Gest (Grochowiak, 1978)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Grochowiak
Tytuł Gest
Pochodzenie Wiersze wybrane
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
Data wyd. 1978
Druk Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRÓBY EPIKI
Gest


I

Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
To popołudnie spędzałem w Mourieras,
Rozrzucając brunatny nawóz widłami.

Nazywałem się wówczas Père Mazaud.
A moje pole żagwiło się rudo
Za opłotkami nieprzeludnionej wioski:
Znałem w niej wszystkich,
Od wisusa do starca.

Z rozkoszą chłonąłem włochatymi nozdrzami
Zapach przegniłych kawałków torfu,
Bryzę od południa, srebrogłowiem w wiatr wplątaną,
Kwaskowaty odór własnej koszuli.
(Życie miało twarz olbrzymią
I polubownie sekretną.)

Przy pierwszej gwieździe
O godzinie dwudziestej trzydzieści
Otrzepałem widły z małych bryłek gnoju
I trzpień narzędzia ułożyłem w kotlinie obok karku.

Smak wieczornego jadła
Osładzał moje zmęczenie.

Wstąpiłem na drogę śródleśną.



II

Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
Poruszałem wówczas spopielałym igliwiem
W dolnych lasach Francji.

Miałem tam sprawę do pewnego lisa,
Który oblazł ze skóry i dymił pośrodku ścieżki.
Idąc do pracy, wrzuciłem go widłami
Na stos mrowiska.

Skrzętna ciekawość: czy zgorzał doszczętnie?

Kiedy tak szedłem (beztrosko obojętny),
Los zaczął wymachiwać wielkimi skrzydłami,
Był zbyt potężny jak na mą kondycję:
Strącił mój kapelusz
W ostrowy jeżyn.

Pamiętam pochylenie — delikatny krąg słomki
W kopciach (Pająk je właśnie wiązał),
Wyprostowałem się złorzecząc.



III

Osobnik był ze wszystkim znikomy. To właśnie
Uderzyło mnie najpierw. W Mourieras
Tylko grabarz był mniejszy. Nie na skutek garbu,
Ale przez pewne szczególne wciśnięcie
Głowy w ramiona.
Co mu nie szkodziło
Mieć żonę — Hiszpankę i kochankę w mieście.

Ten, co wyszedł z lasu, stąpał chybotliwie,
Ale ani w calu nie przypominał Jakuba z Dzwonnicy,
Który subsydiował oberżę.

Był trzeźwy jak wizja Jana od Krzyża.



IV

Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
Oto ja,
Père Mazaud z Mourieras,
Dźwigający widły na prawym barku,
Natknąłem się na Człowieka z UFO.

Trudno zaręczać, że był to zaszczyt,
Osobiście
Podszedłem do wydarzenia z niejakim zmieszaniem.

Człowiek z UFO
Zdawał się ten brak zręczności odwzajemniać,
Co czyniło go bliskim i zrozumiałym.

Staliśmy długo, przy osypywaniu się gwiazd
I chrobocie zwierząt w leśnych ostępach:
Dwaj mężczyźni
Aby życie moje — ze wszystkim — było nader

(Odruchowo przetrząsnąłem bluzę
W poszukiwaniu niedopałków papierosa.
TAMTEN
Powinien mieć zapałki)

Jego garnitur — obcisły i bez guzików,
Wydzielał łagodne, niebieskawe światło
Gazowych latarń, które widziałem w Paryżu.
Jego głowa
Była opancerzona,
Ale bez groźby, którą straszą żołnierskie hełmy.
Oddychałem szeroko i spokojnie
Nie czując nawet o jeden puls przyspieszonego tętna.



V

Kiedy przytknąłem dwa palce do ronda kapelusza,
Życząc mu dobrego wieczoru,
Nieznajomy uniósł powoli prawą rękę
Z palcami szeroko rozstawionymi wśród gwiazd.

(Tak podobno pozdrawiali się Starożytni
W krótkich okresach między wojnami).

Zbliżył się i najpierw dotknął mojego policzka,
Na którym mam bliznę od drzazgi przy rąbaniu drzewa,
Potem chybotał się leniwie
Z nogi na nogę,
Jakby szukał czegoś w myślach.

I wykonał ten gest.



VI

Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
Oto stawiałem łagodny opór Człowiekowi z UFO,
Który najwyraźniej zamierzał mnie pocałować.

O la, la, la — to wcale nie jest takie ścisłe.
Powinienem powiedzieć raczej:
Który zbliżył się do mnie poza granice poufałości,
Jaka przystoi mężczyznom.
Nie lubię tego nawet po alkoholu. Wstyd.
I delikatny wstręt, jaki odczuwam przy zetknięciu się z męskim zarostem,

Wystawia na ciężką próbę
Moje pojęcie przyjaźni.
Często z tych pieszczot w oberży wynosiłem krew na wargach.

Ale uchwyt Człowieka z UFO
Był silny i stanowczy,
Małe ręce w rękawiczkach z czegoś, co przypominało pergamin,

Przyciągnęły moją głowę
Jak kowadło młot przyciąga.

Przylgnąłem całą twarzą
Do wzgórza hełmu o cienistych zboczach.
Rozgarniałem zmysłem dotyku
Falujące wrzosowiska.



VII

Szczęście, które odczuwałem, było pełne płaczu
I zapewne dlatego mówiłem coś słowami modlitwy.
Wszystkich zapamiętanych modlitw.
Tych z jednorodnej bryły, jak „Credo”,

Tych postrzępionych jak słuchy królika,
I również tych, które wymyśliłem sam
W czas słoty lub żałoby.

Jakże dodawało mi otuchy narastające przeświadczenie,
Że Przybysz z obcego kontynentu Wszechświata
Też się modli.

Ale niechaj książęta rzymscy nie rozgrzewają rusztów
Dla swej pieczeni;
W szkółkach niedzielnych nadal może toczyć się spokojnie
Poprawianie marynarskich kołnierzyków.


Modlitwa bowiem
Była jedyną mową,
Jaką mogliśmy do siebie zagadać
O radości współuczestnictwa
W tej samej łyżce czasu.

I o śmierci.
Która nam strawę od ust odejmie.



VIII

Powróciwszy do domu, długo myłem pod studnią
Nabrzmiałość powiek i drobne sińce na skroniach —
Jedyne znaki obcowania.

Zaszedłem do koni, aby poruszyć paszę
W żłobach. Konie lubią
Osobną o nich pamięć gospodarza.

Siadłem na ławie w pobliżu progu. Odstawiłem widły.
Po kwadransie wszedłem do izby,
Wyłowiłem muchę w słoju zsiadłego mleka,
Strząsnąłem ją z palca.
Wreszcie pokładłem się obok żony.
I przyglądałem się firankom, lekko wybrzuszonym
Poświatą księżyca.

Pomyślałem też o długu kredytowym
I o reperacji dachu przed zimą.

Od czasu strasznych wojen bardzo zabiegałem,
Aby życie moje — ze wszystkim — było nader zwyczajne.

Kubek w kubek
Jak dzbanki na bielonej ścianie nad kuchnią,
Teraz nieco zupiorniałe
I podobne do ocznych gałek ślepców.



IX

Jedenastego września w pięćdziesiątym czwartym
Zastali mnie przyjaźni w domu.
Byłem na swoim miejscu, co sprawiło im radość
Tak pewną swego, że prawie nieodczuwalną.

Mówiliśmy — jak zazwyczaj — o zasadzkach zawodu
Poetyckiego. Najmłodszy się skarżył,
Że rym go zagalopował i poniósł na manowce.
Na naszych oczach
Zmiął manuskrypt w garści
I cisnął prosto w twarz gołębiom.

Białą kurzawą zemknęły z parapetu.
Były olśniewające.

Uśmiechałem się uspokojony,
Że umiem to nazwać
Tak prosto.

Warszawa, 1973





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.