Germinal/Część siódma/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Piękną, kwietniową noc poczęły już rozświetlać promienie wschodzącego słońca. Na niebie czystem błyszczały jeszcze gwiazdy, a wschód zalany był już poświatą różową. Przez pola zaśnione szedł dreszcz, zwiastun przebudzenia.
Stefan kroczył drogą do Vandame. Przeleżawszy sześć tygodni w łóżku szpitalnem w Montsou, blady jeszcze wstał już jednak, czując siły do odbycia podróży. Kompania drżąca ze strachu o kopalnię dała mu do zrozumienia, że nie może go wziąć do roboty i ofiarowała wsparcie stu franków, wraz z ojcowską radą, by porzucił zawód hajera, jako za ciężki dla niego. Odmówił przyjęcia wsparcia, ale posłuchał rady. Zresztą dostał niedawno list od Plucharta wzywający go do Paryża. Była to odpowiedź na jego list, a do pisma dołączone były pieniądze na drogę. Wczoraj opuścił szpital, przenocował w Bon Joyeux u wdowy Desir i wstał przed świtem, gdyż chciał pożegnać się z towarzyszami przed odjazdem pociągiem, który odchodził z Marchiennes o ósmej rano.
Przystanął na drodze zalanej już luną wschodu. O jakże miło było oddychać świeżem powietrzem wiosennem! Wstawał dzień przecudny, a życie budziło się wraz z dniem. Poszedł dalej stukając laską w ziemię. W dali poczęły snuć się opary. Stefan nie widział dotąd nikogo prócz Maheudy, ale i ona raz tylko zaszła do szpitala. Mimo to wiedział, że cała kolonia pracuje teraz w kopalni Jean Bart i że sama Maheude została tam przyjętą.
Powoli ożywiła się droga, ciągle mijali Stefana górnicy. Szli bladzi i rozmawiali o nadużyciu Kompanii, która po dwu i pół miesięcznym strejku zdławionym głodem, gdy wrócili do pracy narzuciła im mimo wszystko nową taryfę. Okradziono ich z godziny pracy i zmuszono do złamania przysięgi, co ich najbardziej bolało. Pracowano znów wszędzie, w Mirou, Crèvecoeur, Madeleine, Victoire. Wszędzie przed świtem, drogami zapadłemi jeszcze w ciemność snuły się szeregi ludzi idących ze zwieszonemi na piersi głowami jak trzoda pędzona do jatek. Drżeli z zimna okryci jeno płótnem, zakładali ramiona na piersiach, chwiali się w biodrach, a na plecach mieli garby z „kanapek“. Jasnem było, że cały ten tłum zmuszony głodem wraca do pracy zgrzytając zębami, ściskając pięści, z sercami przepełnionemi nienawiścią.
W miarę zbliżania się do kopalni wzrastał tłum idących. Prawie wszyscy szli pojedynczo, a nawet kroczący w grupach nie mówili do siebie, znużeni, przesyceni wszystkiem. Wielu niosło w rękach saboty i prawie nie słychać było stąpań nóg ubranych w grube, wełniane pończochy. Był to odwrót masowy po klęsce, odwrót pobitej armii cofającej się z żądzą rozpoczęcią walki, przy lada okazyi.
Gdy Stefan przyszedł na miejsce, kopalnia Jean Bart wyłoniła się już z ciemności, choć świeciły się jeszcze lampy na rusztowaniach. Ponad szare budynki wznosił się snop białej pary, jak pióropusz zaróżowiony na końcu karminem. Stefan minął sortownie i wszedł do hali zjazdowej.
Zjazd się rozpoczął, robotnicy wychodzili z ogrzewalni. Chwilę stał bez ruchu obezwładniony hałasem tym i ruchem. Flizy podłogi tętniły i drżały wstrząsane kołami wózków, na bębny nawijały się i rozwijały liny stalowe, huczało w uszach od tub sygnałowych, brzęku dzwonków, uderzeń młota w kowadło sygnałowe. Stefan ujrzał w pełnym ruchu potwora połykającego swą dzienną porcyę mięsa ludzkiego, widział żarłoczne klatki znikające w czeluściach przełyku i uczył taką rospacz w sercu na ten widok, że zamknął oczy, by nie widzieć.
Ale wnet otworzył je znowu i ujrzał znajomą twarz w głębi hali. Górnicy czekający tu boso z lampami w rękach rozstępowali się przed nim, spuszczając wstydliwie oczy. Poznawali go, nie gniewali się już, ale przeciwnie bali się go, pewni, że pocznie im wyrzucać tchórzostwo. Zakrwawiło mu to serce, zapomniał, iż go chcieli ukamienować i począł znów marzyć o tem, by ich uczynić bohaterami, by zostać przywódcą chwycić w rękę tę moc ogromną i przeszkodzić, by się ścierała sama w bezcelownej wewnętrznej rozterce.
Klatka napełniła się i znikła. Wśród tłoczących się Stefan ujrzał jednego ze swych podkomendnych z czasu strejku, dzielnego człowieka, który przysiągł, że woli zginąć, jak stanąć do pracy.
— I ty tutaj? — szepnął smutnie.
Tamten zbladł, drgnęły mu usta, potem wzruszył ramionami.
— Mam żonę! — odparł.
Poznał wśród tłoczących się w ogrzewalni samych znajomych.
— I ty? I ty? I ty? Wszyscy?
Tłumaczyli się z drżeniem:
— Ja mam matkę!
— Ja mam dzieci!
— Trzeba jeść!
Klatka długo się nie zjawiała, czekali smutni i targani bólem porażki, odwracali oczy i by się nie widzieć patrzyli w szacht.
— A Maheude? — spytał Stefan.
Nie odpowiadano. Jeden dał tylko poznać gestem, że i ona przyjdzie.
Inni wznieśli ręce pełni politowania.
— Nieszczęśliwa kobieta!
— Co za nędza!
Milczenie przedłużało się, ale gdy Stefan wreszcie każdemu podał rękę na pożegnanie, w ściśnięciu jego dłoni każdy chciał wyrazić swój ból i wściekłość, że musiał ustąpić. Była też w tem zapowiedź odwetu, gorączka zemsty...... Klatka się zjawiła i połknęła ich głębia.
Nadszedł Pierron z otwartą lampą dozorcy u czapki. Od tygodnia był on dozorcą szachtowym przy wsiadaniu i dumny był, że robotnicy rozstępują się przed nim. Zbladł na widok Stefana, ale rozradował się na wieść, że odjeżdża za parę godzin. Poczęli rozmawiać. Pierronka objęła kawiarnię „pod Postępem“ dzięki poparciu przełożonych, którzy się dla nich okazywali zawsze tak łaskawymi. Tu przerwał sobie, by zbesztać starego Mouqua, za to, iż nie wygarnął o oznaczonej godzinie gnoju z pod koni. Stary wysłuchał i pochylił głowę, ale nim zjechał na dół uścisnął Stefanowi rękę silnie, długo, gorąco jakby mu mówił: Gdy dasz znak... podpalę budę! Ta drżąca w jego dłoni ręka starca, który mu przebaczał śmierć swych dzieci i oznajmiał gotowość do walki, rozczuliła go tak, że nie rzekł nic, gdy stary zniknął w szachcie.
— Pewnie Maheude dziś nie przyjdzie? — spytał Pierrona po chwili.
Udawał z początku, że nie słyszy. I na cóż to gadanie? Same nieszczęścia tylko z tego wynikają. Ale oddalając się, by spełnić jakiś rozkaz, rzekł cicho.
— Co? Maheude?... O, właśnie wychodzi z ogrzewalni.
Rzeczywiście zjawiła się ubrana w kaftan płócienny, stare spodnie górnicze męża i jego czapkę. Było to aktem szczególnego miłosierdzia Kompanii, że przyjęto do roboty czterdziestoletnią kobietę. Uczyniono to jeno ze względu na szereg nieszczęść jakie na nią spadły. Ponieważ nie nadawała się na przesuwaczkę, więc kazano jej obracać mały wentylator w północnej części kopalni, w sąsiedztwie piekła Tartaretu, gdzie nie dochodziło powietrze wciskane pompą główną. Przez dziesięć godzin dziennie obracała pochylona w głębi ciasnej sztolni, koło wentylatora w temperaturze czterdziestu stopni i zarabiała trzydzieści sous.
Stefan zadrżał ujrzawszy ją w męskim ubraniu, z brzuchem i piersiami nabrzmiałemi wilgocią kopalni i nie mógł wymówić słów powitania.
Patrzyła nań, a potem poczęła mówić:
— Prawda, dziwi cię, że mnie tu spotykasz, mnie, któram przysięgła sto razy, że uduszę każde z moich dzieci, któreby się ośmieliło stanąć do roboty! Powinabym udusić się więc sam?... prawda? I stałoby się to niezawodnie gdyby nie dziadek i troje małych dzieci w domu.
Głosem cichym znużonym mówiła bez przerwy. Nie tłumaczyła się, opowiadała tylko jak groziła im śmierć głodowa i wyrzucenie z mieszkania wobec czego musiała się zdecydować.
— Jak się ma stary? — spytał Stefan.
— Zawsze dobry i pilnuje porządku, tylko rozumu nie ma za grosz... Nie ukarano go za to głupstwo... jak wiesz. Chciano go tylko zamknąć w domu waryatów, ale oparłam się. Zadanoby mu jeszcze czego w rosole... Ta historya zaszkodziła nam zresztą, gdyż już nie dostanie pensyi. Jeden z tych tam panów... powiedział mi wyraźnie, że to byłoby wprost niemoralnem, gdyby go spensyonowano po tem co zrobił.
— A Jeanlin pracuje?
— Tak... ci panowie znaleźli mu zajęcie poza kopalnią i zarabia dwadzieścia sous. O, ja się nie uskarżam, przełożeni, jak sami mi powiedzieli, okazali się bardzo łaskawymi. Zarabiamy razem ja i Jeanlin pięćdziesiąt sous dziennie i gdyby nie to, że nas jest sześcioro mielibyśmy co jeść. Stelka je już także, a najgorsze to, że trzeba jeszcze czekać cztery, do pięciu lat, zanim Lenora i Henryś dojdą wieku, by mogli pracować w kopalni.
Stefan nie mógł powstrzymać okrzyku:
— Jakto, i oni?
Blade policzki Maheudy zaczerwieniły się, a oczy rozbłysły. Ale pochyliła głowę pod brzemieniem losu.
— Ha, trudno? Oni, po tamtych... wszyscy poginęli w kopalni, teraz przyjdzie na malców kolej! Już taki los!
Zamilkła. Wózki ładowniczych nie dały jej mówić, poprzez zakurzone okna hali padać poczęło światło dzienne, a latarnie gasły i ćmiły się jedna po drugiej. Co trzy minuty zjawiała się klatka, warczały bębny, drgały liny, ludzie zjawiali się i znikali.
— Dalej, marsz, cóż to za lenistwo przeklęte? — krzyknął Pierron. — Właźcież do klatki, nie skończymy inaczej do wieczora!
Maheude nie ruszyła się. Opuściła już trzy klatki i nagle jakby zbudzona spytała Stefana:
— Więc wyjeżdżasz?
— Tak, dziś jeszcze.
— Masz słuszność, lepiej być gdzieindziej, jeśli tylko można. Cieszy mnie żem cię widziała... Jedź zdrów... nie mam do ciebie żalu. Choć była chwila... po tym mordzie... że chciałam się zabić. Ale człowiek głupieje w takich razach... prawda? Potem dopiero się spostrzega, że nikt nie winien. Nie, to nie twoja wina... winien świat!
Mówiła spokojnie o umarłych, mężu, Zacharyaszu, Katarzynie, tylko na wspomnienie Alziry łzy jej napełniły oczy. Stała się znów spokojną, rozsądną kobietą, i sądziła sprawiedliwie. Nie przyniesie mieszczuchom szczęścia, to pomordowanie tylu ludzi, i spotka ich niezawodnie kara... o, niezawodnie! Nie trzeba się będzie nawet w to mieszać... żołnierze poczną do nich strzelać... jak przedtem do robotników... i będzie koniec tego wszystkiego. Uległą była jak dawniej, poddała się, a jednak w głębi jej duszy tkwiła teraz pewność, że ucisk trwać nie może wiecznie, a jeśli niema dobregoBoga, to powstanie Bóg zły, Bóg zemsty i świat w krwi skąpie i oczyści.
Mówiła cicho, oglądając się podejrzliwie, a gdy zbliżył się Pierron dodała głośno:
— Odjeżdżasz, więc powinieneś zabrać swe rzeczy. Zostały u nas twoje dwie koszule, trzy chustki do nosa i stare spodnie.
Stefan nie chciał brać tych szmat, ocalonych przed handlarzem starzyzny, więc odparł:
— O nie, to nic nie warte, może się wam przyda dla dzieci... W Paryżu dam sobie jakoś radę...
Zjawiły się znów i znikły dwie klatki, więc Pierron zwrócił się już wprost do Maheudy.
— Słuchajcie, robota czeka! Czy wnet będzie koniec tego gadania?
Obróciła się doń plecami. Patrzcie, teraz gorliwego udaje ten sprzedawczyk! Cóż go obchodzi ten zjazd? Pierrona nienawidzono już w całej kopalni. Maheude stała dalej z lampą w ręku, mimo ciepłego dnia dygocząc przeciągu jaki panował w hali.
Ale nie mogli już znaleść słów i stali przed sobą w milczeniu choć serca ich były pełne i chętnie byliby sobie niejedno powiedzieli.
Wreszcie poczęła, by coś mówić:
— Levaque zaszła w ciążę. — Mąż jej jeszcze ciągle w więzieniu, ale to nic, zastępuje go Bouteloup.
— A, tak, Bouteloup.
— I słuchaj jeszcze... mówiłam ci, czy nie?... Filomena uciekła!
— Uciekła?
— Tak, z jednym hajerem z Pas de Calais. Bałam się, że mi zostawi na karku dzieci, ale dzięki Bogu zabrała oboje... Słychane to? Taka gnida, co pluje krwią i wygląda jak zmora.....
Namyślała się przez chwilę, a potem ciągnęła dalej:
— Mówiono też o nas, mnie i tobie... wiesz co? Oto, że śpimy razem! Boże drogi, mogło się to przytrafić od kiedy umarł mój stary, ale musiałabym być młodsza... prawda? Zadowolona jestem, że się to nie stało... żałowalibyśmy teraz oboje.....
Tak.. żałowalibyśmy oboje! — powtórzył tylko.
Na tem rozmowa się urwała. Klatka czekała, wołano na nią, grożono karą, więc uścisnęła mu rękę i poszła. Patrzył za nią, jak szła z włosami wymykającemi się z pod czapki, ubrana w suknie niewłaściwe, deformujące kształty, tej dobrej, płodnej matki. W ostatnim uścisku jej dłoni czuł to samo, czem go pożegnali towarzysze. Był to uścisk długi, cichy, jakby „do widzenia“ w on dzień w którym zadrżą posady świata! Zrozumiał to, i w oczach jej wyczytał niewzruszoną wiarę w bliskość dnia tego... Do widzenia!... pomyślał... O, będzie to dzień sądu!
— Dalej, marsz próżniako! — wrzeszczał Pierron.
Popychana, szturchana usiadła wreszcie Maheude w wózku wraz z czterema górnikami, dano sygnał „mięso ludzkie,“ klatka się odczepiła i wpadła w czeluść kopalni, zostawiając po sobie jeno drżenie rozwijającej się z szaloną szybkością liny stalowej.
Stefan zwrócił się ku wyjściu. W sortowni ujrzał siedzącą na ziemi jakąś postać ludzką, a dokoła niej wzgórza węgla. Był to Jeanlin przeznaczony do oczyszczania zgrubsza węgla. Siedział trzymając między kolanami złom węgla i obijał go młotkiem z warstwy łupku. Pokrył go tak pył węglowy, że Stefan byłby go nie poznał, gdyby malec nie podniósł w górę swej małpiej twarzy z odstającemi uszami i zielonemi oczami. Jeanlin roześmiał się, palnął młotkiem w głaz węglowy i znikł w obłoku czarnego pyłu.
Zamyślony szedł Stefan drogą, ale mimo tłoczącej jego umysł chmury myśli, czuł radosne upojenie, że żyje, oddycha świeżem powietrzem i ma nad głową jasne, pogodne niebo. Słońce zajaśniało, zbudził się świat, po równi rozlało się falą światło, a ciepło przenikało coraz to bardziej wszystko, budząc dreszcz życia roskoszny, budząc kiełki drzemiące w ziemi, każąc śpiewać ptakom, szemrać wodzie, szumieć lasom. Poczynało się życie, świat stary radował się wiosną.
Ożywiony nadziejami szedł Stefan powoli rozglądając się wokoło. Myślał o sobie, swej przyszłości, czuł się silnym, dojrzałym i zahartowanym przejściami w kopalni. Nabrał doświadczenia, uzupełnił wykształcenie i szedł teraz w świat jako wytrawny, zbrojny we wszystką broń żołnierz rewolucyi głosząc zatratę starego społeczeństwa, wyzywając je na bój ostateczny. Nadzieja złączenia się z Pluchartem, zostania jak on przywódcą, którego słuchają tłumy... nasuwała mu już myśli, zwroty. Zamierzał rozszerzyć swój program, wysubtelnić zdolności umysłu i na myśl o tem czuł, iż wzrasta w niem nienawiść do burżuazyi. Teaz, gdy wyzwolił się ze swej klasy, musi tych robotników, których nędza wstrętem go przejęła otoczyć nimbem. Musi ukazać ich światu jako jedynie wolnych od win, jedynie rozumnych i silnych ludzi, którym upodobnić należałoby społeczeństwa całe. Widział się już na trybunie tryumfującym ową siłą, siłą ludu, słyszał oklaski... upajał się...
Skowronek odezwał się z pod chmur i Stefan podniósł głowę. Małe, różowe chmurki rozpływały się po szafirze i nikły. Dzień się zapowiadał cudny. Naraz przyszli Stefanowi na myśli Souvarine i Rasseneur. Ach, naturalnie wszystko musi rozlecieć się w gruzy, jeśli każdy wyciąga rękę po władzę... Ta choćby olbrzymia Międzynarodówka, która świat miała odnowić rozleciała się, bo wielka jej armia ogarnięta szałem rozterek podzieliła się na części i starła w walkach wzajemnych. Czyż jednak miał racyę Darwin, mówiąc, że wszystko w świecie jest walką, w której zwyciężają silniejsi i w ten sposób utrzymują i uszlachetniają rasą? To pytanie zaniepokoiło go. Ale poradził sobie rozcinając węzeł po swojemu, gdyż dziś odpowiadała mu lepiej jego własna teorya. I oto wpadło mu na myśl, właśnie to swoje objaśnienie teoryi doboru i ewolucyi wziąć za temat pierwszego swego publicznego przemówienia. Jeśli już jedna z klas miała być pochłonięta, to czyż nie słuszne, by młody, silny lud pochłonął trupią, zdegenerowaną, starą burżuazyę. Z nowej tej, zwycięskiej klasy powstanie nowe społeczeństwo. Widział już wielką wędrówkę ludów, wielki zalew Europy przez barbarzyńców którzy odrodzić szli stare spróchniałe społeczeństwo. Nigdy tak silnie jak w tej chwili nie wierzył w przyjście rewolucyi, prawdziwej rewolucyi robotniczej, której łuny rozjaskrawią zachód wieku i pozdrowią świt nowego, wieku sprawiedliwości.
Szedł zatopiony w marzeniach, pukając laską w ziemię i rozglądając się wokoło. Ot tam leżało Fourche aux Boeufs, gdzie objął dowództwo nad strejkującymi i począł bieg od kopalni do kopalni. Dziś tam rozpoczynała się znowu zwierzęca, zabijająca, źle płatna praca. Zdawało mu się, że z głębi siedmiuset metrów dolata go huk regularnych, miarowych uderzeń kilofów i widzi czarnych, osmolonych górników, walących w czarną skałę z cichą zapamiętałością. Pokonano ich, zapłacili zmniejszonymi zarobkami, zapłacili trupami, ale Paryż nie zapomni salwy karabinowej w Montsou i krew cesarstwa z tej rany płynąć nie przestanie. A choć kończy się kryzys przemysłowy i otwierają się fabryki jedna po drugiej, to mimo to, ogłoszony jest stan wojenny i spokój nie zapanuje już nigdy. Robotnicy policzyli się, poznali swą siłę, zbudził ich krzyk o sprawiedliwość, rozbrzmiewający po całej Francyi. Toteż pokonanie ich nie dało burżuazyi spokoju. Mieszczanie Montsou oglądali się niespokojnie niepewni czy ta cisza nie zwiastuje zagłady. Czuli, że walka rozpoczęta dopiero, i lada dzień wybuchnąć może strejk generalny, oparty o kasy strejkowe i wytrzymałość robotnika mogącego żyć przez ciąg miesięcy samym jeno chlebem. Tym razem trącono jeno pięścią w spróchniały gmach, tak sobie, na próbę, a już mieszczanie usłyszeli trzask krokwi. Czuli, że nastąpią nowe uderzenia, coraz to silniejsze, i że padnie w proch stary gmach jak zapadła się w głąb ziemi Voreux i po nich wszystkich zostanie bagno.
Stefan skierował się na lewo ku Joiselle i przypomniał sobie jak to obronił Gaston Marie. W oddali dostrzegł wieże szachtowe licznych kopalń Mirou, Madeleine, Crevécoeur. Wszędy pracowano, ciągle brzmiał mu w uszach stuk kilofów, tętniła od nich cała równia. Ciągle pod temi wszystkiemi polami jęczały skały od uderzeń stali, wszystkie wsi, i drogi i rozłogi oblane słońcem drżały od ciosów skazańców skrytych tak głęboko w swej katordze, że trzeba było wiedzieć ich jak się męczą, by dosłyszeć ciężkie ich westchnienia, co przebiwszy skały błąkają się jak opary po tych polach. I przyszło mu na myśl, że akty gwałtu nie przyspieszyłby bardziej wybuchu jak ta męka. I na cóż było przecinać liny, wyrywać szyny, rozbijać lampy... na cóż ta cała praca,... na cóż ów bieg szaleńczy trzech tysięcy zrospaczonych? Czuł, że to dzieciństwo, że zgoła inaczej wyglądać będzie zemsta... w owym dniu. Ochłódł, stał się rozważniejszy. Tak, Maheude przeczuwała co nastąpi, akt zemsty wynijdzie z szeregów zorganizowanych spokojnie w syndykaty na podstawie ustaw, ramię przy ramieniu i wówczas zgładzi się kupkę nicponiów i weźmie władzę. Ach coza wiosna ludów zaświta wówczas! W onym dniu zachłyśnie się i zdechnie potworne bożyszcze skulone kędyś w głębi swej świątyni w nieznanym kraju. Mięso ludzkie stanie mu w gardle i skona owa stwora czarna, dla której giną i marnieją miliony nieszczęśliwych.
Stefan skręcił na gościniec. Na prawo ujrzał Montsou stojące na płaskiem wzgórzu i spływające w dolinę. Naprzeciw, były ruiny Voreux, owe bagno, z którego pompy czerpały dniem i nocą wodę, a na horyzoncie rysowały się inne kopalnie, Victoire, Saint Thomas, Feutry Cantel, zaś bardziej na północ widniał las wysokich kominów i stożki bateryj koksowych. Jeśli nie miał spóźnić się do pociągu musiał pospieszać, gdyż miał jeszcze sześć kilometrów przed sobą.
Szedł, a pod nogami czuł ciągle uderzenie kilofów, ciężkie, miarowe, uparte uderzenia. Byli tam w głębi wszyscy towarzysze jego. Tam Maheude obracała swoje koło ciężko dysząc w żarze piekielnym, na prawo i lewo dostrzegał innych, wszędzie byli pod polami, płotami, drzewami! Słońce kwietniowe błyszczało na niebie i grzało wieczyście płodną ziemię, kwiaty parły się w górę, pola drżały od pęczniejących ziarn, wszędzie tętniło życie, a przez te szmery, podobne do odgłosu pocałunków, w uszach Stefana tłukły ciągle kilofy, pełniąc jednostajnym, ciężkim, ponurym tętentem powietrze, bijąc falą łoskotu pod jasne niebo. Tam, w szczeluściach, ziemi męczennicy pozbawieni słońca, wykuwali jej losy, z męki ciał rodziły się duchy mścicieli, tam rosła armia zrospaczonych, tam kiełkował posiew, który o wiośnie, porwany nieprzepartą siłą bujania, wynurzy się na słońce poprzez szczeliny spękanej w kawałki ziemi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.