump miejscowej ekspedytorki poczty, i tu odbiera relacyę szczegółową o wszystkiem, co zaszło od ostatniego raportu, a następnie udaje się do szwaczki Mamsell Finch, celem sprawdzenia, o ile raport tamtej był zupełny i wiarogodny. Niekiedy odwiedza wikarego, od czasu do czasu panią Mendham, a nawet dostępuje tego zaszczytu i, znany nam, doktor Crump także. Właśnie dnia tego ukazała się para jej siwych koni z za rogu uliczki, przy której mieszkał lekarz, gdy z tamtąd wychodził po opatrunku anioł. Stara dama podniosła do oczu swoją lornetkę o złotej rękojeści, opatrzyła to indywiduum, jak zwykła była nazywać nieznajomych, od stóp do głowy, i zawyrokowała krótko:
— Obłąkany biedak, a szkoda, bo ma twarz dosyć ładną. Żałuję, bo go musiałam przestraszyć mojem ukazaniem się. Niemniej zasłyszawszy już coś nie coś z tej historyi na poczcie i u szwaczki również, kazała się wieść na wikaryą, bo relacye tych reporterek były dosyć niezgodne, a transpirowało już coś rano od pani Mendham również, co ją nadzwyczajnie zaintrygowało. Wikary naciśnięty, robił wszelkie możliwe wysiłki, aby zaspokoić ciekawość starej damy, i co się tylko dało, posyłał do tej tuby akustycznej, skracając gdzie należało, omijając, co było koniecznem do ominięcia, i jakoś złożył to w pewną całość, w której znalazło się miejsce i na owe nieszczęśliwe skrzydła i na paljową tunikę. Ale lady Hamergallow miała wzrok doświadczony i nie uszło jej uwagi, że bądź co bądź, wikary Hilyer był pomięszany. Jej głowa, zazwyczaj trzęsąca się w jedną i drugą stronę, wykonywała dzisiaj te ruchy gwałtowniej, niż zwykle, co dowodziło natężenia myśli, zajętej jakiemiś kombinacyami i po niezliczonych wykrzyknikach podziwu, objawiających się monosylabowemi: Eh! i Ah!, zwróciła się z zapytaniem wprost:
— Czy prosiłeś pan, aby to indywiduum korzystało z twojej gościnności... nieograniczenie?
— Właściwie, stało się to może dzięki mojemu w pierwszych chwilach brakowi rezolucyi, ale bądź co bądź...
— I nie wiesz pan wcale zkąd przybywa?
— Zupełnie nie wiem.
— Ani kogo ma ojcem? — dodała stara dama z akcentem tajemniczym.
— Ani tego również.
— W takim razie... — tu zbliżyła się doń tak, aby on jeden tylko usłyszał, i wypowiedziawszy to, co jej przedtem chodziło po głowie, a co w tej chwili zamieniło się w pewność, odsunęła się nagle, patrząc tryumfalnie przez szkła swoje na zdumionego księdza, który zdołał wyszeptać tylko:
— Ależ lady szanowna!..
— To jest tak, jak mówię. Ale nie myśl pan, abym to brała koniecznie za złe, — dodała pobłażliwie. — Wiek dojrzały musi być wyrozumiałym. Jest, o ile uważałam, w żałobie. Przypomina mi się w tej chwili „The Scarlet Letter“ Hawthorna... Zapewne musiałeś pan czytać? Ale to bieda z wami, moi panowie, bez względu na to, czy jesteście duchownymi, czy świeckimi ludźmi!
— Ależ lady Hamergallow, ja protestuję przeciw posądzeniom pani!
— To się nie zdało na nic! Wszystkie pańskie protesty na jedną jotę nie zmienią tego, co jest dla mnie niewątpliwem. Daremnie się pan trudzisz. A nie myślałam, żeby z pana był człowiek w tym stopniu interesujący.
— Ależ te podejrzenia nie mają żadnego gruntu realnego.
— W każdym razie masz we mnie sojuszniczkę, panie Hilyer. W niczem to nie zmniejsza mego dla pana szacunku — owszem!
Lady Hamergallow zdawało się, że jest łaskawą w tej chwili.
— Pozwól mi jednak, pani, wyjaśnić...
— Czy prawdą jest to, co mówisz, że to geniusz muzykalny?
— Skończmy najpierw z tamtem. Ponownie zatem, pod słowem uroczystem, zapewniam...
— A ten garb?
— Widzę z tego, że opinia moja, na którą tu w Siddermerton, zdaje się, dosyć pracowałem, nie szczególnie stoi.
— A możeby się dało temu talentowi nadać pewien rozgłos? — pytała zacięta w swoim uporze starowina.
— No, ale przecież nie można żądać po mnie, abym ja to wszystko brał poważnie, i przyznawał...
— W każdym razie ja z mojej strony proponuję, aby dać tej osobie — proszę uważać, że wyrażam się bez kładzenia nacisku na rodzajowanie — aby dać tej osobie sposobność do zaprodukowania swoich, zdolności. Jadąc tutaj, miałam to już na myśli — w tej chwili po osobistej rekognicyi, tembardziej obstaję przy swojem. Na wtorek nadchodzący poproszę do siebie co jest muzykalnego w okolicy, a ten młody talent niech przyniesie ze sobą instrument. Jeżeli się okaże, że to wistocie przechodzi mierność, zajmiemy się, aby światła pod korcem nie ukrywać.
— Ale lady Hamergallow...
— Ani słowa więcej, panie Hilyer! — konkludowała arbitralna kobieta, opuszczając trąbkę akustyczną, a na miejsce jej chwytając lornetkę. Na mnie czas, bo Katler gniewa się bardzo, gdy konie stoją zbyt długo; — powiada, że im to szkodzi. Uważałam, że wyjątkowo nie szwankują one na zdrowiu, gdy jest w pobliżu jakiś szynczek.
I skierowała się ku wyjściu, zanim nieszczęśliwy człowiek mógł jedno słowo więcej dodać na swoją obronę.
— Szatan, nie kobieta — mruczał po jej odejściu wikary. — Oto są najlepsze dowody na to, jakie zamięszanie w nasze biedne egzystencye wprowadzić może zjawienie się jednego chociażby anioła.
I patrzył, jak niknął w dali ekwipaż magnatki, a świat tańczył dokoła niego, jak gdyby to był człowiek, niemający poza sobą trzydziestu lat uczciwie przeżytego celibatu. Mieniły mu się w oczach łany zielonych zbóż, i rozproszone malowniczo wiejskie domki — jednem słowem czuł dokoła siebie życie pulsujące, świat realny, a mimo to, żywił naprawdę pewne wątpliwości co do swego faktycznego istnienia na ziemi. Potarł podbródek z dobitniejszym, niż zwykle, akcentem zakłopotania, przeszedł do ubieralni, a tam automatycznie utkwił wzrok w rozwieszoną na szaragach paljową tunikę gościa z Zaświatów.
— Pytała mi się, czy ja znam jego ojca! — powtarzał teraz — starając się złożyć w całość te uporczywe przekomarzanie się z nim starej damy. Ja miałem znać istotę nieśmiertelną, która przyjmowała udział w bycie o tyle od naszego wyższym — ja, którego przodkowie należeli może do gromady torebkowatych. Dobra sobie kobiecina z całą naiwną złośliwością swoją!
Wziął w rękę tunikę, i zaczął się bacznie wpatrywać w materyał, z którego była zrobiona.
— Niechajby jednak ci wszyscy, którzy mi przeczą z takim oślim prawdziwie uporem, raczyli mię objaśnić co do tego przynajmniej drobnego szczegółu, i powiedzieli, która to z manufaktur Wielkiej Brytanii wypuszcza ze swoich warsztatów podobne tkaniny?
Podszedł do okna otwartego i, wybijając machinalnie palcami rytm jakiejś melodyi po jego parapecie, monologował dalej, pełen melancholii i zwątpienia:
— A tymczasem wszystko jest cudownem od początku do końca w stworzeniu, nie wyjmując zjawisk tak powszednich, jak wschód i zachód słońca. Widzę tylko, że niema wierzeń, spoczywających na dyamentowej opoce i że trzeba brać wszelkie sprawy z zastrzeżeniami i z pewnym zwłaszcza duchem oportunizmu. Jedno wyklucza drugie. Tak wzruszonym, a jednocześnie tak zwątpiałym nie czułem się nigdy, odkąd przyszedłem do samowiedzy!


— Doskonale idzie! — zawyrokował Crump po nałożeniu powrotnem bandażu. — Może być — mówił dalej, po dłuższym namyśle — może być, że mię do pewnego stopnia zawodzi pamięć, ale doprawdy to zdwojenie organów u pana nie wydaje mi się już dzisiaj tak nadzwyczajnem, jak dwadzieścia cztery godzin przedtem. Przypisać to mogę tem u jedynie, że pierwsze wrażenie zawsze bywa potężniejsze od następnych. Zwykła to rzecz! Zostań pan u mnie na śniadaniu — właśnie podają do stołu. Ale swoją drogą muszę powiedzieć, że tak błyskawicznego zabliźnienia nie zdarzyło mi się spotkać w mojej praktyce. Krew pana i muskulatura cała muszą być doprawdy zupełnie wolne od jakichkolwiek chorobotwórczych zarazków, mimo, że przeciwko równowadze pańskiego umysłu mógłbym, jako lekarz, mieć to i owo.
Podczas całego śniadania obserwował lekarz kątem oka gościa i starał się wyciągnąć na zwierzenia, a w ostatnim razie na słówka:
— Czy podróż wczorajsza bardzo pana utrudziła?
— Podróż? Ano, niebardzo, chociaż mógłbym powiedzieć, że doświadczałem w skrzydłach pewnej ociężałości.
— Niechaj on sobie obstaje przy tych skrzydłach — myślał Crump. — Nie będę go drażnił zaprzeczaniem u siebie w domu. Owszem, niech improwizuje dalej — nawet mu dopomogę.
— Więc fruwałeś pan sobie na całej przestrzeni? Ani kilometra na kołach?
— Przestrzeń ta nie była żadną drogą, nie może zatem być mowy o kołach. Niosła mię symfonia sfer niebieskich, ale stało się jakoś tak dziwnie, że nagle zapanowały ciemności i znalazłem się na waszym świecie. Reszty nie pamiętam.
— No, dobrze! niechby i tak było, jak pan chcesz, ale... powiedz-że mi, żadnego nie wziąłeś ze sobą tłomoczka?
Crump takie podstępne pytanie uważał sobie za prawdziwe arcydzieło śledczej zręczności.
— Przecież musiałeś pan poznać dobrze nasz świat — szydził już teraz wyraźnie — wszak przypatrywałeś mu się zapewne nie raz jeden z wysoka przez wasze warstwy empireiskie. Hę?
— Nie mogę powiedzieć, żebym znał dobrze, a dowodem, że wszystko tu dla mnie nowe. My tam śnimy niekiedy o waszej ziemi, głównie przy księżycowem świetle, gdy mary unoszą nas daleko po za rzeczywistość.
— No, to się rozumie samo z siebie, — przytakiwał Crump, który się miał w tej chwili za człowieka niezwykle dowcipnego. — Masz pan w każdym razie — mówił — nader praktyczny sposób wymykania się przed odpowiedziami kategoryczniejszemi... Kieliszek Burgundzkiego! To panu zaszkodzić nie może. Stoi właśnie obok pana. A odnośnie do nawiedzin anielskich, to jest u nas sporo podań o tego rodzaju wydarzeniach, nazywanych nadprzyrodzonych, które musiały oczywiście powstać na fundamencie jakimś, mianowicie zawdzięczamy je zapewne temu, że rodacy pana podróżowali już niejednokrotnie po naszej ziemi. Widzieli ich ludzie przy kołyskach dzieci, zachodzili niekiedy do więzień. Ot naprzykład w „Fauście!“ Czytałeś pan zapewne!
— Nie słyszałem nigdy o czemś podobnem.
— A jednak tu u nas, nie dawniej jak wczoraj, matka jednego sympatycznego chłopczyny, który miał atak dyspepsyi, ale którego zastałem już rekonwalescentem, pokazywała mi go, że śpi i przez sen uśmiecha się do aniołka. W romansach znowu pani Wood symptom taki uważany bywa jako niezbędna zapowiedź blizkiej śmierci. Czy nie mógłbyś mi pan rzucić pewnego światła na łączność między tymi uśmiechami a objawem patologicznym, o jakim mówiłem?
— Ja wogóle nie dobrze pana rozumiem, — rzekł anioł zaambarasowany tem, że na żadne z zapytań nie może dostarczyć odpowiedzi zadawalającej.
— Zaczyna poznawać, że go biorę na kawał, i chce się wykłamać sztuczną powagą. Ale to nie ze mną sprawa. W każdym razie jest przebiegły.
— Wiesz pan jednak, że byłbym mu szczerze obowiązany, gdybyś mi mógł dać pewne objaśnienie: Oto chciałbym wiedzieć, czy ci, którzy do was przybywają z naszego świata, skarżą się bardzo na tutejszych doktorów?
— Ci, którzy przybywają? Nie rozumiem o kim pan mówisz.
— Więc oni się do was nie dostają?
— Kto?
— No, ci przecież, którzy umierają tutaj.
— Ale wszak oni się rozpadają na szczątki.
— A, to jednak pan słyszałeś o tem cokolwiek?
— Słyszałem, że rozkładają się tacy, jak ta kobieta, która wybiegła przed swój dom i krzyczała na mnie, zupełnie nie wiem o co i dlaczego, — jak ten, który się przewrócił w błoto, a potem nie mógł z niego podnieść — jak te dzieciaki, które we mnie rzucały żwirem. Ale ja nie widziałem tam, u nas, nikogo z takich. Nie! tacy nie przychodzą, i to nawet bardzo dobrze dla nas.
— Ale, ale! Zaczniesz mi, jak widzę, opowiadać niestworzone rzeczy o tym świecie swoim, a może zechcesz utrzymywać, że nie grywacie na harfach, i że wasze szaty ceremonialne nie są białego koloru.
— To, co wy tu nazywacie białem, u nas nie istnieje wcale — przynajmniej niema tej dziwnej barwy jasnej, którą tu otrzymują przez mięszaninę wszystkich innych.
— Eh, mój panie łaskawy! — zaczął teraz doktor, zmieniając nagle ton, — toż ja widzę, że ty nic zgoła nie wiesz o tym świecie, za mieszkańca którego się podajesz. Toż przecie najgłupszy człowiek u nas wie, że ten kolor biały przemaga we wszystkiem w święcie anielskim.
Anioł przypatrywał się bacznie temu człowiekowi, i przeczuciem zaczął odgadywać, że to jest coś z tej maniery ziemskiej, którą my tu sobie nazywamy utartym terminem: błaznowanie. Ale jowialny lekarz wcale nie ostygał z zapału — owszem, porwawszy jakieś pełne illustracyj in folio, na którego okładce stało wielkiemi literami wydrukowane: „Przegląd parafialny“ (Parith-Magazine) rzucił je na stół przed swoim gościem i odrzuciwszy kilka pierwszych, kart, ukazał stronę, dużych rozmiarów, z kolorowaną ryciną.
— Oto, jeśli chcesz wiedzieć, jak wyglądają anioły prawdziwe, oryginalne, to patrz, proszę! Ba, ba! mój przyjacielu, to nie tylko skrzydeł potrzeba na to, żeby zostać aniołem. Oto masz szatę powiewną o stu przynajmniej fałdach, którą lekki podmuch wiatru unosi w obłoki — oto są skrzydła rozpostarte do lotu. Nie bój się, nas tu nabrać nie tak łatwo! To są, mój przyjacielu, anioły w najlepszym gatunku, malowane przez powagi pierwszorzędne. Jeden trzyma jakiś urywek harfy, bo tam i na takim kawałku grać potrafią, drugi z wielką gracyą podaje dłoń jakiejś damie, wprawdzie bez skrzydeł, ale mającej postać pół-anioła, bo muszą być i takie. To widzisz jest zapewne taki anioł przyszły, w tej fazie nie przymierzając, co gąsiennica, zanim przejdzie w motyla, i będzie wstanie unieść się w chmury.
— To wcale nie są anioły. Ten, który to robił, nie miał żadnej wyobraźni — ani trochę!
— Nie przekonasz mnie, kochanku! to kuty był na wszystkie cztery nogi ten artysta, — on widział — może duchem, ale widział z pewnością.
I odniósłszy książkę na etażerkę blizko stojącą, rozsiadł się znowu doktor Crump przy stole, z miną wyrażającą zadowolenie ze swego krotochwilnego sposobu traktowania gościa.
— Ja pana zapewniam, że to nie są wyobrażenia aniołów! — mówił z przekonaniem ten ostatni.
— A daj-że ty pokój, mój drogi! Nie możemy przecież zmieniać wszystkich naszych w tej sprawie pojęć dlatego, że nam je chce obalić jednostka jakaś, zupełnie nieodpowiedzialna.
— Jeśli to są anioły, to ja nie byłem nigdy w tych światach, które są przez nich zamieszkałe.
— Tak jest, nie byłeś! — i to jest właśnie, co ja twierdzę od samego początku.
Anioł zwrócił na niego swój wzrok pogodny, ale w miarę, jak się w tę twarz, tak niemądrze z siebie zadowoloną, wpatrywał, doświadczał oraz bardziej czysto ziemskiej pokusy wybuchnięcia śmiechem, wreszcie niezdolny się oprzeć, uległ jego paroksyzmowi.
— A widzisz! — zawołał tryumfalnie doktor Crump, dzieląc jego wesołość. — A widzisz! Ja to już miarkowałem, że tobie się tak całkiem w głowie nie przewróciło. Ha! ha! ha!
I tak już do końca śniadania zachowali obaj humory wyborne, a że każdy śmiał się z czego innego, to wesołości nie psuło bynajmniej. Ostatecznym wnioskiem lekarskim, jaki wyniósł dr. Crump z tego egzaminu, była konieczność traktowania pacyenta, jako lunatyka pierwszego stopnia.
Po opuszczeniu tego domu, znalazł się wkrótce anioł na płaskowzgórzu, z którego widać było dach kryjącej się w zadrzewieniu wikaryjki, ale przez obawę instynktową spotkania się znowu z panią Gustick, zmienił kierunek przy kołowrocie wioski, i szedł przez pole, należące do posiadłości Park i fermę Bradly. Tu najniespodzianiej natknął się na jakiegoś śpiącego człowieka, który pod cieniem olbrzymiego buka, z głową zanurzoną w kwiaty polne, spał snem sprawiedliwego. Zatrzymał się na chwilę, aby spojrzeć w te rysy pełne, jak się zdawało, spokoju, które mu się narazie wielce sympatycznemi wydały. Był to jakiś człowiek średniego wieku, blady, który podłożywszy sobie zmięty swój kapelusz pod głowę, spoczywał, jak mniemał anioł, po jakiejś natężonej pracy. Zbudzony szelestem kroków przechodnia, rozwarł powoli powieki, przetarł dłonią zamglone oczy, i wpółprzytomny jeszcze, odezwał się:
— Dobre popołudnie panu! Jakże zdrowie?
— Wybornie! Dziękuję uprzejmie! — odezwał się z pośpiechem anioł, nauczony już grzeczności ziemskiej przez tam tego pijanego włóczęgę.
— To tak zupełnie, jak ja.
Anioła zaczynał niepokoić trochę wyraz ukazujący się powoli na twarzy tej nowej znajomości. Aby cośkolwiek powiedzieć, zapytał:
— Dlaczego wybrałeś pan sobie na spoczynek to miejsce? Czemu nie śpisz u siebie?
— U siebie? Ale, ba! Niby to tak łatwo znaleźć każdemu to „u siebie.“ Sandringham cały zajęty przez malarzy w tej porze, do Windsoru nie wpuszczają bez biletu, więc gdzie się podziać? A nie masz tam, mój miły panie, przy sobie choćby z pół szylinga? hę?
— Nie mam nic w kieszeni.
— Nic! rozumiem to, bo i ja tak samo zupełnie. Czy to jest Siddermorton? — zapytał włóczęga, rozglądając się po okolicy, i ukazując ręką dachy blizkiej wioski, a na potwierdzającą odpowiedź anioła, dodał:
— Znam, znam! Bardzo miła miejscowość! bardzo przyjemna!
Wstał, rozprostował się, ziewnął z całego gardła, i zaczął w połowie do tego, który stał przed nim — w połowie do siebie samego:
— On powiada: „U siebie!“ U siebie, to jest poprostu przesąd mój najmilszy. To jest u siebie — dodał, robiąc ręką ruch na cztery strony widnokręgu.
Aniołowi fizjonomia tego śpiocha wydawała się w tej chwili znowu ładną w całem znaczeniu tego słowa.
— Siddermorton! — powtórzył razy kilka z rzędu. — A toż ja się tu przecie urodziłem... Powiedz mi, mój miły, słyszałeś ty co o preparowaniu żab?
— Nie wiem nawet, co to jest żaba.
— Aha! — mówił tamten, bynajmniej nie zdziwiony tem, że jest ktoś, który żaby wcale nie widział. — To jest, widzisz, takie małe żyjątko, stworzone przez wiwisekcyonistów. Ci panowie biorą sobie taki okaz, wydobywają mu mózg, a na jego miejsce wkładają cokolwiek, choćby naprzykład szpik kości. I żyje sobie potem taka żabka przeparowana z tym ich mózgiem sztucznym, i jest jej na świecie bardzo dobrze. Tu, w Siddermorton, wszyscy mieszkańcy mają takie mózgi sztuczne.
Anioł w naiwności swojej brał to wszystko dosłownie. Dziwne to było, bo dziwne, ale on tu od samego początku słyszy tylko rzeczy nowe i niebywałe, dlaczegóżby więc ta miała być koniecznie mniej prawdopodobną od innych; na to też objaśnienie zrobił tę tylko uwagę:
— Nie wiedziałem, że to taki jest zwyczaj.
— Ależ taki — z pewnością taki. Musisz mi wierzyć na słowo. Każdy z tutejszych ludzi ma mózg extyrpowany, a na jego miejsce włożoną hubkę spruchniałą. A widzisz ten domek o dachu czerwonym?
— Wiem. To się tutaj nazywa szkołą narodową.
— Otóż to jest właśnie miejsce, gdzie się wydobywają mózgi — własne mózgi ludzkie.
— To jest naprawdę bardzo zajmujące.
— Oczywiście, że bardzo. Ale, że się to ty, mój panie, nie domyśliłeś tego sam, poznawszy Siddermortończyków. Gdyby oni mieli mózgi swoje rodzone, toby mieli idee własne, a przy ich pomocy myśleliby samodzielnie. A tymczasem z końca w koniec przejdziesz tę miłą miejscowość, i nie znajdziesz ani jednego człowieka w tym rodzaju. To są istoty ludzkie z mózgami sztucznymi. Znam ja tę wioskę, a nawet, jużem ci wspominał, że jestem tutejszy.
— Czy taka operacya jest bolesna?
— W części tylko. Zresztą ona nie kaleczy głowy, a nadto trwa bardzo długo. Biorą, widzisz, każdego z tych ludzi w wieku dziecinnym i powiadają mu: Będziesz tu przychodził codzień, a my ci udoskonalimy twój rozum. Tamci naturalnie wierzą, i od pierwszego dnia zaraz rozpoczyna się ta operacya. Po troszku, po kawałeczku wyjmują jedno, wkładają drugie; wsuwają tam mnóstwo dat, nomenklatur, kupę, kupę ogromną różnych rzeczy bez nazwiska. Ani sobie wyobrazić można, wiele to tam się mieści tego wszystkiego. A później taki operowany każdy kręci się przez resztę życia dokoła swojego cienia, i takie to wszystko grzeczne, takie ułożone, pokorne i wdzięczne za to, że ma sobie dozwolone wegetowanie mniej lub więcej dogodne na tej ziemi. I ponaucza się ta hołota pracy, którą uprawia później z całą zawziętością dla samej zasady, dla miłości sztuki. Oto masz następstwa tego, kiedy istocie ludzkiej wyskrobią z czaszki do ostatka tę cenną substancyę, którą ze sobą na świat przyniosła. Widzisz tego, co tam orze z daleka?
— Widzę, — to musi być jeden z takich.
— Ma się rozumieć! Toż gdyby nie takie okaleczenie, on by się włóczył swobodnie po polach i lasach, niby ptak w powietrzu, podobnie, jak ja, — jak niegdyś Święci Apostołowie...
— Coś, niecoś zaczynam pojmować — zauważył anioł nieśmiało.
— Ja wiedziałem, że w końcu pojmiesz i ty, — mówił z zadowoleniem filozof-włóczęga. — Odrazu-m w tobie odgadł istotę myślącą, myślącą mózgiem własnym — nie cudzym. Bo widzisz, mój drogi, gdyby kto nawet chciał mówić poważnie, co jeszcze nie stanowi bynajmniej mądrości prawdziwej, czyż to wszystko nie jest śmieszne od a do z? Wieki, i jeszcze po nich wieki cywilizacyi, a taka ci, panie, św....a niepoprawna łazi za swoim pługiem, jak na początku świata. Anglikiem jesteś?.. no, mniejsza o to wreszcie, bo to i nie taki znowu honor, jak się wydaje tym wszystkim ze sztucznymi mózgami. Bo oni uważają anglika za wykwit stworzenia. Doprawdy że murzyn, zwyczajny murzyn, boki by mógł sobie zerwać ze śmiechu, patrząc na gospodarkę tej rasy uprzywilejowanej w takich chociażby Indyach naprzykład. A ci zawsze swoje jedno wkółko: „Ta flaga, która lat tysiące była niezwyciężoną na wszystkich morzach: ten sztandar nieśmiertelny! i t. d. Takiego kraju, takiego narodu nie miała dotąd kula ziemska!“ Poczekaj-że, ja ci coś o tej chwale opowiem, coś bardzo realnego i prawdziwego, bo mi jegomość jakoś trochę na cudzoziemca wyglądasz w każdym razie. Posłuchaj! Był sobie tu jeden taki panek, nazywany Gotch, jeśli wolisz: sir John Gotch, a kiedy on był jeszcze studentem w Oxford, ja byłem chłopakiem zaledwie ośmioletnim, a moja siostra miała lat szesnaście. Ona znowu była służącą w tej rodzinie. Ale co tam opowiadać! Toż tu przecież niema żywej duszy, któraby napamięć nie znała tej historyi. A przytem to jest sobie historya jedna z tysiąca, która zawsze się znajdzie tam, gdzie są młodzi panicze, którym wszystko wolno, i piękne, a ubogie dziewczęta.
— Ja nie słyszałem nic podobnego, — usprawiedliwiał się dobrodusznie anioł.
— A cóż ty za jeden jesteś, mój przyjacielu, żeby ci takie rzeczy były obce? To, widzisz, są tego rodzaju alternatywy, że takie kwiatki, jak moja siostra, idą na śmietniki życia, a tacy jak ja, którzy noszą na głowie kapelusze nie po to koniecznie, aby je zdejmowali pobożnie z głowy przed pierwszym lepszym, tacy bywają poprostu wypędzeni z wioski za tak nazywaną szorstkość charakteru. I ci ludzie gadają sobie ciągle o patryotyzmie, ci ludzie wierzą w to, że są rasą uprzywilejowaną. Tfu! Negr, Chińczyk, wstydziłby się tego, a oni...
— Wyznaję, że niezrozumiałem, — tłumaczył się słuchacz tej bezładnej dyatryby.
Na to zaczął włóczęga swoje objaśnienia, i opowiedział bez żadnych obsłon sielankę sir Johna Gotch i jego młodziutkiej kuchareczki, która jemu wydawała się zrozumiałą zupełnie dla najtępszych nawet umysłów, a która na zdziwionego anioła wywarła tylko wrażenie jakiegoś zupełnie nieuświadomionego ambarasu. Zresztą, przekleństwa brutalne owego biedaka nie oddziaływały na tego, który ich wcale nie pojmował, i czuł z całej naracyi to jedno tylko, że to musiał być człowiek, który doświadczył jakiejś ciężkiej krzywdy, i że to, o czem była mowa, dotyczyło gwałtów i niesprawiedliwości, praktykowanych w życiu ziemskiem.
Czując, że jego skargi nie działają na słuchacza w tym stopniu, jak się spodziewał, wykonał biedny mizantrop ręką gest, mający niby oznaczać zwyczajne: „Niech cię tam!“ a podniósłszy tą samą ręką kamyk przydrożny, rzucił nim w przelatującego w tej chwili bażanta, i sam znikł niebawem za skalnym załomem gruntu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: anonimowy.