Ginąca Jerozolima/Misja Anana

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Konczyński
Tytuł Ginąca Jerozolima
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MISJA ANANA.

Pod wieczór nadeszły wieści wstrząsające do Jerozolimy, iż wojska rzymskie nadciągają ze wszystkich stron pod święte miasto i tak legja piąta przez Ammaus, legja dziesiąta przez Jerycho, na czele zaś sił bojowych sprzymierzeńców, legji dwunastej i trzech innych sam Tytus podąża z machinami oblężniczemi i olbrzymim taborem.
Wkrótce zbiegowie ze wsi Gabat Saul donieśli, iż wódz rzymski rozbił tymczasowy obóz na noc w Dolinie Cierni w odległości trzydziestu stajań od murów stolicy.
Nad miastem unosiła się na sępich skrzydłach przepowiednia jeremiaszowa: „nie było w dzień zapalczywości pańskiej ktoby uszedł a postał.“
Strach zatargał milionową ludnością. Dopóki nadchodziły echa walk oblężniczych z miast dalekich, dopóki biły tarany w wieże i mury Jotopaty, rzeczywistość zdawała się być bardzo daleką, tak daleką, jak wielką była duma przybytku pańskiego.
Nagle struchlały serca i oczy stały się białe białością przerażenia.
Przez całą noc nikt nie spał w Jerozolimie. W tysiącach domów płacz starych ludzi budził niemowlęta. Z murów Antonji, z kolumnad świątyni, z Górnego i Dolnego miast, z Wieży Kobiet i Psefalos poglądali wojownicy w dal, unosząc w górę ciężkie, uznojone walkami bratobójczemi, powieki.
Zdumiał się Eleazar, przywódca Gorliwców, którzy ze Świątyni Salomonowej uczynili sobie zbrojny obóz, kiedy mu doniesiono o północy, iż jakowyś żyd, który nie chce wyjawić swego nazwiska, pragnie z kim koniecznie mówić.
— A może zbiegł z wojska rzymskiego? — pomyślał tyran.
— Wpuścić go — wydał rozkaz.
Po chwili zjawił się przed nim wysoki mężczyzna o czarnym, bujnym zaroście, o ascetycznej twarzy, z której dwoje ócz pełnych świetlistych promieni patrzyło na niego przenikliwie.
— Kto jesteś? — rzucił dowódca pytanie.
— Jestem Anan, syn Masbalosa — brzmiała odpowiedź.
— Czego chcesz?
Przybysz popatrzył na niego wzrokiem spokojnym, mocnym i rzekł:
— Przymierza między ludem a Panem.
Eleazar uśmiechnął się drwiąco.
— Słabo uczony jesteś w pismach Zakonu — odezwał się — przymierze zostało zawarte między mną a Panem z dawien dawna. Ja zastępuję lud. Nie wiesz-że gdzie przebywasz i gdzie moja kwatera?
Anan przymknął oczy z boleścią i tak mówił po chwili:
— Wiem ja, kim jesteś i gdzie przebywasz. Pod nogami twoimi podłoga komnaty arcykapłańskiej.
— Nie jest-że to dowód, iż Pan jest ze mną? — zagadnął go Eleazar — czy ktokolwiek przedemną był tak blizko Pana, jak ja jestem? nie zawaliłbyż się nademną dach świątyni, gdyby serce moje i myśli moje pełne były przewrotności? Idź i nawracaj innych. Ludzi Jana i Szymona. Mnie daj pokój. Samozwańczych proroków nie lubię i zawsze każę ich ćwiczyć batogami na stopniach świątyni. Idź zatem biedny człowieku, póki jestem cierpliwy.
Ale Anan ani drgnął.
— Eleazarze, synu Szymona — zawołał podniesionym głosem — nie jestem ja jako niejeden z fałszywych proroków, którzy za jeden talent gotowi sprzedać cały Zakon Pański. Trwałem czterdzieści dni na pokucie w Dolinie Cierni i Pan mówił do mnie.
Wódz Gorliwców zawahał się. Już ognie gniewu migotały w jego oczach, ale przemógł się i zapytał:
— Widziałeś wojska Tytusa? jego samego widziałeś?
— Pan kazał mi iść — odparł przybysz — abym głosił słowa jego, zanim w Dolinie Cierni noc minie. Słuchaj zatem, co powiem.
Tyran zerwał się z siedzenia i blady z rozdrażnienia, wskazał mu drzwi.
— Wychodź co prędzej, jeżeli nie łakniesz widzieć krwi na skórze swojej.
Ów zaś podniósł w górę rękę i zawołał:
— Skóra moja jako piec wygorzała od gwałtu głodu. Nie straszny mi będzie żaden cios. A zaś mówię tobie Eleazarze, synu Szymona, uczyń pokój między tobą a Janem i Szymonem, abyście mieczów swych nie kalali w bratobójczych walkach, a połączyli wszystkie swe bronie przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi. Uczyńcie tak, a Pan da skoro świt zwycięstwo w ręce moje.
Przywódca Gorliwców zamyślił się głęboko. Znał on dobrze bezmierną zuchwałość i odwagę ludzi, ogarniętych szałem religijnym. Wszakże z takich złożył swoje wojska, rzucając je na wszystkich, którzy nie szli pilnie za jego rozkazami.
— Z kim będziesz walczył? — rzucił mimowoli pytanie.
Ananowi rozszerzyły się źrenice pod naciskiem wewnętrznego ognia, który buchnął ze źrenic jego.
— Z Tytusem! — wyrzucił słowo z krtani.
Tyran zadrżał. Błysk myśli, iż wódz rzymski może poledz z ręki żyda, porwanego wichrem Pana, oślepił go zupełnie.
Spojrzał prawie z pokorą na człowieka, który głosił rzecz tak straszną i tak wielką.
— I cóż chcesz, aby się stało? — zapytał go po chwili zmienionym głosem, udając, jakoby nie rozumiał jego słów poprzednich.
Wówczas ów przemówił, przymykając powieki i słuchając głosu wewnętrznego:
— Trzej tyranowie naszego miasta wezmą za wodza Pana zastępów. Bowiem jako burze wozy jego, jako orłowie konie jego. I nie będą zabijali braci swych w walkach krwią ciężarnych i nie będą palili spichlerzów ich pełnych zboża, i nie będą czynili żadnego gwałtu własności ich i kobietom ich, i będzie miasto jako jeden obóz, a wojownicy jego jako jedno wojsko. I nie będą wystawiali przeciw sobie straży nieprzyjacielskich ku gubieniu swemu, ale wystawią je wspólnie przeciw wrogowi rzymskiemu, aby dziedzictwo wasze nie obróciło się do cudzych, domy zaś wasze do obcych. To rzekł Pan Zastępów, kiedym na modlitwie trwał i to mi kazał głosić.
Eleazar zaś pomyślał:
— Jeśli tak stanie się i człowiek ów nachyli do słowa swego uszy Jana i Szymona, których zwalczam i zwalczyć nie mogę, któż będzie tym wszystkim rozkazował, jeśli nie ja, skoro stworzyłem sobie ze świątyni najpotężniejszą twierdzę? i przez kogóż Pan dać może wybawienie, jeśli nie przezemnie, który dbam o czystość obyczajów ludu? i żali wówczas wojska Jana i wojska Szymona nie staną się memi wojskami, miasto zaś całe stronnictwem mojem? I któż wiedzieć może, czy Pan nie wysłał człowieka tego ku mojemu podniesieniu wówczas, gdy moi wrogowie potracili głowy w obliczu nadchodzącego Tytusa?
Zwrócił się przeto do przybysza i rzekł:
— Niechaj stanie się według słów twoich i rozkazania Tego, który przez ciebie mówi. Skoro świt miecz mój obrócę razem z tobą przeciw Rzymianom, aby Pan podał ich w ręce nasze. I niechaj pokój będzie między mną i Janem, między mną i Szymonem, i takoż między Szymonem i Janem i wspólne nasze ramię i miecz przeciw nieprzyjaciołom ze zachodu. Niechaj Pan zastępów uczyni chorą skórę moją i połamie kości moje, jeżeli słowa moje stałyby się li wiatrem tylko.
Ów zaś wzniósł ręce w górę i trwał na krótkiej modlitwie.
— Ananie, synu Mashalosa — dorzucił jeszcze tyran Eleazar poruszony głęboko — stań przed obliczem Jana i obliczem Szymona i powiedz to, coś mi rzekł, i to, com ja ci powiedział, i jakie jest rozkazanie Pańskie.
Przybysz uczynił pokłon i wyszedł z kwatery wodza. Straż wiodła go koło ołtarzy ofiarnych w dół przez podwórza ku potężnym stopniom świątyni.
Noc była ciemna, bezgwiezdna.
Kilkakrotnie zapadli się w bagna krwi lub natknęli się na stosy martwych ciał.
— Żali tylu pątników, — pytał Anan strażników — przybyło z Jerozolimy i składają tak liczne ofiary, iż ogień nie może ich pochłonąć ani krew ich nie może odpłynąć.
— Gdzieżeś to był człowieku? — zapytano go drwiąco.
— Trwałem na pokucie przez dni czterdzieści na pustyni — odparł natchniony przybysz.
— Ha-ha-ha — rozległ się rubaszny śmiech żołnierzy.
I wraz objaśniał go jeden ze zbrojnych.
— Zaczem nie wiesz — mówił — iż ludzie Jana z Gischali usiłują wyprzeć nas z przybytku pańskiego i naciskają nieustannie? Wystawili przeciw nam kusze i balisty. Pątników to jeszcze przepuszczają za okupem, ale nie bacząc na nic, rzucają nawet w czasie ofiar dzidy i głazy i kładą śmiercią przy ołtarzach kapłanów i pielgrzymów na równi z naszym żołnierzem na murach. Ich to krew i ich to ciała gniją dokoła. Czasu nam brak na palenie lub chowanie trupów, bo musimy oganiać się orężem!
Anan stanął pośrodku podwórza ofiarnego, wzniósł w górę ręce, modlił się, łzy zaś gęste rosiły jego twarz ascetyczną.
Nakoniec znaleźli się na dole.
Tu straż pozostawiła przybysza samemu sobie.
— Idź prosto przed się — dano mu radę na odchodnem — nogi przyprowadzą cię tuż pod Antonję.
Anan podziękował im i szedł przed się.
Dziw go jednak zbierał. Jakże to mogłoby być, aby między świątynią a zamkiem, zajętym przez Jana nie było żadnych budowli. Wszak, kiedy opuszczał miasto święte, idąc na pustynię, na tem miejscu stała cała dzielnica, gęsto zamieszkała.
Ale istotnie, jak daleko okiem rzucił, nie mógł nic dojrzeć dokoła w ciemności. Tylko nogi plątały mu się między kłodami, lub co chwila zapadał w dół.
Wziął się na prawo doliną Tyropojon. Minął most. Wdali na lewo dostrzegł kontury pałacu Asmonejczyków, pod sobą zaś widział w odległości kilkuset kroków płonące ogniska przed Antonją. Strach go zdjął. Nie poznawał okolicy. Wszakże na lewo powinien był mieć wielkie domostwa i bogate sklepy i spichlerze. Tymczasem źrenice jego nie dostrzegały nawet śladu budynków.
Przetarł oczy raz i drugi.
— Czy mię wzrok mami? — pytał sam siebie — wszakże dokoła mnie równina?
Drżąc na całem ciele podbiegł do żołnierzy wartujących pod zamkiem.
— Czy tu Antonja? — pytał ich z przestrachem.
— Tutaj włóczęgo — usłyszał brutalną odpowiedź.
Wraz zaś drugi zagadnął go:
— Niesiesz-li pieniądze dla wodza czy swoją skórę do wyprawienia?
— Przybywam z wieścią o Tytusie — odparł cicho Anan, wstydząc się własnych słów.
Wojacy spojrzeli jeden na drugiego.
— Daj go sam! — zawołano z daleka, kiedy wieść rozeszła się o tem między żołnierstwem.
Pokutnik nie słyszał ani drwin ani tych nawoływań. Mroki opadały jego mózg:
— Panie zastępów! — zawołał na cały głos — czyżem wzrok utracił? dlaczego tak mnie karzesz?
Poczem jeszcze raz zwrócił się do żołnierzy, grzejących się przy ognisku.
— Powiedzcie mi, błagam! jestże to naprawdę zamek Antonja, który stoi przedemną?
Hulaszczy śmiech wybuchnął wśród żołnierzy.
— A jakże to nie ma być Antonja — jeden z nich litościwszy odpowiedział — skoro tu mieszka nasz wódz z Gischali.
Anan przetarł oczy.
— Gdzież zatem jest dzielnica bogata, która biegła doliną Tyropojon?
— Ha-ha-ha! ha-ha-ha! — rozległ się ryk śmiechu dokoła.
Wraz żołdak jeden szarpnął go za ramię i zapytał szyderczo:
— Ho-ho! ptaszku! mów ino, coś ty za jeden? a nie kupczyk przypadkiem, który handlował łakociami i złotem pod murami świątyni? chcesz nas wyciągnąć na słowo, gdzie łup ukryliśmy? a chcesz ty potańczyć na kiju nad ogniem?
Ale ów litościwszy ujął się za przybyszem:
— Dajcie mu pokój. On rozum postradał. Nie pamięta wypadków.
Anan zaś uchwycił za rękę żołnierza i całując go w naramiennik żelazny, błagał:
— Mów! jakie tu zaszły wypadki! przez dni czterdzieści nie byłem w świętem mieście.
Wówczas tamten spojrzał na niego podejrzliwie, ale natchniona twarz Anana ujęła go za serce.
— Patrz — rzekł do pokutnika — to wszystko, co tu było między murami obronnemi świątyni, pałacem Asmonejczyków i Antonją, wszystkie sklepy, magazyny, domy mieszkalne, wszystkie banki i spichlerze poszły z dymem.
— Kto spalił? — zapytał cicho Anan.
Huragan śmiechów ponownie wybuchnął wśród wojaków.
— Nasz wódz Bargiora — odparł litościwy żołdak.
— Dlaczego?
— Niełebski jesteś człowiek, skoro nie możesz się domyśleć. Abyśmy łatwiej mogli się dobrać do skóry Eleazara, który się zamknął w świątyni! Przed murami mamy teraz równinę, na której chytrzy Gorliwcy nie mogą się już przyczajać i napadać na nas z nienacka.
Anan zadziwił się. W głąb jego duszy wstępował chłód i mrok przerażenia. Potężne kleszcze objęły jego serce osłabione i naciskały ze straszliwą siłą. Patrzył dokoła siebie prawie obłędnym wzrokiem.
— Do wodza z nim! do wodza! — rozległy się zewsząd nawoływania.
Popychany, bity, nie pomny tego, co się z nim dzieje, znalazł się w dolnej, kamiennej izbie, pełnej rynsztunków wojennych i pocisków.
Przed nim stanął mężczyzna nizki, krępy, patrzący zyzem. Górne białe zęby zachodziły na jego dolną wargę.
— Skąd jesteś — rzucił pytanie Jan Bargiora.
— Anan, syn Mashalosa, rodem z Jerozolimy.
— Tu masz rodzinę?
— Mam starą matkę.
— Nikogo więcej?
— Nikogo.
— Masz majątek?
— O tak.
— Wiele wart?
— Wart kilka talentów.
— Dasz go zatem na rynsztunek dla moich żołnierzy.
— Dam na wojnę z Rzymiany.
To mówiąc Anan, podniósł w górę ascetyczną głowę. Opanował już okropne wzruszenie i patrzył wzrokiem jasnym, natchnionym na stojącego przed nim dowódcę.
Ów przygryzł silniej zębami dolną wargę, a potem wyrzucił z gardła urwany rozkaz:
— Dasz mnie na wojnę z wrogiem.
Ale przybysz zatopił w nim głębokie spojrzenie.
— Z którym? — zapytał przeciągle.
Jan Bargiora przestąpił z nogi na nogę. Powieki poczęły mu latać z gniewu szalonego.
— Milcz! — krzyknął charczącym głosem — lub na tortury!
Atoli Anan, jakby nie słyszał tej pogróżki odezwał się głośno:
— Przez moje usta woła do ciebie Pan, Janie z Gischali, synu Lewiego, abyś połączył ramię i oręż swój z ramieniem Eleazara i ramieniem Szymona i zapomniał o tem, co było wczoraj i uczynił przymierze między ludem a Panem, a wówczas przez ręce moje Pan da wam zwycięstwo nad Tytusem.
Tyran spojrzał na niego, zmrużywszy oko, poczem rzekł oschłym głosem:
— To już wszystko?
Ów zaś prawił dalej:
— Eleazar, któremu objawiłem wolę Pana, śle mię do ciebie Janie Borgioro z tem, iż uczyni rozkazanie Pańskie, i wystawi straże już nie przeciwko tobie, ale przeciw wrogowi z zachodu. Skoro świt tylko wyruszy Tytus z Doliny Cierni i będzie podan w ręce nasze, jeżeli trzech stanie za jednego i jeden za cały lud. To Pan kazał mi rzec.
Tyran oparł się całem ciałem na rękojeści miecza, wbitego w belkę podłogi i zapytał przybysza z nienacka:
— Czy dasz majątek?
— Dam na wojnę z Rzymiany.
— W moje ręce?
— W twoje ręce, jeżeli staniesz za trzech.
Krótki, zły uśmiech, prawie niedostrzegalny dla otoczenia przebiegł po wargach tyrana.
— Stanę za trzech — odparł zimnym głosem — skoro jest taka wola Pana zastępów. Idź i głoś jego rozkazanie Szymonowi, abyśmy skoro świt uderzyli wspólnie na wroga.
Równocześnie zaś myślał:
— Przyczaję się. Zwinę straże wystawione przeciw świątyni, gdzie broni się Eleazar i przeciw Dolnemu Miastu, skąd mię napada Szymon. Niech głoszą ludzie po mieście, iż chcę pokoju. I tak żaden nie zdoła skrycie mię napaść. A skoro odniesiemy choćby najmniejsze zwycięstwo nad Rzymiany i jeden z nich mniej czujnym się stanie, zawładnę albo świątynią, albo Dolnem miastem i tak upokorzę mych wrogów najstraszliwszych.
Głośno zaś wydał rozkaz:
— Powiedźcie tego natchnionego męża ku strażom Szymona i wydajcie go w ich ręce, czyniąc mu honory najwyższe.
Stało się przeto, iż, Anan, pustelnik, szedł środkiem wojsk Jana z Gischali i opuszczali przed nim broń dziesiętnicy i setnicy i pomruk zdrowień witał go i żegnał aż do ostatnich placówek.
Stąd krętemi ulicami szli szybko w stronę Górnego Miasta, było już bowiem bardzo po północy i wkrótce świt mógł się począć na wschodzie.
Jeszcze nie minęli jednak dzielnicy górnego przedmieścia i droga daleka czekała ich do pałacu Heroda, w którym miał główną kwaterę tyran Szymon, syn Giory, kiedy potężny blask światła uderzył oczy Anana.
— Żali na wschód idziemy i dzień się poczyna — zawołał zbolałym głosem — czy też słońce zapomniało zajść nad Jerozolimą ze wstydu nad jej upadkiem i tak krwawo świeci?
Ludzie Jana nic nie odpowiedzieli.
W oczach ich żarzył się ponury gniew i zaciekłość.
Potężny ogień rósł coraz bardziej w miarę jak się zbliżali. Z dołu główną ulicą czarny tłum gnał wśród przerażających okrzyków bólu i rozpaczy.
Kilku młodzieńców przebiegło koło nich w panicznym strachu, rzuciwszy broń na widok straży.
— To nasi ludzie — rzekł jeden z żołnierzy Jana — nie poznają nas!
Zatrzymali starca, który spazmatycznie trzymając za ręce dwóch młodych chłopców, rzucił się przed nimi na kolana.
— Pomiłowania! — szlochał starzec — ja wasz brat i z tej samej krwi judzkiej! nie szargajcie siwizny mych włosów krwią! wiodę pacholęta Izajasza! krwi są królewskiej! ojca im zabito, kiedy składał ofiary! Teraz ludzie Szymona zamordowali im matkę i spalili domostwo! pomiłowania dla moich białych włosów i dla tych drobnych kwiatuszków!
Anan chciał mówić dłużej ze starcem, ale mu nie zezwolił dowódca straży.
— Zejść nam trzeba z drogi tłumowi — zawołał na swoich — bo inaczej nas zaleją i zatratują, zanim dobędziemy mieczy!
Stanęli w zaułku ciemnym, skąd przerażający widok rozściełał się przed ich oczami.
Zdawać się mogło, iż pół miasta płonie.
Purpurowe chmury, od dołu plujące złotym deszczem, unosiły się w przestworzach nocy, potężniejąc z każdą chwilą. Coraz to z innego dachu buchał najpierw jeden i drugi język płomienisty, aż wkrótce słup ognia strzelisty brał wszystko żywe i martwe w swoje posiadanie. Piekielny jęk tłumów uciekających przed razami mieczów, i przed żarem pożogi napełniał skowytem umierającą noc.
Kiedy to Anan ujrzał, rozdarł szaty i wybuchnął szlochem.
— Miasto Dawidów — wołał w spazmatycznym jęku — miasto Salomonów! na takież przyszło ci upodlenie?! Także to Pan nawstecz cię obrócił? i przyzwał czas, aby potarł twoją wspaniałość i wielkość i aby splugawił cię między narodami? O Jeruzalem! Jeruzalem! popadłoś między czterech wrogów! i stało się, iż owcą jest Rzymianin, lwem zaś i lampartem i wilkiem są twoi właśni tyranowie!
Padł na ziemię i proch sypał na swoją głowę.
A zaś olbrzymia fala ludzka zbitych razem kobiet, niemowląt, mężów i starców, gnała jak namuł pędzony wodami powodzi. I wszystkie oczy były białe od obłędu i wszystkie usta otwarte w przerażającym okrzyku i wszystkie ramiona wytężone przed się w poszukiwaniu drogi do ucieczki i wszystkie nogi deptające, cokolwiek padło pod nie, chociażby ciała własnych matek.
Żołnierze Jana porozumiewali się ze sobą.
Nakoniec dowódca przystąpił do Anana i krzyknął:
— Chroń się z nami do Antonji! za tłumem nadciąga Szymon ze wszystkiemi swemi siłami! Ostać tu nie można, ani dziś do niego dotrzeć! uciekaj z nami! Oto Szymon pali dzielnicę naszych stronników!
Zaczem ów zbolałym głosem błagał ich:
— Los mój niechaj się wypełni. Wy czyńcie, co macie czynić.
Żołnierze opuścili go w mgnieniu oka, mieczami i sztyletami torując sobie drogę w pośrodku zalewu bezdomnych zbiegów.
Nakoniec z głębi potwornych płonącego miasta wynurzyły się zbrojne szeregi.
Kiedy już zbliżyli się na sto kroków od miejsca, gdzie leżał Anan, ów zerwał się i ogarnięty wichrem natchnienia biegł ku nim z rozwianemi szatami.
— Stójcie — krzyknął na straż przednią — Jeruzalem woła przezemnie! Tytus pod bramami miasta! Jeruzalem woła przez usta moje!
Straszliwe akcenty bólu, wbite w jego słowa, przejęły dreszczem żołnierzy. Zatrzymali się zmieszani.
— Wiedźcie mię do Szymona, syna Giory! jam wieszcz rzeczy idących! Jerozolimy losu i waszego losu! wiedźcie mnie coprędzej, nim świt się uczyni!
Ale oto sam wódz nadjechał na koniu okrytym zdobnym czaprakiem.
— Co tu za zamęt? — krzyknął na swoich ludzi.
W tej samej chwili Anan z rozwianym włosem przyskoczył do jego konia, uchwycił za uzdę i wołał z niesłychaną mocą:

— Szymonie, synu Giory! tyranie Jerozolimy! trzech was rozdarło miasto święte! Rzymianin pod murami miasta, a wy pławicie się we krwi obywateli i z dymem puszczacie domostwa swych braci! kalacie świątynię i prochy królów! Szymonie! Pan woła przez moje usta! ukórz się! schyl swoją głowę zbrodniczą! bij całem ciałem o stopnie świątyni! wzywaj sądu nad sobą, iżeś uczynił złe i potworne! niegodne ramię twoje, abyś walczył z Rzymiany! przeklęty ród twój cały do ostatniego w pokoleniu.
Wściekłość szarpnęła tyranem. Chciał ciąć go mieczem, ale koń, przerażony straszliwym wzrokiem Anana i jego głosem, zaczął stawać dęba i rzucać się przerażony.
Pustelnik przejęty nadludzką mocą, osadzał konia na miejscu i wołał jeszcze:
— Jam sługa Pana! i jego woli posłaniec! Koniec tobie i wszystkim wam tyranom! Bóg Izraela przeklął was jako wrzody na ciele judzkiem i woła mścicieli z grobów otwartych.
Obłęd ogarnął go religijny.
— Wstaną umarłe i bronić będą grodu Świętego! i połączą ramiona z ramieniem Pana! a wam zczeźnienie! i nieukojona śmierć!
Rumak przerażony wyrwał się z jego rąk, wspiął w górę i przewalił w tył wraz z jeźdzcem.
Straszliwy krzyk wyrwał się z ust żołnierzy.
Ale z pod cielska konia podniósł się Szymon zbielały od wściekłości i bólu i krzyknął ku zbrojnym:
— Wziąć tego proroka i wrzucić do płonącego domu! niech na wozie ognistym gna do nieba! Jam dobry.... oświecam drogę Rzymianom, by przyszli rychlej pod miecz! Proroku! prorokuj nam!
Szyderczy śmiech kilku tysięcy żołnierzy rozległ się echem wielokrotnem wśród walących się domów i trzasku pożaru.
Sto rąk podniosło Anana, sto rąk wyrzuciło go w górę. Ciało pustelnika opisało straszliwy łuk w powietrzu i runęło w głąb buchającej pożogi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Konczyński.