Gość z zaświatów/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Gość z zaświatów
Rozdział Po burzy
Wydawca „Tygodnik Mód i Powieści“
Data wyd. 1903
Druk Akc. Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Wonderful Visit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Po burzy.

Tak się zakończył pierwszy i ostatni występ anioła w Siddermorton House.
Wracał on teraz z wikarym, równie jak tamten, zgnębiony, bo widział smutek tego dobrego człowieka i odgadywał, że on jest rzeczywistą tego smutku przyczyną. A wikary powtarzał ciągle swoje:
— Widzisz, oni nie zrozumieli cię zupełnie, i dlatego właśnie tacy są zawzięci. Najgorsze jest, że niemam środka wytłumaczenia im, do jakiego stopnia się mylą. A to wszystko jest tymczasem nadzwyczaj nieprzyjemne i ambarasujące.
Zbliżyli się przy tej rozmowie do wikaryi i na progu zaraz spotkali znaną dobrze postać wiejskiego konstabla, Jakóba Harrocks. Człowiek ten miał owinięte kawałki żelaza, powstałe, jak można było na pierwszy rzut oka osądzić, z jakiegoś osztachetowania, siłą zdruzgotanego.
— Dobry wieczór, Harrocks! — pozdrowił życzliwie wikary stróża publicznego bezpieczeństwa. — A co tam masz nowego?
— Jest wistocie trochę nowości, księże wikary, ale to chciałbym panu opowiedzieć na cztery oczy.
— Bardzo dobrze! Proszę zatem do mojej kancelaryi — będziemy sami.
Anioł tymczasem, baczniej jeszcze niż zwykle, opatrywał Dalyę, pragnąc koniecznie poznać te różnice, które zachodzą między damą i służącą, i prawie do gniewu doprowadzało go to, że nie mógł dostrzedz najmniejszych.
— Pozwoli pan, panie wikary, że zacznę odrazu — mówił konstabl, kładąc na stole te ułamki żelazne, które w danym wypadku stanowiły corpus delicti. To, widzi pan, chodzi tu właśnie o tego garbatego pana, który od jakiegoś czasu zamieszkuje tu, na wikaryi. On się zaczyna mięszać w nieswoje sprawy, i ztąd będzie bieda.
— Bójże się Boga, mój Harrocks, — czyż to o nim mówisz w ten sposób?
— Eh, żeby to tylko ja — toby jeszcze nie były wielkie rzeczy, ale to się skarży sir John Gotch. Bardzo jest rozgniewany sir John, proszę Waszej Wielebności — bardzo! I to właśnie jest, z czem przychodzę.
— Nic a nic nie rozumiem! Powiedźcież o co chodzi!
— A to sir John kazał mi dojść koniecznie, kto połamał drut kolczasty przy kracie jego ogrodu, a ja, chodząc po wsi całej, od człowieka do człowieka, dowiedziałem się, że to zrobił ten młody pan, co mieszka tutaj.
— On połamał drut — on? To chyba zupełny fałsz! Mylisz się, mój poczciwy Harrocks!
— Wcale się nie mylę, proszę Waszej Wielebności, — owszem, to taka prawda, jak że mamy dzisiaj poniedziałek.
I zaczął poczciwy konstabl długo a szeroko rozpowiadać, jak to anioł szedł przez wieś, jak zobaczył dziewczynkę małą, która zbierała sobie kwiatki na zewnętrznej stronie ogrodowego wału, i jak to dziecko dojrzało z tamtej strony kwiatek, który mu się bardziej od innych podobał. Dziewczynka wyciągnęła ręczynę, aby zerwać kwiat, ale sobie rozraniła dłoń o kolce okratowania, a że ten pan przechodził właśnie mimo parku i zobaczył dziecko płaczące, więc rozgniewał się bardzo, i za pomocą jakiegoś leżącego na szosie drąga porozrywał w tem miejscu płot druciany; mówił przytem bardzo brzydkie rzeczy na takich wszystkich, którzy o tem tylko myślą, aby szkodę i krzywdę robić drugim na wszelkie sposoby. Ludzie to słyszeli i powtórzyli sir Johnowi, a on teraz przez to taki jest zagniewany i odgraża się, że tego nie daruje, i Bóg wie nieco obiecuje jeszcze, jeśli mu się zaraz nie zrobi sprawiedliwości.
Niezmiernie się zdziwił anioł, gdy go zawołano do kancelaryi dla wyjaśnienia faktu. Wedle jego relacyi, on zrazu przypuszczał, że dziecko skaleczyło się o jakąś niedobrych własności roślinę, ale jak się przekonał, że rana była dziełem tego drutu zdradzieckiego, jak mu ludzie opowiedzieli, że tego drutu przeznaczeniem jest właśnie, aby ranił, i że to jeden człowiek zastawia na drugiego takie sidła — jak się o tem kategorycznie przekonał, taki go zdjął gniew przeciw ludzkiej złości, że nie mając przed sobą sprawcy samego, zemścił się na jego dziele. Zresztą anioł w niczem nie przeczył swemu oskarżycielowi.
— Owszem, — mówił — przyznaję, że jeszcze nie doświadczyłem takiego uczucia jak wczoraj. I widzę już teraz, że zarażę się chyba tu, na tej ziemi waszej, tem powietrzem zatrutem nienawiścią, którą wy oddychacie wszyscy. I jakiemi prawami wy się rządzicie? Ja wiem, pan mi zaraz powiesz, że tak być musi koniecznie i będziesz mi stawiał, jako pobudki podobnych praw, pewne następstwa bardzo odległe, któreby wam zagrażały, gdybyście sobie życie ułożyli inaczej. Ja połowy tych dowodów waszych nie rozumiem oczywiście, a nadewszystko nie zrozumiem nigdy, dlaczego u was fakt pojedynczy nie tłumaczy się nigdy sam przez się, tylko mu zawsze potrzeba jakichś wywodów — jakichś wybiegów.
Nie było co usprawiedliwiać, bo winowajca nie poczuwał się do żadnego czynu karygodnego, należało tylko o tyle o ile przejednać stróża bezpieczeństwa publicznego, z czego wikary wywiązał się z możliwą przebiegłością, przyobiecując uroczyście, że sam postara się ułagodzić zagniewanego skwira. Tak to jednakże zburzyło wszystko biednego księdza, że gdy szedł na spoczynek, kokarda jego krawatu dosięgła na obwodzie szyi punktu przeciwległego temu, gdzie było jej obowiązkiem się znajdować. Przyznawał też przed sobą wikary, że mu się to w życiu jeszcze nie zdarzyło.



— Wogóle trudno jest bardzo — tłumaczył aniołowi przy obiedzie wikary — trudno jest obronić jakąkolwiek sprawę, do której ty jesteś implikowany. Taksamo i z tym panem Gotch — ja zupełnie prawie nie wiem, jaki z nim przyjąć należy system usprawiedliwienia twego postępku. Bo żeby to oni wszyscy chcieli choć cierpliwie dosłuchać do końca, gdy się rozpocznie od tego, że istnieją dwa światy, różne zupełnie od siebie duchem, urządzeniami — wszystkiem. Że do jednego z nich — tego, który nie jest naszym światem, należysz ty właśnie, i dlatego tak ci jest trudno przystosować się do warunków tutejszych. Ale czyż on temu uwierzy? — czy on nie weźmie mię wprost za obłąkanego?
— Widzę, że jestem dla pana źródłem nieskończonych nigdy kłopotów i przykrości, — mówił ze smutkiem anioł, który część przynajmniej trudności położenia oceniał jak należy.
— Nie obwiniaj siebie o te troski moje — tłumaczył młodzieńcowi wikary, — bo mnie, owszem, wydaje się, że od ciebie spłynął na moje życie biedne jakiś promień dobra, czy światła — może jednego i drugiego zarazem. Winien też jestem i ja po części, bo nie ma we mnie ani wiary, ani męztwa, jakich wymaga obrona prawdy. Wszak sam widzisz chyba we mnie to wahanie, tę niepewność, ile razy stanę wobec ludzkiego uporu, szyderstwa, albo jakiegoś sądu namiętnego. Raz przekonany jestem istotnie, że zstąpiłeś wpośród nas z innych światów, to znów pod naciskiem okoliczności przychodzi zwątpienie, i myślę wtedy, że obaj jesteśmy ofiarami jakiejś ułudy niepojętej. A co do sprawy bieżącej, to rzeczywiście może być kłopot. Ten Jan Gotch, od którego ja w wysokim stopniu jestem zależny, wywiera w tej okolicy nader zgubny wpływ moralny. To jest widzisz pijak, gracz i rozpustnik! Ale należy oddać cezarowi, co jest cezarowego, a przytem on jest stronnikiem kościoła państwowego... Ale od tych wszystkich myśli i uwag powracał ciągle biedny wikary do kwestyi fundamentalnej, to jest do pochodzenia samego gościa, i zakończył przy rozstaniu się swojem zwykłem:
— A jednak oni powinni uwierzyć w to, że jesteś istotą, za którą się podajesz! Taki niepodobny w niczem jesteś do nich!
Anioł, przyszedłszy do swego pokoju, doświadczył uczucia smutku i upadku na duchu Z dnia na dzień, i z każdą niemal godziną zaciemniał się dokoła niego widnokrąg tego nowego dlań, ziemskiego bytu. Chciał też zwolnić od tych przykrych napaści dobrego człowieka, który mu dał u siebie schronienie, a zupełnie nie wiedział, jak się do tego wziąść. Wszystko tu było dlań nietylko obce, cudze, szczególne, ale wydało się mu pozbawionem często nawet logiki prostej. Na wsi pokazać się nie mógł, bo mu tam grożono brutalną napaścią. Wśród tych rozmyślań spostrzegł leżące na stole skrzypce i machinalnie sięgnął po nie, aby w świecie harmonii szukać ucieczki przed nędzami ziemskiego bytu. Ale tej nocy nie była już muzyka gościa z Zaświatów tą samą, jaką od niego usłyszał wikary po raz pierwszy. Tydzień czasu wystarczył zupełnie, aby okowy naszego świata wpiły się w tę duszę pogodną, i dały jej poznać, czem jest ból, nienawiść, podejrzenie, wstręt — dały poznać wszystko, co zatruwa nasze istnienie, a mimo to wypełnia je, tak szczupłe niestety dla innych uczuć pozostawiając miejsce. Odzywały się i teraz jeszcze tony wysokiego nastroju, ale przygłuszał je co chwila zgrzyt jakiś, odbijający od tamtych harmonij rażącym kontrastem. Ten, który tak niedawno nie znał co to ból, śpiewał teraz, jak śmiertelnie zranione ptaszę — ten co nie uczuł nigdy przedtem gniewu i niechęci, wprowadzał coraz więcej dyssonansów do swojej melancholijnej idylli, którą tak niedawno jeszcze oddziaływał na duszę wikarego.
Tej nocy, oprócz ostatniego, miał anioł innego jeszcze słuchacza.
O kilka zaledwie kroków, ukryta w gęstym klombie wiązów i świerków, stała Dalya. Zatonęła w tych dźwiękach duszą całą, a to, co wypełniało jej istnienie w tej chwili, było bardziej ekstazą, niż myślą. Przechodziły przed jej pamięcią kolejno wspomnienia wszystkich zbliżeń z tym młodzieńcem, tak różnym od innych, i nie mogła ich sobie złączyć w żaden ład i porządek. Przemówił do niej po kilkakroć, a teraz wydało się jej, jakoby tony jego pieśni dopełniały sobą te urywane słowa — nadewszystko, jakgdyby dla niej wyłącznie było to przeznaczone.
Jak wszystkie młode dziewczęta, miała i Dalya przywidzenia swoje.


Nazajutrz rano szedł bardzo wcześnie przez wioskę nasz gość z Zaświatów, szedł, aby się dostać do gęstwy trzcin i oczeretów, otaczających jezioro Siddermortońskie. Założył on sobie dotrzeć do zatoki Bandrum, bo mówiono mu, że z kilku otaczających wzgórz widać już dobrze całą wielką powierzchnią wód. Myślał, że będzie tu zupełnie sam, a tymczasem za pierwszym zaraz załomem gruntu natrafił na siedzącego, na pniu drzewnym dra Crumpa.
— A to spotkanie! — wołał życzliwie eskulap. — Jakże się tam miewa skrzydło pańskie?
— Jest bardzo dobrze. Nie boli mię już wcale.
— Czy też panu nie przyszło do głowy, że jesteś na gruncie stanowiącym własność prywatną? Nie? Spodziewałem się tego. Może nie wiesz, co jest własność? Widzę, że zgadłem doskonale.
— Wistocie nie rozumiem ani słowa.
— W takim razie pozwól sobie złożyć szczerą gratulacyę moją. Nie wiem, czy wytrwasz w roli przyjętej, ale że dotąd konsekwentny jesteś, przyznaję chętnie. Wziąłem cię początkowo za mattoida, ale przyznaję się do pomyłki. Ty osnułeś sobie plan i trzymasz go się wytrwale. A ta twoja maniera ignorowania najważniejszych stron i zupełnie drobnych szczegółów naszego życia jest wistocie i oryginalną i nie bez pewnego wdzięku. Ja przecież jestem uważnym i bacznym na wszystko, a mogę powiedzieć, że zaledwie kilka razy udało mi się chwycić cię na jakiemś cokolwiek mniej zręcznie odegranym epizodzie. Bądź co bądź, my się rozumiemy — prawda?
Doktor roześmiał się grubo, niezmiernie z siebie zadowolony. Jego słuchacz odwzajemnił mu się niby uśmiechem, ale to był uśmiech w innym zupełnie rodzaju. Tkwiło w nim coś wyższości, dumy, a nawet po trochu obrażonej godności. A gdy mu doktor dodał jedno jeszcze półdrwiące pytanie:
— No, powiedz, mój przyjacielu, kto ty jesteś naprawdę? — Na tę zaczepkę taką niespodziewaną usłyszał dr. Crump replikę:
— Kim ja jestem i zkąd przychodzę, daremnie byłoby panu powtarzać, bo to o wiele przechodzi pańską władzę pojmowania. Twoje oczy są ślepe, twój słuch niedostateczny, dusza tonąca w mroku i nieprzystępna wrażeniom, wśród których żyłem dotąd. Co ciebie, mój panie, nauczy, gdy jeszcze raz powtórzę, że przypadkowi tylko zawdzięczam zjawienie się na waszej ziemi?
Doktor wyjął z ust fajkę, którą dotąd palił, i zaprotestował w tych wyrazach:
— Tylko temu daj pokój, proszę. Nie wiem, czy masz jakie osobiste pobudki, które by ci doradzały siedzieć cicho, — nie wiem i wiedzieć nie chcę. Tylko robię ze swojej strony zastrzeżenia pewne, bo mi idzie o to, abyś przez powtarzanie ciągłe jednej i tej samej niedorzeczności nie oddziałał w końcu na stan umysłowy tego biednego Hilyera, który i tak już nazbyt wiele wiary przywiązuje do twoich bredni.
Anioł wykonał gest, znamionujący lekceważenie.
— Mówię w chęci przekonania ciebie. Nie znałeś tego człowieka dawniej. On się zmienił nadzwyczajnie. Przyzwoity zawsze i właściwy w obejściu, doszedł przez dwa tygodnie ciągłego z tobą obcowania do takiego stanu, że swoim zamglonym i błędnym wzrokiem zaalarmować może każdego lekarza. Dość powiedzieć, że wszedł w niedzielę na kazalnicę bez mankietów, z krawatem wykrzywionym, i obrał sobie za tekst słowa Pisma: „Nie widziało oko, ani zasłyszało ucho człowieka...“ Toż on najwyraźniej do gruntu przejął się niedorzecznościami przyniesionemi przez ciebie i opowieściami o twoim anielskim świecie. Na tej drodze dojdzie on do monomanii bardzo prędko.
— Sądzisz pan rzeczy z tego, jak się przedstawiają tobie.
— To jest prawo, które przysługuje każdemu i dlatego nie dziwże się mnie, gdy patrzę na tego dobrego towarzysza zahipnotyzowanego przez ciebie, bo żeś go zahipnotyzował, o tem dwóch zdań być nie może. Nie wiem kim jesteś i zkąd przybywasz — to fakt, ale oznajmiam ci, że wcale nie myślę zachowywać się biernie wobec widocznego chylenia się do obłędu tego dobrego człowieka.
— Gdzie tu jest obłęd? W tem chyba, że ten człowiek o żywszej, niż pan, wyobraźni marzy o świecie, którego nie widział, ale który przeczuwa w pewnym stopniu.
— Otóż ja właśnie protestuję przeciw tym jego marzeniom. Mnie się w pole nie da wyprowadzić tobie, mój młody panie! Ty powtarzaj swoje, a ja będę twierdził swoje. Podług mnie, albo jesteś waryatem, który się wydostał na wolność (co jest mniej prawdopodobnem), albo jesteś poprostu oszustem. Ja twego świata, o którym rozpowiadasz cudowne rzeczy, nieznam wcale, ale za to znam bardzo dobrze ten, na którym żyję, i dlatego zapowiadam ci stanowczo, że jeśli od zajmującej osoby twojej nie uwolnisz jaknajrychlej Hilyera, ja zawiadomię policyę i zamkną cię — albo w więzieniu, jeśli się nie wylegitymujesz należycie — albo w domu zdrowia, jeśli zechcesz obstawać przy swojem anielstwie. Wybierz-że sobie jedno z dwojga, bo ja jutro oznajmiam tutejszej policyi o ukazaniu się obłąkanego. Nie zależy mi nic na tem, aby zgubić ciebie, ale zależy mi bardzo wiele, aby ocalić tamtego.
Po wyrecytowaniu całej pogróżki swojej doktor wydobył nóż z kieszeni i zaczął nim z całą uwagą czyścić swoją fajkę, która mu zgasła podczas sprzeczki. Stali teraz naprzeciw siebie — anioł z każdą chwilą bledszy — doktor zimny i zdeterminowany.
— Więc dom obłąkanych, albo więzienie? Dajże mi pan czas do namysłu.
Po krótkiej chwili jednakże, przypomniawszy sobie coś z rozmów, prowadzonych w tej kwestyi z wikarym, zbliżył się do doktora i powiedział stanowczo:
— Na żadną z tych zmian w moim losie zgodzić się nie mogę.
— Usiądź no pan tutaj, — zaczął teraz pojednawczo lekarz, wskazując słuchaczowi miejsce obok siebie na pniu drzewa.
Anioł spełnił żądanie, ale wypowiedział przytem z całą szczerością wrażenie, jakiego doznaje w towarzystwie doktora Crumpa i jemu podobnych.
— Wy tutaj macie sposób wypowiadania swoich, przekonań tak szczególnie, że porównać go tylko można do zgrzytu stali.
Crumpowi pochlebiło to zestawienie.
— A tymczasem ja — mówił anioł — zapewniam, że opowiadając o sobie i o swojem życiu poprzedniem, prawdy nie obraziłem w niczem. Nic nie wiem i nic sobie przypomnieć nie mogę z życia waszego ziemskiego, coby poprzedzało moje przypadkowe znalezienie się owej ciemnej nocy na bagniskach Sidderfordzkich.
— W takim razie gdzieżeś się nauczył języka, którym mówisz równie dobrze, jak każdy z nas?
— I tego nie wiem... a co jest dla mnie najprzykrzejszem to, że twierdzeń moich nie jestem wstanie poprzeć jednym chociażby atomem dowodu przekonywającego.
— I ty naprawdę... tu wlepił Crump swoje bystre spojrzenie w twarz młodzieńca — ty naprawdę przekonany jesteś, żeś dotąd przebywał w niebiosach, czy w jakiejś krainie snów, zanim się ukazałeś w Sidderford?
— Jakże mógłbym mniemać inaczej, kiedy tak było.
— Bagatela! — zawołał Crump i zaczął pracowicie zapalać fajkę swoją. — Tak przesiedział w milczeniu kilka mniej więcej minut, potem ze zdwojonem natężeniem wzroku jął wpatrywać się w twarz anioła, wreszcie zakładając nogę na nogę, jakgdyby sobie wszystkie swoje wnioski i wywody uporządkował należycie, szepnął raczej do siebie, niż do swego słuchacza:
— Tak, to jest możebne!.. a nawet zupełnie prawdopodobne. Jeszcze się trochę wahał — jeszcze kręcił głową wlewo i wprawo, wreszcie zabierając się jak gdyby do dłuższego wykładu, zaczął w te słowa:
— Uważaj dobrze i staraj się zrozumieć mnie. Jest wśród zboczeń, jakim podlega człowiek, taki stan psychiczny, który nauka nazywa zdwojeniem osobowości. W tym stanie zapomina chory doszczętnie czem był, i zdaje mu się, że jest jakąś istotą zupełnie nową, inną. Opuszcza wtedy miejsce swego pobytu, przyjaciół, rodzinę, porzuca wszystko, co go otaczało i zaczyna to życie nowe. Nasze pismo lekarskie „Nature“ w jednym z zeszytów ostatniego miesiąca opisuje właśnie pewien wypadek podobny. Osobnik, z pochodzenia Anglik, był raz Anglikiem z wyraźnemi oznakami deksteryzmu, to znowu Francuzem, a przytem mańkutem. Jako Anglik nie umiał i nie rozumiał po francusku — zamieniwszy się na Francuza, zapominał swojej mowy ojczystej. Hm!
Nagle zwrócił się do anioła i krzyknął głosem ostrym:
— Miejsce zamieszkania twego ojca!
Mniemał dr. Crump, że tym sposobem dopomoże pamięci człowieka, którego poczytywał stale za ciekawy okaz patologiczny, i ożywi w nim jakieś przygasłe wspomnienia domu, rodziny i t. d. A potem powtarzał mu sylaby: Pap... papa... mam... mama... maman... pèpère... noo... noo...
Na nic się nie przydała jednak cała ta metoda badania. Anioł z początku patrzył na niego, jak na obłąkanego, potem zrozumiawszy w jakim celu zadaje sobie ten trud doktor, odpowiedział mu po namyśle:
— Nic mi nie przypominają te dźwięki. Przed tygodniem byłbyś mię pan niemi zadziwił daleko więcej, niż dzisiaj.
Jeszcze trochę obserwacyi — jeszcze cokolwiek milczącego badania, a dr. Crump zaczął znowu inny szturm.
— Bo trzeba ci wiedzieć, że masz twarz szczerą, otwartą i znamionującą inteligencyę. Nie wiele jest brak chwilami do tego, abym i ja ci uwierzył, i to jest właśnie punkt nader ważny, który mię zmusza do kroków stanowczych. Ja jestem, widzisz, asekurowany — mnie broni nauka, ale inni nie mają takiej ochrony, i ztąd płynie szkodliwość oddziaływań twoich. Że nie jesteś zwyczajnym obłąkańcem, nie podlega wątpliwości, a nawet w wielu sprawach posiadasz sąd zdrowy i całkowicie normalną równowagę umysłu. Chciałbym bardzo, żeby jaki Nordau, Lombroso, albo który z alienistów szkoły Salpetriére zbadał cię starannie. W tej naszej wiejskiej praktyce zapominamy zazwyczaj najpierw o dziale chorób umysłowych. Jest tu jeden tylko idyota, nb. urodzony z ojca idyoty i dlatego nieuleczalny — wszyscy zresztą mieszkańcy cieszą się zupełnem zdrowiem.
— To oni z tego widać powodu zachowują się z obcymi tak, jak się obeszli ze mną — wtrącił anioł zamyślony.
— A zatem rozważając twoje względem nich stanowisko, — mówił dalej dr. Crump, nie zwracając bynajmniej uwagi na to ostatnie przypuszczenie — rozważając twoje stanowisko, nie mogę inaczej powiedzieć o wywieranym przez ciebie wpływie, jak tylko, że jest szkodliwy. Bo widzisz, mój drogi, nie tylko na jednego wikarego oddziałałeś ujemnie. Niejaki Shine zawrócił sobie także głowę twojem nieszczęśliwem anielstwem. Przez cały tydzień pił zawzięcie, a teraz wyzywać chce na pięści każdego, ktoby się ośmielił utrzymywać, że nie jesteś najautentyczniejszym aniołem. Nie koniec na tem. Jeden z mieszkańców Siddermorton popadł w formalną manię religijną, bo to widzisz, mój kochany, zaraźliwe są niestety takie rzeczy — tak jest: zaraźliwe. I ztąd konieczność brania takich posłuchów, takich wieści pod kwarantannę. A ja jeszcze jednego dowiedziałem się dzisiaj...
— No, dobrze! Choćby i tak było, jak pan mówisz, to gdzie tu jest moja wina, i co ja na to nieszczęście mogę poradzić?
— Możesz się wynieść z wioski naszej; oto jest moje żądanie całe.
— No, ale w takim razie ja mogę iść tylko do wioski innej — bliższej czy odleglejszej.
— To już nie moja sprawa — idź, gdzie ci się spodoba, byle cię tu nie było. Zostaw tych trzech, czy czterech, z ich narwanem widzeniem rzeczy, to znaczy: wikarego, Shine’a i tę małą służącą, o której właśnie miałem ci powiedzieć, a o której ty wiesz zapewno więcej i lepiej, niż ja, który do ciebie mówię, i niechaj na tem będzie koniec.
— Kiedy ja niemam wprost odwagi iść w ten wasz świat taki okropnie wrogi, a przytem bardzo mi dzisiaj trudno byłoby opuścić Dalyę — tak jest, bardzo trudno. Nawet zupełnie nie wiem, jakim sposobem powinienem się zabrać do tego, aby sobie zdobyć dach nad głową, pożywienie, no i tę pracę wogóle, bez której u was życie ma być niepodobne.
— A to są już urojenia twoje, mój przyjacielu, na które ja nie znam ratunku. Nie powiem, żeby mi szczególne zadowolenie sprawiać miało nastawanie na ciebie, ale i to jest także pewnikiem, że nie może trwać dalej taki stan rzeczy w Siddermorton.
Potem zerwał się z pnia drzewnego jednym skokiem, i na pożegnanie rzucił zdumionemu młodzieńcowi te słowa:
— Krótko-węzłowato, mój panie, pozostać między nami nie możesz. Oznajmiam ci o tem, jako radca zdrowia publicznego tej miejscowości, albowiem wywierasz na ludność tutejszą wpływ zgubny. A więc jesteś ostrzeżony, a zresztą postąpisz sobie jak będziesz uważał — reszta należy wyłącznie do ciebie.
Obrócił się plecami i puścił szybkimi kroki, pozostawiając nieszczęśliwego pod wrażeniem bolesnem.
— On powiada: wpływ zgubny — dlaczego zgubny?.. Zupełnie tego zrozumieć nie mogę.



Sir John Goth był to człowiek niewielkiego wzrostu o gęstej szczotkowatej czuprynie, krótkim, pałkowatym nosie, twarzy pokrytej grubemi zmarszczkami. Nosił się po dżokiejsku i bez szpicruty nie widziano go nigdy. Ten pan zjawił się na wikaryi nazajutrz po dniu, kiedy konstabl wiejski ostrzegł wikarego o pretensyi, jaką sobie rościł skwir do nieznanego nikomu bliżej młodzieńca, za tego ostatniego bezprzykładne prawie nadużycie.
— Przychodzę oto — mówił już ode drzwi — w sprawie zapewne dotąd panu wiadomej.
— Stokrotne dzięki moje za ten krok uprzejmy, — zabiegał wikary, zawsze w nadziei, że będzie mógł jeszcze zażegnać, a w najgorszym razie odroczyć katastrofę: Winienem panu podziękę za tę jego...
— A tak, a tak! właśnie! I przybrał postawę wyczekującą, ale zupełnie zdecydowaną, która wikaremu nic pomyślnego nie wróżyła. Zaczął też ostatni przewlekle, wymijająco, a pojednawczo przedewszystkiem:
— Ta sprawa — ta nieszczęśliwa sprawa nadwerężenia pańskiego ogrodowego parkanu, jest tak dla mnie przykra, a nawet powiedziałbym bolesna...
Sir John przybierał na twarzy i w postawie coraz dostojniejszy ton.
— Tak jest! — powtórzył rezolutnie: nie tylko przykra, ale i bolesna. Otóż to właśnie... Określenie czynu wydaje mi się zupełnie odpowiednie. Cieszy mnie, iż jednako oceniamy rzecz.
— Ten młody człowiek jest moim gościem.
Zapewne, ale to nie jest przyczyna dostateczna, aby sobie pozwalał niszczyć moje oparkanienia.
— A rozumie się — potakiwał wikary.
— Pozwólże tedy, Wasza Wielebność, zapytać się przedewszystkiem, kto on jest?
I po tych słowach przybrał postawę sędziego inkwirenta, który wyczerpawszy wstępy i ogólniki, przystępuje nakoniec do rzeczy.
Prawa ręka wikarego po tym pocisku, rzuconym wprost, zaczęła z niepokojem szukać podbródka, co jak wiemy zdarzało się zawsze w chwilach trudnych i kłopotliwych. No, bo jak tu było naprawdę z takim, jak sir Gotch, sceptykiem, rozpocząć rzecz o anielskiem pochodzeniu obżałowanego. Bądź co bądz, zaczął oględnie, ale z intencyą nieobrażenia tego, w co sam wierzył niezachwianie:
— Aby panu powiedzieć całą prawdę, jest tu na dnie mała tajemnica...
— Już wiem o tej tajemnicy; — wspomniała mi o niej lady Hamergallow.
Wikary sponsowiał nagle, bo sir John nie dając mu już teraz przyjść do słowa, zaczął wyzywająco:
— A czy pan wiesz, że to indywiduum biega po wsi i głosi zasady anarchistyczne?
— Jak Bóg na niebie — to jest potwarz, najczystsza potwarz!
— Nie jest to żadna potwarz, skoro ja ją powtarzam! Ja panu powiem więcej: On sobie chodzi po wsi i spotkawszy pierwszego lepszego chłopa, zapytuje go, jakim sposobem on się poczuwa do obowiązku pracy, skoro ani pan, ani ja nie robimy nic. A potem opowiadał temu prostactwu, że każdy z nich ma prawo do wychowania, mogącego człowiekowi zapewnić próżnowanie, a nie zapomniał też dodać tego, co głoszą wszyscy jemu podobni, że my (to jest: ja i pan) z rozmysłem i wyrachowaniem utrzymujemy ich na tym poziomie umysłowym, bo nam to dogadza, że oni w swojej nieświadomości pracują na nas (zawsze mówił o mnie i o panu) a to jest godne uwagi.
— Mój Boże! — szeptał do siebie przerażony wikary — ja o tem nie wiedziałem nic zgoła.
— No, dobrze, że pan nie wiesz, ale wie za to cała wieś, bo on na tych kawałkach żelaztwa demonstrował swoje teorye wywrotowe. Jeżeli tedy nie potrafimy złego przytłumić w zarodku, jeśli on będzie dalej miewał bezkarnie swoje kazania, możemy być pewni, że nie zostanie najprzód ani jednego całego słupa w naszych ogrodzeniach, że potem bezpośrednio meble nasze spłoną na stosach, a panami jedynymi staną się te djabły wcielone, których wywoływanie wobec pana, członka kościoła... chciej mi łaskawie darować. Ja ich znam dobrze!
— Żeby on miał być anarchistą — niepodobna mi jest zgoła uwierzyć.
— Czyżbym ja inaczej nastawał na człowieka, który jest gościem twoim, księże wikary? On poprostu skorzystał z przychylności pańskiej, aby uzbrajać jedną warstwę społeczną przeciw drugiej, i kłócić ze swoim losem biedaków, którzy byli z niego dotąd zadowoleni zupełnie.
Wikary tarł swój podbródek ze wzrastającą ciągle zawziętością, a sir John, korzystając z tego zakłopotania, wywnioskował, że czas na postawienie ultimatum nadszedł.
— Albo tedy ten wróg porządku społecznego opuści natychmiast wikaryę, albo ja rozpoczynam dochodzenie sądowo. Czy mi tedy każesz, księże wikary, wnieść skargę do trybunałów, czy nie?
— Doprawdy moje położenie jest tak przykre... tak niebywałe — powiedziałbym.
— Zapewne, ale ja prócz tych dwóch alternatyw, nie widzę trzeciej. To jest pasożyt szkodliwy — wierzaj mi, księże wikary — nic więcej! Znam ja ten gatunek — oh znam! Ale ponieważ byłem panu zawsze życzliwy, więc pozostawiam ci na załatwienie sprawy tydzień czasu.
— Z serca panu dziękuję. Ja uwzględniam zupełnie położenie pańskie — wchodzę w to, że z pewnego punktu zapatrywania, postępowanie tego rodzaju tolerowanem być niepowinno... chociaż z drugiej strony...
— Bardzo mi przykro, że z mego powodu doświadczasz pan w tej chwili przykrości, ale sam osądź...
— Więc tydzień czasu?
— Tak jest, ale ani godziny dłużej!
— Wikary wyprowadził swego gościa aż do wschodów, a powróciwszy, zapadł w długą zadumę nad tem, co się stało, i nad własnem swojem zachowaniem się w tem całem zajściu niefortunnem.
— Więc tylko tydzień! — zakończył, wstając od biurka. — Zstąpił na ziemię łez i niedoli duch wybrany, mieszkaniec lepszych światów, który zbogacił mi ducha, otworzył oczy moje na całe obszary nieśmiertelnego piękna, a ja zgodziłem się odtrącić go od siebie, jak istotę nikczemną i szkodliwą. Jakże my tedy stworzeni jesteśmy — my, ludzie, i w jakich słowach ja mam mu oznajmić o postanowieniu, które względem niego zapadło?
Przemierzał biedny ksiądz wzdłuż i wszerz swoją pracownię, ale mu widok tych ścian przypominał obecność sir Johna Gotch, więc przeniósł się do sali jadalnej i tam przez otwarte okna zagłębił wzrok w nieprzejrzane obszary pól i łąk rozciągających się poza parkiem. A że był człowiekiem z krwi i ciała, więc odwrócił się do kredensu i automatycznie prawie nalawszy sobie szklankę sherry wychylił ją jednym haustem.


Anioł leżał na mchu wysokiej skały i patrzył ze smutkiem i tęsknotą na wielką roztocz morza, odbijającego w sobie blaski słoneczne. Przygnębiony był bardziej, niż innych dni, bo czuł, jak osnuwały go coraz bardziej pęta ziemskiego bytu, na podobieństwo jego skrzydeł uwięzionych teraz pod odzieniem człowieczem. Patrząc na tę wielką taflę wód, wzdychał za potokami światła astralnego i rozpamiętywał rozkosze tego bytu, który, jak mu się zdawało, znikł dla niego niepowrotnie. Jakże jemu ciężko było pogodzić się z myślą, że tu pozostanie na zawsze, że już go te skrzydła omdlałe nie uniosą nigdy w niebieskie przestworza..! Sparł stroskaną głowę na ręku i poraz pierwszy zapłakał gorzko nad swoim losem.
Jakaś kobieta wiejska, idąca ścieżyną, spostrzegła młodzieńca, o którym tyle sprzecznych wieści krążyło od jakiegoś czasu po okolicy, i użaliła się nad nim.
— We śnie szuka ucieczki przed troską — poszepnęła do siebie. — A choć obładowana ciężkim koszem, który gniótł do ziemi jej spracowane ramiona, zeszła na bok, aby go nie rozbudzić. Tu usłyszała niespodzianie, że z tej piersi dobywają się łkania. Zupełnie nie pojmując, jakąby przynieść mogła ulgę, cofnęła się na ścieżkę swoją.
— Jak tu przemówić do niego? — szepnęła do siebie i ruszywszy ramionami, oddaliła się szybko, nie dosłyszawszy ani jednego słowa jego skargi. A on tymczasem mówił do siebie:
— Przygniata mnie zupełnie to istnienie. Czuję, jak skrzydeł moich moc zanika coraz bardziej. Jeszcze dni kilka tego bytu, a już ich nie rozwinę do lotu. I stanę się wkrótce człowiekiem jak oni wszyscy — słabym i nędznym jak każdy z nich. A potem zestarzeję się i pochylę ku ziemi i więdnąć będę w cierpieniu, jak więdną tamci. A że jestem sam jeden, przetom nędzniejszy jest od najlichszego z pośród nich.
Jedynym punktem jaśniejszym na tym tle szarem i jednostajnem wydało mu się spojrzenie Dalii, i poczuł w sobie potrzebę pójścia do niej i uskarżenia się na swoją dolę smutną, i opowiedzienia jej, jaka go wielka udręcza boleść na myśl, że go już nigdy nie uniosą ponad ziemię jego skrzydła omdlałe i ciężkie. Chciał koniecznie, aby ona zapłakała z nim razem nad tym jego niepowrotnie utraconym rajem.


Pani Hinijer po długiem rozmyślaniu, na którem straciła parę godzin drogiego czasu, przyszła po herbacie, aby zapukać do drzwi wikarego, którego domem zarządzała od pierwszego dnia jego przybycia do Siddermorton.
— Bardzo przepraszam Waszą Wielebność, ale jestem zmuszona żądać paru chwil posłuchania.
— Z milą chęcią, pani Hinijer. Z miłą chęcią — powtórzył wikary, który po uroczystym nastroju tej rygorystki zaczynał przeczuwać, że mu i z tej strony zagraża coś w tym dniu pełnym przygód niepożądanych. Właśnie obracał w ręku odebraną świeżo od biskupa missywę urzędową, w której ten dostojnik kościoła w nader ostrych wyrazach krytykował gościnność, jaką najnieroztropniej szafował wikary, wedle powszechnego mniemania. Tylko biskup, ubiegający się za popularnością, biskup żyjący w epoce wzrastającej ciągle demokracyi, mógł się zdobyć na pismo podobne. Wikary był do gruntu wzburzony i rozgniewany, co spostrzegła odrazu pani Hinijer; kaszlnęła tedy po trzykroć, przysłaniając ręką usta dla zwrócenia na siebie uwagi tego udręczonego człowieka, który dawszy jej przed chwilą tak zachęcające zapewnienie, zdawał się teraz zapominać zupełnie o jej obecności w pokoju. Usłyszawszy to chrząknięcie parokrotne, odwrócił się.
— Słucham pani.
— Czy mogę zapytać Waszą Wielebność o dzień wyjazdu z Siddermorton pana Anioła.
Poczem nastąpił znowu łagodny atak kaszlu. Wikary zadrżał. A więc wszystko sprzysięgło się przeciw tamtemu.
— Mnie jest bardzo niemiło przychodzić tu z zażaleniem, ale ja dotąd pełniłam moje obowiązki tylko w domach wzorowych, i dlatego niech mi będzie wolno wyznać, że z prawdziwym wstrętem przychodzi mi usługiwać osobom tego, co ten pan, rodzaju.
— Tego rodzaju, co on? To znaczy, pani Hinijer, że ten młody człowiek nie umiał sobie zaskarbić przychylności pani?
— Wasza Wielebność pamięta zapewne, że do czasu mego przyjazdu tutaj, pełniłam obowiązki w domu lorda Dundoller i to przez lat 17, a Waszą Wielebność, mimo, że należy do stanu duchownego, uważałam zawsze i uważam za skończonego gentlemana. A w takim razie...
— A tamten nie jest gentlemanem. Wszak to chciałaś pani wyrazić?
— Z przykrością przychodzi mi potwierdzić słowa Waszej Wielebności.
— Naprawdę? Nie wahasz się pani postawić mu tego zarzutu?
Nowy paroksyzm sztucznego kaszlu, a po nim tirada tej treści:
— Ja mocno ubolewam, że mię okoliczności zmuszają do wytoczenia tej sprawy całej, ale już widzę, że inaczej być nie może. Zły to już znak, kiedy ktoś zdradza pochyłość do wegeteryanizmu, i odrzuca każde danie mięsne — jeszcze gorszy, kiedy się człowiek zjawia zupełnie bez bagaży i pakunków, i kiedy jest zmuszony pożyczać od gospodarza domu wszystkiego, poczynając od bielizny i pantofli, a kończąc na zwierzchniem ubraniu. Ja sobie to wszystko powiedziałam odrazu, ale znając moje podrzędne stanowisko w tym domu, milczałam, oczekując co z tego będzie. Już pominę moje późniejsze spostrzeżenia, dotyczące zupełnej nieumiejętności znalezienia się przy stole, najdziwaczniejszego używania noża, widelca, chociaż to są zboczenia bardzo ważne, dowodzące, że indywiduum, które się ich dopuszcza, przebywało chyba w jakichś środowiskach mnie osobiście zupełnie nieznanych. Widziałam, ale jak mówię, powstrzymywałam się do czasu. No, ale jak przyszło do tego, że taki gość zaczyna sobie pozwalać na konszachty po kątach z pokojówkami, — to już znowu coś gorszego o wiele, aniżeli spożywanie siekanej cielęciny za pomocą własnych palców jedynie. Alboż to zresztą wszystko, co ja widziałam? Możeby się znalazło dużo rzeczy jeszcze do opowiedzenia, gdyby mi do tego nie przeszkadzało poczucie przyzwoitości i zawsze to moje zależne stanowisko, jakie zajmuję. A tu w dodatku aż się trzęsie od plotek powtarzanych co do tej osoby. Ja wiem, jakim być powinien gentleman, i nietrzeba mi długiego czasu na odróżnienie gentlemana od takiego, który nim nie jest. Ja rozmawiałam o tem z Jerzym i Zuzanną, ponieważ oni stanowią równie, jak ja, wyższą, że tak powiem, służbę tego domu, a to są ludzie doświadczeni i na swojem miejscu zupełnie. Mówiliśmy też nieraz o tej biednej Dalii, której, daj Boże, aby się coś smutnego nie dostało od tej nocnej gry na skrzypcach. Słucha jej ona albo z klombów, gdzie się ukrywa, albo z korytarza, gdzie ją zawsze spotykam, przyczajoną w jakiejś framudze. To też myślę, że im prędzej ten pan pójdzie sobie tam, zkąd przyszedł, tem lepiej będzie dla nas, a nadewszystko dla Dalii...
Nowy, dłuższy od poprzednich, atak kaszlu przerwał przypływ wymowy.
— Dziwne to wszystko, co mi pani przynosisz dzisiaj — nadzwyczaj dziwne!
— Najgorsze będzie dopiero wtedy, kiedy się wszystko dostanie na języki ludzkie.
— I jaka w tem wina moja? — mówił wikary półgłosem. — Co ja mam zrobić teraz?
Należało jednakże zakończyć rzecz ze swarliwą niewiastą jak najrychlej, i dlatego wikary, uzbrajając się w swoją powagę i zimną krew, przemówił nie bez pojednawczej intencyi:
— Niech się pani uspokoi, pani Hinijer! Ten młody człowiek w krótkim bardzo czasie wyjedzie z Siddermorton... w ciągu tygodnia nastąpi to z wszelką pewnością. Czy to pani wystarcza?
— Zupełnie wystarcza, skoro mię o tem Wasza Wielebność zapewnia.
Znikła za drzwiami, odprowadzona zmęczonem spojrzeniem wikarego, a on, znalazłszy się znowu sam w pokoju swoim, powiedział głośno i z przekonaniem:
— Niema wątpliwości, że ziemia nasza nie jest dla aniołów!


Zmierzchało się już, gdy w obiadowej godzinie zjawił się za stołem wikarego jego niefortunny gość, który solą w oku stał się wszystkim mieszkańcom tego zakątka. Był młodzieniec bardziej znużony i smutny dzisiaj, niż kiedykolwiek. Wiedział już o tem, że musi ztąd odejść, ponieważ jego obecność była dla ludzi szkodliwą, ale gdzie się uda, co postanowi — o tem nie probował nawet rozmyślać. Wikary natomiast snuł sobie odnośnie do jego przyszłości pewne plany.
— Pozostają ci zawsze te skrzypce, chociaż po doświadczonem niepowodzeniu twojem i w tym nawet względzie, nie wiem sam, co mi o muzyce twojej należy mniemać. Trzeba pomyśleć dla ciebie o ubraniu, któreby przypadało do twojej figury lepiej nieco, niż to, które nosisz obecnie, i wogóle o całej wyprawie. To się zrobi i to jest bagatela. O wiele więcej niepokoi mię to, że masz jechać koleją żelazną, nadto przychodzą najzwyczajniejsze sprawy powszedniego życia, z którem i ty się w żaden sposób uładzić nie zdołasz. A kwestya pieniędzy, a najem mieszkania co ty się za dziwolągów dopuścić możesz, jeśli cię pozostawię samemu sobie. Nie! — to stanowczo niepodobne do niczego. Wypadnie mi koniecznie zająć się twoją instalacyą i wynaleźć ci pracę. Tak, ale to będzie rozdział, któremu możnaby dać tytuł: „Anioł w Londynie.“ Przecież w tem także niema sensu za szeląg złamany. Jak go tu puścić w ten odmęt — w tę lodowego chłodu pustynię ludzką? I co się z tobą stanie? Bo gdybym to ja miał jednego chociażby przyjaciela na świecie, o którym z góry byłbym przeświadczony, że mi uwierzy! Ale ja nie znam nikogo takiego.
— Nie powinieneś się pan tak dalece udręczać losem moim, bo jak mię sam zapewniałeś, życie wasze jest doczesne, a nawet krótkie. I to zdaje się stanowi jego stronę najlepszą. Po za tym końcem, niema tu nic dla mnie powabu, ani interesu.
— Bo widzisz, mój drogi, ja, bądź co bądź, zdradziłem ciebie, — zwrócił się ze skruchą wikary. — Im należało otwarcie powiedzieć, tym istotom poziomym: „Oto co jest treścią życia! — oto, co w niem znaleźć może człowiek najlepszy!
Zatrzymał się, a po namyśle powtórzył z mocą:
— Tak! — to niezaprzeczenie treść...
— No, tak! ale co do mnie, to ja w życie pana wniosłem tylko niepokój i troskę...
— Źle mówisz. Wniosłeś w moje życie biedne bardzo wiele. Rozbudziłeś mnie. Do jakiego poziomu ja się już obniżyłem w pojęciach moich, zanim się zjawiłeś ty! Toż oswoiłem się już prawie doszczętnie z tą ciasną klatką więzienną, i brałem ją za świat cały. A tu wszystko jest złudzeniem — niczem więcej! I ten mój sen dotychczasowy, i to dzisiejsze nawet widzenie lepszego bytu, które na mnie powiało od ciebie, a może i sama rozłąka z tobą, która tak dojmująco cięży mi w tej chwili...
Gdy się wikary dnia tego położył do snu, mystyczne powikłanie wypadków tych dni ostatnich przedstawiło mu się w nowem natężeniu. Nie spał wcale, ale w pół na jawie, w połowie w marzeniu jakiemś niepochwytnem ścigała go wizya strasznych losów, ścigających na świecie istotę taką łagodną i cichą, a tak szczególnie bezbronną przeciw wszystkim pociskom, które w nią godziły. Tak być musiało! Jego jasnowłosy gość był istotnie gościem z Zaświatów i nieinaczej przedstawiało mu się to wszystko, kiedy myślą przebiegał całe jego tutaj zachowanie się z ludźmi. Poczynając od tego skwarnego popołudnia i tego strzału niefortunnego, uprzytomniło mu się, jak gdyby to w tej chwili miało miejsce, owe rozpaczne trzepotanie skrzydeł zranionego, jego szata kroju i barwy u nas nieznanej — wszystko razem dziwne, szczególne, niebywałe! A te jego opowieści malujące ów byt zaświatowy, te jego własne sny rozkoszne, wywołane anielską harmonią po raz pierwszy zasłyszanej muzyki... Wyobraźnia uzupełniała marzenia — nadawała barwy i kształty obrazom tych regionów, w których przebywał dotąd ów nieznajomy zwiastun lepszego życia. A w miarę, jak się pogrążał myślą w tym świecie snów czarownych, bladły mu jego troski ziemskie, rozwiewały się ponure wspomnienia, i te niechęci ludzkie, takie namiętne, a poziome, i brutalne instynkty, wybuchające przy każdem zetknięciu się z tymi, którzy o innych warunkach istnienia wspomnieć się nie odważą.


Dalja siedziała obok otwartego okna swego pokoiku, oczekując na grę tego wieczora, podobnie jak czekała codzień. Ale przyroda zdawała się nie sprzyjać harmonii sfer niebieskich. Niebo zachmurzyło się ze wszystkich stron, i zaledwie w jednej części jego skłonu ku ziemi przeświecał blady promień księżyca. U zenitu pędziła jakaś strzępiasta chmura, i raz przesłaniała sobą nikłe światło nocnej gwiazdy, to znowu ukazywała bezbrzeżną krainę błękitów, przyćmioną dzisiaj i bezbarwną. Nagle ujrzała młoda dziewczyna jakąś postać, światłem własnem rozpromieniającą nocne pomroki. Był to anioł. Nie miał teraz na sobie tych brzydkich sukni wikarego, a natomiast w odbiciu światła padającego z dalszych pokoi wikaryi, zauważyła Dalja dwoje ołowianego koloru skrzydeł wyraźnych na tle paljowej tuniki. Szczególne jakieś ruchy wykonywał młodzieniec. Zdawało się, że szybko zmienia miejsce; raz nawet myślała Dalja, że go ujrzała na połowie wysokości wielkiego buka, który panował nad całą grupą drzew rozpoczynających aleje, ale było to chyba przywidzenie dziewczyny tylko. W każdym razie była więcej zdziwiona, niż przestraszona. Usłyszała następnie kilka niewyraźnie wymówionych słów, ale raczej domyśliła się, niż stwierdziła zmysłem słuchu przebijające w nich zniechęcenie. Jeszcze raz uniósł się w powietrze na 5, lub 6 stóp po nad ziemię, a potem rozległ się odgłos, jakgdyby ciężkiego upadku ludzkiego ciała, a następnie skarga żałosna i płacz serdeczny — głęboki płacz dziecka, czy kobiety — niewiadomo.
— Skaleczył się, lub coś przykrego mu się zdarzyło, — poszepnęła dziewczyna. — Trzeba go przecież wspomódz jakokolwiek.
I mimo wahań kilkakrotnych, zdecydowała się w końcu i prześlizgnęła cicho po wschodach na dół. Zastała młodzieńca bez ruchu, a z piersi jego wyrywały się łkania. Więc to on płakał — nie kto inny.
— Co panu jest? — pytała z troskliwością, dotykając jego głowy.
Anioł podniósł się w połowie i patrzył na nią uważnie w ciemnościach nocy. Dojrzał w tej twarzy młodej wyrazu współczucia i zdawało mu się to wielką ulgą w jego cierpieniu.
— Co się stało? Czyś pan skaleczony? — ponowiła zapytanie.
— Daljo! — wyszeptał żałośnie. — Już się nigdy mojemi skrzydłami nie będę mógł posłużyć...
Dziewczyna zupełnie nie zrozumiała o co jemu chodzić może, ale odczuła, że wistocie spotkać musiało tego obcego człowieka jakieś wielkie nieszczęście. A on tymczasem powtarzał:
— Ciemno dokoła mnie, chłód mię przejmuje, a skrzydła moje bezwładne!..
Nie wiedziała jaką mu dać pomoc, czy pociechę, ale jej samej uciskał serce wielki smutek. Coś niezwykłego brzmiało w tej skardze.
— Zlituj się nade mną, Daljo, — zlituj!
— Cóż ja mogę? Ja tylko bardzo współczuję temu, co się z panem stało, ale nie mogę nic zrozumieć.
Na te nieokreślone objawy sympatyi nie było natychmiastowej odpowiedzi. Anioła przy bladem świetle księżyca mile uderzyła czystość wyrazu i piękna linja tego niewieściego profilu i spojrzał na Dalję inaczej jakoś zupełnie, niż patrzył dotąd. A potem szeptał do siebie:
— Jaki dziwny jest ten świat ich cały — jakie szczególne na nim budzą się uczucia!
Księżyc bystrzej spojrzał teraz z poza chmur, a dziewczyna wstydliwie cofnęła ręce od tej głowy płowej, powtarzając natomiast bezładnie swoje poprzednie zapewnienia:
— Cóż kiedy ja panu nic dopomódz nie mogę. A dałabym wszystko, żeby ulżyć jego smutkowi...
Jeszcze jej się przyglądał ciągle, ale i na jego twarzy żałość ustępowała coraz bardziej miejsca zakłopotaniu.
— Nie miałem pojęcia, aby się mogły budzić pragnienia podobne! Co za życie niepojęte!
I szeptali tak oboje — każde co innego — on siedzący na ziemi — ona przy nim na klęczkach.
— Dalja! — rozległ się z okna skrzypiący głos pani Hinijer, której okazały biust ukazał się niebawem w ramach okiennych.
Na ten zgrzyt spojrzeli po sobie z wyrazem przestrachu.
A ten sam głos skrzypiał z coraz przykrzejszym zgrzytem w miarę, jak się oczy zrzędnej gospodyni oswajały z pomroką nocy.
— Żebyś mi w tej chwili wracała do pokoju! Słyszysz? Gdyby ten pan Anioł był choć trochę gentlemanem, a widzę, że nim nie jest — nigdyby między wami nie było przyszło do tego. Taką krzywdę zrobić biednej sierocie!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: anonimowy.