Gniazdo białozora/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Gniazdo białozora
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Był już czerwiec i największy przepych ziemi.
Kwitły żyta pogodnie, za lada powiewem niosąc tumany miodem wonnego pyłu, łąki, czerwone od firletek, gotowały się do sianokosu, bujnie krzewiły się kartofle, do rójki burzyły się pszczoły, po tajniach jeziora mrowił się kaczy drobiazg, gaj gawroni w Nietroni wzmocnił swój wrzask tysiącami młodych gardzieli — i ucichły słowiki.
Przednówek był w spichrzu i spiżarni, ale nawet martwić się nie było czasu — takie dnie były znojne i długie, taki spoczynek krótki.
W ciężkiem istnieniu takiego ubogiego dworu na Polesiu, w tych latach borykania się wśród nowych porządków, praw i ciężarów, bez kapitału, w ruinie folwarków, w niedostatku inwentarza, w drożyźnie robocizny, w osobistej pracy fizycznej nie było czasu, nie było oczu, nie było zdolności odczuć piękna ni czaru, który ich otaczał.
Dzieci, poza nauką, pracowały też. Michaś na warzywniku, Terka przy drobiu, który rósł i pożerał — nigdy syty i cichy.
Szofer zdrowiał i czytał. Przewertował książki Terki i Michasia, wnurzył się w Sienkiewicza. Że w stancji było mu duszno i gorąco — co rano „dwa Michały“ wynosili go do cienistego, lipowego szpaleru i tam dzień spędzał, przyglądając się życiu ludzi i zwierząt.
Sporządził sobie misternie kulę — i codzień napierał się wstać.
— Pan mnie na złość robi. Poco mnie pan zatrzymał! Jużby mnie dawno puścili ze szpitala. Albo dajcie co robić — albo się wścieknę.
Zaczepiał o tę robotę każdego, co przechodził.
Wreszcie kiedyś Ida przyniosła mu kłębek nici konopnych, iglicę drewnianą i deseczkę.
— Niech pan robi żaki na ryby.
— Jakże to się robi?
— Przyślę panu Michasia. On nauczy.
Michaś wytłumaczył, zaczął — i poszedł, bo nie miał czasu.
Wogóle nikt nie miał czasu — nawet Terka nie przychodziła paplać.
Siedział tedy chory ze swą nieruchomą nogą, trochę sieć wiązał, trochę czytał — i obserwował, i różne nowe myśli rodziły mu się w głowie. Za szpalerem dziad Kajetan wolno i cicho manipulował w pasiece. Bez żadnej ochrony snuł się wśród pszczół, otwierał ule, zaglądał, coś zmieniał, dodawał ramki lub odejmował — czasami we dwóch z Semkiem — przenosili z miejsca na miejsce ule, porozumiewając się szeptem lub ruchem. Czasem siedział na kamieniu i patrzał na to swoje państwo, a zawsze milczał i poruszał się powoli.
Daleko na grzędach warzywa pracowali Michaś i Ida. Motykowali lub pełli pilnie, miarowo, zręcznie i cicho. Pan Michał w sadzie obierał robactwo i co najwyżej pogwizdywał czasami.
Zgiełk czyniły tylko dójki o południu, bo się spieszyły okrutnie, i niekiedy ciszę tej pracy przerywał śmiech Terki, lub gderanie starej Łuczychy na wnuczkę Hannę.
Milcząco wszystko szło i wolno. Fornale Poleszuki poruszali się jak woły, Białozor komenderował, nie podnosząc głosu, a z Semkiem, który był faktotum i popychadłem, nikt nie rozmawiał, bo chłopak tak się jąkał, że nikt go o nic nie pytał — bo nie było czasu doczekać się odpowiedzi.
Pozornie robiło to wrażenie, że tu się nic nie robi, że nikomu nie pilno, i nikomu nie troskliwo i nie ciężko, i że ten cały warsztat rolny obraca się jakimś mechanizmem tajemniczym, bezgłośnym.
Nie czuć było i słychać pracy, ale przecie było zrobione. Z regularnością maszyny, o świcie wstawał pan Michał i Michaś, odmawiali pacierz, sprzątali pokolei posłania i stancję, prześciełali i pomagali choremu w toalecie, przynosili mu śniadanie, wynosili go z łóżkiem na powietrze, zasiadali do lekcyj. Z regularnością maszyny swój deptak między kuchnią, piwnicą, oborą, chlewami, kurnikiem i ogrodem odbywała Ida. Białozor wogóle był cały dzień w polu przy robocie i prawie cały dzień terkotała maszyna do szycia w pokoju ciotki Ludwiki.
Dowiedział się od Terki, jedynej gadatliwej osoby z rodziny, że dziad Kajetan i ciotka Ludwika nie byli ni dziadem ni ciotką, ale jakiemiś dalekiemi krewnemi, którzy, wyzuci z mienia przez bolszewików, przybyli przed kilku laty i zostali.
— Bo to, wie pan, — mówiła z przejęciem — to wielkie szczęście takich ludzi mieć w domu. Tatuś się ogromnie ucieszył, jak przybyli.
— Bo co? Pomagają? — spytał.
— Takiego domu nic złego nie spotka.
— Kto to pannie Terce powiedział?
— Gabryk! Nasz brat, który na przyszły rok już będzie prawdziwym księdzem! Zobaczy go pan, bo na wakacje przyjeżdża, i ślicznie gra na skrzypcach.
— To może i Michaś księdzem będzie?
— Michaś za dziesięć lat tatusia zastąpi, bo tatuś już będzie za stary do roboty.
— A panna Terka — pannę Idę?
— O tak — może i prędziej, bo Idy napiera się Antek, nasz kuzyn, co ma też samochód i sam umie nim jeździć.
— Jakto? Napiera się?
— A no, chce się z nią ożenić — całe życie się napiera. Aj! — moje kaczęta już wołają jeść! — i poskoczyła do swego obowiązku.
Tak się powoli dowiadywał o sprawach tej dziwnej rodziny obszarniczej. Dziwił się, obserwował, i nieznacznie sam się zmieniał.
Stał się w mowie grzeczniejszy i nerwy jego zdrowiały w tej atmosferze spokoju, i czasami myślał, że przecież tym ludziom musi odsłużyć. Był syty, oprany, obsłużony, traktowany jak człowiek domowy — jak równy. I już ich przestał podejrzewać o wyrachowanie i interes.
Pewnego dnia komendant posterunku policji przyjechał na rowerze i, czekając na Białozora, zasiadł przy nim na papierosa i gawędę.
— No, i jakże pan się czuje w tem pańskiem gnieździe? Nudno za miastem?
— Czasami tęskno za knajpą i ruchem. Ale to jakieś dobre ludzie!
— Ba! Strasznie honorne. Podatki zapłacone, wszelkie przepisy spełnione — nigdy skargi. Nawet z tem chłopstwem cierpią, bez sądu, żeby nie stawać z nimi na sprawie.... A chłopstwo tutejsze to, panie, czarcie nasienie. U nas, w Wielkopolsce, bywają też złodzieje — ale tu to niema uczciwego — na pokaz!
— Pewnie nędza?
— A monopol kto utrzymuje? I co takiemu chłopu trzeba? Żarcia ma do syta — podatków mało co płaci. Bydła, owiec, świń mnóstwo, opał ukradnie — grosza na nic nie wyda. Nędza — to my: nauczyciele, urzędniki, osadniki — i pańskie dwory ledwie zipią.
— I tutejsi nie bogaci?
— Tutejsi? Trudno zgadnąć. Nigdzie nie bywają — nic prawie w miasteczku nie kupują. Rzetelni są. Na rozmowę ich nie wyciągniesz. Ten młodszy, niby doktór, za pieniądze nie leczy. Z województwa mam papier, żeby przedstawił podanie, opłatę i fotografję — dostanie kartę łowiecką. Nie wie pan, czy ma strzelbę?
— Nie widziałem! — odparł krótko.
— Pełno jest broni niemeldowanej. Chłopy po tych wertepach biją — co popadnie i kiedy popadnie — i djabeł ich złapie.
— Myślę, że ci panowie na kłusownictwo by nie poszli.
— Ale broni nie złożyli. Jak dostanie pozwolenie na broń — musi kupić. Przepisy są bardzo ostre i kary wysokie. A pan ma rewolwer?
— Mam — i pozwolenie w porządku.
Wydobył pugilares i sprezentował wszystkie swe dokumenty, uśmiechając się szyderczo z pilności, z jaką policjant każdy papier przeglądał.
— Pan się za posadą obejrzy — jak wstanie? Z powiatowego miasta zaczynają kursować autobusy, może pan się wkręci.
— Jeszczem dotąd Żydom nie służył — ale pewnie i do tego dojdzie. Doktór mi obiecuje za dwa tygodnie koniec tej niewoli.
— Ale poprawił się pan na twarzy i w sobie. A jakby pan stąd odjeżdżał — proszę się zgłosić na posterunek. Dam zaświadczenie.
I łaskawie go pożegnał.
— Cholera! — zawarczał za nim szofer. — Za konfidenta mnie uważa. Każe broni wypatrywać u tych ludzi. Rewolucję ci zrobią, czy napadną na posterunek! A co wieczór na błotach kanonada chłopska do kaczek, to tej broni nie szukasz, nie odbierasz!
— Panie doktorze! — począł wołać w głąb sadu.
Pan Michał podszedł z piłką w ręku.
— Dolega co? Może pić dać?
— Dziękuję. Policaj tu był i gadał, że pan dostanie pozwolenie na strzelbę.
— Ho, ho! I pan w to wierzy! Trzeba się fotografować, to jest, jechać do miasta i zpowrotem, koszt dziesięć złotych — potem strzelbę kupić — złotych paręset, bo musi być ze świadectwem, potem opłaty karty łowieckiej na terenie mego brata, któremu to pozwolenie opodatkują do dochodu. A najważniejsze, że, ponieważ dotąd nie mam obywatelstwa — cały ten kram będzie na nic, i skończy się konfiskatą strzelby. Całe szczęście, że nie mam na to pieniędzy, więc wcale nie skorzystam z łaski wojewódzkiej.
— Jakby pan miał, byle jaki gruchot, to ja panu strzelbę narządzę fajn!
— Wie pan, możebyśmy raczej sfabrykowali na spółkę kuszę — taką, jakiej używał Zbyszko z Bogdańca. Myśmy już o tem z Michasiem myśleli. Pan myśli, że żartuję? Nie! Mniejsza o bicie zwierzyny — i bez nas chłopi i urzędy biją bez miłosierdzia, ale na wypadek wściekłego psa byłaby obrona. Wtedy nie pora dawać wiedzieć na posterunek!
— Kusza? A ma pan rysunek?
— Mam, i opis w starej łowieckiej kronice. U nas książki ocalały, bo brat je przed najściem Niemców zakopał.
— Niech pan mi da tę książkę.
Zaczęli się śmiać obydwa. Zbliżył się dziad Kajetan — przyniósł choremu plaster miodu na talerzu i kromkę świeżego chleba; posłuchał, głową pokręcił.
— Jednakże moja rada: róbcie to w izbie i pokryjomu! Kto wie? — może nie wolno? Będzie protokół — kara! Ostrożnie! Ma pan tu pierwszy miód, akacjowy — balsam na płuca!
— Wuj tyle razy był „pod stienką“ w bolszewji, że już się lęku nigdy nie zbędzie. Tutaj, wuju, nie rozstrzeliwują tak hurtem.
— Ja wiem, ja wiem, ale wciąż słyszę, że czegoś nie wolno, albo coś nakazane. Czy to można spamiętać i ustrzec się. Stanął mi w pamięci ten Moskal, co po powrocie z Paryża opowiadał sąsiadom: „U nich republika — eto znaczyt niczewo nie lzia“.
I poszedł stary do swych pszczół, coś mrucząc.
— Już ten się nie przystosuje do nowego, powojennego świata i dobrze, że ma z pszczołami do czynienia, które godzą się ze swą dolą, że trzeba tylko pracować, — rzekł pan Michał.
— Mnie się widzi, że tutaj wszyscy z tem się godzą, — odparł szofer.
— A no, z domu tutaj do pszczół nie daleko.
— A kiedy mi pan da tę łowiecką kronikę?
— Choćby zaraz. Michaś już nawet różnego drzewa nasuszył, narzędzia różne ma, ale to wszystko schował do wakacyj, żeby nie miał roztargnienia. Za dwa tygodnie pojadą dzieci na egzamin. A potem niech się bawią przez lato.
— A potem pójdą do gimnazjum, biedaki?
— Nie, dopiero od czwartej klasy.
— A dlaczego?
— Pańskie fanaberje! — uśmiechnął się pan Michał. — Pan sam gimnazjalne czasy niemile wspomina. Im później tam pójdą — tem mniej się zarażą, biedaki — jak panu się wyrwało! Zresztą brata jeszcze nie stać, by troje kształcić.
— Tyle majątku! — pokręcił głową. — I taki zachód, kram, deptak — jak na to patrzę! I poco, jeśli nawet bogactwa nie da!
— Też rodzaj pańskiej fanaberji. Rozparł się taki pan szeroko i powiada: moja wola i dola! Nie lubi gnieździć się jak te gawrony — na kupie. Miejskim ludziom trudno to zrozumieć. Różne ptaki, różnie żyją. Tak i ludzie... Michaś! — huknął w gąb sadu — bywaj!
I ponieśli do izby chorego.
Aż przyszedł dzień, że stanął na nogi.
Zrazu osłabiony i niepewny, kusztykał o kuli i spożył przy stole rodzinnym pierwszy posiłek. Przyjęli go z życzliwą radością — nawet chmurna Ida spojrzała nań przyjacielsko, a Terka położyła mu przy talerzu wianeczek z czerwonej i białej koniczyny.
Dziad Kajetan i ciotka znali Bobrujsk, wynaleźli nawet wspólnego znajomego rejenta, Białozor rozpytywał o przeżycia wojenne, gawędzili swobodnie.
Potem z dnia na dzień nabierał siły i wprawy w chodzeniu, spacerował po gumnie, a szczególnie odwiedzał starą stodołę, która, że stała na uboczu, ocalała z pożaru, wraz z czworakiem, gdzie gnieździli się z dwoma parobkami.
Stodoła ta olbrzymia, czerotem kryta, z pięciu bocianiemi gniazdami, pusta o tej porze — zawalona była po kątach starem rupieciem narzędzi, resztek maszyn, żelastwa, drewna, drutu, blach itp. cmentarzyskiem rolniczem.
Sawicki chodził tam, oglądał, domyślał się, grzebał i kombinował z całą pasją amatora-mechanika. Dzielił się swemi odkryciami z Białozorem, bo pan Michał z dziećmi wyjechał do miasta.
— Znalazłem stary maneż i coś podobnego do młocarni.
— Może być, że się walają resztki — ale ja już przed wojną kupiłem lokomobilę i młóciłem parą.
— A teraz?
— Mam ręczną. Tamtę zabrano, bo była z firmy niemieckiej, a dowody kupna przepadły w pożarze.
— Jabym panu tę starą wyrychtował, kierat też. Tam niewiele co trzeba dokupić.
— Dziękuję panu, ale tymczasem na ten mały obsiew jeszcze się parę lat obejdę.
I znowu po paru dniach oznajmił przy obiedzie:
— W kącie, pod plewą wykopałem parnik. Kocioł — tylko kranów niema, a sam cały. Jedna kadź rozbita, druga jeszcze ujdzie. Miałaby panna Ida wygodę zimą dla trzody. Mogę wyrychtować.
— Dziękuję panu! Pomyślę.
Zrozumiał tedy, że nie chcą jego roboty przez subtelną delikatność.
— Psiach mać! Pany! Łaskę dają! Nie waż się odsługiwać, chamie!
Przestał chodzić do stodoły, zaczął rozmyślać o odejściu i burzył się.
Idylla skończyła się niefortunnie.
Pewnej nocy stara Łuczycha posłyszała skrzyp drzwi od korytarza. Musiała mieć jakieś posądzenie, bo nie odezwała się, ale wstała cichaczem i czatowała. Usłyszała skradające się stąpania w kierunku ławki, gdzie spała jej Hanna — potem senny głos dziewczyny:
— A czego? Oj! Bożeż mój!
Wtedy baba porwała duży sagan, w którym były ugotowane baranie nóżki na ranny karm dla psów — i ten niebardzo wonny, kleisty rosół chlusnęła w dobrze wycelowanym kierunku. Zakotłowało, rozległo się grube przekleństwo i nastąpił pospieszny odwrót gościa.
— Won, sobacze mięso! — pożegnała go baba.
Napastnik potknął się o ceber z wodą — wywrócił go, zawadził o pogrzebacz — narobił hałasu — i wreszcie wypadł za drzwi.
Rano jednak, po rozmowie Idy z Łuczychą, nikt o wypadku nie wspomniał, ale Sawicki na śniadanie się nie pokazał, bo skoro świt — ruszył do Zahosta piechotą.
Nie wrócił też na noc i dopiero nazajutrz zjawił się na łąkach, gdzie Białozor pilnował koszenia siana.
— Przyszedłem się pożegnać i podziękować. Dostałem posadę! — rzekł, zpodełba patrząc.
— Ale to nie dobrze, że pan nadweręża nogę chodzeniem zbytniem. A posada dobra?
— Prywatna, tymczasowa. Wróciłem z furą po rzeczy. Dziękuję panu, i panu doktorowi.
Białozor wyciągnął do niego rękę, ale tamten ledwie jej dotknął.
— Chciałem odsłużyć, pan odmówił. Nie moja wina, że rachunek nieuregulowany.
— W dobrej pamięci proszę nas zachować, jako i my pana. To starczy.
Zaśmiał się Sawicki, ramionami ruszył — i odszedł.
Oddech miał cuchnący wódką.
— Biedaczysko! — pomyślał Białozor, patrząc za nim.
I została po szoferze-rozbitku w stancyjce, gdzie parę miesięcy spędził — nad posłaniem Michasia na ścianie — kusza, odrobiona z całą precyzją i mistrzostwem pierwotnej mechaniki...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.