Germinal/Część trzecia/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Słuchajno! — rzekła Maheude do męża — Wracając z Montsou z wypłaty, kup mi funt kawy i kilo cukru.
Maheu łatał właśnie trzewik, by oszczędzić wydatku na szewca.
— Dobrze! — odparł nie przerywając roboty.
— A możebyś też wstąpił do rzeźnika. Radabym mieć trochę cielęciny, od niepamiętnych czasów nie jedliśmy mięsa.
Podniósł głowę.
— Wydaje ci się pewnie, że mam odebrać tysiące, czy setki! Dwutygodniowa płaca nie wystarczy, zwłaszcza przy miłej modzie teraźniejszej przerywania ciągle pracy.
Zamilkli. Była to sobota przy końcu października. Kompania zawiesiła roboty pod pozorem, że wypłata przeszkadza normalnej pracy. Wobec kryzysu przemysłowego, nie chciała zwiększać już swych i tak olbrzymich zapasów i korzystała z każdej sposobności, by dziesięć tysięcy górników nie pracowało.
— Wstąp do Rasseneura po Stefana i idźcie obaj. Stefan umie lepiej rachować i bronić się gdyby wam źle obliczano wózki.
Maheu skinął głową.
— A pomów tam z nim o dziadku. Lekarz trzyma z dyrekcyą... prawda? Więc to, co mówi nie jest prawdą. Dziadek może jeszcze pracować? — zwróciła się do Bonnemorta.
Od dziesięciu dni dziadek Bonnemort siedział na stołku z obezwładnionymi nogami. Musiała powtórzyć nim zamruczał.
— Naturalnie, że mogę. To minie. Oni umyślnie nastawili lekarza, by mi nie płacić stu ośmdziesięciu franków pensyi.
Maheude, na myśl, że może jej w domu braknąć zarobku starego wydała okrzyk przerażenia.
— Boże miłosierny! trzeba będzie pomrzeć z głodu gdy tak dalej pójdzie!
— To prawda, — odparła Maheu — umarłemu jeść się nie chce.
Wbił jeszcze parę gwoździ w podeszew, wreszcie wstał i wyszedł. Kolonia miała wypłatę dopiero około czwartej, więc górnikom się nie spieszyło. Przystawali rozmawiali, lub wlekli się powoli, a za nimi szły żony upominając, by zaraz po wypłacie wrócili do domu. Niektóre dawały różne zlecenia w tym celu, by mężowie nie mieli czasu iść do szynku.
U Rasseneura dowiedział się Stefan coś nowego. Coraz bardziej niezadowolona ze stemplowania, dyrekcya gnębiła górników karami, konflikt wisiał na włosku, zwłaszcza że owo stemplowanie, było jeno widocznie powodem i poza którym kryło się o wiele więcej przyczyn.
Właśnie gdy Stefan wszedł, jeden hajer wracający z wypłaty opowiadał, że nad okienkiem kasyera przybito ogłoszenie. Co to było, nie wiedział. Każdy z nowo przybywających przynosił inne wieści Pewnem było jeno, że Kompania z czemś nowem wystąpiła.
— I cóż ty na to? — spytał Stefan Souvarina, siedzącego przy stole, na którym leżała jeno paczka tytoniu.
— Było to do przewidzenia, chcą nas doprowadzić do ostateczności.
Dla niego sytuacya była całkiem jasna, mówił spokojnie, objaśniając, że Kompania wobec kryzysu przemysłowego musi zredukować koszta produkcyi, by nie upaść. Naturalnie na głodomorach się to odbije, pod jakimkolwiek pozorom obetnę im płace. Od dwu miesięcy gromadzą się zapasy węgla, gdyż w wielu fabrykach robota spoczywa, Kompania nie chce zastanowić ruchu, z obawy kosztów spowodowanych tą nieczynnością, więc idzie drogą pośrednią, może chce nawet wywołać strejk, z którego robotnicy wyszliby pobici, to jest z obniżonemi jeszcze płacami. Wreszcie być może, że Kompanię niepokoi kasa wsparć, jako pogróżka na przyszłość, prze więc do strejku, by ją opróżnić póki w niej jeszcze mało grosza.
Rasseneur usiadł obok Stefana i obaj słuchali strapieni. Można było mówić głośno, gdyż prócz pani Rasseneur nie było nikogo.
— Cóż za myśl — mruczał szynkarz. — Kompania nie zyska na strejku, robotnicy też, najlepiej tedy porozumieć się.
Wydawało się to rozsądnem. Rasseneur od czasu popularności swego dawnego lokatora podkreślał coraz dobitniej swe tendycye pokojowe i powtarzał, że domagając się wszystkiego nie można niczego osięgnąć. Obok dobrotliwości utuczonego piwem grubasa, powodem owych enuncyancyj była tajemna zazdrość, oraz uraza, że coraz mniej robotników przychodzi „pod Nadzieją,“ by go słuchać i rad jego zasięgać. Dochodzi teraz do tego, że zapominając, iż został wydalony stawał często w obronie Kompanii.
— Więc jesteś przeciwnikiem strejku? — spytała męża pani Rasseneur.
— Tak.
Wobec tego kazała mu milczyć i słuchać co tamci mówią.
Stefan rozmyślał z oczyma utkwionemi w kufel, wreszcie rzekł.
— To, co kolego mówicie zdaje mi się słusznem i naprawdę będziemy musieli rozpocząć strejk, do którego nas zmuszają. Bardzo trafne słowa co do tego znalazłem w liście Plucharta, który także jest przeciwnikiem strejków, gdyż robotnik traci na nich tyle co pracodawca, a przytem nawet w razie zwycięstwa robotnik nie uzyskuje nic pewnego. Ale widzi on w strejku co innego, mianowicie: wielką siłą agitacyjną, środek do osiągnięcia u robotników uświadomienia sobie większych i ogólniejszych celów... Oto jego list, czytajcie sami.
Pluchart zrospaczony był, że Międzynarodówka nie znalazła uznania górników Montsou, a sądził, że sam opór stawiany solidarnie przez czas jakiś potężnej Kompanii, rozjaśni im w głowach i skłoni do masowego zapisywania się do tej, światowej, już sławy organizacyi proletaryackiej. Stefan zresztą główny nacisk kładł na dużo popularniejszą kasę wsparć, która atoli była jeszcze bardzo szczupła. Nie było wykluczone, że strejkujący przystąpią do Międzynarodówki pragnąc pomocy współbraci innych krajów po wyczerpaniu swej kasy.
— Wieleż macie gotówki? — spytał Rasseneur.
— Ledwie trzy tysiące franków. Wiecie, wczoraj zawezwano mnie do dyrekcyi i zapewniono bardzo uprzejmie, że Kompania nie ma nic przeciw temu, by robotnicy gromadzili kapitał rezerwowy. Ale mniemam, że Kompania zmierza do tego, by nad tymi pieniądzmi mieć pewien rodzaj kontroli. Przeczuwam, że wywiążą się stąd w przyszłości zacięte walki.
Rasseneur począł chodzić po izbie i gwizdać pogardliwie: Trzy tysiące! I cóż począć z tą odrobiną grosza? Nie wystarczy na chleb przez tydzień, a ten co liczy na obcokrajowców, anglików, i tak dalej, może się odrazu powiesić, to najprostsze. Strejk jest ostatecznem głupstwem!
Poczęli się spierać coraz to zajadlej, ci ludzie, których do niedawna łączyła wspólna nienawiść do kapitału.
— I cóż ty na to? — spytał Stefan Souvarina.
Odpowiedział jak zawsze z pogardliwem wzruszeniem ramion.
— Strejk? Dzieciństwo! Głupstwo!
Zapanowało milczenie, a Souvarine po chwili począł łagodniej.
— W gruncie rzeczy nie oponuj. Strejkujcie jeśli was to bawi. To zawsze coś, niszczy jednych, zabija drugich i jest do pewnego stopnia sanacyą. Ale postępując w ten sposób, do odbudowania świata na nowych zasadach będziecie potrzebowali z jakich tysiąc lat. Czemuż nie wysadzić raczej katorgi w powietrze? To dużo prostsze.
Gestem wskazał na Voreux widzialną przez uchylone drzwi. Przerwało mu niespodziane zajście. Pologne wpadła do stancyi zmykając przed kamieniami, któremi ciskali na nią urwisze. Przerażona z opuszczonemi uszami, zadartym ogonem schroniła się między nogi Souvarina i poczęła drapać, błagając, by ją wziął na kolana. Wziął zwierzątko nakrył obiema dłońmi i jak zwykle zapadł w półsenną odrętwiałość.
Równocześnie niemal ukazał się Maheu. Mimo nalegań pani Rasseneur, która sprzedawała piwo tak jakby je ofiarowywała zadarmo, górnik pić nie chciał. Stefan wstał i obaj udali się do Montsou.
W dni wypłaty miasto miało świętalny wygląd, ożywione było jak w niedziele. Chmary robotników z wszystkich kolonij czekały u drzwi biura kasyera tłocząc się i zamykając dostęp. Korzystając z tego handlarze ustawiali prymitywne swe kramy, w których dostać można było nawet naczyń kuchennych i wędlin. Najlepsze interesy robiły jednak kawiarnie i szynki, gdyż górnicy czekali tam na swą kolej wypłaty. Potem czując w kieszeni pieniądze wracali by oddać zarobek. Wielką rozwagę objawiali już, jeśli nie przepili go odrazu w Wulkanie.
I głębiej zanurzali się Stefan i Maheu w ciżbę tem wyraźniej odczuwali rospaczliwy nastrój robotników tego dnia. Nie było dziś jak zwyczajnie lekkomyślnie usposobieni, myśląc jeno, w której knajpie puścić część zarobku. Widać było tu owdzie zaciśnięte pięści, słychać było przekleństwa i pogróżki.
— Więc stało się? — spytał Maheu Chavala, którego napotkał u Piquetta. — Popełnili to łajdactwo?
Chaval zamruczał jeno z wściekłością, i ogarnął nienawistnym spojrzeniem Stefana. Przy nowym akordzie wszedł w spółkę z kim innym i Stefan zaś nienawidził co raz bardziej, za to, że niedawno był jeno przesuwaczem, a teraz jak mówił, udaje pana i cała kolonia leży u jego nóg. Łączyła się z tem zazdrość. Ile razy szedł z Katarzyną do Requillart ordynarnie klął ją obwiniając o to, ze sypia z lokatorem swej matki, a potem dławił niemal w namiętnych uściskach opanowany dziką żądzą.
Maheu spytał go czy kolej wypłaty przyszła na Voreux. Chaval kiwnął głową i zwrócił się do wyjścia, więc obaj poszli za nim w kierunku biura. Kasa mieściła się w małym pokoiku przedzielonym kratą na dwie części. Na ławkach pod ścianami siedzieli rzędem robotnicy a kasyer z pomocnikiem wypłacali właśnie jakiegoś górnika stojącego u kraty z czapką w ręku. Ponad ławką po lewej stronie drzwi widniał przylepiony widocznie świeżo żółty afisz, odbijający jaskrawo od zakurzonej, okopconej ściany. Od rana stawali przed nim górnicy. Przychodzili po dwu, trzech, zadzierali głowy i postawszy chwilę wychodzili bez słowa z wzruszeniem ramion, zataczając się jakby im przetrącono krzyż.
Właśnie stali przed ogłoszeniem dwaj górnicy, młody niski o twarzy kwadratowej jak u byczka i stary chudy o mętnych oczach bez wyrazu. Żaden czytać nie umiał, młodszy jeno ślabizował poruszając ustami. Stary patrzał bezmyślnie. Wchodzili ciągle nowi patrzyli i wychodzili nie wiedząc o co idzie.
— Przeczytajże nam! — rzekł do swego towarzysza Maheu, także nie bardzo biegły w czytaniu.
Stefan przeczytał głośno. Było to ogłoszenie Kompanii dotyczące górników wszystkich kopalń, a streszczało się w tem, że dyrekcya wobec braku starania odnośnie do stemplowania chodników, znużona ciągiem nakładaniem kar na opieszałych widzi się zmuszoną wprowadzić we wszystkich kopalniach inny od dotychczasowego system płacy. Od tej pory za stemplowanie płacić się będzie osobno, mianowicie od metra kubicznego drzewa użytego na ten cel, płaca zaś od wózka węgla, stosownie do odległości sztolni zniża się równocześnie z pięćdziesięciu, na czterdzieści centimów. Następował dalej zawiły rachunek mający na celu dowieść, że nowy system płacy mimo zniżki na wózku, nie zmniejszy ogólnej stopy zarobkowania. W końcowym ustępie dyrekcya dawała każdemu czas, by się przekonał, o zaletach nowego sposobu płacy dla tego odsuwała termin wprowadzenia go na grudzień.
— Hej! — krzyknął kasyer — Moglibyście tam ciszej czytać! Człowiek własnych słów nie słyszy!
Stefan nie zwracając na to uwagi, doczytał afisz do końca. Głos mu drżał, a gdy skończył oczy słuchających wpatrywały się dalej w papier. Młody i stary górnik stali, jakby czekając na coś jeszcze, po chwili jednak wyszli pochyleni ku ziemi.
— Psiakrew! — zamruczał Maheu.
Siedział ze Stefanem na ławce i obaj liczyli w myśli, a przed afiszem stawali coraz to inni i wychodzili znowu. Czyż chciano sobie z nich zadrwić?
Nigdy nie będą wstanie powetować sobie owych dziesięciu centimów traconych na każdem wózku. Nie licząc straty czasu, za staranną robotę ciesielską, przy największej pilności zdołają odbić ośm centimów, dwa zaś skradnie najspokojniej dyrekcya. A więc o to szło? Był to ukryty sposób zniżenia płac. Kompania poczyna oszczędności ich kosztem.
— Psiakrew! Psiakrew! — mruczał prostując się Maheu — Bylibyśmy ostatniemi głupcami godząc się na to!
Okienko kasy było właśnie wolne, przystąpił doń przeto, by wziąć pieniądze. Zgłaszali się do kasy tylko przedsiębiorcy akordowi, a otrzymane pieniądze dzielili pomiędzy członków swej grupy. To ułatwiało wypłatę.
— Maheu i towarzysze! — zawołał pomocnik kasyera. Szacht Philonniere, sztolnia liczba 7, sto trzydzieści pięć franków.
Kasyer wyliczył pieniądze.
— Niech pan wybaczy — wykrztusił Maheu przerażony — ale czy pan pewny, że niema pomyłki?
Patrzył na pieniądze nie tykając ich, a dreszcz nim wstrząsał zimny. Był przygotowany na niski zarobek, ale tak mało chyba wynosić nie mógł, pewnie była omyłka. Gdy wypłaci kwoty należne Zacharyaszowi, Stefanowi i innemu hajerowi, który z nim pracował w zastępstwie Chavala, to zostanie najwyżej pięćdziesiąt franków dla niego, ojca, Katarzyny i Jeanlina.
— Nie, niema pomyłki! — odparł urzędnik. — Odpadają dwie niedziele, cztery dni bastówki, więc zostaje tylko dziesięć dni roboczych.
Maheu po cichu liczył, dodawał. Dziesięć dni powinno mu było przynieść około trzydziestu franków, Katarzynie ośmnaście, a Jeanlinowi dziewięć. Dziadek Bonnemort pracował jeno trzy dni. Ale i tak dodawszy należne Stefanowi, Zacharyaszowi i temu trzeciemu dziewięćdziesiąt franków, suma powinna była być większą.
— Proszę nie zapomnieć o karach! Dwadzieścia franków kary za złe stemplowanie.
Maheu machnął rospaczliwie ręką. Dwadzieścia franków kary, cztery dni przymusowego bezrobocia! Ach, w ten sposób, rzeczywiście myłki nie było! Trafiały się wypłaty, gdy dziadek Bonnemort pracował, a Zacharyasz był jeszcze w domu, że brano razem po sto pięćdziesiąt franków... ale dziś!... Ach tak źle nie było jeszcze.
— Bierzecie raz, czy nie? — krzyknął zniecierpliwiony kasyer — Widzicie przecie, że drudzy czekają. Jeśli nie chcecie, to mówcie!
Maheu zgarniał drżącemi rękami pieniądze i chciał odchodzić, gdy go powstrzymał urzędnik.
— Czekajcieno jeszcze, mam tu zanotowane wasze nazwisko. Toussaint Maheu, prawda? Pan sekretarz naczelny chce się z wami rozmówić. Wejdźcie, nikogo niema.
Oszołomiony Maheu wszedł do gabinetu, gdzie stały stare, zielonym, wypłowiałym rypsem pokryte meble i przez pięć minut słuchał naczelnego sekretarza, człowieka bladego, który nie wstając mówił doń z ponad stosów papieru zalegających biurko. Dudniło mu w uszach, więc nie słyszał dobrze. Zdawało mu się tylko, że idzie o jego ojca starego Bonnemorta, którego miano oddalić po pięćdziesięciu latach pracy z pensyą stu pięćdziesięciu franków rocznie. Nagle sekretarz począł mówić surowo. Zbeształ go za to, że zajmuje się polityką, wyrzucał zadawanie się ze swoim lokatorem i kasą wsparć, wreszcie udzielił rady, by nie robił głupstw, gdyż to nie przystoi, takiemu dobremu jak on robotnikowi. Maheu chciał protestować, bąkał słowa bez związku gniótł nerwowo czapkę w rękach i wyszedł wreszcie bełkocąc:
— Naturalnie panie sekretarzu... Zaręczam panu sekretarzowi...
Gdy się znalazł znowu ze Stefanem na ulicy, wybuchnął:
— Jestem gałgan, powinienem był mówić... Nie dadzą nawet tyle, by wyżyć i besztają w dodatku. Była o tobie mowa, powiedział, żeś zatruł całą kolonię... Cóż począć... psiakrew! Kłaniać się jeszcze, dziękować? On ma słuszność to jeszcze jedyne!
Zamilkł zarazem z oburzenia i strachu. Stefan słuchał z ponurą miną. Mijali ciągle nowe grupy robotników. Rosło wzburzenie, objawiające się nie gwałtownymi krzykami, ale głuchym, strasznym, zwiastującem burzę pomrukiem ogromnego tłumu. Ci, co umieli rachować, wyliczyli, że przy nowym sposobie płacenia Kompania skradnie po dwa centimy na każdym wózku. Zrozumieli to nawet najgłupsi i zakipieli oburzeniem. Ale najbardziej zgniewała wszystkich dzisiejsza wypłata. Groziła rewolta głodomorów przeciwko przymusowemu bezrobociu i karom. Dziś już niema często co jeść, cóż będzie dopiero później gdy płace spadną jeszcze. Wykrzykiwano głośno po knajpach i pito więcej jak kiedyindziej z gniewu wysuszającego gardła.
Maheu w milczeniu wracał do kolonii ze Stefanem. Gdy weszli, Maheude dostrzegła, że mąż wraca z pustemi rękami.
— To ładnie! — zawołała — a gdzież moja kawa, cukier i mięso? Mogłeś przynieść kawałek cielęciny, nie byłbyś przez to zbankrutował! Nie odrzekł nic pasując się z rospaczą. Wreszcie drgnęła jego pomarszczona twarz o grubych rysach, wielkie łzy pojawiły się w oczach i poczęły cieknąć po policzkach. Padł na krzesło, zapłakał jak dziecko i rzucając na stół pięćdziesiąt franków zawołał:
— Patrz com ci przyniósł. To jest nasz wspólny zarobek.
Maheude spojrzała na Stefana, a widząc, ze stoi milczący, przygarbiony wybuchnęła także płaczem. Jakże mogło wyżyć dziewięć osób przez dwa tygodnie za pięćdziesiąt franków? Najstarszy syn poszedł na swoje, dziadek nie mógł się poruszyć nawet. Zemrą niezawodnie wszyscy z głodu! Alzira rzuciła się matce na szyję zrospaczona, że płacze, Stelka wrzeszczała, Henryś nawet i Lenora szlochali.
W całej kolonii odbywały się sceny podobne. Mężczyźni wrócili, a kobiety zawodziły głośno zrospaczone nie widząc wyjścia ni sposobu nakarmienia członków rodziny. Drzwi jedne po drugich otwierały się i kobiety wybiegały głośno lamentując, jakgdyby skargi ich zmieścić się nie mogły w ciasnej przestrzeni mieszkań. Deszcz począł siec drobny, nie zważały nań, ale nawoływały się wzajemnie pokazując na dłoni drobne kwoty otrzymane na domowe wydatki.
— Patrz, co mojemu wypłacili! Czyż to nie kpiny z człowieka?
— A ja dopiero... ja... nie wiem czy wystarczy nam na chleb przez dwa tygodnie!
— Porachujno co ja dostałam. Będę musiała chyba sprzedać koszule!
Maheude wyszła też i zaraz utworzyła się koło niej grupa, w której najgłośniej krzyczała Levaque, gdyż jej mąż pijanica nie wrócił nawet i była pewna, że mały czy duży zarobek utopi w Wulkanie. Filomena pilnowała Maheua, by Zacharyasz nie dostał do rąk swoich pieniędzy. Pierronka zachowywała się spokojnie. Mąż jej potrafił jakoś tak urządzić się, że miał w księdze kontrolora zawsze więcej zapisanych godzin pracy jak koledzy. Ale Brulé zwała to podłością i stała po stronie klnących. Wyprostowana, chuda groziła pięścią w kierunku Montsou i krzyczała:
— I pomyśleć tylko, że widziałam dziś ich kucharkę jadącą karetą dwukonną do Marchiennes po ryby.
Nie wymieniła nazwiska Hennebeauów, ale wszyscy się domyślili i krzyki rozległy się na nowo. Oburzenie ogarnęło robotników na służącą jadącą na targ do miasteczka pojazdem państwa. Gdy robotnik przymiera z głodu im ryb się zachciewa. Ale niedługo już będą zajadali. Niebawem role się zmienią. Ideje rozsiewane przez Stefana bujały teraz silnie na podatnym gruncie. Było to namiętne, niecierpliwe pożądanie obiecanego złotego wieku, żądza pochwycenia swego udziału szczęśliwości ogólnej, leżącej gdzieś poza czarnym horyzontem nędzy dni dzisiejszych. Niesprawiedliwość przekroczyła wszelkie granice, i gdy braknie chleba ich ustom, głodomory zdobędą ziemię obiecaną. Kobiety gotowe były wziąć szturmem ową idealną krainę, gdzie niema nędzy, łez i troski.
Zrobiło się już późno, wybiła północ, deszcz lał jak z cebra, a kobiety kolonii zawodziły jeszcze i dyskutowały przy akompaniamencie ogłuszającego krzyku dzieci.
„Pod Nadzieją“ tego wieczora zadecydowano strejk. Rasseneur nie zwalczał go już, a Souvarine nazywał pierwszym krokiem naprzód. Stefan streścił sytuacyę w tych kilku słowach: Kompania dąży do strejku więc będzie miała strejk.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.