Gniazdo białozora/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Gniazdo białozora
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Zwyczajnym rzeczy porządkiem, w tym wodnym kraju, wśród żniw, przyszedł okres deszczowy, przeplatany różnemi chłopskiemi świętami i zahamował robotę.
W Nietroni, przy zaciekłości Białozorów, ratowano się własnemi siłami, przed nieróbstwem i zabobonami Poleszuków. W różne „przyświęta“ o cudacznych nazwach „Palikopy“, „Makawaja“ itp. — byle była pogoda, chwytano z pola, co się dało. Mężczyźni zwozili, kobiety: Ida, ciotka Terka ładowały w stodole. Dziad Kajetan miał miodobranie.
W ten sposób uratowano żyto, ale na owsy zżęte przyszła ulewna trzydniówka i zmusiła ich do spoczynku.
Wtedy to zjawił się niespodziewanie szofer Sawicki. Znalazł „dwóch Michałów“ przy reperacji chomontów, przywitał się z widoczną życzliwością i zaczął im pomagać. Okazało się, że w wojnie i tego się nauczył.
— Nie zawsze można było ukraść i zagrabić, czasem trzeba było samemu narządzić — rzekł.
Przyszedł — i został. Poszedł na nocleg do szopy z sianem — i nazajutrz przy śniadaniu zaczął swą sprawę do Białozora.
— Bo pan mnie obraził wtedy na odchodnem — ale ja się uparłem — i jednak panu tę starą młocarnię wyrychtuję. Mam już swoje narzędzia i oto list i świadectwo z Łuczy. Skończyłem tam robotę, zarobiłem — nie drogo od pana wezmę. Da mi pan sto złotych, jak maszyna ruszy. Tyle żyta. Gdzie to tą ręczną omłócić. Czysta strata i robocizny i czasu. — — Niech mi pan da zarobić.
— A to bestja sprytna! Jak to potrafił wykręcić! — pomyślał pan Michał.
— Ano — niech pan kleci! — stęknął Białozor. — Ale kuźni nie mam, ani węgli, ani pomocnika!
— To już moja rzecz. Niech pan o tem nie myśli.
— A cóż się w Łuczy dzieje?
— Tam też dobrzy ludzie. Pan Jelec, i Kulesze i stary Suhak, kowal. Owszem, dobrze mi i tam było. Ale samochodów już niema.
— Co. Sprzedał?
— Wszystkie trzy. Ostatni odstawiłem wczoraj do hrabskiej administracji.
Białozor i Ida zamienili spojrzenia i uśmiech.
Korzystając ze słoty, Sawicki dostał do pomocy fornali, wyciągnięto na światło graty — i zabrał się zaraz do roboty.
— Będzie chodziła jak zegarek! — oświadczył po oględzinach.
W kącie stodoły urządził sobie warsztat, znalazły się narzędzia, jakieś chłopaki ze wsi do pomocy — o nic nie prosił, ani pytał, coś zdobywał w starem żelastwie, po coś chodził do miasteczka, miał jakieś konszachty z chłopami i był w doskonałym humorze. Po jakimś czasie zjawił się stary Suhak z Łuczy, niby w odwiedziny do córki Ohryzkowej i został na dni parę. Niewiadomo skąd wycyganili jakąś starą, polową kuźnię, zabytek wojenny, zdobyli do niej węgla i majstrowali we dwóch. Zawsze też można było tam zastać jakichś chłopów, gapiących się ciekawie i w potrzebie spełniających proste i ciężkie roboty, przesuwania lub ustawiania żelaznych części. Nikt się temu bardzo nie dziwił, znając amatorstwo Poleszuka do każdej maszynerji i próżniaczenia, o ile się da, tylko gotowość do ciężkiej pomocy była zagadkowa.
Szofer komenderował nimi, jak najemnikami, i posłuch miał bajeczny.
Ustawiono kierat, dopasowano młocarnię. Do wykończenia został Sawicki sam — piłował, pasował, stukał, kuł, przymierzał, próbował. Na warsztacie było mnóstwo sztuk małych i delikatnych, których strzegł — nie pozwalając nikomu nic ruszać — nawet oglądać. Wieczorami chodził na wieś, gdzie widocznie miał już stosunki.
— Chłopy pana słuchają jakby znachora! — rzekł mu kiedyś pan Michał.
— Na każdego głupca jest sposób! — odparł ze śmiechem. — Robię już dziesiąte sidło na kuny.
— Jakto? I skuteczne?
— Albo ja wiem. Teraz latem nie zastawią, bo skórki złe — a zimą już mnie tu nie będzie. Jak się trochę zato pofatygują — to im nic nie zaszkodzi. A co innego sidło — jak loterja? A loterję i państwo urządza. A państwo przecie to dla nas wzór! Czy nie?
Ruszył ramionami pan Michał.
— A strzelb im pan nie robi?
— Mógłbym — wszystko zrobię — od tartaka do zapalniczki. Ale chłop bardziej na żelaza i sidła chciwy, niż na broń — bo do strzelby trzeba chociażby proch dokupić, a grosza nie lubi wydawać, choćby go ukradł. Zresztą w tym kraju, chłopom robić strzelby nie dobra robota. Niewiadomo na kogo użyć mogą, jeśli się tu porządek nie zmieni. A broni i tak u nich nie brak — ukryli z wojny. Tutaj, broń Boże, ruchawki — pójdą na pierwszy ogień osadnicy, potem dwory.
— No — i urzędnicy!
— Byliby głupi czekać — oni pierwsi zwieją! Ich tu nic nie więzi. Wolne ptaki. Będzie siedział w biurze pod Kaliszem czy Poznaniem, czy w Rzeszowie. Urzędnik, panie, nie ma ojczyzny. Jemu wszystko jedno, gdzie jest i co robi! — — Mnie się zdaje, że urzędnik — to nawet duszy mieć nie może. Bo czy może mieć duszę maszyna do pisania! — —
— O duszy, wogóle mało ludzi ma pojęcie, — odparł pan Michał, — i jakoś się bez tego obchodzą.
— Nawet łatwiej jak bez pieniędzy w kieszeni. Ale, czy to prawda, że pan Jelec wybiera się do Afryki?
— Murzyna myśli bielić, czy małpy łapać!
— Nie wiem: co się zdarzy. Mówił mi, że w listopadzie wyjeżdża.
— Pewnie dla tego, że nie ma futra na zimę.
— Jabym z nim pojechał. Tutaj mi ciasno i nudno.
Pan Michał popatrzył nań uważnie. Pochylony nad imadłem, polerował jakiś mały tryb. Sucha jego, zorana brózdami ciężkiej doli twarz miała wyraz twardej woli i zuchwalstwa.
— Jedź pan! — wyrwało się mimowoli jakby odkrycie. Dobry był to kompan, dla lekkomyślnika, fantasty i...
Nie dokończył myśli — bo ją wyraził krócej i dosadniej szofer:
— Pan Jelec zdrów, młody, sprytny, obrotny, i wesół — tylko — za honorowy. Z tem między ludźmi się nie przepchasz. Teraz nie pańskie a chamskie panowanie.
— A pan się za chama uznaje?
— Rozumie się.
— To dlaczego pan tu wrócił i za półdarmo pracuje nad temi gratami?
Sawicki chwilę się zawahał, namyślał:
— Pan myśli, że przez honorność chcę się przysłużyć za dogląd i gościnę. Bzdury. Ja, panie, patrzeć nie mogę na popsutą maszynę, żeby jej do ładu nie doprowadzić. Takie mam amatorstwo do majsterki — i tyle.
Zaśmiał się pan Michał, wyjrzał na deszcz i rzekł przerywając temat.
— Michaś nie śmie prosić, ale radby przy panu też skorzystać! Póki słota, niechby się przyglądał i choć narzędzie podawał. Ja pójdę do Konotopu Protasewiczów.
— Kawał drogi. Ja już i tam byłem z maszyną.
— Co? kupili od Jelca?
— Tatrę. Chcieli mnie zgodzić, ale mi się tam nie spodobało. A chłopaka swego niech pan przyśle. To dobre dziecko!
— A cóż się panu nie podobało u Protasewiczów? Bogaty dwór i wesoły!
— Za wiele naczalstwa tam bywa, a ja za długo sołdatem byłem. Zmierziło mi się. Ale na robotę tam się zgłoszę, jak tu skończę. Panicze Tatrę rozbiją prędko, ganiając z tą jakąś piękną panią, co zjechała na wakacje. Do listopada tu się niedaleko kręcić będę, a jak pan Jelec się nie rozmyśli — to zbiorę na drogę do Afryki i przyczepię się do niego. Języki zna — to grunt.
— Żebyście tam nie zaczęli tęsknić za powrotem tutaj.
— Ja, nie! Dogodzili mi tu dosyta!
Zaczął z pasją manipulować pilnikiem. Nachodził nań paroksyzm wściekłości i nienawiści.
Pan Michał ubrał się w grubą, samodziałową kurtę, długie buty, skórzaną czapkę — na plecy zarzucił starą derkę i ruszył pieszo do Konotopu, nie dbając o deszcz.
Gdy tak szedł — prostując sobie drogę polami i znanemi sobie przesmykami wśród błot, przypominał sobie swą męczeńską wędrówkę przez pół Sybiru i całą Rosję bolszewicką i duszę miał pełną wdzięczności do Boga, że go skrzepił, zratował setki razy i doprowadził do gniazda.
A Bóg, jak zwykł, mądrze pokierował, bo teraz pan Michał wszystko znajdował dobrem i niedostatek w tem gnieździe, i twardy trud fizyczny, i brak wygód i kulturalnych potrzeb, i towarzystwa, wszystko było niczem, w porównaniu tamtej męki — i tamtej tęsknoty.
Nie znalazł tego ideału ojczyzny, którą w duszy miał — ale znalazł swoje Polesie. Piaski i bagna, lasy i wody, smętek nieba i ziemi — ciszę i pustkę bezkreśnych obszarów. W ludziach, zwierzu i roślinie żyły tu jeszcze resztki wolności pierwotnej — był tu jeszcze jaki taki schron wolnej woli i swobody. Idąc lekko i prędko, krokiem myśliwca i włóczęgi, pan Michał to powtarzał w myśli jakieś słowa modlitwy, to pogwizdywał stare melodje młodzieńczych piosenek i był zupełnie szczęśliwy ze swej doli. Szedł przecie na wielki bal!
Co lata zjeżdżał ze Lwowa profesor Szczytt, brat Protasewiczowej, na wakacyjne wywczasy. Przyrodnik był, ornitolog specjalnie, i pasowali do siebie, jakby mieli bliźniacze dusze. Należał do nich cały boży świat — a oni do niego. O szósty dzień stworzenia troszczyli się najmniej i nie mówili wcale.
Pan Michał przez rok cały studjował faunę i florę Polesia, zimą porządkował swe notatki i przedstawiał rezultat profesorowi. Profesor przywoził mu książki i broszury, wyniki nowych badań i odkryć.
Konotop Protasewiczów leżał opodal od gościńca i dzięki temu nie został przez cofających się Rosjan spalony. Podczas okupacji niemieckiej stały tam sztaby i obchodziły się dość względnie z rodziną właścicieli — przejściowy okres anarchji przed przyjściem wojsk polskich spędzali w Warszawie i w rezultacie najmniej ucierpieli materjalnie i mieli się finansowo najlepiej z całej okolicy.
Protasewicz był oportunistą i potrafił się dostosować do wszelkich rządów. Nie miał zatargów z władzami rosyjskiemi, za okupacji niemieckiej był wójtem — obecnie zasiadał w różnych powiatowych, gminnych i wojewódzkich komitetach, znał wszystkie urzędy, w domu gościł i sprawiał polowania dygnitarzom; zresztą życie spędzał w ciągłych jazdach i sprawach publicznych. W domu było rojnie i wesoło — bawiła się pani, dwie córki, dwóch synów, nie przebierali towarzystwa, i przy częstej zmianie urzędników mieli coraz nową rozmaitość.
Na pół drogi z Nietroni deszcz ustał i pan Michał rozejrzał się z pagórka szerzej na okolicę, bo i wiatr począł tuman rozpędzać.
Po obu stronach drogi ukazały się rozrzucone dość bezładnie budynki osad folwarku, który Protasewicz oddał na wojskowe osadnictwo. Były bardzo rozmaite: porządne domki, i ziemlanki, budy z chróstu i obórki drewniane — zaczątki sadów i płotów, i stosy budulcu.
Opodal — wieś wyciągała swe długie linje skupionych chat z drogą pośrodku.
— Mrowie idzie na mrowie! — pomyślał pan Michał. — Ciekawość, kto przetrzyma. Myśmy tak przed wiekami zaczynali. Wschód i zachód! Niech pokażą swą siłę. Ciężki trud przed nimi, byle wytrwali!
Przy drodze młody mężczyzna spuszczał wodę z warzywnika. Kopał zajadle rowek w ciemnem błocie.
— Pomagaj Boże! — pozdrowił pan Michał.
Osadnik coś odburknął niewyraźnie.
— Z Kieleckiego na Polesiu to wydaje się za wiele wody i błota!
— A pan skąd wie, że ja z Kieleckiego? — Przestał kopać i spojrzał na niego osadnik.
— Takem zgadł z twarzy i z niecierpliwości.
— A pan co? Za posadą wędruje?
— Nie. Ja już tu mam posadę od wieków. Mnie swoje to błoto i woda, ale nowoprzybyłemu, na początku, bywa niemiło! Już pana dzieci się oswoją i przywykną, a wnuki tak będą kochać, jak my kochamy.
— To pan kto?
— Polak tutejszy — starodawny.
— Obszarnik. A skąd?
— Z Nietroni. Też osadnik niegdyś!
— Hale! Trochę większe były działki wtedy.
— Królewska była ręka, a ziemi pustej nie brakło.
— Królewskie łapy lizali, a ziemię chłopem orali.
— Jakby pan przy tem był, tak sąd trafny. A teraz na małe działki trza małe ręce ściskać, i przed małemi suwerenami się kłaniać, i samemu orać. Skapcaniał świat.
— A obszarników licho wzięło.
— Poco pan swemu stanowi urąga. Obszarników przecie zastąpili osadnicy. Przecie wam za służbę tu ziemię dali, byście tu Polskę utrzymali. Szczęść wam, Boże, w tej pracy — i daj tyle wieków trwania, ile tej szlachcie tutejszej.
— A pan jak się nazywa?
— Białozor, Michał. A pan?
— Zawiślak Szczepan.
Pan Michał sekundę pomyślał — coś sobie przypomniał.
— Miał pan w wojsku kolegę Sawickiego Stefana?
— Miałem. Morowy chłop był. Raześmy umkli Mochom. A pan go zna?
— Znam.
— Gdzie jest?
— W Nietroni właśnie czasowo.
— A daleko to? Dwór?
— Dwór. Od Zachosta w bok — kilka kilometrów.
— A to go czart zaniósł w to Polesie zatracone. Dostał osadę?
— Nie. Toćby do dworu nie zajrzał, — zaśmiał się pan Michał, zabierając się w dalszą drogę. Osadnik popatrzył za nim, ramionami ruszył.
— Pan, psia mać. Kpiny stroi — mruknął i splunął za nim.
Tymczasem dwór Protasewiczów rozłożył się szeroko za wsią — zabudowany dostatnio, osadzony, ogrodzony — przed oczami wędrowca uradowanemi, że nie patrzą na pustkę i ruinę.
Wkroczył pan Michał w kasztanową wysadę i przed pięknym domem ujrzał na trawniku w wygodnym trzcinowym fotelu — zaczytanego profesora Szczytta we własnej osobie. Psy podniosły alarm na obcego — więc profesor oczy od książki oderwał.
Aquila albicilla! — zawołał radośnie.
— Do usług! — odparł pan Michał.
Uścisnęli szybko prawice.
— Wyglądam ciebie i wyglądam. Chciałem już sam do was jechać. Cóż słychać ciekawego?
— Znalazłem cmentarzysko wojenne. Pięć sypanych kurhanów. Możemy rozkopać. I wycyganiłem od chłopa cały worek starych ksiąg i papierów, zrabowanych z jakiejś starej, unickiej cerkwi.
— Przyniosłeś?
— Parę w zanadrzu. Boję się, że przemokły.
— Prawda. Zmokłeś. Chodź do mnie. Każę zapalić na kominie. Jeszcze zawsze wędrujesz piechotą?
— Mam nadzieję, że na rok przyszły — już postąpię do kawalerji.
— Dźwigacie się na przykład wszystkim.
— No, chyba nie twoim. U tych biedy nie czuć.
— No, pewnie, pewnie! Ale zawiele i tu tych weksli, terminów i jazd za interesami. Ja ich mało co widuję — a chłopcy zupełnie sfiksowani na samochodowych wyścigach. Dziś nikogo niema — wszyscy u Horniczów na jakichś sportach.
Rozsiedli się w pokoju profesora, i pan Michał u ognia na kominie suszył swą odzież, patrząc z uśmiechem na uczonego, który wnurzył się w odczytywanie kirylicy starego dokumentu.
— To akt erekcji cerkwi w Łuczy — fundacji Symeona Jelca — oznajmił — roku pańskiego 1473. Ciekawe, ciekawe. Warte wagi złota.
Pan Michał począł szperać na stole, znalazł dla siebie jakieś ornitologiczne dzieło i przez parę godzin nie zamienili ze sobą ani słowa.
Rozkosz ich spłoszył sygnał samochodu i rejwach w domu. Dwie maszyny wyrzuciły ze siebie rozbawione, śmiejące, rozgadane towarzystwo.
I po chwili weszła Protasewiczowa.
— Ach, witam miłego, a rzadkiego gościa — wołała bardzo serdecznie. — Ręczę, że Alojzy ani pomyślał, że pan pewnie bez obiadu.
— A nie! — przyznał najspokojniej profesor. — Ale przecie mógł powiedzieć, że jest głodny. Głodnyś, Michale?
— Coprawda i ja o tem nie pomyślałem. Niech się pani Iza nie martwi.
— Każę przyspieszyć kolację. Cóż u was słychać? Jak zdrowie? Jak interesy? Może Ida zamąż idzie?
— Coprawda, u nas najbardziej słychać gawrony, a Ida wśród swych rozlicznych zajęć dotąd nie znalazła czasu na zamążpójście. Interesy zaś pewnie jak u wszystkich. Oziminy zwiezione, — owies moknie.
— U nas jeszcze i żyto moknie, a u Horniczów owsa żąć nie zaczęli, a stogi siana stoją do pół w wodzie. Tak Stubło wylało.
— Co to znaczy dla Hornicza.
— No, pewnie. Podobno sprzedał znowu lasu za 20.000 dolarów. Ale, wie pan, podobno panna sama się oświadczyła Jelcowi.
— Będzie weselisko! I będą używali rajdów samochodowych. Oboje to lubią.
— Ale go dziś tam nie było. Wszyscy byli bardzo zdziwieni. Ktoś mówił, że został wezwany przez wojewodę — w jakiejś bardzo ważnej sprawie. Nie słyszał pan?
— Oddawna u nas nie był.
— Dziwne o nim chodzą wieści. Podobno wybiera się z Wiesztorpem do Afryki — polować na lwy.
— Tyle lat strzelał bąki, więc się wprawił w strzelaniu — odparł pan Michał spokojnie.
— Widzę, że jest w niełasce u was — zaśmiała się Protasewiczowa wychodząc.
Po chwili zajechał przed dom powóz, z którego wysiadł gospodarz domu i gdy wezwano na kolację zebrało się w jadalni całe towarzystwo. Panu Michałowi wyznaczono miejsce przy kuzynce, która była ostatniem słowem mody, urody i sztuki, i która patrzała na niego jak na jakiś okaz prymitywu Polesia.
Zaczęła się ożywiona rozmowa.
Protasewicz wracał z jakichś posiedzeń wojewódzkich — pełen swej powagi i wielkości stanowiska.
— Powiem ci dobrą nowinę — zwrócił się do pana Michała. — Wyrobiłem posadę dla Nieumierszyckiego — w wydziale statystycznym. Będzie miał 400 zł, na początek.
— Nie słyszał ojciec coś nowego o kredycie inwestycyjnym? — spytał starszy syn, Jan, który gospodarzył niby na osobnym folwarku, posagowym matki.
— Przyznano 30 tysięcy.
A młodszy, Józef, roześmiał się.
— Pilno ci? Spiesz się, bo rozdrapią.
— Tam Stublicki, mój żyrant, pilnuje.
— A wie pan, panie Białozor, że będziecie mieli wesele w sąsiedztwie! — zaśmiała się starsza panna, Fela, równie nowoczesna jak kuzynka.
— Nie wiem! — odparł pan Michał.
— Wychodzi zamąż pani Bohuszowa z Moroczny.
— Co ty prawisz, Fela! — zdziwiła się matka.
— Słyszałam u Horniczów, napewno.
— Za kogo?
— Za pana Wyporka.
— Co? Kto to?
— Sekwestrator. Co tydzień u niej bywa.
Śmiech gruchnął wkoło stołu. Nie śmiał się tylko pan Michał — a profesor się odezwał:
— Kto mniema, żeby stał — niech patrzy, aby nie upadł. Kredyt jak woda — można pić, ale można i utopić się.
— A jeśli jest się rybą — to go czapla połknie — dodał pan Michał.
— Jakto? Czapla? Co ten ptak ma do kredytu? — spytała kuzynka ze śmiechem.
— Kredyt jest pułapką dla łakomych. Taka czapla staje w płytkich ruczajach cierpliwa, mądra i nie lubiąca fatygi. Stoi — drzemie i czeka na łakomych. Co jakiś czas wstrząsa się jakby dreszczem i wtedy z piór jej sypie się biały pył. Są to drobniutkie blaszki tłuszczu; padają w wodę i płyną z prądem. Ryby żerują pod prąd, a bardzo są na te blaszki łakome. Biorą, cieszą się chwilową sytością — i kończą w gardle bankiera.
— Jak pan to podpatrzył! — zdziwiła się kuzynka.
— Ano — nie mamy teatru, kina, filharmonji, dancingu, gazet, karnawału, towarzystwa więc się gapi, słucha, bawi, uczy — otoczeniem — za darmo. Można w tej szkole wiele skorzystać.
— I tytuł zdobyć raroga — zaśmiał się Protasewicz.
Kuzynka spojrzała przerażona, jak gość przyjmie to urągliwe przezwisko, ale pan Michał wyglądał zupełnie zadowolony.
— Pani nie rozumie. Raróg to stara łowiecka nazwa pewnych ptaków z rodziny orłów i sokołów. Były i są bardzo rzadkie i zwano je rara avis po łacinie. Zrobiło się z tego „raróg“ — nawet niekiedy „dziwok“. Nasze nazwisko jest Białozor — naukowo: orzeł bielik. Więc słusznie należy się nam przezwisko raroga.
Skłonił się w stronę Protasewicza, a że właśnie wstawano od stołu, pożegnał się z gospodynią i całem towarzystwem, gdyż miał o świcie wracać!
— Na piechotę — zaśmiał się Józef — my jutro robimy wycieczkę do Białowieży — dostawimy pana do Nietroni w pół godziny. To po drodze.
— Dziękuję — ale mam pasję do sportu pieszego — i tylko złej organizacji i własnej głupocie winienem, że nie zdobyłem szampjonatu — w czasie wędrówki Tomsk — Nietroń. Dobranoc państwu i przyjemnej wycieczki.
Gdy odeszli z profesorem, resztę wieczoru zabawiali się tamci żartami i opowieściami o cudactwach i warjacjach Białozorów, aż wreszcie Protasewicz zakończył:
— Jak zapamiętam, wiecznie Białozory odludki i po swojemu się rządzą. Teraz zdziczeli do szczętu. Nie poczuwają się do żadnych sąsiedzkich, ani obywatelskich obowiązków, i źle są wogóle widziani. Stary ród — degeneraty!
Profesor z panem Michałem rozprawiali do późnej nocy — umówili się o dzień wycieczki do owego cmentarzyska, nacieszyli się sobą wzajemnie — i ledwie świt pan Michał ruszył zpowrotem, pozostawiając pałacowych mieszkańców w głębokim śnie.
Rozpogodziło się niebo, słońce wytoczyło się promienne, pociągał rzeźwy wiatr, pan Michał pogwizdywał z uciechy, i spieszył myśląc, że tam w domu do roboty potrzebny. Cisza była skłonu lata, i oto wpadł mu do uszu dziwny odgłos — monotonny, równy, ni to huk, ni to szum — ni to muzyka. Stanął, rozejrzał się w kierunku, całą uwagę w słuchu skupił i nagle zrozumiał i rozpromienił się.
— To u nas. Maszyna idzie! Młócą!
I stał zasłuchany. Stanęły mu w pamięci długie zimy, gdy brat spędzał miesiące, dozorując żmudnej pracy najemnych cepów — gdy wieczorem zbierali ziarno i przenosili z toku do tymczasowego spichrza w pustym czworaku — jak potem zdobyli się na ręczną młocarnię, którą często sami kręcili, gdy nie było pieniędzy na najem.
Wiele takich zim i ile w tych zimach takich dni mroźnych, śnieżnych, wietrznych, w tym mozole pierwotnym — o chleb!
Ogarnęła go bezmierna radość, triumf — wdzięczność — poruszyły się usta, rozpromieniły oczy — w niebo zapatrzone — a potem ruszył żywo, coraz prędzej — na ten sygnał — na to wołanie coraz donośniejsze.
I oto był ze swemi — w wirze roboty.
Białozor osobiście podawał żyto w cepy, Michaś rozwiązywał mu snopy, Ida odrzucała słomę, Terka wysuwała ziarno, wuj Kajetan i Gabryk rzucali snopy z zapola, parobcy składali stertę słomy, Semko poganiał konie w kieracie, a wśród kręcących się wałów, trybów, przekładni, kręcił się osmolony Sawicki, z oliwiarką i kluczem od śrub. A wszystkim błyskały zęby w uśmiechu twarzy spoconych i zakurzonych.
Pan Michał porwał widły i już podawał słomę na stertę.
— A co? Idzie jak zegarek! — krzyknął mu Sawicki, słuchając głosu maszyny jak muzyki.
— Daj wam, Boże, co najlepsze za to! Skończona zimowa męka!
— Słyszy pan jak woła: daj, daj — daj — daj, nie stój, nie stój! A po obiedzie i wialnia ruszy, terkocząc: rada baba gościom, rada baba gościom!
I dosłyszawszy jakiś nieczysty ton — wybiegł do kieratu.
Od wsi nadbiegło kilku chłopców — zwykłe gapie, próżniaki. Szturgali się łokciami.
— Baczysz! Znowu maszynę mają! Czort Lacha nigdy nie weźmie!
Wreszcie zatrzymano zmęczone konie i zgłodniali, zmęczeni, rozpromienieni ludzie napełnili gwarem jadalnię. Białozor bez słowa uścisnął prawicę szofera, dzieci cisnęły się do niego, podając wodę, mydło, ręcznik a on trochę zmieszany chwilę — znalazł rychło swą swadę do Białozora.
— Ot widzi pan. Trza i chama czasami posłuchać, i włóczędze dać zarobić.
— Niech pan je, a bredni nie prawi! — ofuknęła go Ida.
— Cóż słychać w Konotopie, profesor zdrów? Żniwa skończyli? — spytał Białozor.
— Zdrów. Będzie tu w niedzielę i popłyniemy na Horby. Ale wie pan — poznałem po drodze pana kolegę z wojska. Szczepan Zawiślak.
— A ten tu co pokazuje?
— Ma osadę w Konotopie.
— Zawsze był ciężko głupi. Dał się nabrać, idjota!
— On właśnie nie tęgie ma o panu pojęcie, że pan pracuje po dworach — zamiast mieć własną ziemię.
— Obywatel na dziesięciu morgach — dureń. Pewnie u niego zarobek znajdę — narządzę maszynę — pułapkę na myszy. Widziałem ten pęd na te osady — a jakże pchało się i tratowało to bractwo, kto żył: blacharze, cyruliki, woźni, farbiarze i takie zupełne nieroby. Co to — powiadają — darmo dają ziemię, majątki — panować będziemy, jeść, pić, nic nie robić — jako szlachta hulać! Mnie, żeby mi pan tę całą Nietroń podarował — tobym nie wziął — a nie głupią osadę — co ją można nawozem od trzech kaczek wygnoić, a kozą zaorać. Durnie są i w pańszczyznę poszli, choć się to inaczej nazywa! Niema gorszego nabytku — jak za darmo!
Spojrzał w okno, na tupot konia.
— A co tu robi łysa kobyła pana Kuleszy z Łuczy? — zawołał.
Obejrzeli się wszyscy — na progu stanął Jelec.
— Dobre południe! — pozdrowił wesoło. — Tom trafił w punkcie, bom głodny. — Przywitał wszystkich i ulokował się obok Idy.
— Skądże cię bogi niosą? — zagadnął pan Michał. — Słyszałem, że cię czekano napróżno u Horniczów.
— Aha — był wuj w Konotopie! I panna mi się sama oświadczyła, i Bohuszowa idzie zamąż za Wyporka?
— I Nieumierszycki dostał posadę!
— A właśnie to ostatnie jest prawda! Wyobraźcie sobie — dostał! Będzie swym pesymizmem truł powietrze w województwie.
— A coś niecoś z kredytu inwestycyjnego połknąłeś?
— A poco? Kiedy się mam żenić z Horniczówną.
— To pan już do Afryki nie jedzie? — spytał Sawicki.
— Ale jedzie, jedzie! Z hrabią Wiesztorpem polować na lwy i hipopotamy!
— Wuj nafaszerowany wiadomościami z Konotopu. Ale czekam najważniejszej! Że jestem pod zarzutem pastwienia się nad dziećmi i mordu niewiniątek ukraińskich.
Nawet Białozor i Ida spojrzeli na niego.
— A tak. Była w sejmie interpelacja klubu ukraińskiego — gdzie z imienia i nazwiska jestem oskarżony. Byłem już wzywany w tej sprawie do województwa.
Było coś tak absurdalnego w zestawieniu wesołego, łagodnego Jelca z „mordem i pastwieniem“, że Ida wzruszyła ramionami, a Białozor wstał od stołu i sięgnął po czapkę.
— Chodźmy do roboty! — zawołał.
— Idę i ja — tylko głód zaspokoję. Michasiu, bracie, puść łysą na pastewnik.
Zostali z nim pan Michał i Sawicki.
— Opowiadaj!
— Ano! Stoi wyraźnie w interpelacji, że obszarnik z Polesia, Antoni Jelec, za jakąś niewinną swawolę małoletniego chłopaka do krwi bił, a potem w bestjalski sposób się znęcał — w rany sypiąc tłuczone szkło — wskutek czego...
— Faraon! — przerwał mu okrzyk Sawickiego i wybuch śmiechu. — Faraon Woszczenko, syn Klima Zajca. To za mnie pan pokutuje. Ot, tak się tworzy historja. Zaraz panu opowiem, a potem złożę policyjny raport — a jak to zamało — jadę do samego ministra. Było tak. Dałem jakiemuś chłopcu ze wsi trzy złote, żeby mi przyniósł wódki. Rozumie się — ukradł i przepadł. Aż oto wśród gapiów przy garażu — poznaję go. Gdzie wódka? — pytam. Zaczyna się zaklinać na ojca, matkę, na Boga i wszystkich świętych, że kupił, że niósł, ale się na grobli potknął i wódka się wylała! No, dobrze! — powiadam — to mi przynieś butelkę — bo cię do policji zaskarżę. Przynosi, bestja, brudną, starą butelkę od nafty. Więc go przegnałem precz i cisnąłem za nim tę butelkę, a żem wprawny w rzucaniu granatów, trafiłem gdziem celował — w pośladek. Musiało mu się coś przylepić, bo wrzasnął i zwiał. To jest cała prawda tej sejmowej chryi. Świadkiem był Suhak — kowal. Potwierdzi.
— Skądże to aż do sejmu doszło?
— Ja i to wyjaśnię. To pewno Kutas napisał.
— Co za Kutas znowu?
— Nauczyciel z Łuczy. Pan go nie zna? Taki ryżawy elegant. Wyzwoleniec. On pisuje do gazet ludowych i podania chłopom, i skargi do urzędów i na urzędy. Czynny bardzo człowiek stronnictwa i działacz kresowy! A dlaczego to napisał też rozumiem.
Zaśmiał się i obejrzał, czy są sami w jadalni.
— W Łuczy ludzie chorują na grypę. Wie pan?
— Na grypę! Aa — na Grypę! rozumiem! — odparł ze śmiechem Jelec. — I pan był w tej epidemji!
— I Kutas. Tylko, że grypa trzymała się mocno mnie, a zaniedbywała Kutasa. Są takie zarazy, co na nie ludzie radzi zapadają.
— Więc złość na grypę, złość na obszarnika, co trzyma szofera i jeździ samochodami — i gotowe podanie do klubu ukraińskiego, czy do lewicowej gazety. A dalej niech się tłumaczą — wyjaśniają, bronią — Kutas swoje zrobił.
— Tfu! — splunął pan Michał.
W tej chwili wpadła zdyszana Terka:
— Stryjku, Łazik przyszedł na obiad! Antosiu, Ida prosi, żebyś ją przy wialni zastąpił, bo musi wydawać kupcom ogórki. Ach co żyta! płynie jak woda! Jaki pan dobry, jaki mądry, jaki drogi.
— Żebyś wiedziała, że Ida nie prosi, ale każe, — zerwał się Jelec, i omal się nie potknął na borsuku, który coś mamląc po swojemu stoczył się do pana Michała.
A Terka porwała Sawickiego za rękę i pobiegli na gumno.
Pan Michał karmił swego wychowańca i dogadywał:
— Ty, Łaziku, ty wałęgo, ty beczko smalcu! Nie mogłeś to przyjść przywitać się, gdym wrócił!
Tłuściak ze łbem wnurzonym w misę jadła mamrotał.
— Terkocą! Skweres, hałas, kurz! Nie lubię! nie lubię! Smaczne, smaczne!
Wieczorem, gdy zsypano do spichrza potok srebrnego żyta, spożyto wieczerzę, opłacono najemnika, Białozor zawołał do siebie Jelca, brata, Idę i Sawickiego, i powtórzono mu sprawę sejmowej interpelacji.
— Cóż myślisz dalej z tem robić? — spytał Jelca.
— Proszę pana, ja zawiniłem — ja załatwię — wyrwał się szofer. — Pan Jelec coby nie zrobił, to przeciw niemu obrócą i jeszcze gorzej osmarują. Zaczepi Kutasa — napiszą, że się pastwi nad przedstawicielem nauczycielstwa polskiego i nad ubogim inteligentem. Będzie miał drugą interpelację od ludowego stronnictwa. Dajcie spokój. Ja dam radę.
— Ma pan rację! — przyznał Białozor.
— No to dobranoc państwu — i do widzenia. Pójdę za robotą — a potem się dowiem — co z tą Afryką ma być!
Gdy wyszedł, pan Michał rzekł:
— On chce z tobą jechać — i mojem zdaniem byłby to dla ciebie dobry kompan.
— Trwasz w zamiarze? — spytała Ida.
— Tak. Myślę, że po Nowym Roku będę gotów. Większość długów już spłaciłem. A po tej ostatniej sprawie do reszty nabrałem do naszych warunków i stosunków wstrętu. Żeby lada chłystek mógł łgać i wymyślać, co mu się podoba — bezkarnie i szargać mi nazwisko i honor! A toć w tym kraju nieszczęsnym ludzie jednej mowy i wiary nienawidzą się jak najgorsze wrogi! Z rozkoszą się niszczą, cieszą się nieszczęściem, obmawiają, krzywdzą, wyzyskują, podlą! Tu jest istne piekło!
— Tam — nie wielu znajdziesz lepszych — i takąż drapieżną walkę o byt! — rzekł Białozor.
— Ale to obcy będą, więc mi za nich nie będzie taki wstyd i taki żal i takie upokorzenie.
— I tam między mówiącymi po francusku — nie wielu znajdziesz patrjotów Francuzów — i między ochrzczonymi nie wielu chrześcijan! — dodał pan Michał.
— A tutaj nie sam jesteś. Porachuj druhów i dobrych i życzliwych, wiernych! — szepnęła Ida. Zamilkł, spuścił głowę — rękę jej objął i zapanowała cisza.
— Nie patrz na życie jak na kroplę wody przez mikroskop — patrz na tę kroplę przez słońce — będzie tęcza! — rzekł pan Michał.
— Wybrnąłeś z błota na drogę; zmęczonyś tem szamotaniem. Skrzepisz się, otrząśniesz — szlak zobaczysz, cel, kierunek — i coraz łatwiej pójdziesz. Przecie my z tobą! — zakończył Białozor, kładąc mu rękę na głowie.
Jelec rękę tę ujął — i pocałował.
A Ida wstała, by odejść, spojrzała na niego, objęła jego głowę dłońmi i pocałowała go w oczy i prędko wyszła, czując na ustach słoność łez.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.