Germinal/Część druga/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Do zamkniętego mieszkania rodziny Maheuów począł poprzez zamknięte okiennice wciskać się szparami świt, ścieląc się powoli jasnemi smugami.
Wszyscy spali, a powietrze stało się jeszcze cięższe. Lenora i Henryś trzymali się ciągle za szyję, Alzira leżała z głową w tył odrzuconą, spoczywającą na garbie, zaś dziadek Bonnemort zajmujący łóżko Zacharyasza i Jeanlina chrapał z otwartemi ustami. Ze sionki też nie dochodził żaden głos. Maheude zasnęła podczas karmienia dziecka, które napojone spało wpoprzek tłustego brzucha matki, na pół zduszone jej jedną zwisającą na bok piersią.
Kukułka zegaru oznajmiła godzinę szóstą. Dał się słyszeć wszędzie łoskot zamykanych drzwi, potem stuk drewnianych sabotów po bruku.
To kobiety i dziewczęta szły do roboty w sortowni. Potem ucichło znowu wszystko aż do godziny siódmej. Potem poczęto otwierać okiennice, rozległy się poziewania i kaszel poprzez cienkie ściany pomieszkań. Długi czas skrzypiały młynki trące kawę, w izbie Maheuów nikt się nie budził.
Ale niebawem rozległo się klaśnięcie policzka i krzyk za ścianą i to zbudziło Alzirę. Odgadła, że już późno być musi, zerwała się więc i boso podeszła do łóżka matki.
— Mamo! Mamo! Już późno. Masz dziś gdzieś iść!... Uważaj, bo zadusisz Stelkę.
I wydobyła wpół uduszone dziecko z pod piersi matczynej.
— Do stu tysięcy... człowiek tak zmęczy się przez cały dzień, że spałby nie wiem jak długo — wybąknęła przecierając sobie oczy. Ubierz Henrysia i Lenorę, wezmę ich ze sobą, a ty pobawisz Stelkę. Nie mogę jej przecież wlec taki kawał drogi. Zresztą boję się wynosić jej na takie zimno.
Umyła się pospiesznie, ubrała w starą niebieską spódnicę, najlepszą jaką posiadała i wdziała kaftan z szarej wełny, na którym poprzedniego wieczora załatała dwie dziury.
— A zupa... trzeba iść! - zamruczała i zeszła spiesznie na dół potrącając wszystko co jej stało w drodze.
Alzira wróciła do nyży i wzięła na ręce krzyczącą znowu Stelkę. Ale umiała lepiej niż matka poradzić sobie z dzieckiem. Mając ośm lat była doświadczoną jak dorosła, położyła siostrę do ciepłego jeszcze łóżka i uśpiła dając jej do ssania palec. A było to bardzo na czasie, gdyż właśnie rozległ się nowy krzyk i bójka, którą musiała załagodzić. Obudzili się Henryś i Lenora, którzy we śnie tylko trzymali się czule za szyję, na jawie atoli wydzierali sobie garściami włosy i podbijali wzajem oczy. Dziś stroną napastującą była sześcioletnia Lenora, chłopiec przyjmował szturchańce nie oddając ich. Alzira musiała porwać ją za nogi i odciągać grożąc, że jej zbije skórę. Gdy przyszło do mycia powstał wrzask nowy powtarzający się zresztą za wkładaniem każdej części ubrania z osobna. Nie otwierano okiennic, by nie zbudzić dziadka Bonnemort, który wśród krzyku chrapał dalej w najlepsze.
— Jestem gotowa... czy dzieci ubrane? — spytała z dołu matka.
W izbie parterowej otwarła okiennice, rozdmuchała ogień dołożyła węgla. Miała nadzieję, że stary może nie wszystką zupę połknął, ale w garnku nie znalazła nic. Był jak wylizany. Ugotowała więc garść klusek, które miała w zapasie z dnia poprzedniego. Ugotowała je w czystej wodzie bez masła, sądząc, z tej odrobiny, która została w szafarni nie zostało nic po zrobieniu czterech „kanapek" rano. Zdumiała się jednak otwarłszy szafę. Okazało się, że Katarzyna potrafiła dokonać tego cudu i zostawić jeszcze kawałek masła wielkości orzecha laskowego. Prócz tego nic jednak więcej nie znalazła, ani skórki chleba, ani nawet kości do ogryzienia. Cóż zrobią, jeśli Maigrat trwał będzie dalej w uporze i nie da im kredytu, a mieszkańcy Piolaine odmówią pięciu franków ? Gdy wrócą z kopalni mężczyźni i Katarzyna musi im przecież dać jeść, bo nieszczęściem nie wynaleziono dotąd sposobu, by żyć nie jedząc.
— Przyjdziecie raz? — krzyknęła ze złością! — Powinnam była już wyjść.
Rozdzieliła kluski na trzy małe porcye. Sama jeść nie chciała twierdząc, że nie jest głodna. Mimo, że Katarzyna wygotowała już raz wczorajsze fusy, zalała je ponownie gorącą wodą i wypiła chciwie dwie szklanki kawy, która wyglądała, jak czerwono żółta woda i była całkiem przeźroczysta. Zawsze to podtrzymać ją trochę powinno, mówiła do siebie.
— Słuchaj, — powtarzała Alzirze — Nie będziesz budziła dziadka, niech śpi! A uważaj na Stelkę, by sobie co nie zrobiła i nie krzyczała, gdy się zbudzi. W najgorszym razie weź kawałek cukru, rozpuść w wodzie i dawaj jej po łyżeczce. Wiem żeś rozumna i nie zjesz sama cukru.
— A szkoła mamo?
— Szkoła? Dość będzie czasu jutro iść do szkoły... potrzebuję cię w domu.
— A czy mam ugotować zupę? Może mama wróci późno...
— Zupę... zupę... Nie, czekaj aż wrócę.
Alzira przedwcześnie rozwinięta, jak wiele ułomnych dzieci umiała gotować zupę, ale nie nastawała, musiała się domyśleć wszystkiego.
Kolonia robotnicza już była teraz na nogach w gromadki dzieci szły do szkoły stukając głośno sabotami po bruku. Wybiła godzina ósma. Z mieszkania Levaquów dochodziła głośna rozmowa. Kobiety krzątały się koło gospodarstwa i garnków z kawą. Oparłszy dłonie na biodrach puściły w ruch języki, jak młyńskie koła trajkoczące. Twarz ziemista z rozpłaszczonym nosem i wydatnemi wargami pojawiła się w oknie. Ktoś zawołał:
— Nowina, nowina, chodź posłuchać!
— Nie, nie, potem — odparła Maheude — muszę wyjść z domu!
I obawiając, że ulegnie zaproszeniu na szklankę gorącej kawy wyszła popychając przed sobą Lenorę i Henrysia. W izbie na górze chrapał dalej ojciec Bonnemort tak równo, że od tego chrapania zdawał się cały dom zasypiać na nowo.
Maheude zdziwiła się. Wiatr na dworze ustał zupełnie, nastała gwałtowna odwilż, niebo było ołowiane, na mury domów wystąpiła lepka, zielonawa wilgoć, ulice pełne były charakterystycznego dla tej węglonośnej okolicy czarnego, lepkiego błota. Wyglądało jak zarobiona z wodą na papkę sadza i przylepiało się tak, że obawiać się można było, iż ugrzęzną w niem trzewiki i nogę wyciągnie się ze samą tylko pończochą. Maheude za pierwszym niemal krokiem musiała dać w twarz Lenorze, gdyż nabierała błoto na końce sabotów niby na łopatę. Wydostawszy się z kolonii robotniczej poszła wzdłuż wału zsypiska, przeszła ponad kanałem, a potem dla skrócenia drogi zwróciła się na grząskie ścieżki biegnące przez pola wśród parkanów z przegniłych desek i szła ciągle mijając wozownie, warsztaty i wysokie kominy ziejące dymem, który zanieczyszczał daleko i szeroko powietrze, zwisając szarą chmurą ponad równią oszpeconą już i tak tyloma ponuremi, niezgrabnymi, brudnymi budowlami fabrycznemi. Z poza grupy topól wychyliła się stara, opuszczona kopalnia w Requillart ze szczątkami wieży szybowej, z której pozostało samo tylko główne rusztowanie. Potem skręciwszy na prawo znalazła się na gościńcu.
— Czekaj, nauczę ja cię ty świnio jakaś, robić gałki z błota! — krzyknęła na Henrysia, który w dłoni gniótł czarną kulę... Dostawszy swą porcyę uspokoił się i jakby zadowolony, że i on nie został bez policzka szedł obok siostry zezując jeno w tył za siebie, by widzieć ślady sabotów na błocie. Wszyscy troje szli teraz ociężale, znużeni wyciąganiem nóg z gęstwy lepkiej.
W kierunku ku Marchiennes czarna droga biegła prosto, jak kolejowy tor pośród zoranych pól, przecinając Montsou. W północnej części kraju drogi ciągną się przeważnie prostolinijnie, jeśli mają krzywizny to łagodne i niewielkie spadki. Wzdłuż nich stoją domy w co raz większej liczbie i widoczną jest tendencya zamienienia z czasem olbrzymich obszarów całego departamentu w jedno, niezmierne robotnicze miasto. Małe domki były różnobarwnie malowane pewnie dla ożywienia ponurego krajobrazu, przeważały kolory żółty i niebieski, niektóre jednak były czarne. Stawało się to zresztą w końcu z każdym innym kolorem, było przeto najpraktyczniejsze. Domków tych stało mnóstwo na prawo i lewo i monotonię przerywały jeno większe, dwupiętrowe domy dozorców i werkmistrzów, oraz zabudowania takie, jak sale tańca, knajpy, szynki, których było tak wiele, że stanowiły trzecią część wszystkich domów i zabudowań, nagromadzonych na stosunkowo małej przestrzeni, fabryk cukru, fabryk lin i młynów parowych.
Maheude, dotarłszy do zabudowań należących do Spółki węglowej Voreux, długiego szeregu magazynów i warsztatów wzięła dzieci za ręce i prowadziła teraz jedno po lewej, drugie po prawej stronie. Widać stąd już było dom dyrektora, pana Hennebau, obszerną wilę, oddzieloną od drogi kratą i otoczoną ogrodem, w którym nędznie wegetowały cienkopienne drzewa. Pod bramą stanął właśnie powóz, w którym siedział starszy mężczyzna z wstążeczką orderową w butonierce i dama w futrzanym płaszczu. Byli to zapewne goście z Paryża, gdyż pani Hennebeau widzialna w półświetle przedsionka wydała okrzyk zdumienia i radości.
— Prędzej, prędzej! — zamruczała Maheude, szarpiąc za ręce dzieci, które zapatrzone z otwartemi ustami stanęły w błocie na środku drogi nie myśląc się ruszyć.
Znalazła się wreszcie u Maigrata w usposobieniu bardzo podnieconem. Maigrat sąsiadował z wilą dyrektora oddzielony od niej tylko murem. Dom jego był niski, bardzo długi i po stronie drogi miał sklep bez wystawowego okna. Dostać tu można było drobiazgów różnego rodzaju, kiełbas, jarzyn, chleba, piwa, rondli, garnków, słowem wszystkiego. Maigrat, dawniej nadzorca w Voreux zaczął od małego kramu, potem porósł w pierze dzięki protekcyi przełożonych i zwolna doprowadził do ruiny wszystkich konkurentów, zagarniając dla siebie handel miejscowy. Miał wszystko, a posiadanie mnóstwa odbiorców z wszystkich kolonij robotniczych sprawiło, że mógł sprzedawać taniej i udzielać większego kredytu. Zresztą był i teraz zawisły od Spółki węglowej, która mu wystawiła dom i skład na towary.
— Przychodzę jeszcze raz panie Maigrat! — odezwała się Maheude pokornie, ujrzawszy go przed drzwiami sklepu.
Spojrzał na nią i nie odpowiedział nic. Był otyły, sztywny, oziębły i miał ambicyę nie odstępywania od tego co raz postanowił.
— Przecież nie odprawi mnie pan z niczem jak wczoraj. Musimy mieć choć chleb do soboty... To prawda to prawda, winniśmy panu od dwu lat sześćdziesiąt franków...
Chciała go przekonać o konieczności otrzymania chleba. Mówiła z trudnością, urywanemi zdaniami. Dług powstał w czasie ostatniego strejku. Już ze dwadzieścia razy obiecała go zapłacić, ale było niepodobieństwem ani czterdzieści sous spłacać co dwa tygodnie. W dodatku spotkało ją nieszczęście, musiała niedawno zapłacić dwadzieścia franków szewcowi, który groził, że jej zafantuje rzeczy. Dlatego to dziś są bez grosza. Inaczej dociągnęli by do soboty jak i inni robotnicy.
Maigrat wypiął brzuch, skrzyżował na piersiach ręce i na wszystkie przedstawienia odpowiadał jeno przeczącym ruchem głowy.
— Proszę, daj mi pan tylko dwa bochenki chleba. Nie mam zachcianek nierozumnych nie chcę kawy... tylko dwa funtowe bochenki chleba codziennie do soboty.
— Nie dam! — wrzasnął wreszcie na całe gardło.
Ze sklepu wyjrzała pani Maigrat, osoba o chorowitym wyglądzie która dnie całe spędzała nad książkami handlowemi, nie śmiejąc podnieść z nad ich kart głowy. Cofnęła się zaraz przerażona spostrzegłszy, że Maheude zwraca się do niej z błagalnem spojrzeniem. Opowiadano sobie, że łoże małżeńskie ustępować musi córkom odbiorców, przesuwaczkom. I było ogólnie znaną rzeczą, że jeśli górnik chciał uzyskać przedłużenie kredytu, to wystarczyło, by posłał do sklepu swą córkę, albo żonę, bez względu czy była ładna czy brzydka, byle nie zanadto surowa na punkcie cnoty niewieściej.
Maheude żebrząca jeszcze o chleb, pod bezczelnem zimnem spojrzeniem jego poczęła się nagle mieszać. Wreszcie zawrzał w niej gniew. Byłaby może jeszcze wybaczyła mu to dawniej, nim miała siedmioro dzieci, gdy była młoda, ale teraz!... I zdecydowała się odejść zabierając dzieci, które znalazłszy w rynsztoku garść łupin z orzechów poczęły je zbierać i badać skrupulatnie.
— To panu nie przyniesie szczęścia panie Maigrat... pamiętaj pan!
Ostatnią nadzieją byli teraz właściciele Piolaine. Jeśli oni nie dadzą pięciu franków, to wszyscy członkowie rodziny Maheu mogli się położyć i czekać śmierci głodowej. Skręciła na lewo na drogę wiodącą do Joiselle Na skrzyżowaniu dróg stał pałac rady administracyjnej wielki i okazały budynek, gdzie wielcy panowie z Paryża, książęta, ministrowie generałowie i różne wysokie figury rządowe zjeżdżali się każdej jesieni i wydawali wielkie obiady. Maheude rozmyślała po drodze co kupi za owe pięć franków. Przedewszystkiem chleba, dalej kawy, ćwierć funta masła, miarkę ziemniaków na zupę ranną i wieczorną, a wreszcie może odrobinę głowizny wieprzowej, bo mąż musi mieć czasem mięso.
Ksiądz Joire, proboszcz Montsou zjawił się na drodze. Szedł drobnym kroczkiem unosząc wysoko sutannę i skakał przez kałuże jak dobrze wykarmiony pieszczony kot, który boi się zawalać sobie ogona. Był uosobieniem dobrotliwości i udawał, że niczego nie dostrzega nie chcąc narazić się ni robotnikom ni chlebodawcom.
— Dzień dobry księże proboszczu! — zawołała uradowana.
Przeszedł mimo niej bez słowa, uśmiechając się do dzieci. Nie wierzyła w nic, ale przyszło jej nagle do głowy, że ten ksiądz da jej coś!
Ruszyła dalej po czarnem, lepkiem błocie. Miała przed sobą jeszcze dwa kilometry, dzieci ustawały, trzeba je było ciągnąć, nie robiły już zbytków, wlokły się smutne i wystraszone. Na prawo i lewo leżały rudawe pola poprzecinane płotami omszałymi, i pomniejsze budynki fabryczne równie zawsze czarne od dymu. Dalej były już same jeno pola, jedna wielka płaszczyzna zagonów podobna do tafli oceanu, na którym, aż po fioletową linię lasu Vandame nie było ni jednego masztu.
— Weź mnie na ręce mamo! Niosła dzieci naprzemian.
Na gościńcu stały kałuże wody, podgięła więc wysoko spódnicę, z obawy by nie przyjść nadto zabłoconą. Trzy razy ledwo nie upadła, tak śliski był grunt. Gdy wreszcie znalazła się u bramy Piolaine rzuciły się na nią dwa psy tak gwałtownie, że malcy poczęły krzyczeć na całe gardła ze strachu. Rozbestwione zwierzęta musiał odpędzić furman batogiem.
— Zostawcie w sieni saboty i wejdźcie! — powiedziała Honorka.
W jadalni matka i dzieci stanęły oniemiałe przy drzwiach. Mieszał ich widok niespodziany, ciepło, wzrok tej pani i pana wygodnie rozpartych w fotelach.
— Moja córko, spełń twe zadanie zwyczajne.
Gregoirowie powierzyli córce wydzielanie jałmużny. Było to częścią integralną troskliwego wychowania, jakie jej dawali. Powinno się być dobroczynnym i państwo Gregoire byli dobroczynni, mawiali nawet, że dom ich jest domem Pana Boga. Obok tego pochlebiali sobie, że są rozsądnie dobroczynni, dręczyła ich zawsze obawa, że zostaną oszukani i wesprą występnego. Dlatego nie dawali nigdy pieniędzy. Nigdy, ni dziesięciu sous, ni nawet dwu, gdyż rzecz to wiadoma, że skoro tylko żebrak dostanie dwa sous upije się w najbliższej karczmie. Jałmużnę dawali państwo Gregoire w naturze, zazwyczaj w postaci ciepłych sukien, rozdzielanych w zimie pomiędzy dzieci biednych robotników.
— O, biedne maleństwa! — wykrzyknęła Cecylia — aż pobladły ze zmęczenia i zimna! Honorciu, przynieś no pakiet ze szafy.
Służące spoglądały na dzieci także z litością i zaniepokojeniem osób, które nigdy nie były zmuszone troszczyć się czy będą miały co na obiad. Pokojówka wyszła, a kucharka zapomniawszy o robocie, postawiła pozostałe brioszki na stole i gapiła się założywszy ręce na piersiach.
— Mam jeszcze dwa ubrańka wełniane i chustkę — ciągnęła dalej Cecylka. — Zobaczycie, będzie im ciepło w tem!
Maheude nareszcie zdobyła się na podziękowanie i bąkała:
— Dziękuję bardzo panience... Państwo tacy dobrzy...
Łzy napłynęły jej do oczu, była pewna swych pięciu franków rozmyślała jeno jak o nie poprosi, jeśli sami państwo nie dadzą. Pokojowa nie wracała, nastała chwila kłopotliwego milczenia. Uczepieni do spódnicy matki Henryś i Lenora stali z wlepionymi w brioszki oczami.
— Macie tylko dwoje dzieci? — spytała pani Gregoire, by przerwać milczenie.
— O nie wielmożna pani, mam siedmioro!
Pan Gregoire, który siedział zasłonięty dziennikiem żachnął się.
— Siedmioro? Ależ na co, miły Boże!
— To lekkomyślność! — mruknęła pani.
Maheude uczyniła gest, jakby się tłumaczyła. Ha, cóż robić! Człowiek nie myśli o tem, samo jakoś przychodzi do tego! A zresztą gdy to dorośnie przynosi do domu pieniądze, pomaga. Mimo to żyliby jeszcze jakoś, ale mają dziadka, który nie może chodzić i także z pośród wszystkich dzieci troje tylko, to jest córka i dwaj synowie są w latach, gdzie mogą pracować w kopalni. A malcy, choć z nich nie ma korzyści jeść też wołają.
— A długo pracujecie już w kopalni? — spytała pani.
Uśmiech przebiegł przez bladą twarz kobiety.
— O długo... długo.... Ja do dwudziestu lat pracowałam na dole. Potem, po drugim połogu, doktor powiedział że przypłacę życiem, jeśli nie przestanę. Zdaje się, że coś się popsuło w kościach. Zresztą właśnie wówczas akuratnie wyszłam zamąż i dość było roboty w domu. Ale mężczyźni z rodziny mego męża pracują już od wieków zda mi się w kopalni. Od prapradziada, od samego początku, gdy to jeszcze w Requillart rozpoczynano.
Pan Gregoire rozmarzonym wzrokiem spojrzał na tę kobietę i strasznie wyglądające dzieci, o woskowych twarzach, wypłowiałych jakby włosach, zmarniałych skutkiem zwyrodnienie od całych pokoleń członkach, na te istoty niedokrewne i brzydkie jak wszyscy bliscy śmierci z wycieńczenia i głodu?
Nastało ponowne milczenie przerywane jeno trzaskaniem ognia na kominku. Nadmierne ciepło wytwarzało tu, jak w każdem mieszkaniu bogatego filistra atmosferę ospałości, od której zasypiać się zdają meble w każdym kącie pokoju z osobna.
— Czegóż ona tam szuka tak długo? — zawołała z niecierpliwością Cecylka. — Melanio, idź na górę i powiedz jej, że pakiet leży w szafie na dole po lewej stronie!
Pan Gregoire zakończył głośno myśli, jakie w nim obudził widok tych nieszczęśliwych.
— Trudno, różne są troski na tym świecie... to prawda. Ale dobra kobieto należy także powiedzieć sobie, że robotnicy są bardzo często nierozsądni... i tak naprzykład zamiast, jak czynią wieśniacy odkładać na bok po parę sous, górnicy piją, robią długi i w końcu nie mają sposobu utrzymania swych rodzin.
— Wielmożny Pan ma zupełną słuszność! — odpowiedziała spokojnie. Wielu nie żyje, jak należy. Oto co powtarzam bez końca tym gałganom ile razy się skarżą! Ale mąż mój nie pije. Co najwyżej we wielkie święto łyknie sobie trochę za wiele, ale nigdyindziej. To tem więcej należy u niego ocenić że przed ślubem pił jak... z przeproszeniem pańskiem... jak ostatnia świnia... Ale widzi Wielmożny Pan, to nie na wiele się przydaje. Są czasem dni jak dziś naprzykład, że mogłabym przewrócić wszystkie szuflady, a z żadnej ni grosz by nie wypadł.
Chciała w ten sposób przypomnieć panu Gregoire, by jej dał pięć franków. Mówiła dalej, opowiadała, jak powstał ów fatalny dług, który zrazu mały, rósł coraz bardziej i teraz mowy niema o zapłaceniu go. Z początku upłacali regularnie co dwa tygodnie po trochu, ale raz zabrakło i od tej pory nie mogą sobie dać w żaden sposób rady. Dziura zwiększa się coraz bardziej, a mężczyźni tracą coraz bardziej ochotę do pracy przy której nie można nawet tyle zarobić, by wyżyć bez długów. Niech to licho bierze... Do śmierci człowiek nie wyjdzie z biedy. A zresztą uwzględnić też trzeba, że górnik musi wypić kufelek, by spłukać pył. Od tego się zaczyna, a gdy troska zagości w domu i bieda, to go już ni wyciągnąć ze szynku. Ona nie skarży się wcale, ani nie buntuje, ale być może, że robotnicy jednak za małe mają płace.
— Mówiono mi, — odezwała się pani — że Kompania daje wam pomieszkanie i opał.
Kobieta rzuciła okiem na płonące na kominku węgle.
— Tak, tak, dają nam węgiel! Wprawdzie nie bardzo dobry, ale pali się w końcu od biedy. Co się tyczy czynszu, to płacimy sześć franków miesięcznie. To się zdaje prawie nic — ale często bardzo człowiekowi przychodzi trudno zapłacić. I zdarza się... jak dziś naprzykład, że choćby mnie kto krajać chciał, nie mogłabym się wykupić dwoma sousami. Z próżnego i Salomon nie naleje!
Pani i pan rozparci w swych fotelach pod wrażeniem tego obrazu nędzy roztaczanego przed nimi poczęli doznawać niemiłego uczucia niepokoju i nudy zarazem. Maheude przelękła się, że ich może obraziła, więc dodała jako praktyczna kobieta.
— Nie mówię tego wszystkiego, bym miała oskarżać kogo. Skoro raz się tak rzecz ma, trzeba się zgodzić tem więcej, że wszelka walka byłaby prawdopodobnie bezskuteczną. Wszak prawda Wielmożni Państwo, że najlepiej gdy człowiek stara się spełnić swój obowiązek gdziekolwiek mu Bóg żyć przeznaczy.
Pan Gregoire był tego samego zdania.
— O, niewątpliwie dobra moja kobieto, — powiedział — z takimi poglądami powinnaście się czuć wyższą ponad wszelkie przeciwności losu.
Nareszcie obie służące przyniosły pakiet. Cecylka rozwinęła go i wyjęła dwa ubrania dziecięce, dodała jeszcze chustki, pończochy i rękawice. Wszystko to, mówiła, będzie w sam raz. Pospiesznie kazała swe dary zapakować Honorce. Właśnie przyszła nauczycielka muzyki, więc czasu nie miała i parła wprost Maheudę i dzieci ku drzwiom.
— Wszystkie pieniądze wyszły nam... poczęła jąkać się kobieta. — Gdybyśmy mieli choć pięć franków.
Słowa jej grzęzły w gardle, bo żebrać nie umiała. Cecylka niespokojnie spojrzała na ojca, ale on odmówił wprost bez ogródek i z uroczystą miną rzekł:
— Nie, nie mamy tego zwyczaju. Nie możemy.
Cecylka poruszona desperacką miną kobiety, chciała przynajmniej dla dzieci coś uczynić. Stały ciągle jeszcze wpatrzone w brioszki, więc Cecylka wzięła nóż odcięła dwie bułeczki i dała im.
— Macie, to dla was!
Zaraz wyjęła im jednak brioszki z rąk i zawinęła w starą gazetę.
— Zjecie w domu, — powiedziała — a podzielcie się z rodzeństwem.
Rodzice wodzili za nią rozkochanym wzrokiem podczas gdy wypychała za drzwi matkę i głodne dzieci trzymające z uszanowaniem w skostniałych jeszcze rękach wyborne pieczywo.
Maheude wracała, ciągnąc za sobą dzieci. Nie widziała już ani nagich pól, ani czarnego błota i ołowianego nieba. W głowie jej się kręciło. Znalazłszy się w Montsou weszła odważnie do sklepu Maigrata i prosiła tak natarczywie, że dał jej wreszcie dwa chleby, kawy, masła, a nawet ową upragnioną pięciofrankówkę, bo pożyczał też i pieniądze na lichwiarski procent. Maigrat nie jej pożądał, jak się okazało, jeno Katarzyny. Zrozumiała to, gdy jej zalecił, by przysłała po zapasy córkę. No, no, pokaże się, pomyślała. Była pewna, że za pierwszem zbliżeniem się dostanie w twarz od dziewczyny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.