Ginąca Jerozolima/Pan przykazał

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Konczyński
Tytuł Ginąca Jerozolima
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PAN PRZYKAZAŁ.

Tufa przebudził się o północy. Zimny pot go oblewał. Siwe włosy przylgnęły mu do skroni i czoła.
Szukał ręką dokoła siebie, niepoznając, gdzie jest.
W piersiach biło mu słabo serce gwałtownym rytmem przerażenia.
Jęk wydzierał się z jego piersi.
— „Od rozgniewania jego — szeptał — zruszy się ziemia, a nie wytrwają narodowie zagrożenia jego...
— „I będzie trup ich potrawą ptactwu powietrznemu i zwierzowi ziemnemu....
— Panie Zastępów ulituj się nad starym Tufą — modlił się żarliwie — bom oto chodził przed tobą, kając się i strzegąc twego Zakonu. I dzieci moje wychowałem w bojaźni i przyuczałem ich czcić przykazania i starsze. Ulituj się nad mojemi ośmdziesięciu laty. Nie daj mi śmierci z rąk złych....
Trząsł się cały w lęku panicznym.
— Ruto! Ruto — wołał coraz głośniej — zbudź się! czy ciebie niema doma? zbudź się! wstań do ojca.
Kobieta zerwała się z krzykiem z łoża i biegła świecić.
— Co się stało ojcze? — przemówiła łagodnie — czy bardziej dolega ci choroba?
— Nie, nie! — przeczył starzec.
— Dlaczego tak drżysz? czy kto wszedł do domu?
Tufa pochylił się nad córką, przywarł wargi do jej ucha i krzyknął szeptem:
— Trzeba nam uciekać z Jerozolimy!
Spojrzała na niego z przestrachem.
— Dokąd? — pytała — dlaczego? kto przykazał?
On zaś wzniósł prawicę do góry, wyprostował się na łożu jak struna i zawołał dobitnie:
— Pan zastępów przykazał!
Ruta pokiwała smutnie głową.
— Cicho ojcze — uspokajała go — wrzenie krwi wzrosło w tobie. Połóż się i nie męcz piersi krzykiem.
Ale on nastawał gorączkowo:
— Ja wiem, co mówię. Pan zastępów kazał mi uciekać z Jerozolimy razem z tobą. Był straszny. Cały w ogniach i ogromnych chmurach. Góra krwi paliła się pod jego stopami. Powiedział mi, z łopotem strasznym szat, jako że Rzymianie zdobyli mur drugi, a lud jest pastwą tyranów wewnątrz miasta! jako że Jan pobił Eleazara w świątyni i zajął jego miejsce, i jako że Szymon tyran kazał stracić arcykapłana Mateusza i jego trzech synów! Ruto, mów? czy tak się podziało w mieście? ukrywasz wszystko przedemną, ale pan powiedział mi we śnie rzeczy okropne. Jakże więc jest? mów.
Kobieta zalała się łzami, wstrząśnięta słowami Tufy.
— Tak jest ojcze mój biedny! tak jak rzekłeś.
— A widzisz! — starzec prawił dalej — jakże nie mam słuchać rozkazania Pańskiego. Musimy uciekać z Jerozolimy.
— Dokąd ojcze? — tłomaczyła mu Ruta, płacząc — wszystkie drogi odcięte. Rzymianie zbudowali dokoła miasta mur, aby znikąd nie dochodziła żywność do Jerozolimy ani broń. Gorliwcy zaś i ludzie Szymona zabijają wszystkich w mieście, o kim tylko słuch krąży, iż ma się ku ucieczce.
— Pan zastępów kazał! — była jedyna obrona starca — a co on mówi, czyń i nie pytaj dlaczego. Eljasz na wozie ognistym pojechał między archangieły.
Kobieta objęła go w czułe ramiona.
— Ojcze mój drogi. Choroba od dwóch miesięcy trzyma cię w łożu. Jakże wstaniesz i pójdziesz? Na ulicach czyhają swoi jako szakale, za murami Rzymianin wbija na krzyże.
— Stary jestem — przekładał jej natarczywie — Tytus ułaskawi mnie i ciebie. W obozie rzymskim jest Józef, obrońca Jotopatty. Ojcowie nasi byli sobie przyjaciółmi. Padnę mu do nóg i wyproszę życie dla ciebie moja dobra Ruto i dla mnie. A pójść to pójdę. Mam sił więcej w moich chorych członkach niż, kiedym był małym chłopcem, lub kiedym ciebie nosił na ręku. Pójdę jak obłok pędzony wichrem, a Pan nam dopomoże. Syny mi dopomogą i utorują drogę.
Ruta rzuciła się przed nim na kolana:
— Ojcze! — błagała — tyś był zawsze powolny moim słowom w chorobie! nie czyń rzeczy tak strasznej. Żaden z twoich synów a moich braci nie pozwoli ci na to.
— Ojcu swojemu? — zapytał groźnie.
Kobieta zanosiła się od płaczu i w szlochu mówiła:
— Oni obaj zdziczeli w walkach. Sami dla siebie są jak psy. Jeden Szymonowi służy, drugi Janowi z Gischali. Lud drży przed nimi, bo srodzy są i bez litości. Jakże dla ciebie ma znaleźć się w ich piersiach pokrwawionych serce? albo jeden albo drugi na śmierć cię powlecze, skoro przyłapie ciebie uciekającego.
Starzec podniósł do góry obie ręce wychudzone jak piszczele.
— Przekleństwo na ich głowy — krzyczał — przekleństwo na ich potomstwo. Ręka Pana dosięgnie ich mściwa.
Poczem zwrócił się do córki.
— Ruto! dziecko moje jedyne! — prosił ją — przyodziej mię w coniebądź i uciekajmy wraz! Pan przykazał, aby to była noc ostatnia moja w Jerozolimie! lub gorze nam! pamiętaj, gorze nam, Pan powiedział.
Córka spojrzała na niego przerażona.
— Ojcze! — jęczała — a czemże ja cię nakarmię przed drogą? od trzech dni jeno żyłki z kości wygrzebanych z śmietniska daję ci i to jest wszystko, co mogłam zebrać dla ciebie.
— A ty jadłaś?
Po jej wybladłych policzkach popłynęły łzy ciężkie.
— Nie pytaj drogi ojcze. Tyś jest pierwszy. Dziś nie mam dla ciebie nawet żadnej kości starej do ogryzienia... sił nam nie starczy do drogi.
Tufa oburzył się.
— Pan zastępów nakazał mi we śnie uciekać! On za murami miasta zgotuje nam potrawy smaczne i da naszym głowom przytułek cichy i bezpieczny. Nie traćmy czasu Ruto, przyodziej mię i wiedź za mury.
— Straże Szymonowe ani Janowe nie puszczą nas — przekładała mu kobieta — śmiercią zapłacim odwagę.
Tufa uśmiechnął się boleśnie.
— Pokażę im — rzekł — moje siwe włosy, moje plecy zbite skorpionami przez ludzi Eleazara, moje chude nogi i ręce i pokażę im szkielet, który pozostał z ciebie Ruto. Oni ludzie. Mają serca. Puszczą... Ale spiesz się, bo będzie zapóźno. Uciekać z Jerozolimy! Uciekać! Bo ani mur niepewny ani człowiek niepewny!
Ruta schyliła się nad skrzynią. Ręce jej latały jak w febrze. Szloch dławił jej gardło.
Wyciągnęła płaszcz i obuwie.
Ale w tej samej chwili gwałtowny stukot w bramę przerwał jej poszukiwania.
Z przestrachem spojrzała w okno.
— Kto to może być — szepnęła do ojca.
— Dawaj odzież Ruto!
Walenie w bramę rosło z każdą chwilą.
Równocześnie usłyszała donośne wołanie:
— Ruto! otwieraj lub rozwalimy dom cały.
Kobieta zatrzęsła się ze strachu. Płaszcz i obuwie rzuciła do skrzyni z powrotem, zatrzasnęła wieko i do ucha starca szepnęła:
— Baggadates bije w bramę.
Starzec poruszył się gniewnie.
— Syn mój? puść go! niech go ujrzą me oczy przed śmiercią! niech go przeklnę za tyle krwi wylanej z braci.
— Puszczę go — błagała go Ruta — ale przysięgnij mi, że nie powiesz ani słowa do niego. Zabije cię inaczej. Leż, jakbyś był bez życia. Pamiętaj ojcze, iż Pan zastępów kazał nam uciekać.
Tufa jęknął boleśnie i osunął się na pościel pokrwawioną.
Kobieta zbiegła szybko w dół i otworzyła bramę.
— To ty bracie? — rzekła łagodnie.
— A ja — brzmiała odpowiedź wojownika — cieszyłaś się już może, że mię ubito?
Pogładziła mu twarz ręką.
— Baggadatesie! — odezwała się prosząco — dlaczego jesteś tak zły dla mnie? czy nie pamiętasz zupełnie swej siostry Ruty? czy nie mówiłeś sam, iż jedno jest tylko serce na świecie, serce Ruty?
— Tak, tak — ów odparł twardo — ale teraz nie czas mi na błazeństwa. Przyszedłem dom przeszukać. Musicie mieć żywność. Dla żołnierzy brak chleba.
Kobieta rzekła cicho, boleśnie:
— Skądże my mieć możemy?
— Przecie żyjecie! — krzyknął — musicie zatem jeść!
— Baggadatesie! upamiętaj się — zaklinała go — ojciec umiera z głodu... ja ledwie wlokę się na nogach.
— Ale twój mąż jest syty...
— Mój mąż Baggadatesie? — tłomaczyła się Ruta, hamując łzy pod powiekami — wiesz sam, iż wszystko stracił. Nasz brat Manakem zrabował nam cały majątek.
— Łotr! — krzyknął wojak — uprzedził mnie! nigdy mu tego nie daruję! i wielu innych sprawek! oprawca Szymona!
— Kazano mu bracie!
— Milcz i raczej mi wyśpiewaj, gdzie się twój mąż Katlas podziewa?
Kobieta zadrżała.
— Niema go w domu! — odparła, z lękiem wpatrując się w twarz ostrą brata.
— Ja po niego!
— Baggadatesie!
— Milcz! Jan z Gischali kazał mi go dostawić żywym lub umarłym! twój mąż buntuje lud! radzi mu, aby zrzucił tyranów i sam jął się obrony przeciw Rzymianom! na ręce moje czas mu przyjść!
— Bracie!
— A nie na moje — ów krzyczał, waląc mieczem w bramę, — to wpadnie w ręce szymonowe i zginie! i jak padlinę wyrzucimy go za mury miasta —!
Ruta płakała jak małe dziecko.
— Litości bracie! mąż mój nie miał nic w ustach tak jak my już od trzech dni! opuchł z głodu! poszedł zbierać po nocy jarzyny za murami Jerozolimy. Tam śmierć go czeka i tu śmierć go czeka! Panie zastępów!
Baggadates zwrócił się do zbrojnych.
— Ukryjcie się w poblizkich zgliszczach. Zaczekamy na niego. Ptaszek za murami zbiera jarzyny. Ja wejdę do środka i tam się zatrzymam. Skoro się ukaże, puścić go w głąb domostwa a potem zatarasować bramę mieczami. A ty — krzyknął na siostrę — prowadź mię na górę!..
Stało się, jak kazał.
Wszedł do górnej izby, gdzie dyszał na łożu ojciec jego Tufa.
Baggadates pochylił się nad nim i rzekł drwiąco:
— Stary! wyglądasz jeszcze nieźle. Córa z zięciem karmią cię widać ozorkami ptasimi!
Tufa spojrzał na niego piorunującym wzrokiem. Wargi poruszyły mu się od słów przekleństwa. Ale Ruta przypadła do łoża i dłonią przycisnęła mu wargi, do brata zaś zwróciła się z błaganiem:
— Uszanuj ojca! widzisz, iż dusza jego lada chwila odłączy się od ciała!
— Stary jest — ów odparł — niepotrzebnie je. Dla żołnierzy brak ziarna.
— Czy wiesz, co on je? — szepnęła Ruta, patrząc przez łzy na zdziczałe rysy brata.
Na ulicy rozległo się przeciągłe ujadanie psów.
— Cicho — krzyknął Baggadates — to sygnał moich żołnierzy! niebezpieczeństwo!
Skoczył do okna.
— Ludzie Szymonowi! — wykrztusił — niech ich piekło pochłonie! a oni tu po co? Dwustu ludzi! stanęli pod naszym domem! Wiesz, jak oni nienawidzą mię za to, iż jestem w służbie Jana.
Ruta zbladła z przerażenia.
— Bracie ukryj się na dachu! oni ciebie wezmą na tortury!
Stary Tufa podniósł swą głowę wychudzoną i z warg jego białych zleciały słowa:
— Panie zastępów! uderz prawicą twoją w syna mego nikczemnego! i skrusz go na popiół!
Ale Baggadates nie dosłyszał przekleństwa. Jednym susem znalazł się w sionce, skąd próbował zeskoczyć na sąsiednie podwórze. Cofnął się jednak. Pod nogami ujrzał błyszczące miecze.
Wpadł z powrotem do izby.
Był biały jak kamień wapienny.
— Osaczono mię zewsząd. Ludzie Szymona znają mnie! ha-ha-ha! ubiłem ich niemało tym mieczem! Musieli mnie dziś śledzić! polowali na mnie!
— A ty na mego męża! — jęknęła kobieta, słaniając się na nogach...
W sionce rozległ się tupot nóg i brzęk mieczów.
W otwartych drzwiach ukazał się dowódca ludzi szymonowych.
— Manakem! — krzyknęła Ruta — bracie mój! to ty!
— Tak to ja — odparł zbrojny, za którym połyskiwał las włóczni i mieczów — dobrze przypuszczałem. Siostra Ruta ma jak zawsze czułe serce dla Baggadatesa. Polowaliśmy na niego od dwóch miesięcy. I otóż jest w naszych rękach. Chodź bracie z nami. Tyran spragniony twego widoku.
Ruta padła na kolana na środku izby.
— Manakemie litości! upamiętania! — wołała — Baggadatesie rzuć się bratu w ramiona! ojciec wam umiera! pogódźcie się przy jego łożu śmiertelnem.
— Milcz — krzyknęli obaj.
— Ja o łaskę nie proszę Manakema — rzekł Baggadates — mój tyran pomści śmierć moją. Ale wpierw ty dasz życie.
To mówiąc, jak ryś jednym susem znalazł się oko w oko tuż przy bracie swoim i mieczem wymierzył mu cios straszliwy w głowę. Ale ów był czujny. Tarcza ugięła mu się w ręku, lecz chwycił cięcie.
Dwadzieścia włóczni i mieczów runęło w stronę napastnika.
— Ubić go! ubić go! — wołał Manakem jak oszalały.
Stary Tufa drżał na całem ciele. Podniósł się na łożu i rzucając się w paroksyzmach śmiertelnych, krzyczał w stronę walczących:
— Panie zastępów! połam kości ich i zęby do jednego! kwadratowymi kamieniami zawal drogi ich! niech każdy krok śmierć im straszliwą przyniesie!
Walka trwała krótko. Na dole wymordowano ludzi Baggadatesa a on sam pocięty mieczami i skłuty włóczniami wyrzucony przez okno runął w kałużę krwi, błyszczącej na ulicy w księżycowej poświacie.
W tej samej chwili wpadł żołnierz do izby górnej i zdawał sprawę dowódcy swemu.
— Ludzie Baggadatesa zeznali przed śmiercią, iż czyhali na powrót Katlasa męża Ruty. On sam, zdaje się, zbliża się chyłkiem ku domostwu z tobołkiem na plecach.
Ruta chyżo jak łania podbiegła w tej samej chwili do okna i krzyknęła przeraźliwie:
— Katlasie! uciekaj! Brat mój chce cię ująć! mężu mój uciekaj!
Manakem gwałtownem uderzeniem pięści zwalił ją z nóg. W bólu wiła się na podłodze, płacząc spazmatycznie.
Było zapóźno na ratunek.
Zbrojni wprowadzili Katlasa uwięzionego do izby.
— Co masz w tym tobole! — krzyknął ku niemu Manakem.
— Jarzynę — odparł drobny, wychudzony mężczyzna — wydarłem ją z pod nosa Rzymianom. A ty czego chcesz odemnie?
— Hardy jesteś Katlasie — odezwał się drwiąco Manakem — w sam raz dostawię cię szymonowym rękom.
— Za co?
— Buntujesz lud przeciw tyranowi. Dowodzisz, iż to bestje dzikie, które trzeba na krzyż powbijać, a samym jąć się obrony. Czy tak?
— Odpowiem — wycedził przez zęby Katlas poruszony do głębi — ale wpierw każ mię puścić swoim ludziom. Nie mam żadnej broni. Nie bój się.
— Puśćcie go — Manakem wydał rozkaz.
Wówczas ów drobny człowiek uderzył pięścią w brzuch najbliższego żołnierza, zwalił go z nóg, wyrwał mu miecz i jak błyskawica rzucił się na Manakema.
— Ja tak myślę! — wrzasnął — nikczemny oprawco! żeś ty winien być padliną nie żywym!!
Nim ów oprzytomniał, co się podziało, krótki miecz zdobyty na żołnierzach wżarł się między jego żebra, a on sam runął trupem na ziemię.
— Pomściłem lud! — krzyknął Katlos tryumfująco i padł sam na nastawione ostrze broni.
Gasnącym wzrokiem pożegnał Rutę mdlejącą.
Ludzie Szymonowi dobili go i wraz z charczącym śmiertelnie Manakemem wyciągnęli zwłoki jego na ulicę.
Tufa usiadł na łożu swojem. Oczy mu zbielały, włosy zda się, stały się jeszcze siwsze niż przed chwilą. Wzniósł ręce w górę i tak wołał w ekstazie:
— Nie pozostanie kamień na kamieniu! ani się ostanie przybytek Pański! Izrael, odwrotnica, pohańbiła się bratobójstwem i ojcobójstwem i mężobójstwem! przeto Pan poda ją w ręce nieprzyjaciół! nie ujdzie nikt zagniewania jego!
Ruta leżała na podłodze we łzach cała i bezdennej rozpaczy, zawodząc nieustannie:
— Katlasie! Katlasie! zabili cię siepacze! zabili!
Starzec wyprostował się jeszcze bardziej.
— Ruto — zawołał cichym głosem — my już stąd nigdzie nie pójdziemy. Wyszliśmy zapóźno z domu zbrodni. Pan przykazał iść rychło.
Runął w tył. A duch jego odłączył się od ciała jego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Konczyński.