Gehenna/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Gehenna‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Gehenna
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HELENA MNISZEK
GEHENNA
POWIEŚĆ
TOM I
WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA
W POZNANIU 1921



I.
Na szynach.

Szeroka łąka i poręba wśród gęstych lasów wołyńskich nurzała się w czerwieni zachodzącego słońca. Okrywała ją bujna, wszechpotężna fala roślin, traw i kwiecia cudnego. Pomiędzy pniami ściętych drzew, poziomki rumieniły się gęsto; jagody ich duże, przejrzałe, zwisły ciężkie z wątłych szypułek, sokiem, zda się, kapiąc na trawy. Przyroda burzyła się tu namiętną mocą tworzenia. Jej oddech gorący odczuwa się wszędzie; w prądach powietrza, które rozszerza ciała roślin, nadając im kształty niesłychane i wschodnie przepyszne barwy; w ziemi czarnej i lśniącej, która sama będąc magnatką gleby, okrywa się miljardami tworzyw roślinnych, pięknych jak z bajki, karmiąc je piersiami nabranemi słodyczą żyzną i wonią. Ziemia tu kwitnie, pachnie, poczynając w swem łonie co raz nowe twory. Czuć niemal bulgotanie soków w jej żyłach, szmer jej krwi wartkiej, wyrzucającej na powierzchnię ciała — cuda za cudami.
Jest połowa czerwca. Kwitnienie przechodzi w egzaltację kwitnienia, w szał rozrostu, w potęgę czynu.
Kwiaty, zioła, trawy, jagody, chwasty wszystko pędzi do góry z zapałem i fantazją, plącząc się chaotycznie, tworząc nieprzebity zwał kolorowy, a tak świeży i nieruszony w swych urokach, jakby bór dziewiczy. W niektórych miejscach człowiek może się skryć zupełnie, a bieg zająca oznaczają tylko drżące czuby roślin. Kolczaste osty, bodziaki wołyńskie wystrzeliły po nad ten ocean kwiecia, niby latarnie morskie lub bocianie gniazda okrętów wśród wodnych roztoczy.
Nad tem bogactwem ziemi świeciła krwawa ściana zachodu, na skłonie oślepiająco jaskrawa, w górę zaś nieba pocięta na lite pasy kradzione z tęczy. Przeważał seledin i róż; ciemny fiolet pojedyńczych pasm okalał się złotą taśmą, dymek brunatny obłoków pełznie, zmienia cienie i niknie zagłuszony świetlistością. Wskroś całej łąki i poręby bieleje suchą, piasczystą linią prosta droga plantu kolejowego. Błyszczące, ciemne rygi szyn w zorzy zachodu wypukłe są, jak węże wyprostowane i pełznące obok siebie w dal. Po obu stronach plantu czerniały sągi drzewa, równo poukładane i przypominające szeregi niskich lepianek. Na jednym z sągów pod rosochatą płaczącą brzozą, której dwie potężne odnogi wyrastały jakby z jednego pnia, siedziała Handzia Tarłówna z ogromnym pękiem kwiatów na kolanach. Włosy jej zdobił wieniec z gorąco purpurowych maków, czarne warkocze lśniące jedwabiście opadały na ramiona. Dziewczynka była zdyszana ze zmęczenia, ale pomimo to, odpoczywając na drzewie, śpiewała półgłosem.
Nareszcie zaczęła wołać.
— Jasiu! Jasiu! Hop! Hoop!
Trawy opodal rozchyliły się gwałtownie, wypadł z nich szczupły chłopak siedemnastoletni, od Handzi starszy o rok, w bluzie szkolnej. Krzyczy jak opętany.
— Poziomek nazbierałem całą czapkę! Mówię ci Andziu, pyszne! Chcesz?
— Daj i chodź prędko, będziemy czekali na pociąg.
— Ii! Nie warto, teraz pójdzie towarowy.
— Właśnie na ten czekam. Wiesz dlaczego?
Chłopak zdumiony, szeroko otworzył oczy.
— Cóż ty naprawdę? Zwarjowałaś!
— Wcale nie zwarjowałam, a jak ty mogłeś?
— No, ja! Ja jestem mężczyzną, nie babą.
— Ty mogłeś to zrobić to i ja zrobię, chociaż jestem dziewczyną.
— Handziu! bo powiem pannie Ewelinie.
— Mów.
— Jak mamę kocham, tak powiem twemu ojczykowi.
— Ależ mów. Biegnij co tchu z tą wiadomością, ja tymczasem będę pod pociągiem.
Czarne, wielkie, wilgotne oczy Andzi rozżarzyły się figlarnym ognikiem.
— To dopiero będzie frajda. Hu-ha!
Jaś zbladł z przerażenia.
— Handziuniu! moja miła, moja dobra nie rób ty tego, ja się boję. Broń Boże stanie się co tobie, to już i ja zginę. Twej krzywdy, zwłaszcza wywołanej przezemnie, nie ścierpiałbym nigdy! Zabiłbym się odrazu.
— Nic mi nie będzie. Właśnie pokażę, że umiem być odważną, jak prawdziwa Tarłówna. Zresztą pragnę zbadać jakie to robi wrażenie.
— To nie wrażenie, to tylko strach — upewniał Jaś głosem zbolałym. Tobie coś powiedzieć, to zawsze taki koniec. Andziu, nie rób tego...
Dziewczynka nie uważa na uwagi towarzysza.
— Słuchaj, ale ja wolałabym położyć się pod pociąg pasażerski, cóż tam towarowy.
— Jeszcze jej się czego zachciewa! pod pasażerskim to nawet ja nie leżałem, tam lokomotywa jest zawsze nowej konstrukcji —, może zaczepić, w towarowym maszyna toczy się wyżej nad ziemią. Ty, Handzia, masz fijołka wyraźnego.
— Dobrze, dobrze! Czy masz swój szynel, muszę się nim przykryć.
— Jest tu! Ale... Aniu, moja złocista, ja ciebie tak proszę, tak bardzo proszę, błagam cię...
Jaś składa ręce rozpaczliwie; ona tymczasem zaczyna nasłuchiwać.
— Słyszysz? — pyta szeptem.
— To grzmot huczy.
— A jakże! słuchaj dobrze, to hurkot pociągu... idzie już.
Oboje umilkli, wytężając słuch. Na twarzy dziewczynki wytrysnęły silne kolory, źrenice jej się rozszerzają, lekki dreszcz przebiega członki.
— Idzie napewno.
Chłopak załamał ręce.
— Anulka, ja nie chcę, żebyś ty.... Boże, mój Boże, co ja narobiłem!
— Cicho bądź! o patrzaj, widzisz... dym.
Zęby jej lekko szczękają o siebie.
— Handziu, jak tobie serce bije — szepce gimnazjasta, sam przerażony do najwyższego stopnia.
— Słyszysz?...
— Słyszę, bije jak młotem.
— To z wrażenia.
— Prędzej ze strachu.
— Nie!
Oboje zdyszani i bladzi patrzą uparcie na czarny kłąb dymu, który wśród ostatnich już ognisk zachodu wygląda niby potworny gad, rozkręcający swe macki.
Zmrok osiadł na plancie, zmrok gęsty, leniwy, przesiąknięty lekką różowością. Szyny straciły nieskazitelne linie, zasnuwają się muślinem mroku. Niebo poczerniało, został już jedyny wypukły wał purpury okopconej zmrokiem, oddzielający horyzont. Aż oto z tych ostatnich płomieni oderwały się dwa ognie okrągłe, czerwone i pędzą naprzód nieco nad ziemią w równej od siebie odległości. Poprzedza je głuchy turkot rozpędzonych kół i znamienny grzechot toczącej się masy. Nad niemi bucha czarnym kominem dym, przetkany iskrami złota.
— Widzisz latarnie — zbliża się już — szepce Andzia drżącemi wargami.
Jaś milczy, oddycha szybko i wczepia się konswulsyjnie palcami w ramiona towarzyszki. Ona zaś walczy z sobą. Zmaga się w niej stanowcze postanowienie z nagle obudzonym strachem.
Dwie latarnie parowozu coraz bliższe i bliższe, niosą do niej okropny lęk. Jakiś kosmaty potwór chwyta ją za piersi.
...Nie, nie pójdę — słyszy wyraźny szept w struchlałej duszy.
... Więc się boisz? jesteś tchórzem — drwi znowu inny głos.
— Nie! nie! — zawołała głośno i nagle szarpnęła się. Jaś zdusił jej ramiona z okrzykiem:
— Nie pójdziesz! Zaraz przeleci. O! jak gna. Nie pójdziesz za nic! Nie puszczę!
Tarłówna wydarła się gwałtownie z rąk chłopca, chwyciła palto i zeskoczywszy na ziemię w kilku susach znalazła się na szynach. Za sobą słyszy przeraźliwy wrzask Jasia, zęby jej rozbiegane stuknęły o siebie aż ból sprawiając, nie jest w możności zatrzymania rozdygotanych szczęk. Orjentuje się momentalnie co do tożsamości toru, prędko owinęła szynelem całą swą postać razem z głową i rzucając spojrzenie przed siebie, padła piersiami na nasyp, wyciągając się pionowo jak długa w środku szyn. Żwir chrzęstnął i rozsunął się nieco pod jej łokciami, mocniej naciska go ciałem z raptownem pragnieniem zapadnięcia się pod ziemię. Ale piersi jej i nogi natrafiły na twarde drzewo podkładów. Gwizd lokomotywy przeszył powietrze, brzmi jakoś łagodnie, chociaż donośnie, smutek i tęsknota, czy nawet skarga, płynie w tym przeciągłym tonie świstu.
— Może to moja śmierć toczy się tam — myśli dziewczyna z dziwnym chłodem w mózgu.
Wpiła się ciałem w podkłady, przeraża ją szybki, jednostajny turkot coraz bliższy, bliższy. Ziemia drży, wydając z siebie jęk ponury, głuchy; zwiększa się on i rośnie, huczy w głębi ziemi, jakby wszystkie groby przemówiły. Przytłumiony ten zew zlewa się z dzwonieniem szyn cichem, drażniącem. W żyłach Andzi krew skrzepła, żelazne sztaby dźwięcząc skracały się coraz bardziej, idąc posłusznie pod ciężar pędzącej machiny. Szum się wzmógł, stukot kół i suchy klekot buforów spłynął w jeden potężny, mocarny odgłos. Drobna postać skulona w sobie, ale płasko przylepiona jakby do ziemi, leży cicho. Ciało jej bezustanku przebiegają dreszcze, lecz jednocześnie ogarnia ją bezwładność. Twarz ma w żwirze, w głowie przykrytej paltem panuje zamęt myśli nagłych i niknących, jak iskra piorunowa.
—... Lokomotywa zabije mnie, szyny brzęczą jak nożyce na stole, w który pięścią się wali... Boże, jak ten nasyp drży!... Co ja zrobiłam głupia warjatka!... Zobaczy mnie maszynista i dopiero będzie awantura. Jezus, Marja! zerwę się i ucieknę — jeszcze czas. Ale nie!... wytrwam, przecie i Jasia nie zabiło, więc czemu...
Nagle uczuła chęć zobaczenia pociągu jeszcze raz. Huk spotężniał — czarna masa potworu z krwawemi ślepiami jest tuż, tuż, blask czerwony lunął na plant i oświetlił szarą, drobną postać dziewczyny.
Podniosła głowę, spojrzała.
Szalony rzut przerażenia porwał ją za włosy; odruchowo niby wiórek podrzucony wichrem, uniosła się w górę i znów opadła, lgnąc do ziemi całą swą siłą. Trwało to sekundę. Wola zwyciężyła strach, który jużby ją zabił, bo na ucieczkę było zapóźno.
Hałas, szum wściekły, niebywały tłok, zawrotny pęd. Lokomotywa wtacza się nad nią, bierze ją pod dach swego olbrzymiego ciężaru, wali nad nią żelazne cielsko, z hukiem i z sykiem pary.
Dziewczynka ogłuszona, zdrętwiała, straciła na chwilę pamięć i czucie. Moc inercji trzymała ją sztywno przy ziemi. W skroniach odczuwa wrażenie strasznego tłoku, miażdży ją okrutny hałas i gorąco, w uszach jej biją dzwony, warczą bębny. Długi, zda się nieskończony, aż bolesny ciężar, piekielny upał, łomot, syk i ta tłocznia głucha, przeogromna, niwecząca myśl...
Już!... Już lżej, co to jest?...
Tłok zelżał, przewiał wiaterek i zmienia się odrazu w cug ostry, kolący swym pędem... Głośny, rytmiczny trajkot.
Trata — ta. Trata — ta — ta.
Instynkt zatrzymuje Andzię na miejscu.
— Aha, to wagony się toczą — błysnęła myśl ocucona.
Trata — ta. Trata — ta — brzmi bez przerwy w jeden akord zlane, brzęk łańcuchów, i stuk buforów.
— Uratowana jestem! żyję! — woła Tarłówna.
Żwir trzaska jej w zębach i kłuje w podniebienie. Teraz unosi głowę — lekko, ostrożnie — spojrzała do góry. Czarny sufit wagonowych spodów przerywa się raz po raz, prędko, jak oddech. Zamajaczy szare niebo z pod łańcuchów, żelazo dźwięknie i znowu czarność, znowu turkot, łoskot, wrzawa. Po bokach kręcą się koła grube i mocne.
Andzia brodę wsparła na dłoniach, patrząc już śmiało na biegnące nad nią wagony. Chce je liczyć, ale jest ciemno, więc liczy tylko przedziały krótkie i nagłe, idące w rytmie urywanej gamy, jakby wozy coraz unosiły się w górę i znowu spadały.
Bawiło to Handzię, jest z siebie zadowolona, dumna że strach zwalczyła. Nie rozumie, dlaczego jest cała mokra. Poruszyła ciałem i doszła do wniosku, że jest spocona tak obficie, jakby wyszła z łaźni. Twarz miała zlaną potem, kolana jej drżały, zresztą czuła się dobrze. Nagle znowu twarz przylepiła do żwiru; ostrzegł ją dźwięk metaliczny tuż nad ziemią idący, podobny odgłosem do pocierania kosy o kosę. Brutalne szarpnięcie za szynel i uderzenie w plecy; dwa opuszczone łańcuchy przewlokły się ze skowytem ogniw żelaznych. I znowu trata—ta hałaśliwe, jednostajne.
Przerażenie skuło dziewczynkę.
Gdyby mnie te łańcuchy pociągnęły za sobą? Wtedy to już śmierć.
Ale oto zdaje się Andzi, że z niej coś ściągnięto. Grzechot wagonów nad jej głową przycichł. Trzask, hurkot ostatni przeleciał nad jej ciałem aż do nóg i trajkocze dalej, zmieniając ton na wyższy i niższy. Cug świstnął zamaszyście, nad Andzią zaś wieje już wiatr swobodny, szeroki i otrzeźwia ją zupełnie.
Pociąg przeleciał.
Młodociana awanturnica zerwała się na nogi, obróciła i patrzy w stronę znikającego potworu. Żelazne wozy roznoszą hałas tępy, dudnią, szumią to głośniej, to ciszej i biegną — uciekają w ciemną przestrzeń.
Dziewczynka oddycha z głębi piersi, owładnęły ją uczucia nieokreślone, pomieszane z sobą. Naraz doznała żalu za minioną chwilą i dzikiej wesołości, wyzwolenia i obawy, że Jaś zawiadomił ojczyma o jej wybryku. Ale chłopak już przyskoczył do niej, porwał jej ręce i odciągnął z nasypu daleko, aż pod sągi drzewa.
— A widzisz! Widzisz! — rzekła Andzia.
Jaś rzucił się jej na szyję. Woła uradowanym głosem,, przepojonym szczęściem:
— Andziuś złocista! żyjesz! jesteś cała. Myślałem, że umrę ze strachu. Wiesz, że to był okrutnie długi i naładowany pociąg?...
— Jasiu, nie powiesz o tem w domu, co? Daj słowo honoru.
— Daję — rzekł chłopak z powagą. — Ale, cóż ty — byłaś pod lokomotywą, a boisz się...
— Bo lokomotywa mogłaby mnie jedynie zabić; ja boję się wymówek i gniewów.
— Przecie rózgą nie dostaniesz?
Oboje parsnęli śmiechem.
— Wyobraź sobie pannę Ewelinę w tej roli karcącej — mówiła Tarłówna — chyba za każdem uderzeniem płakałaby i całowała po rękach, przepraszając.
Młoda para oddaliła się od plantu kolejowego, idąc w głąb łąki soczystej i wonnej. Kierowali się do leśniczówki wilczarskiej, migającej równym szeregiem świateł, jak gdyby zawieszonych w powietrzu.
— Leśniczówka oświetlona a giorno; może kto przyjechał? A jutro rano obława na wilki, pojedziemy znów razem, co?...
— Chciałabym!
— No, to pojedziesz! Jak zechcesz, to i do Turzeróg jeszcze nie tak prędko powrócimy. Przyjemniej tu w Wilczarach. Pan Kościesza zrobi wszystko dla ciebie. Onby cię gwiazdami karmił, jak kaszą. Mnie się zdaje, że on ciebie więcej kocha, niż swego Januszka.
— Tak, dobry jest mój ojczyk, ale zawsze Januszek, to przecie rodzony syn — odrzekła dziewczynka.
Szli dalej, milcząc. Poprzedzał ich miękki szelest rozsuwanych traw; dokoła rechotały żaby jednolitą, zgodną melodją wiosny. Czasem głośniejszy skrzek wystrzelił ponad monotonię żabiego śpiewu, czasem tempo wznosiło się raptownie w silne nuty crescenda, to znów opadało do piana i pianisima, aż pobudzone energicznie pojedyńczemi głosami żab dyrygujących, na nowo rozbrzmiewało echem donośnem, przy swej groteskowości dziwnie słodkie czyniąc wrażenie.
— Żaby śpiewają godzinki, a przewodzi im jeden bratczyk; słyszałam takie śpiewy w wiejskim kościółku na Podlasiu u cioci Hołowczyńskiej — rzekła Andzia.
Po długiej chwili Jaś zapytał ciekawie.
— Nie boli cię głowa po pociągu? Mów prawdę!...
— Trochę, ale głównie szumi w niej nieznośnie. To jednak wielki strach i niepokój tak leżeć na szynach; nawet wszystkie kości mię bolą.
— Ojej żebyś ty, Handziu, wiedziała, jaką ja mękę przeszedłem pod tą brzozą płaczącą. Myślałem, że jeśli tobie się co złego stanie, ja odrazu buchnąłbym pod pociąg. Nie zachoruj chociaż, bo ja po takiej sztuce kiedyś, przez parę dni ciągle miałem wrażenie, że lokomotywa ze mnie nie złazi. Po nocach dusiła mnie bestja. I z tobą tak będzie.
— Cicho! idzie ktoś.
Z powodu ciemności natknęli się prawie na jakąś postać ogromną, czarną i sapiącą.
— Kto to?
— O waa! Boże chorony! niech się pannuńca nie stracha — zamruczał głos gruby, życzliwy.
— Ach! to Grześko!
— A ja szedł szukać pannuńcię i paniczka, pan kazał, że długo nie przychodzą, mówi. Państwo już wieczerzają i gość nadjechał.
— Kto taki? — spytali jednocześnie.
— Mówią — naczelnik przystanku.
— Masz tobie! Tego tylko brakowało.
Jaś przysunął się do Andzi.
— Moja złota, ale nie powiesz o tem, prawda? Może ten naczelnik widział nas i dlatego przyjechał, żeby oskarżyć? Nie powiesz?...
— Ja nie powiem, ale jeśli jesteśmy zdradzeni, to się trzeba przyznać, niema rady.
— Ojej! jestem zgubiony.
— Nie bój się, ja cię obronię. Ależ z ciebie tchórz.
— Dobrze tobie mówić, boś nigdy nie zaznała karcącego wzroku i słów twego ojczyma, ale ja to znam. Ja ucieknę! — zawołał z determinacją.
Zaśmiała się. Byli już przy ganku leśniczówki. Ładny, stylowy domek rysował się na tle nocy strzelistemi wieżyczkami. Świetlne pasma od okien ciskały na ziemię jaskrawe słupy, w czarności, rozpanoszonej władczo, smugi te były jakby filary, na których stał pałacyk. Z ganku zbiegły dwa olbrzymie psy legawe, Gama i Akord, z głośnem szczekaniem skoczyły do nadchodzących, lecz zaraz ucięły o pół tonu, łasząc się przyjaźnie. Andzia i Jaś weszli do sieni. Lunął na nich blask rzęsisty, oślepił na chwilę.
— A! otóż nasi dezerterzy!
Pan Kościesza stał przed młodymi, bacznie się im przypatrując. Zauważył zmieszanie dziewczynki i chłopca, przytem na ciemnej satynowej sukience Andzi świeże plamy żółtego piasku, głównie na kolanach i piersiach. Włosy miała roztargane, piasek w brwiach, nawet na rzęsach, gęstsze jego znamiona osiadły na stokach czoła około czarnych włosów, pokrytych jakby pudrem. Pan Kościesza sięgnął wzrokiem do stóp pasierbicy i tu wyraźne ślady łobuzerskiej wycieczki; wysokie żółte buciki zmoczone, na sznurowadłach zaś umazane piaskiem, sukienka, nie sięgająca kostek, mokra była na dole i szara od pyłu. Egzamin ten zmieszał jeszcze więcej winowajczynię, wywołując u pana Kościeszy podejrzliwe kręcenie głową. Zbadanie Jasia w ten sam sposób wypadło pomyślniej. Chłopak prócz mokrych butów miał tylko trochę wystraszoną minę. Kościesza przemówił niskim swym, beczkowatym głosem.
— Spacer, widzę, miał... ciekawe epizody, co też to na to powie panna Niemojska, która pupilkę szuka już od godziny.
Andzia bąknęła coś o brodzeniu po mokrej łące za poziomkami. Jaś szarżował dzielnie, opowiadając epopeje o jagodach i spotykanej zwierzynie. Ale to wszystko nie przekonywało pana Kościeszy. Nadeszła wreszcie panna Ewelina z nową serją oględzin i uwag. Uczennica jej przechodziła tortury. Jednak tu szło o wiele łatwiej, bo nagle roześmiawszy się, porwała w pół drobną postać swej mentorki i całując, obiecała solenną poprawę. Wyszedł do sieni naczelnik Łechtienko i odrazu zabrano młodych na kolację.
Andzia i Jaś na widok naczelnika przystanka zmieszali się znowu i bokiem zerknęli ku sobie. Kościesza to zauważył. Pan Łechtienko dobroduszny człowiek, z którego twarzy, raczej z masy rudego uwłosienia wyglądały śmiejąco małe oczki, opowiadał z ruska po polsku o obławie na wilki, odbytej w sąsiednich lasach. W toku opowiadania spoglądał często na Tarłównę, jak jej się zdawało badawczo. Nareszcie rzekł:
— A panienka i ten ot kawaler to często po relsach spacerują, ja widział nie raz, nie dwa razy, i starszy roboczy widział, i „dorożnyj“. Ale to nie „po przykazu...“ gotowe nieszczęście. Maszyna nie prosi pardonu, ona się „babuszka“ nie usunie grzecznie, trzeba jej zejść z drogi. Ha! aa! — zaśmiał się szeroko.
Andzia milczała, lecz Jaś zawołał rezolutnie.
— Nikt też jej tej babuszce w drogę nie włazi, choćby i po szynach spacerował.
— Ale ona „niegodiajka“ czasem może najechać, ja „taki“ radzę być ostrożnie, łąka i las da poręby — szerokie, miejsca do „gulania“ dosyć.
— Byliśmy właśnie na łące — rzekła Andzia śmiało.
— Nu, a skąd piasek na sukni? jakby panienka przewróciła kozła na łące, toby się tylko zamaczała, a na drodze błoto by oblazło, a taki ot piaseczek żółcieńki to ja na końcu świata poznam, on z moich jest relsów, to „kazionny“ piasek.
Mówił tak komicznie, że wszyscy, nie wyłączając Kościeszy, wybuchnęli śmiechem.
— To pan tak dokładnie zna piasek z plantu, to dopiero sztuka — rzekł korepetytor dziesięcioletniego synka Kościeszy, Janusza, który się również zaśmiewał, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
Naczelnik śmiał się także.
— A gdież tu na czarnoziomach taki żółty proszek jest? to „kazionny“ jego Bóg wie skąd taszczyli, a teraz panienka wynosi na sukience, pewno kładła się na szynach, albo upadła pod maszynę.
Dziewczynka i Jaś drgnęli wyraźnie, ona poczerwieniała jak szkarłat. Łechtienko klasnął w dłonie.
— Ot ja i zgadł... panienka niczem rak ugotowany. Nu żart żartem, ale jak maszyna-babuszka kiedy się rozgniewa, to ja nie odpowiadam, to będzie karambul.
— Skąd pan widział? — wyrwało się Handzi, która w tej chwili aż syknęła z bólu, tak ją siedzący obole Jaś przyprowadzał do porządku szczypnięciem w udo.
— Ot wydało się! Ja widział tylko, jak panienka i kawaler spacerują to pomiędzy sągami, to na sągach, to po relsach, a pociąg czasem tuż, tuż. Dziś „widno“ panienka upadła na plancie, nie wiadomo, dla jakiej komedji, ale sukienka całkiem „zamarana“ w kazionnym piasku. A może koziołki się fikało, a! a!? Ha! ha! ha...
Ton głosu naczelnika choć swobodny i wesoły był jednakże trochę kpiący, uderzył on niemile tak pana Kościeszę jak i Tarłównę. Niepojęta fałszywa nuta zabolała ją, mimowoli przyszło jej na myśl, że takim głosem, żartobliwym lecz drwiącym, jakim mówił Łechtienko, bada się przestępców i że to poprzedza aresztowanie lub jakieś ukryte posądzenie. Nie umiała zdać sobie sprawy, co ją boli i co zawstydza, ale oba te uczucia były wyraźne. Widziała na sobie surowy, pytający wzrok ojczyma, świdrujące roześmiane oczki naczelnika! w nodze zaś lewej piekący ból od ciągłych szczypań Jasia. Nareszcie gdy chłopak zauważywszy jej wahanie, zadał jej nową potężną dozę szczypnięcia, niby środek otrzeźwiający, Andzia rażona bólem, bez uwagi już na nic, trzepnęła go po ręku z całą pasją, odpychając jednocześnie od siebie. Zrobiło to wrażenie jaknajgorsze. Chłopiak zachwiał się na krześle i zzieleniał, Łechtienko wybuchnął śmiechem już prawie obrażającym,, pan Kościesza zaś i panna Ewelina zawołali jednocześnie.
— Handziu! Co to znaczy?
— Więc niech on mnie nie szczypie, już mam sińce.
— Ha! ha! ha! — zanosił się naczelnik.
— Anka!
— No cóż? Ja przecież nic złego nie zrobiłam i czego się ten pan śmieje, nie rozumiem, a Jaś szczypał mię dlatego żebym się... nie przyznawała... ale to wcale nie grzech...
— Może byśmy dali pokój tej sprawie — przerwał Kościesza mocno podrażniony.
— Ha, ha, ha! ot rozkosz! — zaśmiewał się Łechtienko.
Andzia czuła ciągle dokoła siebie jakiś dwuznaczny, niemiły nastrój, niedopowiedzenie czegoś niejasne, drżało w śmiechu naczelnika i w wykrzyknikach obecnych.
— Niema się pan czego tak cieszyć — wybuchnęła wreszcie. — Żadnej zbrodni nie popełniłam, tylko... leżałam umyślnie... pod pociągiem.
— Co? Co?! Andzia co pleciesz?
Naczelnik wytrzeszczył oczy i usta rozdziawił.
— Tak, położyłam się umyślnie pod pociąg towarowy, żeby wiedzieć, jakie to jest uczucie i dlatego mam ten „kazionny“ piasek na sukni. Jaś nic nie winien, on mię powstrzymywał i nie pozwalał na to.
Powiedziawszy to jednym tchem, zerwała się ku wyjściu, cała płonąca.
— Aneczko czyś ty przytomna, co ty wygadujesz?... Zaczekaj!.. — zawołał Kościesza.
— Niech Jaś opowie jak było, on widział.
Rzekłszy to, wybiegła z pokoju, prawie już z płaczem.






II.
Handzia.

I znowu był jasny poranek czerwcowy.
Do gabinetu pana Teodora Kościeszy w Tużerogach wsunęła się cicho, wiotka postać jego pasierbicy. Stanęła na progu, zasłonięta ciężką kotarą adamaszkową i spojrzawszy na ojczyma, zalękła się trochę. Siedział w wysokim fotelu przy biurku pisząc coś szybko. Wyraz jego rysów był twardy, niemal złowrogi, brwi zmarszczone. Andzia nie lubiła u niego takiej twarzy przestraszała ją dziwnie, nasuwając wspomnienie mętne, z dzieciństwa zapamiętane. Żyła jeszcze wówczas jej matka. Andzia niechcący stała się świadkiem jakiejś przykrej sceny między matką i ojczymem. Co mówili, nie rozumiała, majaczy jej się tylko jak przez sen, że matka o coś prosiła, czy się za kimś wstawiała; pamięta, że w pewnej chwili zalana łzami i bardzo blada pocałowała męża w rękę i rzekła te słowa: „błagam cię Teodorze, zaklinam nie rób tego, do nóg ci się rzucę “ i Andzia drżąca ze strachu, za jakąś szafą, ujrzała śliczną postać matki chylącą się kornie przed ojczymem. Wówczas on szarpnął ją z gniewem, wyprostował i trzymając za ramiona, jak się Andzi zdawało, nazbyt silnie, wołał głosem ochrypłym z takim samym twardym wyrazem twarzy i zmarszczeniem brwi złowrogiem: „musisz mnie słuchać, bo ja tak każę, rozumiesz!“ Ośmioletnia wtedy Andzia zlękła się o matkę, wybiegłszy z za szafy, skoczyła do jej kolan, słyszała jeszcze jakieś straszne przekleństwa ojczyma, ale matka, płacząc, odeszła z nią, uciekała prawie pędem, zasłaniając dziecku uszy. Dziewczynka potem bała się ojczyma przez długi czas, i teraz ta jego groźna mina, taka sama jak we wspomnieniu tamtej chwili, onieśmieliła Tarłównę.
Bo wszak i ona szła z prośbą.
Kościesza podniósł głowę, Andzia wysunęła się z za kotary. Ujrzawszy ją odłożył pióro i uśmiechnął się łaskawie. Wyciągnął do niej rękę, mówiąc:
— Handziuś przyszła do mnie?... jakże się cieszę. Chodź dziecino.
Otoczył ją w pół ramionami i ucałował w czoło.
— Cóż takie tęskne oczki Aneczko, tak się mnie bacznie przypatrujesz?... powiedz co myślisz pod tem ślicznem czółkiem,, jakie tam myślątka fruwają. Co?...
Andzia rzuciła mu się na szyję. Rumieniec jasny, dziewiczy zapłonął na policzkach, oczy błyszczały.
— Ojczymku ja dziś skończyłam siedemnaście lat — szepnęła cichutko.
Odsunął ją lekko i z uśmiechem popatrzał na nią.
— Ogromnie stara jesteś dziecino, prawda?... Oj, ty wiosno moja! Wiem, wiem, że to dziś urodziny twoje. Chciałem ci, sam powinszować, ale cieszę się tem bardziej żeś do mnie przyszła, właśnie dziś, to dowód, że mnie kochasz. Moja pieszczocho!....
Posadził ją nagle na swych kolanach.
— Ojczymku tak nie, ja już jestem za duża — broniła się niechętnie, z dziwnie przykrem uczuciem.
— Siedź maleńka moja — zatrzymał ją mocno i zaczął całować.
Odchyliła głowę zasłaniając twarz od pieszczot i znowu szepnęła już śmielej, ujęta jego serdecznością.
— Mam prośbę do ojczymka.
— Mów Hańdziuś mój, mów wszystko czego tylko pragniesz. Więc o cóż to chodzi?...
— Ojczymku ja chcę się uczyć.
— Uczyć?... A wszak od dziecka nic innego nie robisz. Masz pannę Ewelinę, bardzo zdolną nauczycielkę, kilka przedmiotów wykłada ci korepetytor Januszka, zdajesz co rok egzaminy w Warszawie, zatem uczysz się zupełnie prawidłowo, według kursów pensjonarskich. Kujesz po całych dniach.
— Tak, ale już w ten sposób przeszłam siedem klas. Teraz, mam inne pragnienia.
— Jakież to naprzykład?...
Andzia odczuła w tych słowach pewien chłód. Przytuliła się do ojczyma pieszczotliwie.
— Chciałam prosić ojczymka, aby mi pozwolił pojechać do Krakowa, na kursa przyrodnicze. Ogromnie tej nauki ciekawam i takbym się serdecznie uczyła. Niechmi ojczymek pozwoli, mój złoty, dobry...
Kościesza sposępniał i zamknął oczy, zsunął brwi aż na powieki.
Andzia ujrzawszy go takim, zerwała się z jego kolan.
— Ej, ojczymek robi straszną minę...
Zmitygował się odrazu, wziął ją za ręce i posadził obok na krześle. Uśmiech obłudny wystąpił na jego wargach.
— Zmartwiłaś mnie Aneczko bardzo poważnie, nigdy nie myślałem, że ci jest źle w domu i... ze mną...
— Ależ!...
— Bo gdyby ci było dobrze, tobyś nie miała takich myśli. Zasmuca mię to Andziu. Kocham cię z całej duszy, pragnąłbym ci nieba przychylić, a ty mi się tak odpłacasz?...
Dziewczyna stropiła się.
— Ojczymek mię nie chce zrozumieć, przecież jest mi w domu dobrze, i miło i oceniam to, ale chcę się uczyć. Czy to grzech? Myślałam, że ojczymek, jako dobry ojciec, nie będzie mi tego bronił, myślałam, że mi dopomoże w urzeczywistnieniu mych zamiarów, tak na to liczyłam.
W głosie jej zabrzmiała skarga. Kościesza patrzał na nią z pod zmrużonych powiek.
— Kto cię zbuntował Andziu? korepetytor, czy ciotka Smoczyńska? Za blisko jest ten ich Smoczew, za często tam chodzisz; Jaś i Lorka przewracają ci w głowie.
Wyprostowała się dumnie.
— Nikt mi tego nie doradzał, to jest mój własny projekt i marzenie. Wiem, że się młode panny kształcą w różnych kierunkach, co jest rzeczą naturalną i piękną. Ja chcę także kształcić się jeszcze, jestem młoda, zdrowa, łaknąca nauki...
— Jesteś jeszcze dzieckiem, moja Andziu, i sumienia bym nie miał wysyłać w świat taką bohaterkę, pionierkę nauki w krótkiej sukience i z buzią dziecka. Czy ty Aneczko myślisz, że świat jest wszędzie taki sam gościnny, jak w Tużerogach i Wilczarach, że ludzie są dobrzy, serdeczni?...
— Co mnie ludzie obchodzą, ja chcę się tylko uczyć.
— Ale przecie w kloszu się nie zamkniesz ze swemi studjami, musisz obcować choćby tylko ze środowiskiem miejscowej studenterji, a to już wystarczy, to już jest wielkie niebezpieczeństwo dla takiej, jak ty dziewczynki.
— Jakto, od kolegów miałabym się czegoś złego obawiać!?
— A widzisz, już im wierzysz nadzwyczajnie, nawet wcale nie znając i, nie przypuszczasz, że tam czyhaliby na ciebie, jedni na twą urodę, inni na majątek, jaki posiadasz. Ach, Andziu, wierz mi, bo tylko pragnę twego dobra, ty nie znasz świata i nie przypuszczasz, jak są podli ludzie. Ufać im nie można nigdy, nigdy moja dziecino.
Przygarnął ją znowu do siebie.
— Ty jesteś taka ładna, taka ufająca i słodka, tyle masz w sobie rozkosznej naiwności, tyle czaru, mieliby to źli ludzie zbrukać, zniweczyć tę twoją świeżość dziewiczą, zatruć ci serce; takie czyste, jasne twe myśli obciążyć fałszem, obłudą życiową, tak cię odrazu brutalnie wtłoczyć w nihilizm własny...
Andzia z podziwem patrzyła na ojczyma. Ogarniał ją przestrach.
— Dlaczego ojczymku tak ostro sądzisz ludzi? Czyż wszyscy są tacy źli?... O ile ja słyszałam i czytałam o sferach uczących się, są to właśnie idealiści, przesiąkli miłością dla kraju i ludu, to są hołdownicy idei braterstwa, i wspólnej pożytecznej pracy. Zatem nie mogą posiadać w sobie takich brzydkich wad, o jakich mówisz ojczymku. O, jestem pewna, że oni wszyscy przyjęliby mię do swego grona serdecznie, z otwartemi rękoma, w niejednem by dopomogli, byliby przyjaciółmi. Za cóż mieliby się na mnie znęcać?
— Znęcaliby się moralnie, bo chcieliby cię wyzyskać.
— Jakim sposobem?
— Ach, sposobów im by nie zabrakło, a materjałem do wyzysku byłaby twoja niewinność, uroda, i bogactwo.
— Ale cóżby im z tego przyszło?...
Zaśmiał się cynicznie.
— Dziecko jesteś! Toż to są trzy czynniki najpożądańsze u kobiety, mężczyźni ubiegają się o taki klejnot cenny, aż go zanurzą w kałuży swych żądz i zohydzą jego blask. Tyś takim klejnotem Andziu. Poza tem posiadasz jeszcze jeden szczegół, nader ważny, jakby wodę na młyn dla złych ludzi, oto nie znasz świata i ufasz mu, zdaje ci się, że to coś wielkiego, i świetnego, to zaś jest cuchnący śmietnik.
— Ojczymku nie przerażaj mię. Ja właśnie ten świat pragnę poznać, i zetknąć się z nim.
— Połamiesz skrzydła, dziecko, ugrzęźniesz w zwątpieniu i goryczy.
Tarłówna wzdrygnęła się. Rzekła błagalnie.
— Ojczymku nie przepowiadaj mi tak smutno. To straszne! Ale tak nie jest, nie. Świat nie może być taki wstrętny, bo nie byłoby wcale szczęśliwych ludzi i nie byłoby ideałów. Sam pomyśl ojczymku... Ideały zrodzone na śmietniku?... Nie, tak być nie może! Z brudnego świata nie wyłaniałyby się ideały, a wszak ludzie nie są pozbawieni tego daru, mieliśmy w historji, mamy dziś wielkich potentatów ducha, których echo płynie, i tworzy nowe dusze. Gdzież tu może być mowa o truciźnie wśród umysłów przesiąkniętych słowem Mickiewiczowskiem, duchem Słowackiego, Skargi, będących pod urokiem idei Wyspiańskiego... Wszak to potęga ojczymku!...
— To literatura Aneczko.
— Jakto?...
— Puste słowa, frazesy, faramuszki...
Patrzała na niego z przerażeniem, on mówił, mając oczy lekko zmrużone.
— Idealiści, twórcy, wielcy urabiacze dusz, geniusze, ogromnie dużo zbudowali! Cukrowe fortece, które schrustać może pierwszy lępszy prąd nihilistyczny i nawet się po nim nie obliże, ani zębów sobie nie połamie. Czy te ideje, to doktryna świata?... czy to jest most żelazny, po którym się przeprowadzi i zepchnie w otchłań wszystkie brudy, nędze i podłości ludzkie?...
Andzia wpadła w zapał.
— Nie, ojczymku, po tym moście właśnie przeprowadzi się wszystkie ohydy za nowem idealnem hasłem, ich się nie zepchnie, ale się ich nawróci.
— Czy to ty, Andziu, chcesz być ową gwiazdą, prowadzącą takie zastępy ku glorji wymarzonej?... Tam w Krakowie?...
— Jestem tylko słabiutką dziewczyną, poszłabym wraz innymi za gwiazdą wielkich duchów.
— Byliby i tacy, którzyby za tobą szli chętnie i po idealnej dróżce twej nieświadomości, zaprowadziliby cię w przepaść. Ale ja na to nie pozwolę...
— Ojczymku?... — jęknęła.
— Nie, dziecko, takiego kwiatu jabłoni, jak ty, nie rzucę na pastwę trzodzie ludzkiej.
Zapłonęła obrazą.
— Ojczymek nie zna tych sfer, wśród których pragnę się uczyć, jak można ich tak obrażać?!...
— Znam wogóle ludzi i nie dzielę ich na sfery, na żadne kategorje.
— A wszak i my ludzie... i ty ojczymku, czyżbyś i ty był w ogólnym zakresie?... bo jeśli kto wyjątków nie uznaje...
Kościesza ukłół ją spojrzeniem, jak ostrzem stali.
— Zapędzasz się Andziu. Ludzie poważni, jak ja, mają swe ustalone zasady... lecz tych młodzi ludzie nie chcą słuchać.
— Naprzód ojczymek nie jest stary (na twarzy Kościeszy błysnęła radość), a powtóre jakież to zasady?...
Pan Teodor, nagle rozpromieniony, chwycił Andzię w pół i przytulił silnie do siebie. Wargi mu drżały.
— Ot! takie — zawołał gorąco — że jak się ma w domu anielską istotkę, to się jej w świat nie oddaje. Moja ty Aneczko jedyna!
Złowił nagle jej usta dziewicze i przypiął się do nich nienaturalnie mocnym pocałunkiem. Oczy mu płonęły.
Handzia zatrzęsła się. Uczucie niesmaku owładnęło nią tak gwałtownie, że odepchnęła silnie Kościeszę i dłońmi zasłoniła twarz. Stała przed nim ponsowa, dysząca gniewem. On zmieszał się, przymrużył oczy i rzekł dość sucho — panował nad sobą.
— Więc chcesz rodzinny dom rzucić?...
Dziewczyna uspokoiła się. Była jakby zawstydzona.
— Przecież to nie na stałe. Skończę kursa i wrócę, pomyślimy wówczas razem z ojczymkiem o jakiejś robocie społecznej, o jakimś czynie pożytecznym. Czyż tak siedzieć w Turzerogach bezmyślnie, jak pod kloszem, nie znać nic poza tem. Ojczymku...
— Więc ty sądzisz, że cię na to skazuję?... Dlaczegoż bezczynnie?... Ucz się w domu, ile chcesz, kupię ci całą bibliotekę dzieł rozmaitych, a i nasza obfita, możesz czerpać, ile zapragniesz. Jeśli ci panna Ewelina nie wystarcza, odprawię ją i zgodzę inną.
— Ach, jakże można tak mówić? — zawołała czerwona z oburzenia.— Panna Ewelina taka zacna, taka wykształcona, już tyle lat jest u nas, tak mię starannie wychowywała i ojczymek się o niej odzywa, jakby o... pannie służącej.
— No, no, dobrze już. Chcę ci tylko dogodzić we wszystkiem, byleś nie wyjeżdżała, nie osierociła mnie i domu naszego. Wierz mi, Aneczko, że zatęskniłbym się za tobą, tyś pociecha mego życia, osłoda i jasny promień. Jakżeby tu było bez ciebie, sama pomyśl?
Spojrzała na niego niepewnie i jakby badawczo.
— Ech! doskonale! Pisywałabym często do was, przyjeżdżałabym na wakacje. A ojczymek miałby przecie Januszka; rodzony, własny syn to więcej znaczy, niż ja.
Żachnął się.
— Nie mów tak, Handziu, bo mię to boli. Janusz to dzieciak i w żadnym razie zastąpić mi ciebie nie potrafi, to zresztą jest... co innego — dokończył cicho. — Dziecino moja, wyrzecz się tych niewczesnych projektów, a uszczęśliwisz mnie. — Dobrze, Anuś?...
Dziewczynie łzy spłynęły z oczu, twarz pobladła z przykrości.
— Ty płaczesz, Aneczko?...
— Nigdy, nigdy nie myślałam, że mi ojczymek odmówi, tak sobie marzyłam, tak tęskniłam do tych projektów... tak...
Rozpłakała się na dobre.
Kościesza spoglądał na nią ponuro, skurcze drgały mu na skroniach, twarz jego miała wyraz zacięty, oczy stały się metalowe w połysku, aż białe i straszliwie nieugięte. Po długiej minucie, gdy Andzia się trochę uciszyła — przemówił.
— Więc ty wolisz dopiąć swych zamiarów, niż być dla... kogoś całą pociechą i... koniecznością życia? Czyżbyś była taką egoistką?...
Andzia ocierała łzy, rzekła urywanem przez płacz głosem.
— Ten ktoś... wiadomy... a przecie... nie jest ojczymek ani stary... ani chory... ani niedołężny, żebym się dla niego potrzebowała... poświęcać.
— Ale uczucie nic ci nie mówi? — spytał głucho.
— Uczucie?... No cóż uczucie? Wszak się i rodzoną matkę opuszcza dla nauki. Od dziecka małego oddają dziewczynki na pensję, jak Lorka Smoczyńska naprzykład, jak Jaś, jej brat, uczą się ciągle poza domem i dobrze, i nie mają ojca, tylko chorą matkę, a jednak... Ja zaś dotychczas domu nie opuszczałam, prócz raz na rok, jeżdżąc z ojczymkiem i panną Eweliną na egzaminy.
— Z Lory i Jasia przykładu nie bierz, oni muszą się uczyć... oni są biedni...
— Co też ojczymek mówi? Więc jak się jest bogatym, to można być głupim?... Ja jeszcze chcę się dokształcić, dla mnie to za mało, za ciasno tu, za... ciemno i głucho — wybuchnęła.
Kościesza wstał, był zirytowany.
— A! Jeśli ci jest głucho,... moja panno... w rodzinnym domu, to trudno! W każdym razie nie pojedziesz jeszcze teraz w świat. Chciałem cię zbadać, ile masz dla mnie serca, widzę, że nie masz go wcale.
— Ojczymku! — skoczyła do niego.
— Poczekaj! Nie chcesz zrozumieć moich dla ciebie uczuć, być dla mnie osłodą, co jest zadaniem kobiety od najmłodszych lat, zatem powiem ci teraz wyrok, już nie mój. Oto matka twoja, umierając, powierzyła mi ciebie i zastrzegła, abym cię do... pełnoletności z domu i z pod opieki swej nigdzie nie wypuszczał. Jesteś do matki podobna, a... i... tamtej... nie brakowało temperamentu — dokończył ponurym szeptem.
Andzia milczała w osłupieniu.
Z takiem zaś usposobieniem i z twoją powierzchownością ruszać w świat, to lepiej odrazu nurknąć głębinę. Twoja matka doskonale to rozumiała.
— Czyż... temperament, to coś złego? — wyszeptała zgnębiona.
— Nic złego, ale nie dla świata, i nie w siedemnastym roku życia. Gdy będziesz pełnoletnią, wówczas zobaczymy, lecz do tej pory...
— Tak jeszcze długo czekać? Ojej!...
— Cztery lata to nie wiele, a przez ten czas... przez ten czas... może...
Nie dokończył, tylko oczy mu błysnęły pożądliwie, twarz się rozjaśniła, jakby na złom granitu padł blask matowy księżyca. Zagarnął ją ramieniem i patrzył przenikliwie w jej zapłakane źrenice. Oczy jego nakazywały, niewoliły.
— Wola mamy i moja... prośba musi być spełniona — rzekł stanowczo. — Teraz żądaj, czego chcesz w Turzerogach. Chciałyście kiedyś z panną Eweliną założyć tu szkółkę i ochronkę, otóż zrobię to dla ciebie, moja mała filozofko, założę te instytucje, będą się bachory chamskie uczyły, skoro tak chcesz i będzie owa społeczna robota, o której marzysz. A teraz chodź.
Zaprowadził spłakaną do kasy ogniotrwałej, otworzył ją i wyjął spore, podłużne pudełko z czerwonego safianu. Gdy nacisnął sprężynkę, Andzia ujrzała na białym aksamicie cudny sznurek dużych pereł, zapiętych klamerką staroświecką, sadzoną krwawemi rubinami. Perły lśniły mlecznym, lekko złotawym połyskiem, czasem lśnienie to różem subtelnym tchnęło, lub przepyszną bladą karnację perłowca.
Andzia patrzała zdumiona. Pierwszy raz widziany klejnot zachwycił ją.
Kościesza powoli zdjął perły z aksamitu i zapiął je na szyi Andzi.
— To dla ciebie kupiłem, Aneczko. Miałem ci je dać na imieniny w lipcu, ale wolę dziś na urodziny. Jak ci jest ładnie Handziu, w tej ozdobie na białej twej szyjce. Chociaż ty cacek nie potrzebujesz, aby być uroczą. Nie dziękuj, maleńka, nie dziękuj; największem dla mnie podziękowaniem jest to, że mię nie opuścisz.
Tarłówna bystro spojrzała na niego.
— Przecież ja, ojczymku... nie za te... perły... jeśli tak... to...
Sięgnęła do szyi, lecz on ją wstrzymał.
— Ach, Aneczko, co robisz! nie za perły, nie, ale... — tu znowu popatrzał nakazująco w same oczy — wola twej matki musi być spełnioną.

Andzia wychodziła z gabinetu z ciężką głową, jakby odurzoną czadem. W ręku niosła pudełko safianowe prawie bezwiednie. Dziwnie przykre uczucie nurtowało ją i tłoczyło w sercu.
...Czyżby mama?... Dlaczego tak zastrzegła... Dlaczego?
Gdy Tarłówna opowiedziała wszystko pannie Ewelinie, płacząc ponownie, nauczycielka smutnie potrząsała głową.
Szepnęła cichutko poprzednią myśl Andzi.
— Czyżby... twoja matka?... Bardzo wątpię...
Na szlachetnej, poważnej twarzy nauczycielki odbiła się nieufność. Ale milczała. Tylko ujrzawszy perły, obejrzała je starannie i rzekła:
— Te same są, perły i rubiny, łzy i... krew. Te perły były własnością twej mamy.
— Tak?... pani je już widziała?... pani je zna?...
— Opowiadała mi o nich ciotka Smoczyńska.

Tego samego dnia Kościesza oznajmił Andzi, że wyjadą całym domem na parę letnich wakacyjnych miesięcy do Toporzysk i Drakowa, spadkowych majątków Tarłówny po jej ojcu, odległych o kilkadziesiąt mil, których dotąd Andzia nie znała.
Na jej usilne prośby, ojczym, pomimo niechęci, zaprosił na tę wycieczkę ciotkę Smoczyńską z dziećmi.
— Zrobię dla niej dużo, ale ją w świat nie puszczę — myślał Kościesza.






III.
Czarci mostek.

I znowu minął rok.
Siedzą we czworo, na polance małej, wśród boru, pod — „czarcim mostkiem”. — Taką nosi nazwę uroczysko leśne, odległe od Wilczar, przerżnięte przez środek małą grobelką „z piekła rodem”, z mostkiem „gdzie straszy”, jak niesie legenda. Siedzą przy ognisku. Stary borowy Grzegorz dokłada chrustu, płomień bucha w górę falistym słupem, krwawo złotym, przyjaźnie zbratanym z dymem czarnosiwym. Sypią się gęsto iskry ostre, ogniste, ogień pryska, roznosi specyficzny zapach dymu i płonących gałęzi. Raźny jakiś nerw budzi się w gromadce, trzask wesoły biegnie po polanie, wołając — ogień! ogień! Ale ogień ujęty w ramy okopanej ziemi, bezpieczny a piękny. Faluje coraz wyżej, dym puszcza nad sobą, ciska się, złości, rozjaskrawia, lub płonie purpurą, ma chętkę pobujania wśród sosen. Och! lizałby im korę, gryzł trzewia, przemieniałby zielone igły w bronzowe sople, kurczyłby soczyste liście brzóz, szumiałby, huczał jak żywioł prawdziwy i rozpanoszony. Och! trzaskałyby szyszki, umykał zwierz leśny, a ogień parłby naprzód, w górę, w szerz i w płonący uścisk chwytał bór wielmożny, taki dumny, groźny, zda się niezwalczony. Puśćcie mię jeno i nie brońcie! skruszę tę potęgę, zegnę ją w pokłonie dla siebie, że legnie u mych stóp ognistych zczerniały bór, popiołem okryty, nędzny jak żebrak, nie!... spalony, straszny jak trup. Pozwólcie mi jeno... Jam jest mocarz nad mocarze.
Ale stary Grześko czuwa, on zna temperament cichego ogieńka, co umiejscowiony, wzięty w karby, już teraz wygląda, jak zaborca krwiożerczy, łaknący pogorzeliska.
— Nie, kraśny kogutku, nie zapiejesz ty na cały bór, nie bój się — mówi z flegmą, ogarniając łopatą ziemię dokoła stosu.
Andzia, Lorcia i Jaś Smoczyńscy, skupieni ciasno przy sobie, zajadają ze smakiem zabrane z domu prowianty: chleb razowy, kiełbasa, ser z kminkiem, wszystko proste i skromne, jak wypada koczownikom leśnym.
Jaś chrupie w zębach główkę cebuli białej i śmieje się z dziewcząt, które go za to krytykują.
Tylko Grześko podziela zdanie panicza.
— Cebula daje moc i chytrość, a krew to po cebuli tak kipi, jak w garnku. Niech panienki spróbują.
Lecz panienki się krzywią.
— Grześku, czy dziś zobaczymy łosie? — pyta Andzia.
— Jak wyjdą na żer, to zobaczymy, a jak nie, to ich człowiek nie najdzie; tak się w wiszarach a sołotwinach bagnistych zaszywają; chybaby czart ich nalazł.
— Niechno Grześko nie mówi tego słowa w tem miejscu — szepcze Tarłówna.
Ale Lorka jest odważniejsza.
— Ja się tam nie boję, owszem, ciekawam djabła, może on tu gdzie siedzi za krzakiem?
— Za krzakiem nie — odrzekł Grześko — bo blisko ognia to on nie siada, ma dosyć w piekle, na co jeszcze się na świecie prażyć. Ale pod mostkiem to on jest, ja go nieraz widział, ja na niego mam zaklęcie, niech się panienki nie boją.
— To Grześko czarownik?
— Czarownik nie czarownik, choć ludzie mnie takim zrobili, ale często tędy łażę przy obchodzie służbowym, to i czasem strach. Stary borowy Kuźnik nauczył mnie tego zaklęcia, to już teraz ja spokojny. Tylko jak mijam mostek, to idę tyłem, patrzę mocno na most i gadam zaklęcie; już wtedy nie ruszy.
— Jakież to zaklęcie, — powiedzcie?
Grześko bronił się.
Umyślnie tego nie można mówić, bo straci siłę.
Obiecał, że po podwieczorku pójdą przez mostek i wtedy usłyszą.
Zgodzili się chętnie. Jaś nalegał, ażeby Grześ opowiedział im, jaki jest początek legendy o mostku. Zaprosili starego na podwieczorek, dając mu wielką porcję jedzenia. Sami zaś zabrali się do poziomek, uzbieranych po drodze. Pełen koszyczek jagód świeżych, połyskujących wewnętrznym sokiem, wzbudzał apetyt. Czerpali zeń garściami, sypiąc do ust i miażdżąc jagody z rozkoszą. Wreszcie dno zabłysło w koszyczku. Leśnik ocierał już wąsy brzegiem kapoty, dziękując panience, bojarzynce, jak nazywał Handzię.
— Teraz Grześ niech opowiada.
Usiadł w kuczki, rękoma objął kolana, wpatrzył się w ogień buzujący i zaczął mówić głosem rozwlekłym, trochę przez nos.
— Dawno to było, bardzo dawno, jeszcze ten kraj był pod polską koroną. Rządził wtedy najmiłościwiej król, wojownik wielki, co turków tęgo łupił, a nazywał się Jan Sobieski. Toż to wtedy żył w tych stronach bogaty bardzo pan, zamek miał harny i sług pokornych cały czambuł, rabami ich nazywali. Miał ziemi huk i stepów, gdzie tabuny koni się pasły i bory okrutne i jeziora rybne. Niczego mu nie brakło, ale Bóg jest sprawiedliwy; jak da dużo na wierzch, to mało pod spód, żeby się człek do nieba przyzwyczaił za życia, bo potem smakować nie będzie.
...Tak też i ten pan miał wszelkiego dobra w bród, a szczęścia nie było. Do czego się dotknął, to zaraz zczezło, tak poprostu, jakby topniało w ręku. Taj hodi! Bida w duszy da bida. Żonkę pojął jak obraz, miłował, hołubił, w gronostaje, sobole a aksamity stroił, świata za nią nie widział, toż mu i umarła po urodzeniu dzieciątka... i już mu stopniała w ręku, spłynęła do ziemi.
...Synka małego chował jak skarb, patrzał na niego ze strachem w oczach a modlitwą na ustach, a w sercu to mu wyło do Boga o miłosierdzie nad tym synaczkiem, ile że i paniątko to było cudne, jako właśnie mak na stepie, co go słonko majowe urodzi. Ale cóż, ojciec musiał często synka i dwór opuszczać, bo szedł na potrzeby różne, na ratunek kraju, był wielkim władyką to miał i obowiązki, a synek tymczasem na opiece sług zostawał. Stary bał się jakiego nieszczęścia, truchlał o dziecko miłowane, aż i ze strachu głupstwo zrobił. Wiadomo zły duch, co nad tą rodziną wisiał, urządził sztukę. Pan, żeby to niby opiekę dać dziecku, pojął drugą małżonkę...
Nagły dreszcz przeszedł ciało Andzi. Podniosła oczy na Grześka; i spytała głucho.
— Jakto, dał mu macochę?
— A tak, pannuńciu, myślał, że zrobi dobrze; pohane takie dobro! na pohybel jemu poszło od tej pory. Nowa żona była to niewiasta chciwa, da żądna panowania. Ścierpieć nie mogła tego, że wszelakie dobro pana miało pójść w spadku dla syna, jej się samej chciało być wielką bojarzyną, i wszystko to sobie zachować. Przymilała się do męża a łasiła, jak kocica, co ma pazury schowane. Hołubiła małego Sebastjanka, bo tak on się nazywał, żeby niby przypodobać się panu, a w duszy miała podłe myśli da złe zamiary. Chciała nieraz coś zadać małemu, żeby zczez, ale bała się sądu pana, a i pan też, jakby przez serce ostrzegany, nianię starą a wierną przy synku trzymał, która go, jak własnego oka strzegła. Tak biegły lata za latami. Sebastjan rósł i z każdym rokiem piękniał. Macochę tylko nie bardzo honorował, jako, że detyna przeczucie miewa czasem. Pacholęciem będąc, konia dzielnie dosiadał, łuk tęgo naciągnąć umiał, z rusznicy to tak walił, jak rycerz najlepszy.
...Nie było dla niego konia, nie było trudu, ani strachu żadnego, rósł rycerz Boży, dzielny a śmiały i gorący, jak ogień. Piękny taki, że ludzie się za nim oglądali, bo jak się wystroił w te wszystkie pańskie barwy a kierezyje, w pasy łuckie...
...Jak nadział zbroję rycerską z mieczem w ręku, to jak święty Jerzy albo Michał Archanioł, wyglądał. Cieszył się nim ojciec, cieszyli wszyscy, i lubili bardzo, bo dobry był, a przymilny i dla panów, i dla sług. Nic jemu nie mogła zrobić macocha; raby dworskie rychło dorozumieli się, że pani panicza nie lubi, że tylko nie śmie ale nosi w sobie gadzinę na niego i dobrze go pilnowali. Tak szły lata i oto Sebastjan wyrósł na rycerza, miał już lat 20. Ojciec woził go na pańskie dwory i na królewski dwór, nigdzie nie oddawał, bo mu syna żal było w świat puszczać; miał w dworzyszczu swoim mnicha mądrego, jezuitę, ten go uczył nauk różnych i miał takich rycerzy, co go z wojenną sztuką obznajmiali. Ale ot stała się obraza boska; macocha zakochała się w pasierbie swoim. Grzeszne myśli opadły niewiastę, pożyłą już, a jeszcze nie starą, poczuła żądzę do młodego rycerza, chciała go dla siebie zniewolić...
— Co on mówi? nie bardzo rozumiem — szepnęła Tarłówna.
— Ja rozumiem doskonale — odrzekła Lorcia, zerknąwszy figlarnie na towarzyszkę.
Jaś zrobił komiczną minę.
— No i co i co dalej? — podchwycił.
— A cóż, nieszczęście! Jak raz taki wąż kusiciel zagnieździ się w duszy a kusi ciało, to żre dotąd, aż dożre się do zbrodni. Macocha zaczęła judzić młodego; bezwstydna była jucha, gładka jeszcze; młody bojarzyn niewiast dużo w domu nie widywał, a już czuł Bożą wolę. Tatko strzegł, jak świętego, nie widząc, że już chłopak się do niewiast rwie. Macocha podsuwała się i kusiła, umiała widno zdrowo takie sztuki, bo ot i zbałamuciła chłopca. Zły duch zrobił swoje. Pokochali się z sobą, macocha z pasierbem. Starego pana męczyła zmora jednej nocy, poszedł do syna, żeby się rozweselić. Niema go w izbie. Zestrachał się okrutnie i pędem do żony, żeby się może czego dowiedzieć, albo razem szukać. Bóg to wie, co jego tam niosło, może już taki los przeciwny? Wpada tedy do żony, a tu zbrodnia piekielna. To, co zobaczył, nie będę już gadać, bo...
— Mówcie, mówcie, mój Grześku kochany — zawołała Lorka.
Andzia i Jaś milczeli.
Stary borowy popatrzał na twarz Smoczyńskiej, rozpłomienioną ciekawością, z namiętnemi iskrami w oczach i pokręcił głową.
— Ale panienka to tyż... pażyrna do tego. Boże chorony.
Lorka zakwitła ponsem, Grześko zaś mówił dalej:
— Zobaczył zgorszenie i obrazę boską, taj hodi! Wstyd straszny. Wściekła się w nim dusza, zamarło serce. Nie długo dumając, chlasnął mosiężnym świecznikiem, co go chwycił ze stoła, w żonę, ale ona, niegodna, odskoczyła i świecznik wyciął w samą skroń Sebastjana, ubijając go na miejscu.
— Jezus, Marja! Zabił syna — krzyknęła Andzia.
— Tak, zabił miłowanego syna — powtórzył stary, — jak. echo, patrząc ponuro w gasnący ogień. — Może tak źle wymierzył, albo i sam nie wiedział, co robił. Tymczasem syna zabił, a macocha uciekła. Wył nieszczęsny bojar przy martwym ciele synaczka, tłukł łbem o ziemię, całował trupa syna, ale go już nie ocucił. Wtedy to serce jego zagorzało zemstą nad żoną. Zabić ją za to, do lochu wtrącić za hańbę, za zbrodnię, za skuszenie dziecka i mord nad nim. Cały dwór postawił na nogi, da poszukiwania jej zarządził. Aż tu mówią mu, że tylko co bojarzynia z jednym wiernym kozakiem konno pognała w stronę borów. Tedy pogoń za nią, sam władyka, jak upiór straszny, leciał na czele zbrojnych rabów, z mieczem nad głową, z gęby mu pianę toczyło, ryczał, jak tur, „krwi, krwi, zemsty“. I walili przez pola i bory, przez łąki i gościńce, jak tabun koni piekielnych, na których wilkołaki gnają do mogił z powrotem, po nocnej hulance. Dojrzeli niewiastę i kozaka, umykających co koń wyskoczy. Wpadli w ten oto bór, tylko, że większy on wtedy był i straszniejszy. Koło tego mostka, jużci nie tego samego, ale tu na grobli, już, już ich doganiali, już szablę męża czuła prawie na karku niewierna i zbrodnicza żona, już mieli ich złapać, aż ona raptem krzyknęła na cały bór... „Czarcie ratuj! bo ginę!“ Widno pohane usta nie ośmieliły się nawet Boga wzywać do takiej roboty. A czart usłyszał, skoczył pomiędzy nich i nastawił rogi. Odrazu konie tamtych powpadały po brzuchy w błoto, zaczęły się topić, co widząc pan, zeskoczył z kulbaki, ale wraz zapadł po szyję. Ujrzawszy śmierć straszną w błocie, hańbiącą, i ratunku znikąd, bo czart się tylko śmiał, sam własną ręką wystrzałem z bandoletu roztrzaskał sobie głowę. Raby jego wyratowali się niektórzy, ale macocha uciekła. Sługi powróciwszy do dworca z ciałem swego pana, zrobili piękny pogrzeb dla ojca i syna i opowiadali wszystkim, co jak się stało. I ot się skończyło: ziemię nieboszczyka zabrała rodzina, a djabeł raz wezwany, ciągle już opiekę miał nad macochą, aż zbrzydziwszy to sobie, pokusami i nasłanemi wyrzutami sumienia zwlókł ją tu w te błoto i wziął na rogi. Znaleźli ją ludzie z przebitemi wnętrznościami, które śmierdziały siarką, a czarne były, jak smoła. Od tej pory, co rok, o północy, w rocznicę jej śmierci, pokazuje się tu czart, biorący na rogi niewiastę i pan, co się strzela w błocie.
Grześko umilkł. Westchnienie ciężkie wzdęło mu piersi, opancerzone blachą z koroną i herbem Kościeszów, tu gdzie dawniej były insygnia Hołowczyńskich, dziadów Andzi.
Milczenie trwało długo, pierwszy odezwał się Jaś.
— Straszna jest ta historja, ale chciałbym zobaczyć djabła z tą macochą. Którego to dnia pokazuje się?
Leśnik wzruszył ramionami.
— Tego to już nie wiem. Gadają, że to było w jesieni, koło Różańcowej, to znowu, że w Wielkim poście, ale ja tam tego nie widział, tylko samego czarta zeszłem nieraz, jak w błocie się iskał... i to zaraz zaklęciem go odegnałem.
Jaś i Lora zerwali się z miejsca, proponując wycieczkę na żerowiska łosi. Zaczęli zbierać do koszyczka resztę prowiantów i tłumić ogień już dogasający, coraz niższy i bledszy. Siwobłękitne, wątłe płomyki wsiąkały wolno w krwisty żar, którym barwiły się węgle. Co raz, to jakiś języczek łypnął do góry, broniąc się od mlecznego popiołu. Wystrzelił i zgasł, w drugiem miejscu puścił iskierek kupkę, ozłocił się, chwilową nadzieją błysnął, lecz bez podniety, znowu malał i kładł się pokornie w purpurową, rozżarzoną masę.
Zniecierpliwiony Jaś jął go zawalać ziemią, tłoczyć, że dymiło jeszcze konające ognisko, wnet i ostatnie ślady jego pokryła gruba warstwa tłustej, czarnej ziemi.
Grześko nie ruszał się. Siedział ciągle w kuczki, i patrzał w przestrzeń leśną, z widoczną zadumą ma twarzy starczej. Jakieś myśli dawne, przypomnienia mroczne suwały się wskroś źrenic szaro-zielonych, drżały na zwiędłych powiekach, spływały na bruzdy, idące od oczu, gęstą siecią rozłażące się po twarzy, czole, aż do włosów białych, do zażółconych tytuniem kępin starych wąsów i ust zapadłych, bezzębnych. Rumieniec, niewiadomo, czy z bliskości ognia, czy z wewnętrznej podniety, okraszał tę twarz starczą na korpusie tęgiego człowieka, bo ramiona miał szerokie, pierś wydatną i mocną, całą postać, bez wiekowych przygarbień i wahań. Ciało zahartowane; silny dąb z głową skłopotaną i przeżytą, niby koroną, co stoi mocarnie na swym pniu, lecz liście kurczą mu się, żółkną i opadają.
Tylko jedna Andzia zauważyła kontemplację Grześka, cicho podsunęła się do niego.
— O czem tak dumacie? — a po chwili znowu, jakby tknięta przeczuciem — może o mamie? Czy wy kochaliście mamusię moją?....
Stary zadrżał. Spojrzał na Andzię z widocznem zdumieniem.
— Boże chorony! bojarzynka umie czytać, co dusza w człowieku gada? A o kimże jaby myślał, jak tę historję mówił? Toż o pani naszej, bojarzynie naszej kochanej, zczezła ona ze świata, jak ten ostatni płomyczek, ziemią zawalony, co ot przed nami zgasł, taj spłynął do ziemi. Ja jej kiedyś bieduleńce tę samą historję o czarcim mostku opowiadał, da na tej samej polance.
Andzia przysunęła się bliżej.
— Mojej mamusi opowiadaliście to samo? I co ona, co słuchała?
— Oj słuchała dusza złota, a wy pannuńciu taka ot, jeszcze była maciupcia, osiem roczków wam liczyli, jak janiołeczek biegała po łące, da zbierała rydzyki, bo tu ich mnóstwo. To była jesienna pora. Bojarzyna słuchała i łzy jej z oczu kap, kap, kap... ona ich w chusteczkę i znowu cichutko, „mówcie Grześku, mówcie”. Na was patrzała i żałościwie kiwała główką. Główka też to była, Boże chorony, jaka piękna!
— Mówią, że ja jestem do mamy podobna — nieśmiało rzekła dziewczyna.
— Podobna, niepodobna, ale zawsze już nie to samo; kudyy! niby oczki, to i nieboszczka miała czarne, włosy za to, gdzie jaśniejsze, niby ciemne, a tak jakby złotem przysypane, czasem miedź, czasem dukat. Oblicze, Boże ty mój, jak u janiołów na obrazie. Wy, bojarzynko, macie włoski czarne, jak smoła i też wam nic nie brakuje, o waa! tylko, że już nie to samo, trochę się wam po ojcu dostało, i te włosy, i te włosy, i te oblicze, jasne, jak zorza, co smagłą łuną prześwituje, ale, że usta, to tyż matczyne, takie same kraśne jagody i ona miała, tylko potem zbladły, bo krew z nich wyssa... wyssali. Boże chorony!
Tarłówna doskonale pochwyciła zająknięcie się Grześka, ujęła go mocno za ramię.
— Kto wyssał jej krew? Kto??...
Stary patrzał na nią z przestrachem, gorący rumieniec okrył zwiędłe rysy.
— A któż?... choroba widno.
— Wy kłamiecie, Grześku, nie mówicie mi prawdy!
— Bo już i czas na łosie, pannuńciu. Słonko zachodzi. Ot, jak tamta panienka, da panicz do mostka się skradają. Bez zaklęcia nie dobrze! — zawołał głośno i wstał z ziemi młodzieńczym niemal ruchem.
Handzia zrozumiała, że już dziś nic się więcej nie dowie. Zmarszczyła gęste, czarne brwi i nachmurzona trochę, poszła naprzód. Grzegorz postępował za nią, mrucząc pod nosem:
— Za co ja cię mam truć cheruwymku bożyj; jeszcze i ty się nażyjesz, da bidy najesz... bo to: świat taki zawsze, jak kiedy słonko świeci? Oj czasem smutny, da czarny... da czaarnyy!...
Andzia myślała o matce. Pamięta, że za jej życia była zawsze szczęśliwą. Przyjeżdżały często z Turzerogów na leśniczówkę. Chodząc po lasach i łąkach, dziewczynka słuchała tęsknych śpiewów matki, słuchała bajek fantastycznych, opowiadanych barwnie z zapałem młodzieńczej wiary w świat mytów, który bywał podkładem tych historji. Tu, wśród głuchej natury lasów olbrzymich, wśród bujnego kwiecia i szumu traw, znękana dusza młodej kobiety szukała ukojenia, odnajdywała spokój zatracony na wieki.
Stanęli przed mostkiem, gdzie Jaś zaklinał się Lorci, że tylko co widział rogi djabelskie z za belki i że słyszał klapnięcie kłami.
Lorcia śmiała się, ale stary zrobił minę zafrasowaną. Oczy jego utkwione były w czeluść czarną pod mostkiem, gdzie bagienko lśniło złowrogo, ponurą taflą o miedziano-żelaznym refleksie. Jaś przerażony i drżący, stał z tak widoczną chęcią ucieczki, że aż to Andzię zastanowiło.
— Cóż ty się naprawdę djabła boisz i wierzysz w niego?
— Jakbyś sama zobaczyła, tobyś umarła. Przysięgam, żem go widział, ot tu...
— Cicho! Sza! — zamamrotał Grześko. — Ten mostek dziś niepewny. Czuję, że jest źle. Zagłośnom krzyknął słowa niewiasty z tej historji. Boże chorony! Niech panienki i panicz ułapią się mnie za kapotę, da idą wolno z mną, przy końcu trza się w ten mig obrócić tyłem do grobli, a twarzą na mostek. Tak już i trzeba, nic nie poradzi — dodał, widząc lekki opór Andzi.
Sytuacja zaczęła pomimo wszystko stawać się szczególną. Mimowolny dreszcz jakiś przenikał nerwy, bo jednak obecni odczuwali wyraźny niepokój i tę pewność niewiedzieć skąd rodząca się, że pod mostkiem coś jest.
Czy to była sugestja po słowach Jasia i Grześka, czy też, zwykła intuicja, częsta u ludzi nerwowych lub podnieconych, dość, że lęk dziwny przenikał i zupełna świadomość, że w tej bagnistej czeluści coś się ukrywa. Stary borowy zdradzał przestrach zupełnie jawny.
Dziewczęta jak spłoszone chwyciły starego pod ręce. Jaś przyczepił się tuż za Andzią do jego ramienia. Grzegorz patrzał bystro na bale mostkowe, gdy w tem Tarłówna szepnęła mu w same ucho.
— Wracajmy, idźmy inną drogą.
— Teraz nie można — odszepnął z oburzeniem — teraz zarechotałby śmiechem, taj szedł za nami, bo nasby zwojował. Teraz nie można.
Energicznie wstąpił na mostek, ciągnąc za sobą wystraszoną młodzież. Patrzał na bale i mamrotał zaklęcie po małorusku:

„Ty mene rohom — wże po rohu.
Ty kopytom — po kopyti,
Ślipiami ne zwojujesz — zubom ne zakłujesz,
Chwostom ne zrejmantesujesz.
Na pohybel tobi — ja idu
Da krestik na tebe kładu.
Czorty i Dit’ka w debru hup!... hup!...

W tej chwili doszli do przeciwległego brzegu mostka i stary zrobił gwałtowny obrót naprzód. Jaś potknął się tak silnie, że omal nie upadł, lecz wtem krzyk okropny wybuchnął ze wszystkich piersi, przerażenie obezwładniło ich na miejscu.
Z pod mostka, nagle, z łomotem, świstem i charkotaniem piekielnem wypadł jakiś potwór kosmaty, czarny, huczący, mignął w oczach wystraszonych w najwyższym stopniu ludzi i ciężką masą swego cielska potoczył się po bagienku, jak zjawa okrutna w głąb boru. Znikł w kępach rokiciny i dzikiego głogu.
— A słowo stało się ciałem!... W imię ojca i syna; na kolana detyny! — wrzeszczał stary.
Jak ojciec broniący swe dzieci, ogarniał młodych ramionami, tuląc ich do siebie.
Długi moment przeszedł, zanim ochłonęli, stojąc jak na pół w klęczącej pozie, słysząc wzajemnie bicie serc.
Pierwszy przemówił Jaś:
— A co? czy kłamałem?...
Grześko podniósł się, wyprostował, podejrzliwie patrzał dokoła, blady, z dygoczącemi ustami i zastygłem przerażeniem w oczach.
— Niedola nasza, że on się nam pokazał, to zawżdy nie dobrze, to tak jak puszczyk, co na człowieka huka, dobrze nie wróży; mnie staremu już nic, ale wam młodziankom... całkiem kiepsko.
— Nic nam się złego nie stało, a co widziałam, to widziałam — rzekła Lorcia rezolutnie.
— Mnie się zdaje, Grześku, że to był dzik; przyczajony siedział i myśmy go spłoszyli — rzekła Tarłówna. — To był dzik-pojedynek.
Na twarzach Jasia i Lorci błysnął cień zawodu, niechętnie spojrzeli na Andzię. Ale stary obruszył się gniewnie.
— At, będzie tu jeszcze pannuńcia wydziwiać!... dzik?... ot tobie masz! Nie znam ja, co dzik, a co... tfu! nietrza wymawiać, bo — i tak my dziś o nim za dużo gadali, jeszcze wróci, a bo co...
— A jednak to napewno dzik — upierała się Handzia.
— Mało widno bojarzynce było strachu, kiedy tak gada. A jak dzik, to co?... On się czasem niesamowity i w dzika zamienić potrafi, o waa!! abo i w inną jaką bestję, ale kto on, to ja go poznam. Boże chorony!
— Cóż pójdziemy na łosie?... Teraz właśnie wyjdą na żer, bo już słońce zachodzi — mówiła Andzia.
Grześko zaprzeczył.
— Jak panienki i panicz chcą, to jutro świtaniem pojedziem. Teraz już późno. Nim zajdziem na bagna, to i noc nastanie. Trza iść na dróżkę-pokrestkę, już tam musi nadjechał „szaraban“ z Wilczar. Do domu czas...
Grzegorz po zajściu na mostku stracił zupełnie humor.
Poszli żwawo.
Czekały już na nich konie z leśniczówki.
Siedli i pojechali.
Szaro już było zupełnie, gdy mijając nasyp kolejowy, ujrzeli sągi drzewa i wielką brzozę rosochatą o płaczących gałęziach.
Andzia zawołała.
— Pamiętasz, Jasiu, jak przed dwoma laty leżałam tu pod pociągiem, a ty ukryty za tą brzozą bałeś się o mnie okropnie? Taki byłeś blady, i wystraszony. Mnie się zdaje, że to sen. Pamiętam dobrze ten strach, huk, łomot... Jasiu, co tak myślisz?...
— Wiesz, Andziu, że ja już pewno w życiu nigdy takiej strasznej chwili, jak wtedy, nie będę miał. Cóż się ze mną działo, kiedyś ty leżała pod wagonami! Dusza mi zamarła zupełnie. Zdawało mi się, że umieram. Już teraz nie lubię tego miejsca, przeraża mnie ta brzoza płacząca nad grobem, i pomyśleć, że jednak to mógł być twój grób, Handziu.
Spojrzał na nią ze zgrozą w oczach i dokończył szeptem.
— Ale wówczas byłby już i... moim.
— Głupstwa pleciesz, Jaśku — zawołała oburzona.
Po chwili westchnęła.
— Ach, takbym pojechała w świat po tych szynach, tak mnie świat zaciekawia, dalekie kraje, morza, góry. Czemu nie jestem ptakiem? Fruwałabym swobodnie, szeroko, pod chmury, w błękit, żeby mi było jasno i przestrzennie. Ale do Wilczar wracałabym zawsze na odpoczynek, do naszych borów. A ty Jasiu?...
— Może i jabym chciał, ale ja mam tylko chęci, ty zaś masz skrzydła. Moje lotki podcięte.
— Jak to Jasiu?
— Jesteś bogatą, więc wszystko możesz. Jesteś bardzo bogatą dziedziczką. Przecież prócz Toporzysk i Drakowa, twoje są także i Wilczary. Świat stoi otworem, a gdy się zmęczysz, wrócisz, jak sama mówisz, do swych borów.
Tarłówna zamyśliła się i posępniała. Po chwili rzekła cicho.
— A jednak i moje lotki nie na wiele się przydają. Pragnęłam jechać, kształcić się do Krakowa, chodzić na kursa przyrodnicze, tak mnie to nęci, porywa... I cóż się stało?... musiałam zostać.
— Bo jesteś safanduła! — zawołała Lora. — Jabym tam sobie nie dała po nosie grać nikomu, szczególnie gdybym była bogatą. Ho! ho! ja i bez pieniędzy zrobię w życiu, co zechcę, nikt mi w niczem nie przeszkodzi.
— Gdybyś była Lorko na mojem miejscu, inaczejbyś mówiła.
— Ani trochę! Nikt wierzy, żeby twoja matka żądała od ojczyma takiej nad tobą kurateli, a już jego osobiste elegje nie wzruszyłyby mnie. On swoje przeżył, tobie się teraz należy zakosztować świata. Ja już zaczynam tęsknić za czemś innem, niż nudny nasz Smoczew, wasze Turzerogi, Wilczary i wszystko, co tu jest. Jak mnie tylko bardzo uniesie, to nic i nikt mnie nie zatrzyma. Fiu!... polecę!...
— Z pieca na łeb! — mruknął Jaś.
— Zobaczysz! Andzia powodowała się sercem, wzruszyły ją żałośliwe pienia pana Kościeszy i dlatego osiadła na mieliźnie. Ja jestem inna!...
— Musiałam ulec ojczymkowi, czułam, że kocha mnie i smutno byłoby mu bezemnie. W nagrodę za ustępstwo pojechaliśmy do majątków po tatusiu. Cudnie tam jest, takie wielkie bory cieniste, jak puszcze, w nich przedziwne krzewy kolczaste, żółto kwitnące, azalje się nazywają; duże, pojedyńcze i po kilka na gałęzi, kielichy pomarańczowe, lepkie u osady i z białem piórkiem w środku. Wszystkie lasy podszyte są gęsto azalją, zapach silny, piękny, aż odurzający. Szkoda, że tu u nas ich niema. A skały nad rzeką Słuczą? Potężne, jak domy, mchem porosłe, wdzierałam się na nie z pomocą pana Hadziewicza, administratora.
— Czy pamiętasz, Andziu, jak pływaliśmy łodzią po Słuczy, łapali ryby z rybakami i jeździli na tratwach z drzewem — zawołał Jaś.
— Albo, jak byliśmy na chłopskiem weselu i pan Hadziewicz uratował nas od chłopa, pijaka, który chciał z nami tańczyć — rzekła Lora.
— A potem z mołodyciami tańczyliśmy trepaka i „oj-czoboty... czoboty“!...
— Ojczymek się wtedy strasznie gniewał, ale państwo Hadziewiczowie wstawiali się za nami. Z całej duszy lubię i szanuję Hadziewiczów. Oni jeszcze moją mamę znali, gdy była Tarłową.
— Tylko twój ojczym nie bardzo ich uznaje.
— Owszem, uznaje, ale nie wiem za co... nie lubi.
— Wspólny brak adoracji — dodała Lora.
Wtem zaszemrał głos Grześka.
— Znam ja pana Hadziewicza, czyste złoto, nikt tak dobra sierocego nie pilnuje, a nie strzeże, jak on. Za swoim takby nie baczył, jak za dziedzictwem bojarzynki. A że pana Kościeszv nie lubi... mała bieda, a czy jego kto lubi?... Nikt, taj hodi! pohana taka dola...
Andzia smutnie zwiesiła głowę.






IV.
Szatry.

Rozpoczynał się pierwszy brzask, gdy stary Grześko prowadził swą młodą kompanię przez gęsty bór, na żerowisko łosi.
Prowadził nowemi zaułkami, jakby korytarzami leśnymi, gdzie trzeba się schylać nisko pod rzęsistą zwałą mokrych od rosy gałęzi i brnąc prawie po kolana w futrze traw gęstych zwalonych na się lub skudłanych.
Tu i owdzie przecinał im drogę strumyczek leśny, czarny, prześwitujący rudą, otoczony dokoła tłustą mazią lepkiej ziemi.
Bór szumiał, witał świt na niebie ledwo tu dostrzegalnem z po za tęgich koron sosen, jodeł i dębów. Las był zwarty i podszyty obficie, w tej zaś minucie tak gwarny i hałaśliwy, że zdawał się być miastem natury. Krzyczały zbudzone ptaki, wielka harmonja różnych tonów, gwizdań, hukań, świstów, kipiała namiętnością, czyniąc wrzawę jedyną w swym rodzaju i piękną.
Słychać było głosy czworonogów; przerzynał powietrze nagły ryk jelenia jakby poziewanie po nocnym śnie, czasem odezwało się charakterystyczne rechotanie dzików macior i kwik warchlaków przebiegających w pobliżu, raz beknął zając, zwykle mało objawiający się głosem, lecz widocznie o świcie najswobodniejszy.
Aż oto krótkie szczeknięcie, dziwne jakieś i niezwykłe. Młodzi spojrzeli na Grześka z pytaniem w oczach. On położył palec na ustach i szepnął tajemniczo.
— To lis.
Poczem zaczyna im objaśniać.
— To jest szczeknięcie starego samca, który polowanie swe ranne odbywa. Młode lisy, liszka teraz wyprowadza z jam do zbóż, uczy łowów i jak jamy kopać trzeba. Ej! żeby my tak wzięli z sobą jamniki, toby lisiąt nabrał, ile chce. Ale teraz już, jako że koniec czerwca, to i na młode wilki czas, już odssane, wartoby wybierać z gniazda i brać na łańcuch do stajni w Wilczarach, a na to, żeby konie myśliwskie z wilkiem oswajać. Żeby to pokazać panienkom borsuka, żbika, kunę, albo, ot co — rarytnego wielce rysia ale on jucha rzadko się trafia i, Boże chorony! czasem niebezpieczny, z drzewa ci szuśnie na kark człowiekowi albo i bydlęciu. Lepiejby zobaczyć moręgowate warchlęta, albo cielątko centkowane od łani, bo to jest przymilne, albo wydrę koło jeziora „Temnyj hrad“; ich tam jest dużo. Tam stanowisko poobsiewał ja popiołem dla świeżego tropu, a i łapek drucianych z rybką ponastawiał, to tyż dobrze, samotrzaskiem się zamykają i młoda wydra, biedneńka, jest!
— Pójdziemy tam z wami Grześku, dobrze? — zaszczebiotała Handzia.
— Oj! Kiedyż to daleko i do jeziora droga kiepska; błoto da gruzy, bo Temnyj hrad to było stare zamczysko, rozwaliło się taj na około gruzem obrosło. A jezioro też straszne, czarne, zimne, na około hały bagniste. Ej tam to strach prowadzić takie delikatne panienki.
— My jesteśmy mężczyźni Grześku, my pójdziemy — woła Jaś, — lecz stary kładzie mu dłoń na ustach.
— Cicho! Stać ani drgnąć, idzie łoś.
Przystanęli, skupieni ciasno, jak wmurowani w ziemię, zasłaniały ich olbrzymie pnie jodeł rudo-złotych, gubiąc w sobie ciemne ich postacie. Łoś szedł istotnie jeszcze niewidzialny, poprzedzał go chrupot gałęzi, oraz ciężkie miarowe stąpania wielkich racic, przytem stęk głuchy. Słychać było wyraźny świst powietrza wciąganego przez chrapy szerokie.
Wreszcie ukazał się oczom patrzących zwierz ogromny, brunatno siwy, nieproporcjonalnie wysoki, na przodzie, z garbem na karku jak siodło, zaś na tyle opadnięty, niby spiłowany z krótkim omykowym ogonkiem.
Nogi wysokie stawiał zginając je nieco w kolanach, głowę brzydką, nadmiernie wydłużoną także z garbą nad czołem i obwisłemi ochłapami chrapów pochylał nisko, ciężarną wielkiemi rogami, które jak misy szerokie rozgałęziały się w grubsze i cieńsze konary. Oczki stosunkowo małe, siwe, apatyczne były; za mgłą, pełne flegmy i sybarytycznego lenistwa; postępując wolno kiwał obwisłą głową z apatją limfatyka, idącego do pełnego stołu.
— To stary szuflak — szepnął Grześko — główny prowodyr stada na rykowiskach, ale teraz on chodzi sam, ile że klępy z cielętami trzymają się osobno w gąszczach zwartych. Czuj duch teraz, bo się spłoszy, a idzie taki pewny jak sam bojar. O waa! żeby teraz fuzją wziąć na cel, da na komorę...
Tym razem Andzia zakryła ręką usta staremu. Łoś mijał ich właśnie, przypominając ciężkiemi ruchami cielska niezgrabnego starego chłopa, który wraca od pracy znojnej.
Stanął na jeden moment może instynktem tknięty, podniósł chrapy, i zawachlował niemi podejrzliwie. Widzowie zataili oddech w piersiach, ani drgnęli. Szuflak uspokojony, powędrował dalej i zaraz spadzisty zad jego zniknął w gąszczu.
— Duża sztuka! da już na mięso nie zdatna, same to już łyko, abo skóra juchtowa. Tera idźmy za nim w trop, taj dojdziemy na brzeg moczaru, gdzie są stogi, tam ich będzie więcej — mówił Grześko.
Szepcąc i stąpając bez hałasu, doszli na skraj boru i stanęli zdumieni.
Tarłówna wydała cicho okrzyk zachwytu. Przed nimi leżał rozległy szmat moczaru, właściwie jakby nawodnionej łąki, bo wszędzie jeziorka małe łyskały, stawki, przetykane gęsto bujnemi kępami twardych trzcin, traw, gdzieniegdzie krzakiem rokiciny lub wierzby karłowatej. Cała przestrzeń otwarta i widna, poznaczona była dużemi stogami siana, umieszczonemi na wbitych w mokradło, wysokich na parę stóp słupkach i pomostkach.
Wielkie te kopice, stożkowatego kształtu, — jedne większe, drugie mniejsze, snadź już nadjedzone, otaczało kilka sztuk łosi. Zwierzęta, tonąc po pęciny w wodzie, łapały wargami za siano, wyciągając spore wiechcie, jedząc mamlały głośno, patrząc bezmyślnie przed siebie. Inne dopiero nadchodziły: ciężkie, chciwe żeru a szkaradne niezgrabą budową, tylko rogami jak mosiężnemi tarczami imponujące.
Chlupotanie i skrzepot siana rozlegał się w ciszy świtu, z boru zaś grzmiała orkiestra ptasia, już zupełnie rozbudzona. Powietrze jeszcze mętno liljowe, lekko różem zabarwione; liljowe gazy zdawały się zwisać nad moczarem, przepajając go sobą, że wyglądał cały niby liljowością przesiąkły.
Kępy traw, ciemniejsze, miały w sobie skupioną barwę fjoletu, zbiornikami koloru rozpłyniętego dokoła były stogi siana i wał lasu, zamykający horyzont. Zwierzęta skoncentrowały w swych ciałach najmocniejszy odcień fioletu i jakby ciemnej zieleni, prawie czarnej. Widok stał się niezwykły, piękny w kolorycie, rozlewny jakiś a przez swą pastelową liljowość mistyczny. Wszystko w fjolecie zanurzone, fjoletem pochłonięte, fjoletem tchnące.
Nagle zerwały się dzikie kaczki; z jednej z kęp jak rakieta trysnęły w górę ciężkiemi kulami ciał, i one zachowały barwę królującą tu władczo. Uniosły wysoko gęgający klucz, przecięły fiolet powietrzny i zapadły na mokradle pod lasem.
Andzia stała oczarowana, pożerając oczyma śliczny obraz natury.
Na wszystkich nastrojowość świtu zrobiła wrażenie. Przebudził ich cichy głos Grześka.
— Niech pannuńcia patrzy, ot tam za tym skrzywionym stogiem, hen, hen, pod lasem czaple stoją, niewiedzieć czego tu zalazły, ryby tu większej niema, tylko piskorze błotne da kiełbie. Ale ot słonko tam już wyjrzało przez jakąści szparę w lesie i prosto na ptaki padło. Dlatego to one mają pióra na piersiach złote, czuby czerwone jak krew, a dzioby niebieskie czy tam jakieś. Ot cudo! Te moczary nazywają się „Krasna duszohuba“, ile, że tu kiedyś przepastne błota były i pewno nie jeden co tu wlazł duszę i ciało zaprzepaścił. Boże chorony! A krasna to dlatego, że tu tak pięknie jest, czy o zachodzie słońca, czy o wschodzie, jednaka tu krasa, i na wionę i na jesieni. Zimą, Boże-sz zmiłuj się, jeszcze dziwniej, woda tu nie marznie, ino tak błyszczy, jak lustro czarne, czasem szafirowe, albo takie ot, jak teraz liljowusieńkie, a dopiero na tym, śniegiem zawalone kępy da stogi, da biały na okół bór. Oj, już wtedy tylko patrzyć.
— Czy te stogi zeszłoroczne? — spytał Jaś.
— Gdzieżby paniczku, oho! do tej pory by dotrzymały, toż to już lipiec prawie, nowe to sianko zebrane, a potem potrawy przyjdą. Tu łąki bohate i po trzy razy się kosi, a jakie siano? tłuste, grube da miękkie...
— Patrzcie! patrzcie! co się to z moczarem robi — zawołała Andzia.
Szerokie aaa! wybiegło ze wszystkich ust, Grześko rzekł z uśmiechem na rozjaśnionej twarzy.
— Ot co! woda się krasą oblewa przed swym kochankiem słońcem, jak dziewczyna do lubego. Wiadomo, woda bałamutka.
— Nic cudniejszego nie widziałam w życiu! — unosi się Tarłówna.
Istotnie metamorfoza moczaru mogła czarować. Słońce purpurą swą wychynęło z za boru i w tej samej chwili zwiało fiolet z wód i kęp, maczając je w różu tak świetnym, że cała przestrzeń stanęła odrazu jak w rumieńcu. Liljowe szaty, jak kolwiek prześliczne, zdarte, bo oto weselne, godowe stroje przybrały na się moczary i zatonęły z rozkoszą w tej królewskiej, prześwietnej purpurze. Bogate woale karmazynu omotały stogi, puszyły się na kępach, wnikały w głąb wody, wypędzając z najciemniejszych zakątków pozostałe fjolety. I teraz już róż złocił się, coraz więcej, ozdabiał klejnotami, że perły mleczne i brylanty osiadły gęsto na źdźbłach trawiastych kęp, złote kolce kłóły wodę i wskroś moczaru płynął złotopurpurowy pył.
Łosie stały się koloru starego złota, jak posągi odlane z gruba, wykute ciężkim młotem. Już najedzone zawracały leniwie, lecz rzeźwość poranku, widok słońca podziałał na nie; jeden, widać młodszy, bryknął figlarnie, komiczny w ruchu niezdarnego łobuza. Spuścił głowę, rogami majtnął po wodzie aż nabrał na rosochy kłakcie wyrwanej trawy, potem fiknął tylnemi nogami i rzucając ogromnym łbem, to tu, to tam, pokłusował ostro wprost na czaple. Drugi stary rogacz zadarł chrapy w górę i zaryczał donośnie, gardłowo, niby hymn pokorny do Stwórcy za słońce i dobre śniadanie.
Lecz te delikatne odgłosy potwornych zwierząt nie zostały podobnież przyjęte przez innych tubylców moczaru. Pierwsze czaple wzbiły się w górę, umykając przed rozbrykanym młodzieńcem łosiego rodu; rozkrzyczały się kuliki wodne i czajki, gdzieś z oddali zakruczały niewidzialne żurawie i bąk huknął jak z pod ziemi. Lecz szczególnie dziwny popłoch powstał wśród kaczek; kaczory darły się jak opętane, nie bez powodu, bo nagle z przeciwległego krańca mokradła buchnął strzał w tę wrzawę.
Cichy, liljowy spokój świtu zmącony został tragicznie. Dzień powstający rozpoczynał już walkę.
Huk strzału zelektryzował Grześka, rzucił się on naprzód jakby sam był raniony i rozglądając się bacznie, węsząc dym,, mówił, raczej mamrotał gniewnie.
— Aaa! ot co! Trochę ja się dziwił, czego kaczory tak hałaszą, da z oczeretów fyrkają w górę, a to ot, Boże chorony, ktoś się na nich zasadził, wystrzelać biednieńkie chce. Pewnie ten pohany mużyk ze smolarni, co rusznicę ma da szkody po boru czyni, abo może telegrafista z Wilczar. Ja mu dam kaczory! Pobaczysz ich wołokito. Trostja na tebe złodijako...
Szary z nadmiarą irytacji zaczynał wpadać w dobitne wyrażenia miejscowego narzecza.
Poprosił młode towarzystwo aby na niego zaczekało, sam zaś podążył krokiem szybkim, wprawnego łowcy, idąc brzegiem lasu i tym sposobem okrążając moczary.
Andzia usiadła na zwalonym pniu sosny, obok niej Jaś, tylko Lorcia, niezmiernie zaciekawiona kto strzelał, kręciła się jak fryga.
— Jestem wściekle głodna — rzekła Handzia.
— Głodnaś? A to ja mam coś w sakwie — zawołał Jaś z dumą i jął otwierać torbę myśliwską z sarniej skóry.
— Patrzcie, już ani jednego łosia niema na polanie. No, ale widoki mieliśmy nadzwyczajne, muszę tu przyjść jeszcze raz.
— Tymczasem Handziu zjedz co nam los nadarzył, bo na obiad do Wilczar powrócimy późno, wygłodniejesz.
Podał jej na papierze szynkę i chleb.
— Jak to zjesz dam smakołyk, tylko nie grymaś, zjedz wszystko.
— Wilka bym zjadła, gdyby nie było nic innego. Lorka chodź na śniadanie.
— Daj jej spokój, ona się już za kawalerem ogląda bo przeczuwa, że to nie mużyk strzelał.
— A jeśli telegrafista, to co?
— No dla niej dosyć, ona nie jest wybredna. Mówię ci, Andziu, ona niema smaku, aby chłopiec — reszta furda!
— Nie ogaduj siostry.
— Oho widzisz! widzisz ! jak pędzi Lora? Ani chybił, tylko pewno Grześko prowadzi kłusownika telegrafistę.
Smoczyńska istotnie nadbiegła wołając głośno:
— Idzie z Grzesiem jakiś piękny młodzieniec z psem i ze strzelbą, Grześko wcale się na niego nie gniewa, strzelby mu nawet nie odebrał, ot już idą tam na lewo.
— Lorka skocz do wody, to ochłoniesz, boś się już zapaliła.
— Głupi jesteś!
— To chyba naprawdę nie telegrafista — rzekła Andzia przypatrując się uważnie.
Jaś był tego samego zdania.
Grześko zbliżał się w towarzystwie młodego pana w sportowem ubraniu, lecz w postołach z łyka jakie noszą chłopi. Wysoko łykiem omotane nogi jak zresztą i całe prawie ubranie myśliwego zamazane było błotem i schlapane wodą. Z tej zabłoconej a jednak eleganckiej figury, zbrojnej w piękną strzelbę na ramieniu, wykwitała głowa młoda, energiczna, przystojnego szatyna, przykryta kapeluszem z piórkiem.
Szedł raźno uśmiechnięty i rozmawiał swobodnie z Grześkiem, który z uszanowaniem odnosił się do niego. Obok biegł śliczny wyżeł czystej rasy. Zbliżyli się. Andzia podniosła się z pnia, Jaś stał trochę zdziwiony. Grześko przemówił pierwszy.
— Ot pannuńciu sztuka! ja myślał, że to jaki pohany mużyk, albo telegrafist, a to Boże chorony sam jasny pan z Prokopyszcz. Ot mnie i bida.
— Dowiedziałem się już od Grzegorza o szczęśliwem spotkaniu z właścicielką tego lasu i podążyłem powitać ją — odezwał się pełnym barytonem niespodziewany przybysz. — Jestem Andrzej Olelkowicz z Prokopyszcz, z upoważnienia pana Kościeszy poluję tu na podloty kacze oczywiście — dodał z figlarnym uśmiechem przypatrując się krótkim sukienkom panienek. — Ponieważ to nie jest rewir Grześka, więc mnie tu spotyka pierwszy raz i chciał zaaresztować.
— Gdzież tam, Boże chorony! Jaż odrazu poznał, że to kniaź.
Młodzież powitała się uprzejmie.
Olelkowicz rzekł do Andzi:
— Bywałem w Turzerogach dosyć często, jeszcze za życia dziada pani, marszałka Hołowczyńskiego, z którym mój ojciec przyjaźnił się. Panią pamiętam doskonale, taką malutką, zaledwo trzyletnią dzieciną, ja zaś jako pierwszoklasista, nosiłem już mundur uczniowski.
— W takim razie moja mama była jeszcze wdową?...
— Tak, potem gdy pani Tarłowa wyszła za pana Kościeszę, bywaliśmy już rzadziej... aż... zerwały się stosunki zupełnie.
Dopowiedział prawie szeptem, lecz Andzia usłyszała i zrozumiała.
Kościesza nie był lubiany w okolicy.
Tarłówna zaprosiła gości na śniadanie. Czeluście torby Jasia otworzyły się na nowo, ale młody pan zawołał:
— Ach! Wybornie! urządzamy wspólną ucztę, bo i ja mam tu coś w swej myśliwskiej spiżarni i o ile nie zamokło...
Okazało się, że właśnie nie, zaczął tedy wyjmować na pień różne przysmaki, chleb, masło, półgęski, kurczęta z rożna, znalazła się butelka starego miodu i owoce w cukrze. Te ostatnie rozśmieszyły Andzię.
— Ależ z pana smakosz! leniłabym się tyle tego nosić.
— Eee! proszę pani co to znaczy? Dziś wybrałem się na kaczki tylko do południa, więc dlatego tak mało, jak idę na cały dzień, dźwigam więcej i... głodny wracam.
Zaśmieli się. Bujna, młodzieńcza wesołość opanowała wszystkich, wypili miodu i zaczęli spożywać śniadanie ze smakiem, gawędząc na wyścigi. Grześkowi dostała się podwójna doza napitku i wszystkiego w hojnych porcjach, aż stary bronił się od takiej szczodrości.
Olelkowicz spytał.
— Ja polowałem, ale co państwo robili na Krasnej duszohubie?
— Obserwowaliśmy łosie.
— Brawo! Czyli, że od pierwszego brzasku siedzicie tu? ja tak samo, trzebaż trafu żeśmy się nie widzieli. Ale co duszohuba? prawdziwie nazwana krasną. Cóż za bogate barwy fjoletów, a potem różów!
— Zauważył pan to? prawda?! — zawołała Tarłówna ciekawie z odcieniem radości w głosie.
Olelkowicz klasnął w dłonie i odrazu prędkim ruchem podparł się rękoma pod boki.
— Ależ pani mnie naprawdę ma za żarłoka tylko i myśliwego. Pomyłujte pannuniu! ja się gniewam. Siedzę wprawdzie po uszy w bagnie ale oczy mam na wierzchu, i duszę poetycką także. Zresztą widok tej duszohuby o świcie i przy wschodzie słońca każdego poruszy.
Zaczęli sobie opowiadać różne wrażenia z wycieczek leśnych, Olelkowicz mówił dużo o swych trofeach myśliwskich i zapraszał młode towarzystwo do odwiedzenia własnych lasów, sąsiadujących z wilczarskimi. Podczas rozmowy najwięcej śmiała się i trzepotała Lorcia Smoczyńska, rówieśnica Tarłówny, bardzo ładna. Zupełnie odrębny typ niż tamta. Andzia smukła, wysoka, ale raczej drobna w budowie ciała, z czarnemi, lśniącemi włosami i oczyma tegoż koloru, mieniącemi się w złote refleksy, o fiołkowych połyskach białek; oczyma czasem tęsknemi, czasem pełnemi bujnego życia, zawsze za lekko łzawą powłoką, głębokie jak toń jeziora. Rysy Handzi nie klasyczne, lecz regularne, miały w sobie wdzięk i charakter wybitny; cera aksamitna, świeża z nikłym odbłyskiem smagławym, przypominającym jakiś wytworny i soczysty owoc, usta w miarę pełne, wykrojone, miały silną barwę, skupiając na sobie główny czar tej dziewczyny. Lecz może najwybitniejszą charakterystyką jej były brwi gęste, czarne zaczynając się nisko od nosa i w oryginalnym załomie wzniesione przy końcach w górę; długie, aż nadto obfite rzęsy zdawały się ciężyć powiekom, które jakby dlatego często opadały, tłumiąc lśnienie oczu i dziwnie zdrabniając twarz. Była to uroda nietyle piękna, ile niezwykła i wymagająca znawcy.
Lorcia przeciwnie, odrazu każdemu rzucała się w oczy; była wysoka, zgrabna, klasyczna, z włosami rudawemi o nadzwyczaj jasnych tonach i oczyma koloru pysznego błękitu, twarz jednolicie biała, matowa bez cienia rumieńca, wypukłe krwawe usta i nos garbaty wykwintnego kształtu. Zawsze roześmiana, wrzaskliwa, przypominała nakręconego, i huczącego bąka, lub ptaka wiercącego się jak na sprężynie. Nie potrafiła usiedzieć jednej chwili spokojnie, tem właśnie zwróciła na siebie uwagę Olelkowicza. Badał ją jakiś czas, wreszcie rzekł śmiało:
— Ale z panią tobym nie poszedł na polowanie, wszystką zwierzynę z całego lasu mogłaby pani wystraszyć. Dziwię się, że łosie spokojnie spożywały siano, skoro pani była w pobliżu.
— A ja myślę, że panu przy mnie zwierzyna nie byłaby w głowie — rzekła rezolutnie.
— Oo! niewiadomo, dla mnie polowanie to grunt. Mógłbym panią związać ostatecznie.
— Uprzejmy kawaler, a gdybym krzyczała?
— A knebelek od czego?
— Chyba całus! palnęła Lora.
Andzia poczerwieniała, Jaś wzruszył ramionami, Olelkowicz zaś tak się zdziwił, że nie zdołał odpowiedzieć ani słowa. Tylko oczy błysnęły mu łobuzersko w stronę Lorci. Dziewczyna parsknęła śmiechem swobodnym i rzekła:
— Zdaje się, że pan nie byłby od tego, tylko tak udaje skromnisia.
— Andziu, czegoś taka czerwona?
— Jasiu, co się na mnie tak gapisz? Ha, ha! ha!
Tarłówna nic już nie mówiąc wysunęła się naprzód, za nią podążył Smoczyński. Lorka z Olelkowiczem zostali po za nimi. Śmiechy i żarty młodej pary rozlegały się echem po lesie.
Do Andzi i Smoczyńskiego przysunął się Grześko. Starą głowę na korpusie wojskowego wtulił w ramiona! i szepnął do Jasia cichutko:
— Paniczyk — Boże chorony, musi swojej siostrzyczki dobrze pilnować, bo ta pannuńcia to za ochotna dla chłopców.
Młodzieniec nic nie odrzekł, udał że nie dosłyszał. Zmiarkował to stary i zagadał inaczej.
— Ot już widzieli państwo, Krasną duszohubę, da Czartowyj mostek, ale jeszcze nie widzieli Temnego hradu. Tam to dziwy, da dziwy! Ho to jest daleko, blisko granicy lasów prokopyszczskich, pojedziemy i tam bojarzynko, prawda?
— Co to za dym na prawo? — spytała Hańdzia.
Stary skoczył naprzód i jak ogar węszył, śledził, wreszcie rzekł:
— To cygany, Wid‘my zaraz rozłażą się po boru, da po wsiach jak te pluskwy, niczem nie wykurzysz, zaraz i złodziejstwa się zaczną. Palą chrustem i widać bogate szatry, bo smakowite zapachy „niucha się“. Oo! czuć słoninę, da jakieś delikatniejsze przyprawy.
— Chodźmy tam! — zawołała Handzia.
Jaś przywołał Lorcię i Olelkowicza, oni również wyrazili chęć odwiedzenia obozu. Poszli wszyscy razem.
— Andzię cyganie wezmą za swoją rodaczkę — rzekła Lora. — Jeszcze się do nas przyczepią, żeśmy cię ukradli.
— Ej, niepodobna bojarzynka na cyganichę. Boże chorony! Tylko co oczki kare, ale to także wid‘my mają inne. Chyba już korolewna cygańska...
— Pasjami lubię taką właśnie cygańską urodę — rzekł Olelkowicz z zapałem, patrząc na Tarłównę — lecz odrazu spostrzegł się i zmieszał niesłychanie. Łuna czerwona opłynęła mu wyraziste rysy i czoło młodzieńcze.
Lora zła na niego za ten zachwyt i ciągłe spoglądanie na Andzię wypaliła bez namysłu.
— Także szczególny gust! Gdyby pan był albinosem nie dziwiłabym się, bo, les extremes se touchent. Ale tak!?...
— Więc jako szatyn mam lubić albinoski, wedle teorji pani?... Ślicznie dziękuję!...
— Nie, białowłose dla brunetów, dla szatynów istnieje kolor pośredni, złoto, rudy, ognisty...
— Odważna panna! — pomyślał Andrzej, patrząc na warkocze Lory.
Oto i szatry. Cały obóz. Na małej łysince wśród gęstych zarośli leśnych, szarzało kilkanaście dużych namiotów płóciennych z czarnemi czeluściami otworów wejściowych. W głębi, za szatrami stały wozy ładowne, pomiędzy drzewami, w zaroślach widać było konie tęgie i trochę dzikie, popętane z rozwianemi grzywami i ogonami do ziemi.
Na środku obozowiska palił się duży stos ognia, nad nim wisiał kocioł czarny na żelaznych umocowany drążkach. Obok stało kilka cyganek, jedna wielką warząchwią mieszała w kotle, dwie skubały kury, jedna na kawałku deski słoninę krajała w długie paski. Drób porznięty i pierze leżało obok skubiącej cyganki. Mnóstwo czarnych, półnagich cyganiąt, o głowach kudłatych jak rzeszota ogromnych, kręciło się w około ognia i kobiet. Przy wejściach do szatr siedziały i stały grupy cyganów w rozmaitych strojach, czasem w malowniczych lub w łachmanach. Obraz okraszony słońcem, na tle ciemnego boru, na jasno zielonej murawie wyglądał przepysznie.
Gdy wycieczkowicze zbliżyli się, zaatakowały ich najpierw psy, czarne, zwinne i niesłychanie złe, szczerzące białe kły; z gardzieli ich wychodziło chrypliwe szczekanie i wark krótki a wściekły.
— Zabrać psy! huknął Grześko na cały bór, trzymając za obrożę wyżła Olelkowicza. Widocznie głos jego groźny i pewny siebie zrobił wrażenie, bo oto z bandy wypadło kilku wyrostków, ciemnych, jak z miedzi wykutych, z wielkim pośpiechem uciszali brytany. Cyganki przysłoniwszy oczy rękoma, jęły patrzyć badawczo w stronę przybywających; z gromadki siedzącej przy najbliższym namiocie powstał wysoki cygan, z czarną brodą, przeciągnął się, podniósł w górę rozluźnione paski pantalonów i także patrzał pilnie, lecz z flegmą na obce osoby wkraczające do obozu.
Grześko niespodziewanie przemówił do niego po cygańsku, co kudłacza wprawiło na razie w zdumienie, ale po chwili zmarszczył się groźnie i już podejrzliwie patrzał na gości. Stary leśnik łatwo mu się wylegitymował, wmieszał się do rozmowy i Olelkowicz, poczem nastąpiła najlepsza zgoda. Cyganie odrazu weszli we właściwą rolę: dzieci opadły przybyszów, żebrząc o jałmużnę, cyganki oglądały ciekawie panienki, także prosząc i mamląc niezrozumiałe wyrazy.
Stara cyganicha, Onuta, którą Grześko poznał odrazu jako dawną znajomą, przyniosła stołki, prosząc gości, żeby usiedli i ogrzali się przy ogniu, bo ranek chłodny. Cyganów przybywało, z każdej szatry ukazywała się jakaś nowa postać. Obóz był duży i bogaty. Podeszło parę dziewczyn w chustach kraśnych, pasiastych, zawieszonych jak chlamidy. Twarze czerstwe, hoże: gorącą swą cerą i oczyma przepaściście czarnemi przykuwały do siebie wzrok Olelkowicza. Młody pan był jak w ukropie, cyganki nęciły go nieprzeparcie, ale wstydził się trochę Andzi, bał się żartów Lory, lecz i ona również zajęła się pięknym cyganem bardzo gorliwie. Śmiała zawsze i wyzywająca, używała sielanki z zupełną swobodą.
Uwagę Tarłówny zwróciła jedna szatra, ozdobniejsza, niż inne, pokryta płótnem w kolorowe pasy. W głębi jej, blisko wejścia na wysokiem posłaniu, z oparciem z barwnych kilimów, w pól leżała kobieta młoda i nadzwyczaj piękna. Spowita była we wzorzystą tkaninę, miękko otulającą wspaniałe jej kształty, włosy w dwóch grubych warkoczach splecionych przy skroni przeplatały złote cekiny i paciorki, wierzch głowy do połowy czoła nikł w zwoju gorąco żółtej materji jedwabnej, zakończonej złotą, obfitą frendzlą, która spadała na czoło i aż na duże łuki czarnych brwi. Oczy o hebanowych źrenicach patrzały groźnie, z królewskim majestatem. Cała pierś mieniła się od świecideł, cekinów, złotych łańcuchów i różnych paciorków. Ramiona strojne w bransolety podłożyła pod głowę i z obojętnością, z dumą nawet spoglądała na ognisko i zebranych przy nim obcych przybyszów.
— Kto to jest? — spytała Andzia cyganki Onuty, najrozmowniejszej z bandy.
Stara zrobiła uroczystą minę, zaczęła mówić cicho, łamaną gwarą:
— To jest, panuńku, nasza korolowa, Zoira. Ona sobie spoczywa, bo strudzona podróżą i ona jest po dziecku. Ja przyjmowała małą córyńkę królewską; już się za węgierską stroną umnożyła.
— To wy idziecie z Węgier
— Z Węgier, panuńku złocista, od Dunaju. Hej tam zielone doliny, a od Tatrów węgierskich idziemy. Lato się powłóczy człek, by znowu zimę pod Tatrami szukać. My liczną gromadą jedziemy, nasz król Donru się nazywa, chrobry jest, dbały o swoją bandę a srogi. Ot on idzie z boru, patrzcie, panuńku.
Śpiewny, przewlekły głos cyganki i jej słowa niezbyt zrozumiałe w wymowie, dziwne czyniły wrażenie na wyobraźni Tarłówny. Trochę ją ten obóz przestraszał, ale i podniecał i nęcił. Spojrzała we wskazanym kierunku.
Szedł król obozu.
Wysoki, jak dąb rozrośnięty, potężny w barach i udach, Donru miał na sobie suty strój węgiersko-cygański. Spodnie obcisłe z żółtej skóry, wyszywane po góralsku czerwoną i granatową nicią, buty wysokie, z mosiężnemi klamrami, na środkowych wycięciach, prawie na kolanach; koszula czerwona wyglądała z pod bogatego serdaka na czarnych baranach; doszczętnie zaszytego złotem i blaszkami w kształcie dukatów. Włosy miał czarne, twarde, jak z grzywy końskiej, i tłuste, posplatane w drobne warkoczyki. Czapka ogromna, dziwaczna jakaś, naszyta złotemi sznurami, miała kitę ze złocistych trzęsień, łańcuch gruby wisiał mu na piersiach aż do pasa szerokiego, pełnego kieszonek, klamr, rzemyków i złotych guzów. Brody nie nosił, tylko olbrzymie wąsiska, rozczochrane, stanowiące rażącą sprzeczność z wymuskanemi warkoczykami włosów. W ręku niósł kij ogromny, ostro okuty z łańcuszkiem.
Olelkowicz szepnął do Andzi:
— Znam tego cygana. Był raz ze swą bandą w moich lasach, ale wówczas mniejszym zdawał się władcą — dodał z uśmiechem.
Przemówił do króla, przypominając mu się. Donru grzecznie ale z powagą podniósł lekko czapkę i bez ceremonji podał Olelkowiczowi wielką swą czerwoną dłoń. Młody pan stropił się, lecz ręki nie cofnął. Cygan zauważył wahanie, zaśmiał się szeroko.
— Kiedy znajomy, to znajomy, nie trza się wstydzić cygańskiej ręki. Inna ona, niż wasza, kneziu, ale ludzka, a ja tu król. Poszli chłopcy won!! — krzyknął na małych lazaronich obozowych, którzy, żebrząc, jednocześnie wyprawiali przeróżne skoki i figle.
Zaczął wołać na nich po cygańsku, tak, jakby wyszczekiwał ostre twarde wyrazy.
— Trzeba to na powrozie trzymać, bo jak nie, to brykają — rzekł do Andrzeja tonem poufnego zwierzenia. — A co państwo robią tak rano w boru? — spytał jeszcze.
Otrzymawszy odpowiedź, uśmiechnął się pobłażliwie.
— Tak to człowieka zawsze do boru a do pola ciągnie. Pałace nie wystarczą, trza powietrza, jakaby klatka nie była, a dlatego klatka dusi, nudzi, aż człeka na świat szeroki wygna. — I ot nadybali państwo cyganów i pewno się nastrachały panienki, bo to nas dla niewiadomej przyczyny ludzie boją się. Ale nie trza; złego nikomu nie robimy — zapewnił poważnie.
— U was ładny obóz, dużo koni dobrych, ładne dziewczęta, chwackie chłopcy — chwalił Olelkowicz.
— Ot to już w nagrodę za dobre słowo trza państwu zagrać. Hej muzykanty! — huknął donośnie.
Projekt został przyjęty ochoczo, dla wirtuozów bandy był rozkazem. Odrazu kilku młodych cyganów skoczyło do szatr i wnet przynieśli różne instrumenta, więc skrzypce, basetlę, bębenki zdobne w dzwonki i brzękadła, jakieś blachy jasne, któremi stukali jedne o drugie, w takt melodji. Była i duda góralska, i kobza, i jakieś flety dziwaczne, cała oryginalna orkiestra.
Muzykanci skupili się opodal i zgodnie na klaśnięcie Donru zaczęli grzmieć węgierskiego marsza Rakoczego. Grali dobrze a dziko, czarne kudły trzęsły się nad instrumentami, oczy pałały zapałem. Donru wsparł się w boki i jął przytupywać stopą prawej nogi, czasem klasnął rękoma i rzucał głową z widocznem ukontentowaniem. Cyganki starsze, zgromione wzrokiem króla, zabrały się żywo do roboty przy kotle, tylko Onuta siadła w kuczki obok Andzi i kiwając się to w lewo, to w prawo, mruczała coś niewyraźnie.
Olelkowicz nie wytrzymał, porozumiał się wzrokiem z Lorką i spytał króla.
— To już chyba potańcujemy?
— Można — odrzekł Donru z powagą i dał nowy rozkaz muzyce.
Zabrzmiała jakaś skoczna polka, czy czardasz, coś pośredniego co jednak dało się ująć w takt.
Olelkowicz z Lorką puścił się w taniec na gładkiej murawie, za ich przykładem poszli cyganie. Kilka par hucznie i ostro tupało, wiło się w słońcu. Pokrzykiwania i hołubce dodawały ochoty. Zachęcona Andzia poszła w tan z Jasiem, wnet wyrwał mu ją Olelkowicz, Lorka zaś ze zwykłą swą odwagą wzięła do tańca cygana, Dżinga, który jej się odrazu tak podobał. Sprawiło to wyborny efekt, Donru rozpromienił się, nawet Zoira wyszła z szatry i stojąc opodal patrzyła na tańczących z łaskawym uśmiechem. Olelkowicz i Jaś nie tracili czasu, obtańcowywali młode cyganki z takim zapałem, że i one wpadły w ekstazę; Andrzej głównie zyskał sobie uznanie, król tytułował go stale „knaziem“, wymawiając „kneź“. Nagle Donru wziął go pod rękę podprowadził do swej żony i wspaniałomyślnie pozwolił mu z nią zatańczyć.
Młodzieniec wykonał ukłon tak wykwintny, jakby naprawdę przed monarchinią na dworskim balu i ruszył w tan.
Zoira tańczyła z początku powściągliwie, jak wypada na królową, ale zapał Ołelkowicza podziałał na nią. Oczy jej zagrały, wydała głośny, trochę dziki okrzyk i już zaczęła taniec z pasją, z szałem, falowała figurą, drobiąc nogami i od czasu do czasu zlekka pokrzykując. Król jednak wkrótce przerwał jej zabawę i skinieniem ręki oznajmił, że dosyć.
Donru zaznajomił Zoirę z panienkami, poczem oznajmił towarzystwu, że musi ich ugościć w swym obozie, zatem poczekają tu na ucztę wspólną, a tymczasem niech się bawią jak kto chce. Młodzież wpadła w doskonały humor, młode cyganki popisywały się śpiewami, kładły panom karty, chłopcy pokazywali różne sztuki łamane i nawet magiczne.
W ogólnej harmonji tylko stary Grześko czuwał, nie ufając nawet królowi, bał się, żeby dobra komitywa nie skończyła się jaką niespodzianką, okradzenia naprzykład. Ciągle ostrzegał paniczów i szeptał do Andzi.
— A pannuńcia myśli, że te kury, te kaczki, a słonina to własne, abo kupione? Ukradły juchy, taj już, tylko nie tu blisko, bo tam gdzie stoją, to nigdy nie kradną, mądre ścierwa! A taż królowa to tyż w kradzionych szatach paraduje, bojarzynka nie wierzy? Boże chorony! A cóż to oni chramy mają, abo grody jakowe? Ot szatry, daj szatry, z kradzieży to wszarstwo żyje. Tfu! nawet nie pięknie, że się pannuńcie z nimi tak bratają; niech już tamta panienka, ona akurat do tego, ale bojarzynce nie dam z cyganem tańcować, wara mu wołokicie.
Uczta była gotowa.
— A gdzie jest Makruna? — spytał Donru, rozglądając się po bandzie.
— Makruna, to sławna worożycha, najstarsza cyganka w obozie — objaśniła Andzię Zoira.
Pobiegli po nią z rozkazu króla. Ukazała się wkrótce przyprowadzona przez dwie młódki. Worożycha szła wolno wielka i ciężka, trochę zgarbiona. Miała na sobie obfite zwoje kolorowych łachmanów, głowę omotaną w chusty, sznury korali i bursztynów na piersiach, pierścienie na palcach. Twarz stara, żółta, prawie czarna, pomarszczona okropnie niby kora wiekowej sosny. Oczy jak żużle iskrzące, straszne, czarne otchłanie, bezzębne zaciśnięte usta z wyrazem surowym. W twarzy jej była mądrość i groza tak wybitnie odmalowana, że uderzyła wszystkich.
— Okropna jest ta wróżka — szepnęła Tarłówna.
Makruna kiwnęła głową gościom i siadła na podścielonej płachcie koło ognia.
Zamyślona była i smutna. Donru i Zoira usadowili młode towarzystwo na honorowych miejscach obok Makruny, stare i młode cyganki usługiwały zręcznie, podając jedzenie na talerzach tylko dla gości; cyganie wszyscy jedli z kotła lub mis po kilku z jednej, kobiety czekały aż zjedzą mężczyźni, tylko Zoira wyłączona z tej rutyny jadła z osobnej porcelanowej misy.
— Jak żyję nie kosztowałem takiego buljonu — wychwalał Olelkowicz. — Przyszlę wam tu mego kucharza w naukę.
— Jasny pan niech tego nie robi, bo się jeszcze kucharz kraść nauczy od nich — mruknął Grześ.
Andzia zaniepokojona, spojrzała groźnie na starego, ale Donru zaśmiał się, pokazał w śmiechu białe, wielkie zęby i rzekł z najzupełniejszą swobodą:
— Niech się pan „pobereżnik“ (leśnik) nie stracha, my jemu zwierza nie strzelamy, pokąd tu stoimy, jak odjedziem dalej, to nasze prawo wtedy tutaj jechać za mięsem.
— A co! — nie mówił ja pannuńci? Już u nich taka moda.
— Ejże! — to ja może własne kury i indyki zjadam w tym buljonie? Hę! — zawołał Andrzej.
— Co panuńku zjadasz to twoje, aby smakowało — rzekła nagle cyganka-worożycha.
Donru zmarszczył się, lecz nic nie odpowiedział, nie przestał jednakże być gościnnym, bo wnet znalazł dzbanek wina węgierskiego i słoninę z papryką, typowo węgierski przysmak.
Donru często patrzał na Tarłównę długo i uważnie, aż ją ta niema obserwacja zaczęła drażnić. Cygan sam się wytłómaczył.
— Panuńka podobna jest na naszą cygankę, w nasze szaty przywdziać, z nami za hej węgierską granicę iść, toby i mało kto poznał, że nie nasza. Teraz to pańskie dziecko jest. Liczko by w boru poczerniało, bo za białe, oczki by inne zara były jak u dzikiej kozy górskiej, ot jak u Zoiry. U nas to życie, orły na górach, my na dolinach, ale my z nimi bracia oni i my swobodę miłujem.
Zamyślił się, potem rzekł jeszcze:
— Oho! Przed panuńką świat cały, poco szatra, choć może w szatrze i spokój byłby większy, wiatr halny w górach nie tak czasem dokuczy, jak te wiatry co na świecie ludzi rwą, zatłukują.
— Źle czasem na świecie panienko, że i cyganom lepiej.
— Skądże wy o tem wiecie, skoro jesteście zawsze daleko od świata? — spytała Handzia.
— Skąd wiem? Daleko od świata? Ej, ale nie na gwiezdach jasnych, a na szarej ziemi żyję, to i wiem dużo. Co na świecie Bożym niedoli. Hej i nie zliczysz! U nas lepiej, każdy od maleńkości wie, że nic go dobrego nie spotka, a zginie zawsze, jak nie z bidy, to w bitce jakiej; taki los cygana. Dlatego u nas i wesoło panuńku, my Boże ptaki i za to my Bogu wdzięczne, skrzydła mamy, a lot szeroki. Chce się borów, to tam lecim, chce się gór, to do Tatrów, abo na Karpaty, a jak znudzą wirchy o hej! na doliny spadamy jak orły, do strumieni, ruczajów górskich. A też tu bory wilczarskie złe? A prokopyszczskie puszcze, a debry (wąwozy), a jary, stepy? Hej! Hej! i oko nie dopatrzy i dusza nie doleci do końca. To życie!
Andzia zasłuchała się; opowiadanie cygana budziło w jej duszy tęsknotę za życiem nieznanem, za jego urokami. Wrażliwa jej natura chłonęła przedstawiane przez cygana krajobrazy. Nie zauważyła, że stara Worożycha Makruna patrzy na nią długo, pilnie: i coś mruczy do siebie, obudził ją, wrzaskliwy głos Lory.
— Anko, Jasiu, panie „kneziu“, podrzeźniała króla, niech nam worożycha powróży. Zgoda?
— Ja naprzód tej panuńce będę wróżyła — zamamrotała stara skwapliwie — biorąc rękę Tarłówny dość obcesowo.
— Nie! nie! Ja nie chcę! — krzyknęła Andzia z przestrachem, cofając rękę.
Olelkowicz uśmiechnął się.
— Pani się boi? Czego?
— Handziu, daj jej rękę, wielkie rzeczy i nam będzie wróżyła — zapewnił Jaś.
Tarłówna podała dłoń starej z lekkim drżeniem wewnętrznem. Wszyscy skupili się ciasno, ogień trzaskał, sypiąc iskrami. Cisza zaległa i dziwna powaga. Worożycha miała w obozie opinję wielkiej znawczyni swej sztuki, miano ją niemal za jasnowidzącą. Król i królowa zataili oddech w piersiach, twarze były ciekawe, przejęte chwilą, trochę zalęknione. Worożycha nie zawsze chętnie dawała się uprosić do wróżby, więc jej uwaga skierowana tak wyraźnie na „ciemną panienkę“, zainteresowała obecnych cyganów.
Stara długo i ściśle badała dłoń dziewczyny, kręciła głową, cmokała ustami; zaczęła mówić gardłowo łamanym językiem:
— Dziwy, dziwy, rączka mała a duża księga... Znaki... znaki... trudne są tu te znaki — a ważne. Mościa damulka śmiała jest w sobie, a strachliwa, zdaje się; śmiała, bo młoda, urodna, bogata, idzie we świat niby złoty dla niej, ale chmury suną czarne... od nich płynie strach... O... o... i nieszczęście O... o...
Andzia szarpnęła się, cyganka ją przytrzymała.
— A ot tu linijki cienieńkie, ale one grube w znaczeniu; dwie dusze one ciągną za sobą w przepaść, dwie niedole przez nie, a trzecia własna, własna niedola o... i ciężka. Nad sokolicą bujną czarny kruk kracze, wywłóczy dolę z niej, pióra poszarpie... O... smutek... Sokolica już słaba, omdlewająca padnie na pierś sępa dzikiego, co się za orła przedstawi... o... ten resztę krwi puści... obedrze... o... o... prawie nagą ostawi... A tu!... Ach!... O!... O!...
Worożycha gwałtownie puściła rękę Andzi i palcami zacisnęła sobie oczy z taką boleścią i zgrozą jakby zobaczyła zbrodnię.
Wszystkich ogarnął przestrach paniczny. Tarłówna siedziała, jakby we śnie pogrążona, nad nią stał blady, przerażony Jaś i Olelkowicz.
Cyganka, po długiej chwili ciężkiej zadumy, ocknęła się, wyjęła z zanadrza plikę kart; brudne były, ale niezwykłe. Zaczęła je rozkładać na kolanach, siedząc po turecku, tuż przed Andzią. Karty sypały się jak barwne motyle, ona je tasowała, znowu rozsypywała, dała je Annie pomieszać i wreszcie ułożyła odpowiednio. Palcem szarym jęła wodzić po nich, straszne źrenice wpiły się w barwną mozaikę, zaczęła mówić:
— I tu... i tu... tak samo, burza tam, gdzie zdaje się pogoda..., chmury, chłód. Jeden łańcuch twardy na was troje. Łańcuch trzyma w dziobie krwawym kruk czarny. O... o... tu wy, mościa damulko, sokolica..., o!... a tu młode dwa sokoły; jednego serce bujne zabite, drugiego ranne... ciężko krwawi, nie ścierpi niedoli, nie! Zatrata nad nim wisi... A ot tu sęp!... Dziki on i nie dziki..., ważka osoba..., trudna!... on jeszcze we świecie. Jeszcze chowa go świat... i nad nim zagłada... o!... o...
— Kto są te dwa sokoły? — spytał Jaś drżącym głosem.
Cyganka milczała.
Po długiej chwili dopiero, wolno podniosło wzrok ponury na Jasia i na Olelkowicza, spuściła go potem znacząco na Andzię i rzekła dobitnie:
— Jeden łańcuch was skuwa i dola jedna...
Zaległa cisza. Płomień, podsycony na nowo, huczał, syczał, wrzał. Zerwał się wiatr, kłęby dymu gnając wprost na grupę wróżby. Słońce zaszło za obłok, cień szary, niemiły zaległ jasną przedtem polanę. Dreszcz wstrząsnął Andzią, ale dreszcz ten od niej przeszedł na młodzieńców tak, jakby istotnie wiązało ich jedno ogniwo, jeden prąd.
Cyganka gorączkowo składała karty, była jakaś zła i groźna, a tajemnicza.
— Powróżcie i mnie, ale nie tak straszno, lepiej trochę?...
— Mówią karty, ręka ludzka, nie ja sama. Dajcie ruczku.
Patrzyła uważnie na dłoń Lory i wykrzyknęła:
— Inna dola, inne życie! Mościa damulka wiatrem poleci, gdzie krew poniesie! Jak górski potok w piankę się stłucze i pogna het, het! Lekka pianka!... kamienie wszystkie ominie i nijakiej zapory nie zna, gdzie trzeba przeskoczy, gdzie trzeba zniknie. Lekkie życie, łatwy będzie świat, bogato i cudnie, tylko próżno... próżno. Jeno złotości dużo, bo krew zahuczy, to i złota dorzuci, i tak po świecie ferdu... ferdu!... ot... taka... cygańska dola!...
— Głupia baba! — zawołała ostro Lorka, wyrywając dłoń.
— O!... ho, ho! głupia!? Czasem i los głupi bywa, jak go człek za uzdę nie złapie i nie wstrzyma. Niech mościa damulka ściągnie uzdę, to i los mądry będzie. Ale to już trudno, krew wartka, poniesie.
— Dosyć tych wróżb na Boga! podenerwowały się panie — rzekł Andrzej, rzucając cygance do chusty złotą monetę.
— Bo i wasze dole nie wesołe — mruknęła wiedźma, zgarniając chciwie hojną zapłatę.
— A panom wróżyć nie będzie? — spytał Donru.
— To jedno, to jedno, jeden łańcuch.
— Trzy dusze, a jedną niedolą razem skute, trzy życia a jeden los — mruczała Mokruna.
Jaś zmienił się na twarzy; zatargnął nim straszliwy lęk; blady był i jakby zamarły.
Olelkowicz nadrabiał miną.
Grześ, który wszystko słyszał i drętwiał z przerażenia, oprzytomniał nareszcie.
— Chodźmy stąd, do licha! jasne państwo. Boże chorony! Tfu! Tak to zawsze z wid’mami się zadawać. Zaraz coś paskudnego wylizie. Już południe, chodźmy.
Worożycha, podniesiona przez wnuczki, położyła rękę na ramieniu Andzi i rzekła z powagą wielką, z tragicznemi oczyma.
— Nie blednij na liczku, mościa damulko, jak serce zblednie, to wtedy źle,. Jeszcze ja ciebie zobaczę, nie w tej to krasię, co teraz, oj... nie w tej, nie w tej, ale jeszcze ja ciebie zobaczę...
Mokruna stała oparta na kiju, cała na nim zwieszona, wielka w swych barwnych łachmanach, czarna, złowroga.
Oczu nie odwracała od Andzi, głowa zaś jej pochylona, ciężko na piersi, kiwała się załośliwie, jak stary, jęczący dzwon, co przeczuwa wiele i już na trwogę woła.

Towarzystwo z Grzesiem na czele wracało do Wilczar.
Olelkowicz szedł z Andzią i zabawiał ją wesoło, chcąc zagłuszyć przykre wrażenia wróżby, które nurtowały go uparcie. Ale wesołość jego była trochę sztuczna.
Jaś wlókł się za nimi, odczuwając dziwny ból w sercu, nieznany dotąd, niepokojący. Wyłękłemi oczyma śledził Andzię i drżał o nią, jakby groza wróżby już realnie nad nią zwisała.
Weszli w wąski przesmyk, pośród gąszczu drzew i niskiego podszycia lasu. Brnęli w głuszczy zielonej, zanurzeni w niej zupełnie. Andrzej rozsuwał przed Andzią gałęzie wielkolistnych leszczyn, torując jej drogę. Szli przez przesmyk leśny w najwięcej zarośniętej części. Nagle Andzia i młody pan drgnęli i cofnęli się instynktownie w tył. Z gęstwiny wynurzył się ktoś podobny do widma, cały szary, jakby w zmurszałych łachmanach, czynił wrażenie żyjącej zgnilizny. Zgarbiony, nędzny, z twarzą obrośniętą zwierzęco kudłami nieokreślonego koloru. Był jak małpa, z ruchów niby płaz czający się. Przystanął na sekundę tuż przed Tarłówną, i Olelkowiczem. Ujrzeli jego wzrok kosy, zwierzęcy. Przecinając im drogę w poprzek, posunął się dalej krokiem szakala i wsiąknął w gąszczach.
— Cóż za ponura postać — szepnął Andrzej. — Wygląda jak kupa mierzwy.
— Albo jak zły duch. Kto to jest? Straszny człowiek — odrzekła Tarłówna.
Grześko przeżegnał się zabobonnie.
— Może to i nie człowiek, bojarzynko, może to Antychryst? Ale że w nim złe siedzi, to pewno... Boże chorony! To jest Chwedko. Ma kurną norę na granicy lasów wilczarskich i turzerogskich, żyje sam, jak upiór w mogile i tak włóczy się jak upiór; musi niesamowity, bo często nieszczęście z sobą nosi.
— Jakie znowu nieszczęście!? co Grześko prawi? Dość tych wróżb! — zawołał Olelkowicz rozdrażnionym tonem.
— Taj hodi panyczu! Stary Grześko nie kłamie. Chwedko to parszywa wołokita, jego ludzie boją się gorzej biesa, da uciekają od niego, on tylko... u... pa...
Stary umilkł nagle.
— Coście chcieli powiedzieć, Grzesiu? mówcie, jam ciekawa — prosiła Andzia.

— Boże chorony, Chwedko tylko u pana w Turzerogach ma łaski... ale to czortowski kum.
V.
Zgliszcza.

Pan Teodor Kościesza szedł wolno drożyną, wśród pól kłosistych wijącą się kręto. Pogoda lśniła nad nim cudowna, ale złote uśmiechy słoneczne nie zgasiły ponurego wyrazu w jego ciężkiej twarzy, jakby wykutej z jednej bryły skalnej, tak była z gruba ciosana i martwa w swych topornych linjach. Złomy czoła i policzków wklęsały w głąb pod naporem oczu, jak nity płaskich i jak nity żelaznych w barwie i wyrazie. Włosy czarne stały na głowie twardo, w jeża: wąs krótki, przystrzyżony i takaż broda, okalająca sztywno kamienny profil. Dwie władze były cechą wybitną tej twarzy; wzbudzała dreszcz przestrachu, lęku, jak przed jasnowidzącym i magnetyzując siłą dziwną, potrafiła panować, brać ofiary, które idą zniewolone, lecz z odrazą. Cała postać wielka, ociężała sunęła rytmicznie, ruchem nieco niedźwiedzim. Ręce założone za plecy, trzymały w dłoniach laskę i były w ciągłym ruchu, palce przebierały kurczowo niby prądem elektrycznym poruszane. Szedł z głową pełną myśli o Andzi. Zabrał ją z Wilczar pomimo jej protestu, gdyż drażniły go wycieczki z Jasiem Smoczyńskim, wreszcie ostatnio z Olelkowiczem.
— Po co się już i ten przybłąkał?...
Ale przerwana sielanka wilczarska nie zmieniła sytuacji. Jaś bywa w dalszym ciągu, trudno mu tego zabronić. Sąsiad najbliższy i kuzyn, od dziecka zżyty z Andzią, stały towarzysz jej dzieciństwa, potem zaś wszystkich świąt i wakacji upragniony kompan. Brat Lorci, ta zaś również jest codziennym gościem w Turzerogach, syn Malwiny Smoczyńskiej, z którą Kościesza liczył się trochę, gdyż była kuzynką i przyjaciółką jego żony, oraz przez pamięć na męża zmarłego, bardzo szanowanego w okolicy. Wymówić dom jej dzieciom, niepodobieństwo...
Oni zaś oboje niepokoili pana Teodora coraz więcej. Lorka zbyt śmiała, sprytna i zalotna mogła na Andzię wywierać wpływ niepożądany, Jaś z dziecka wyrastał w młodzieńca i zanadto serdecznie garnął się do Andzi, za radośnie na nią spoglądał.
Teraz znowu Olelkowicz.
Kościesza żałował, że pozwolił młodemu paniczowi polować na Krasnej duszohubie, nie przypuszczał wówczas takiego spotkania z pasierbicą. I oto Andrzej „zanęcił się“, bywa bardzo często, zajmuje się wprawdzie głównie Lorką, lecz Kościesza ma bystry wzrok, jest przewidujący. Jak na to zaradzić?
Diewczyna ma już osiemnaście lat, jest ładna, pociąga wdziękiem niezwykłym i wiele obiecuje.
Olelkowicz znał ją zupełnie małem dzieckiem i sam był smarkaczem w mundurku uczniowskim; teraz to co innego: teraz te odnowione wizyty mogą się stać niebezpiecznemi przytem...
Trzeba to przykrócić, tak pozostać nie może. Trzeba!
Gdy podobne słowo odbije się w myśli Kościeszy, już decyduje. Prędzej, czy później, zależnie od okoliczności, zaczyna ono działać powoli, systematycznie, zanim się nie spełni.
Wyrok na Jasia i Olelkowicza był już wydany.
Pan Teodor wszedł na otwarte pole zżętej pszenicy, na którem ustawiono stertę. Szerokiemi krokami zbliżył się i nagle stanął. Oczy mu błysnęły gniewem.
— A co, znowu jest?! Ależ to istna plaga!... — wyszeptał zły.
Przy stercie wrzała robota, kręciło się kilka dziewcząt i parobków, wśród nich Kościesza dojrzał Andzię, Lorkę i dwóch paniczów przed chwilą osądzonych. Tarłówna w powiewnej, ponsowej sukience, z chusteczką czerwoną, związaną po chłopsku na czarnej głowie, stała na stercie i przyjmowała snopy, które podawał jej Olelkowicz z wysokiej naładowanej fury. Jaś układał snopki z fornalami, Lorka zaś na dole ograbiała stertę, udając robotę, w rzeczywistości zaś śmiała się, pokazując zmysłowo ząbki białe młodemu korepetytorowi o wyanielonej minie. Ukazanie Kościeszy spłoszyło tę parę. Lorka zaczęła pilnie grabić, młodzieniec dał susa za stertę i wówczas dopiero zajął się gorliwie uczniem swym Januszkiem.
Andzia zawołała:
— Ojczymku, pracujemy! Jestem cała spocona; dotrzymuję placu panu Andrzejowi. Sterta prawie gotowa.
— Może już dosyć, zmęczysz się. Ale pan nie tęgo myśli o własnych żniwach w Prokopyszczach — dociął Kościesza, z ironią odpowiadając na ukłon młodego pana.
— Ee! obejdą się tam bezemnie; mój rządca da sobie rady. Trzymam się maksymy... żyj tam, gdzie ci lepiej, że zaś tu...
— Andziu, proszę cię, zejdź już — przerwał pan Teodor tonem kwaśnym, zimno patrząc na Olelkowicza. — Czekam Aneczko; pójdziemy na podwieczorek — dodał łagodniej.
— Ojczymku, jeszcze trochę, co tam podwieczorek! zjemy go później. Niech ojczyk popatrzy na naszą pracę, niech nam zastąpi pana Kadłubka, który dozoruje przy innych stertach.
Kościesza nalegał na powrót do domu, aż zmusił Andzię do posłuszeństwa. Skoczyła ze sterty na wóz ze snopkami, z wozu zniósł ją Kościesza uprzedzając szybko Andrzeja. Dziewczyna zarzuciła ręce na szyję ojczyma i całując go opowiadała mu różne zdarzenia dzisiejszego dnia: jak wstała raniutko i pobiegła do Smoczewa, że tam jeszcze wszyscy spali, więc zbudziła Lorkę i Jasia i razem przyszli do żniwa, zaraz zaś po obiedzie przyjechał konno pan Andrzej. Ślicznego ma kasztana. Watażka się nazywa. Za nim jedzie kozak Fedor. Panna Ewelina gniewała się trochę za tę robotę w polu, ale ostatecznie pozwoliła. „Lepsza jest Lincia, niż ty, ojczymku” — dodała z grymasem na ponsowych ustach.
Pan Teodor rozchmurzył się pod wpływem jej uroku. O świcie wyjechał do dalszych folwarków, słuchał więc opowiadania ciekawie, tembardziej, że Andzia w ostatnich czasach mniej okazywała mu serdeczności niż dawniej, dzisiejsza jej radość rozruszała go i usposobiła przyjemnie. Grzeczniej rozmawiał z Olelkowiczem, nawet Jasia nie lekceważył, jak zwykle. Był wesół.
Pomiędzy zbożami wracali do domu. Lorka zabrała sobie Olelkowicza, ciskała na niego zrywane chabry, chichotała bez przerwy. Pan Teodor patrzał na Andzię, idącą z Jasiem. Bawili się trochę, jak dzieci. Ona chwilami przerywała rozmowę, brała go za ręce i kręciła się w kółko po drodze, niby czerwony mak. Furczały za nią czarne warkocze, z ust wybiegał śmiech swawolny na pole, hen! Postępowała z nim, jak z bratem, bez kokieterji sztucznej, lecz z tą wyłączną, która ją cechowała. Jaś traktował ją niby po koleżeńsku, ale zjadał ją oczyma: płonęły mu źrenice żarem, gdy na nią patrzał.
Był w tych młodzieńczych spojrzeniach ogień zapału wewnętrznego i zachwyt nad Andzią i smętne pasemka marzeń, co jak delikatna tkanka tworzyła się w duszy, oprzędzając ją subtelnym sentymentalizmem. On widział już w Handzi swój ideał, ona jedynie miłego towarzysza i kuzyna, więc oczy jej miały w sobie tylko swawolę, jeśli zaś omglił je chwilami cień głębszy, to tęsknota tych czerni przepastnych leciała dalej, ponad Jasiem, w szeroką dal. Teraz miała w sobie dziewczyna szum zabawy, źrenice odzwierciadlały w sobie jej nastrój i gorzały płomykiem niewinnym a już drażniącym.
Kościesza zauważył, że Olelkowicz pozornie zajęty Lorką ciągle ukradkiem patrzy na Andzię, że i jemu płoną oczy, że ta dziewczyna porywa wszystkich, nie dbając oto i właśnie dlatego, że rozsiewa dokoła siebie czar dziwny, przyszły mu na myśl słowa Kochanowskiego, stosowane do własnej córki.

„Co pocznie, gdzie się ruszy
Wdzięczność ją prawuje
I wszędzie niewidocznie
Za nią postępuje“.

Nadawało się to wybornie i do wdzięcznej postaci Tarłówny.
— Co z tego będzie? — zadawał sobie pytania pan Teodor.
Nurtował się wewnętrznie, idąc wolno poza młodzieżą. Wyprzedzili go znacznie, dążąc do domu.
Kościesza ze zwieszoną głową wszedł w bramę, zamykającą piękny czworobok turzerogskiego dziedzińca.
Rezydencja stara rozpościerała dużo cieniów, od drzew przepysznych, od wysokich, ciętych żywopłotów i, sam dom, potężny rozmiarami, z fantastycznie łamanym dachem, rzucał na trawniki wielkie płachty cieniste. Okna gęste, ale nierówne kształtem i rozmiarami: jedne weneckie, drugie wysokie, strzeliste, na pięterkach zaś małe i wąskoszybowe, plamiły bielą futryn, i okiennic szare ściany dworu.
Wszystko tu było ciężkie, nawet ponure, ale dostatnie. Trochę za smutno, lecz szeroko, wygodnie. Na prawem skrzydle pięterka, nad tarasem, który wyglądał na nowy nabytek starego domostwa, zwieszał się mały balkon, biały, zatrzęsiony kwiatami. Oplatały go powoje, fuksje, kępami stroiły czerwone pelargonje. Z otworzonych drzwi, wiatr letni wywiewał raz poraz białe firanki. Szła z tego okna i balkonu młodość i wesele, różne od całości gmachu. Fragment ten był jakby uśmiechem dworu, jakby śpiewką i szczęściem szarych ścian. Rozumiały to i gołębie, gdyż całą chmurą białosiwą obsiadły gzymsy nad oknem i kratą balkonu.
— I ptaki do siebie zwabia, wszystko, co żyje — szepnął Kościesza.
Na balkonie pojawiła się Andzia, gołębie furknęły skrzydłami i opadły ją zewsząd, siadły jej na ramionach, na głowie: jeden białym swym puchem przypadł się do piersi dziewczyny i dziobek wysunął niby do pocałunku. Nie skąpiła im pieszczot, głaskała atłasowe piórka, całowała, przemawiając jak do dzieci. Była to wieczorna godzina rozmowy z ptakami i karmienia ich. Kwiliły do niej swe dzienne skargi, ona je zaś pocieszała, i groch sypiąc na płaskie korytka, była matką i przyjaciółką ptasiej rzeszy.
Kościesza, ukryty pod olbrzymią lipą, patrzał niechętnie na znajomą sobie codzienną scenę balkonową. Wolałby Andzię widzieć inną, nie taką jak Lorka, broń Boże, lecz mniej ponętną. Zanadto przypominała swą matkę, nazbyt wiele posiadając w duszy charakterystycznych znamion tamtej. Tych objawów bał się pan Teodor. Drażnił go widok Andzi, odwrócił się szybko i ruszył w głąb alei. Nagle zdumienie i gniew razem umiejscowiły go. Ujrzał pod drzewem stojącego Jasia, z oczyma wlepionemi w balkon, z twarzą natchnioną prawie. Złość straszliwa porwała Kościeszę i zatargała nim. Bez namysłu krzyknął podniesionym głosem:
— Co ty tu robisz!?
Chłopak drgnął, potem zbladł nagle.
— Co tu robisz, pytam?
— Nic, stoję i patrzę — odrzekł Jaś najniedorzeczniej.
— Kogoż tak podziwiasz, gołębie? — syknął Kościesza.
Smoczyński poczerwieniał, z żalem spojrzał w oczy panu Teodorowi i bąknąwszy coś niewyraźnego, chciał odejść, lecz ojczym Andzi zatrzymał go, mocno ścisnąwszy mu ramię. Nie panował już nad sobą, unosiła go wściekłość, zamruczał groźnie.
— Słuchaj, ty... smyku... zapowiadam, że dosyć tych amorów; do książki, smarkaczu, tam twoje miejsce, rozumie... kawaler?
Puścił oniemiałego Jasia i odszedł, lecz jeszcze raz odwrócił się, wołając:
— Ostrzegam ostatni raz.
Poczem znikł za drzewami.
Jaś stał bez ruchu, miał wrażenie, że uderzono go w głowę, jakiś szum głuchy, nagła niepamięć w połączeniu z bolesną świadomością spełnionego faktu.
Co się stało, za co?... dlaczego?
Więc nie wolno mu patrzeć na nią?... a przecież od dziecka był towarzyszem jej zabaw, był jakby bratem jej rodzonym, jest zaś kuzynem. Przez głowę mu nigdy nie przemknęła myśl, że mu zabronią patrzyć na Andzię, że ktoś będzie to uważał za złe i to kto jeszcze?... pan Kościesza. Za co? o co? Minęło odurzenie, a przyszła nagła refleksja. Z całą brutalnością cisnęła w mózg chłopca przenikające na wskroś światło przejrzenia. Czyż on istotnie jest dla Handzi tylko bratem?... czy patrzy na nią jak na siostrę?... czy Kościesza nie dojrzał w jego wzroku błysków obcych braterskim uczuciom, czy nie spostrzegł, co się z nim dzieje?
Oblała Jasia krew gorąca, wartka w tej chwili i wzburzona do dna. Zrozumiał, że Andzię kocha.
Uczucie to przyszło doń sam nie wiedział kiedy i ogarnęło go przemocą.
Zawstydził się. Odrazu to odkryto, rzucono mu w oczy urągliwe słowa... „smyk, smarkacz”, odesłano do książki, bo tam jego miejsce. Niewolno mu jeszcze kochać nawet Andzi, może właśnie głównie jej. Ona taka śliczna jak kwiatek — myślał z goryczą. Cóż ja przy niej znaczę?
Z ideałów spadł nagle do realnych kombinacji, uprzytomnił sobie, że Handzia jest bogatą dziedziczką, że będzie wielką panią, on zaś biedny. Już teraz zarabia korepetycjami, aby nie być ciężarem dla matki, która zaledwo zdoła opłacać jego wpisy szkolne, resztę wydając na Lorkę i inne potrzeby majątkowe, spłacając długi nękające Smoczew w okropny sposób.
Cóż on? Skończył szkołę z trudem, z wysiłkiem wielkim; nie miał zdolności, umiał tylko pracować.
Teraz wstępuje do uniwersytetu na agronomję, chce być gospodarzem, rolnictwo ciągnie go i nęci. Ale cóż ono mu przyniesie prócz uroków czysto zewnętrznych? Czy da mu zadowolenie istotne, czy on swe ideały uplastyczni na terenie Smoczewa? Będzie pracował, dorabiał się, wyrobi sobie byt materjalny; jeśli utrzyma Smoczew ciężką pracą, to uzyska samodzielność i niezależność, nic nadto. Gdzież miejsce na marzenia, gdzie ulokować ideały, które rosną i proszą się o wysłuchanie?
Pierwszym punktem tych marzeń przedsłodkich była Handzia, myśl o niej zrosła się z mózgiem Jasia. Widział ją zawsze przy sobie w dzieciństwie i przyszłości bez niej nie rozumiał. Nie mówił o tem ani jej, ani nikomu, nawet sam przed sobą, nigdy jasno nie stawiał tej kwestji, lecz pomimo to nosił Andzię w duszy, pielęgnował ją tam starannie i czasem zapatrzył się na nią jak na drogi swój, bardzo piękny obrazek.
Strącono go z rojeń subtelnych, oderwano wzrok od niej, wyśmiano go, zbeszczeszczono jego uczucie, jego zapał słodki, a cichy jak delikatna woń kwiatka wiosennego — pierwiosnka.
Co teraz? Odejść. Pożegnać ją raz na zawsze, iść w świat nauki, do pracy, tu już nie powrócić nigdy, nigdy!
A matka, a Lorka? Jest jedynakiem, zatem obowiązki syna, brata i obywatela wiążą go ze Smoczewem, musi tu od czasu do czasu powracać spotykać Andzię. Jak to znieść, jak pogodzić? Powie jej, że w Turzerogach może się już więcej nie zjawi, jak ona to przyjmie?...
Żal, gorycz i zarazem nagła ciekawość wrażenia Andzi walczyły w sercu młodzieńca, gdy szedł wolno brzegiem wielkiego stawu, po za parkiem Turzerogskim. Postać jego w białej bluzie odbijała się w wodzie, lekko zamglonej mrokiem wieczornym. Zapach mdły ryb i wodorostów zaprawny parnem powietrzem dławił Jasia, zmrok po zachodzie słońca wywoływał taki sam refleks w jego duszy, którą ponure oblokły cienie. Duszno mu było i ciężko, miał uczucie, że wielkie liny chmielowe, zwieszone z drzew nad wodą, chrzęszczą szyszkami, oplątują go i ciągną gdzieś w przepaść, że drzewa wyniosłe opierają mu na ramionach swe konary niby ze spiżu ulane. Źle mu było w tej głuszy parkowej nad wodą, już ciemną, jak rozpłynięty metal ziejącą wilgotnym oparem. Żaby zawodziły swój wiekuisty hymn wieczorny, grały derkacze na łąkach po za stawami, jakby nawołujące się pastuszki nocne. Młodzieńcowi głosy te przypomniały niedawny pobyt w Wilczarach, wycieczki z Handzią i ze starym Grześkiem, wszystkie uroki tych wędrówek wśród natury, ich słodkie, dobre pamiątki. Ot, naprzykład derkacze, Grześko nazywał „czynownikami“ dla tego, że wołanie ich brzmi: „dery-bery — derybery“, jak się z tego Handzia śmiała. Jakie to były błogie czasy, i tak niedawne. Mogli dłużej przebywać w lasach, dlaczego Kościesza zabronił? Czyżby już spostrzegł, to co dziś i chciał przerwać?
— Ależ nie, wtedy jeszcze ja sam byłem nieuświadomiony, co się we mnie poczyna — myślał Jaś, i nagle zadrżał.
Cyganie, szatry, wróżba starej Mokruny... ach tak, wtedy pierwszy raz drgnęło mu serce odmiennym dreszczem, lecz to jeszcze nie samo objawienie, to był tylko strach o Andzię po okropnej wróżbie. Nie on sam i Olelkowicz odczuł tę chwilę i on długo nie mógł zapomnieć złowrogich słów cyganki. Olelkowicz?...
Jaś przystanął. Oczy smutne utkwił w czarnym stawie i zdumiał się tak, jakby ujrzał cud.
— Olelkowicz także kocha się w niej; pocóżby walił tyle mil, dlaczego zaniechał ulubionych polowań i co parę dni przyjeżdża do Turzerogów?...
— Kocha ją napewno!
Jaś załamał ręce. Tu niema rywalizacji. Olelkowicz młody, piękny, bogaty... i... on, studencina biedny, Smoczyński. Andrzej nawet go za rywala nie uważa, gdyby go zastał przed balkonem, kto wie, może postąpiłby mniej więcej tak samo, jak Kościesza. Szczęściem nie domyśla się zapewne w młodocianym Jasiu uczuć głębszych dla Andzi. A sam?... Czy kocha ją?
Niby lekka myśl ratunkowa przewinęła się w umyśle chłopca postać Lorki. Może on do niej, może ona? Ech nie! Ktoby ją wybrał tam, gdzie są obie? Więc rywal i zapewne zwycięski.
Rozpacz targnęła sercem młodzieńca, taki żal, taka bolesna skarga, takie poczucie własnej nicości, bezmiar niedoli, że chłopak, jak podcięty ostrym batem, zgiął się i padając na kolana zaszlochał płaczem serdecznym, dziecinnym. Twarz, rozpaloną tulił do mokrej trawy i zanurzony w jej spryskanym od rosy kożuchu, łkał rzewnie, najnieszczęśliwszy w tej chwili chyba ze wszystkich ludzi.
Dokoła niego kumkały żaby; „dery-bery“, zawzięcie wołał derkacz — „czynownik“, wiatr nocny zerwał się jakby po to, by zgłuszyć szlochanie chłopca, muskał go łaskawie po głowie spoconej i łagodził jej ból. Zwisły nad młodzieńcem splątane ljany chmielów, kapiąc mu rosę za kołnierz niby orzeźwienie. On nic nie czuł, nic nie słyszał. Ból wielki i pierwszy w życiu targał nim potężnie, czuł się nędzarzem, wypędzonym od Andzi, pozbawionym praw przebywania z nią, patrzenia na nią. Musi odejść, zostawić ją tu dla Olelkowicza raz na zawsze, raz na zawsze.
Im dłużej rozpaczał, tem Andzia wydawała mu się dalszą, niedościglejszą. Rosła, ogromniała mu w rozegzaltowanej wyobraźni, że już płakał nie tylko jak po stracie jej, z uczuciem krzywdy dotkliwej, lecz i z bólu ambicji, że mógł podnieść na nią swój wzrok; i że on, uczeń, ośmielił się w niej zakochać. Ale dlaczego taka piękna i dobra, dlaczego taka swoja, niby siostra najlepsza? Co ona o nim pomyśli, gdy się dowie, że on ją kocha, że go odpędzili, że już go więcej może nie zobaczy? Czy pożałuje go, czy zapłacze?...
— Handziu, Handziuniu, Aniu złota! — zawył Jaś, cisnąc kurczowo skrzywione usta do wilgotnej ziemi. Wlepił się ciałem w trawę i cierpiał jak potępieniec. W głowie przewalał mu się szum nieznośny i dzwonienie przykre, był spotniały, jak wyciągnięty z gorącej kąpieli. Oczy piekły go niewymownie, ale i dreszcz zimny raz i drugi wstrząsnął nim dotkliwie. Wiatr wzmógł się ostry, głośny, już nie łagodził, lecz szarpał Jasia za włosy, chcąc go poderwać z ziemi.
— Wstawaj nieszczęsny! wstawaj — jęczał mu wiatr w same ucho.
Szyszki chmielowe ciapiały go po szyi i skroniach, szemrząc gniewnie...
— Na pomoc biegnij, na ratunek, otrzeźwij się patrz!...
Smoczyńskiemu pieczenie powiek dokuczało straszliwie. Podniósł głowę, otworzył oczy. Ujrzał blask czerwony, ale myślał, że z płaczu ma łunę w źrenicach. Dzwonienie w uszach rosło potężnie. Nie było złudą. Dzwon ten zastanowił go.
— Zwarjowałem, czy co? — szepnął z przestrachem.
Wtem wiatr z groźnym już skowytem rzucił się na niego i uderzył weń sznurem chmielowym, dzwon zaś rozkolebał się tak głośno, z taką ponurą plastyką, że Jaś w jednej sekundzie stanął na nogach.
— Co to jest? — krzyknął, trąc oczy.
Blask jaskrawy lunął mu w źrenice krwawe smugi.
— Jezus, Marja! Łuna! Pożar!!
Pognał na przełaj przez chaszcze i gazony w stronę, skąd jęczał dzwon.
Wbiegł na podwórze folwarczne; jasno tu było jak w dzień, i pusto.
Smoczyński oniemiał, stracił świadomość gdzie się znajduje, biegał to tu, to tam, szukając ognia i ludzi, aż ktoś na niego krzyknął.
Teraz dopiero ujrzał przy świetle łuny kilkunastu ludzi na dachach budynków z wiadrami wody, ktoś szarpał gwałtownie za drut od dzwonka folwarcznego, ktoś wołał po małorusku:
— Jakij tam durnyj wołoczytsia?... idy do pożaru, nas tu pan bohaćko ostawył, ne dopustym ohnia.
Jaś skoczył w stronę głosu i uderzył się o drabinę w czoło, pojęcia nie miał co i gdzie się pali, gdyż łuna skrywała za budynkami swój zasadniczy stos; płomienia nigdzie nie było widać. Chłopak rzucał się jak wściekły.
— Może win sam podpałył i teper zdurniał? Hej! Kto ty?... — krzyknął z dachu ten sam głos co poprzednio.
Ale Jaś trafił nareszcie na kołowrót między stodołami, spojrzał na wielki słup ognia wichrzący się razem z dymem czarnym, usłyszał krzyki, głosy komendy i nagle nogi się pod nim załamały, nieludzki wrzask runął mu z piersi:
— To Smoczew! Jezus!
Pędził jak opętany, z zamarłym oddechem w piersiach, z zastygłym krzykiem na ustach.
— Matka! Matka!
Przesadzał szerokie bruzdy, zatoczył się raz na wielką kopicę zboża, upadł głową na dół, ugrzązł w słomie. Porwał się nastroszony kłosami i znów biegł, i znowu padał. Nogi mu drżały, potykał się o każdy kamień, zziajany, przerażony. Był bliżej i bliżej. Już widzi, że pali się dwór, czuje gorąco od ognia, słyszy świst wody strzykającej z sikawek, mechaniczny stuk tłoków i zgiełk okropny, i wrzawę. Aż nagle w tej gro madzie buchnął wielki krzyk, pełen zgrozy.
— Panienkę ratujcie! Panienka.
— Pannuńcia, żywo! żywo! Hej ludy!...
— Hospody, wże po nej!
Jaś ugłuszony wrzaskami i trzaskiem pożogi, stanął tuż przy sikawkach, ujrzał widok, który ściął mu całą świadomość; myślał przez chwilę, że śni.
Po drabinie, opartej o płonącą ścianę domu, wśród fal ognia, żaru i skłębionych żmij dymu, schodziła Andzia, dźwigając jakiś ciężar wielki, z widocznym wysiłkiem. Wisiała w powietrzu nad czerwono-złotą zawieją płomieni. Dokoła niej tryskały grube węże wody z sikawek, rozpadające się na pióropusze; z sykiem szły w zawody ze słupami iskier i grzywą krwistą pożaru. Chroniły ją od ognia prądy wodne, lecz lada moment drabina mogła runąć w stosy żaru, chłonąc wszystko.
Kilku chłopów podbiegło szybko i nastawiło ręce.
Andzia w czerwonej sukience, przemokłej i opalonej, z szmatą mokrą na głowie pracując ostatkami sił, zniosła swój ciężar na ziemię, ale tu już chwycili ją chłopi i odnieśli daleko od ognia w bezpieczne miejsce. Jaś oprzytomniał.
— Matka! Matka! Gdzie matka — ryknął, rzucając się naprzód.
Stary chłop, kudłacz, w rozchełstanej świtce, zastąpił mu drogę i porwał w pół. Zachrypiał mu nad uchem:
— Mamu pannuńcia nasza uratowały, czut‘ sami ne pohybli. Ot tam potaszczyli ludy.
Okrzyk zdumienia wybiegł z piersi Jana, biegł do zbitej gromadki ludzi, gdzie stała Andzia, mokra, zmordowana, ale szczęśliwa, płonęła radością na twarzy. Do podbiegającego Jasia podeszła prędko, mówiąc serdecznie:
— Już dobrze, już, mama zdrowa, tylko omdlała z przestrachu, nie bój się.
— Tyś ją wyniosła z płomieni? — spytał prawie ostro.
— Ja — odrzekła zdziwiona.
— Andziu! to był mój obowiązek!
Dziewczyna pomimo wszystko zaśmiała się.
— Twój i każdego, kto mógł i był narazie. Ciebie nie było.
Chłopak ukląkł przy matce. Leżała na kanapce wśród mebli, gratów różnych, naprędce powyrzucanych z domu. Była w bieliźnie, opaloną płachtą przykryta, w białym czepku na głowie, snać prosto z łóżka wyrwana. Dyszała ciężko, ksztusiła się dymem, oczy miała zamknięte, usta memlały niewyraźne słowa. Jaś spłakany, drżący, przytulił wargi do rąk matczynnych i szeptał bezwiednie.
— Jak to się stało, jak to się stało?...
— Stało się nieszczęście i już, a panicz nie lamentuj po próżnicy, ale zbiegaj do pożaru, może się jeszcze coś da uratować z parteru, bo góra już na nic. Sodoma i Gomora — zagderał tuż obok głos starej klucznicy, pani Butkowskiej.
Jaś zwrócił się do niej z gniewem:
— Czemuście matki naprzód nie ratowali?
— Pewno mama to kanapa, albo fotel, co można zrazu za nogi i buch za okno. Panicz nie widziałeś, tak i nie gadaj. Toż w tem i rzecz, że dom zapalił się od góry z niewiadomej przyczyny, a w garderobie nikogo nie było, dziewki się porozłaziły po czworakach, ja byłam u ekonoma i dopiero jak cały dom, Boże odpuść, stanął w płomieniach, to ten smutek stróż przebudził się i buchnął we dzwonek. Pani straciła pamięć, widno, bo jak my wpadli do sypialni, to łóżko było puste. Pani zawsze wcześnie się kładnie, uciekła na piętro, zobaczywszy ogień, każdy wtedy durnieje. Tymczasem my szukali na dole, gdzie można, wynosili rzeczy, aż i z Turzerogów nadjechały sikawki i państwo, i ta panienka anielska, co ją chyba sam Bóg zesłał.
— Jakto, więc wy zaniechaliście szukania matki?
— Ot tobie i masz! Zaniechali zaraz! Kto wiedział, że pani rozum ze strachu postradawszy, latała po górze, to siędy, to tędy, do reszty zbłądziwszy we własnym domu. Nie mogli my w tym gwałcie i doszukać się jej. Aż dopiero jak dobrze widno zagrzało, tak pani przez okna wysunęła się i krzyczy. A tu już płomienie czut‘ czut‘ nad nią. Wszyscy i głowy potracili; ja sama uklękła i wieczny odpoczynek zaczęła. Dopieroż panienka, co przedtem szukała pani po całym domu, wyrwała się skądś i dawaj krzyczeć o drabinę. Szczęściem była ta wielka ze sadu, przystawili, ale co chłop który ruszy, to i nazad, taki żar, co który ruszy, to nazad, panna Lorka beczy, a tam pani już prawie się pali. Tak panna Handzia buch sama na drabinę, wyciągnęła nieboraczkę i ot zlazła szczęśliwie. Ale żeby nie ona, oj! sierota jużby ty był panicz.
W tem, w gromadkę ludzi z dowodzącą pośrodku Butkowską, wpadł Kościesza i huknął przeraźliwie:
— Do pożaru chamy! Oficyna zajmuje się, panią zanieść do magazynu za sadem, Butkowska niech z nią będzie. A i kawaler tu? Romansuje wieczorami zamiast matki pilnować. Gdzie Andzia?
Rozejrzał się, a nie ujrzawszy pasierbicy biegł dalej, krzycząc i klnąc. Ludzie rozeszli się również, została tylko półprzytomna pani Smoczyńska, stara klucznica i Jaś, wyprostowany, blady, z nową obelgą ciśniętą mu w twarz. Pociągnięty za ramię przez Butkowską, ocknął się. Wziął matkę na ręce i, szedł w stronę śpichlerza, łzy wielkie spadały mu gęsto na bieliznę nocną niesionej kobiety. Płakał. Za nim zaś huczał pożar coraz groźniej, złowrogie wydając odgłosy, rozpalał się, buchał, szalał i chłonął w swój żywioł okrutny co raz nowe nieogarnięte jeszcze placówki. Gdy Jan zdawszy matkę Butkowskiej powrócił do pożaru, zastał Olelkowicza na koniu zgrzanym, okrytego kurzem doszczętnie. Kozak Fedor, także zziajany stał za nimi.
Zeskakując z wierzchowca, młodzieniec opowiadał Smoczyńskiemu, że już dość daleko w drodze dosięgła go łuna, myślał z początku, że palą się Turzerogi i pędził na złamanie karku. Ubolewał teraz nad Jasiem, widząc jego zapłakane oczy, pytał o matkę i ze zgrozą dowiedział się o postępku Andzi.
— Dobrze, że to pańską matkę, gdyby się paliły Turzerogi, toby była gotowa tego starego dzika na rękach swych ratować.
Widząc zdziwinie Jasia, dodał z pasją:
— Mówię o Kościeszy. Czy wie pan, że ten stary cymbał tak mnie dziś potraktował, że... że... Och! nie chcę mówić! Taka bestja! Ale ja go już przewąchałem. Zje djabła rogatego, zanim się mnie pozbędzie.
— Jakto, więc i pana?... — zdumiał się Smoczyński.
Lecz Olelkowicza nie zastanowił ten okrzyk.
— A tak, on myśli, że mnie łatwo usunie, solą w oku jestem dla niego. Ale djablo się myli, źle trafił!
Jaś nie miał czasu rozmyślać nad słowami Andrzeja, bo pociągnięty przez niego, biegł do pożaru, coraz gwałtowniej rozwichrzonego w morze ognia i dymów.
Żywioł rozpasany ział z potwornej mordy co raz nowe kłęby ogniste, rzucał zarzewie na prawo i lewo, miotał się, kipiał, chlustał płomieniem, że folwark cały wyglądał jakby jeden piec straszliwy, rozpalony do granic najwyższych. Tarzał się ogień przez wiatr podrzucony, walczył zajadle z prądem sikawek, lekceważąc je sobie.
Paliła się oficyna, tryskał ognistemi fontannami słomiany dach stodoły. Pożoga szeroko rozwiała swój sztandar, niosła go już w tryumfie. Ludzie przy sikawkach omdlewali z trudu, chłopcy folwarczni nie mogli nastarczyć wody do beczek. Kobiety nosiły ją wiadrami. Obrona była dzielna, ale siła ognia zwalczała wszystko. Olelkowicz objął główną komendę, głosem donośnym dawał rozkazy, sam jak zręczny strażak pracował gorliwie. Wyprowadzał krowy z płonącej obory, które z rykiem, tracąc zwykły instynkt zwierzęcy, parły z powrotem do ognia. Pojedyńcze sztuki ginęły, przywalone rozpalonemi krokwiami dachu, opadającego z łoskotem i złowrogim sykiem płomieni.
Owiec nikt nie mógł wyprowadzić z zajmującej się owczarni; stłoczone w jedną beczącą gromadę drżały, przytulone do siebie ciasno.
Nie pomagały baty, ani oszczekiwania mądrych psów, ani znajomy głos owczarza. Głupie stado oddawało się dobrowolnie na śmierć, bojąc się zdobyć na energję ucieczki. Uratowała sytuację Butkowska, która nadbiegła, słysząc alarm koło owczarni.
— Płótna białego, dajcie, kłąb płótna! — wrzeszczała rozpaczliwie.
Wnet Andzia, Lorka i parę dziewuch skoczyło do mieszkań bab folwarcznych, przydźwigały mot olbrzymi zgrzebnej, dobrze wybielonej tkaniny. Rozwinięto kłąb u stóp drzwi owczarni i puszczono długą białą drogę w stronę pola. Potem siłą przemożną kilkunastu chłopów parło gromadę owiec z tyłu, byle do progu, byle do progu. I oto owieczki stanęły nad białem gościńcem płótna, ich drogą zbawienia.
Pierwsze z brzegu spuściły noski, powąchały i, zachęcone jakąś magiczną mocą, idącą od tej bielącej połaci wśród czarności nocnych, przejaskrawionych pożarem, ruszyły nagle zgodnym, szybkim truchtem na biały szlak. Bek ich brzmiał żałośnie, ale wysypały się wszystkie z pospiechem już naglącym, już nerwowym, jakby dopiero teraz poczuły niebezpieczeństwo. Stado było uratowane, budynek spłonął do reszty.
— Czort tutki rejmanteruje — mówili do siebie chłopi, patrząc na okrutne zniszczenie.
— To nieczysta siła — dodawali fornale, pracujący przy sikawkach.
Jaś pół przytomny robił jednak co mógł: pomagał Andzi nosić wielkie wiadra wody z pobliskiej sadzawki i zalewać nowopowstające stosy ognia, biegał do śpichrza dowiadywać się o matkę, chwilami, gdy opuszczał go dziwny obłęd, łamał ręce z rozpaczy nad tym dniem podwójnej klęski. Jedno pytanie straszne uparcie kołatało mu w mózgu:
— Co będzie z matką?...
Patrzał na zgliszcza okryte żarem, na nowe wybuchy ognia i płakał wewnętrznie łzami duszy. Najnieszczęśliwszym się czuł, gdy tuman omotywał jego umysł, gdy zapadał w stan gorączkowy, bezświadomy.
Ranek był już zupełny, gdy pożar zwolna dogasał; ogień zmęczony, mściwą hulanką bladł, malaił i kładł się leniwie w wielkie kupy czerwonych żużli, w popiół siwy, gorący. Łypał jeszcze w górę pojedyńczemi pociskami niby ostrzem szabli, ale wnet opadał. Syczał zawzięcie i kopcił czarnym dymem. Dokoła rozpaczliwe pobojowisko, ruiny Smoczewa; dom, oficyna, zabudowania folwarczne wszystko zwalone na ziemię, okryte czarnym węglem, przetkane purpurą ognistą.
Do Kościeszy, wydającego ostatnie rozkazy swej straży pożarnej podsunęła się Andzia. Rzekła z prośbą w głosie:
— Ojczymku poszlij do Turzerogów po powóz i konie. Trzeba zabrać ciocię Smoczyńską.
— Jakto zabrać? Do Turzerogów?
— Tak, przecie musimy się nią zaopiekować.
— Czy to twój obowiązek Andziu?...
— Nasz wspólny chyba?... zresztą...
— Moje dziecko nie egzaltuj się. Opieka nad matką to rzecz syna. Synową nie jesteś — zaśmiał się złośliwie.
— Ojczymku!
Kościesza spojrzał wzburzony.
— Co jeszcze?...
— Ależ tu same zgliszcza, czyż tego nie widzisz? Tu nędza; jestem dla Jasia i Lorki zbyt kochającą siostrą, bym na to mogła obojętnie patrzyć. Ojczymku pomyśl sam, przecie to straszne.
— Przyszlemy im wszystkiego co tylko potrzeba, inne dwory to samo robią. To wystarczy.
— I mamy pozwolić, żeby dalsze dwory wzięły w opiekę kuzynkę naszą z dziećmi?... — spytała z goryczą.
Kościesza stracił władzę nad sobą.
— Czy to Jaś tak cię usposobił? To jego pomysł?
Dziewczyna poczerwieniała gwałtownie. Przez chwilę zdawało się, że wybuchnie, zagrała w niej krew Tarłów. Obrazę Jasia już, już miała pomścić, ale nagle zwalczyła gniew, złagodniała. Cicho podsunęła się bliżej do pana Teodora, położyła mu obie dłonie na piersiach i patrząc ciepło w jego sępie źrenice, szepnęła:
— Fe! to było złe, coś ojczymku powiedział o Jasiu. Nie znasz go, trzeba z nim będzie walczyć zanim się na to zgodzi; już jest jakby martwy i jakiś inny, ale drugiego wyjścia niema, a ciocia Malwina czuje się bardzo niedobrze.
— Sprowadzimy jej doktora, cóż my ponadto możemy?...
— My ją zabierzemy do Turzerogów, ja będę się nią opiekowała, chcę tego ojczymku, pragnę i... ty mi tego nie odmówisz.
— A jeśli Handziu?...
Twarz Kościeszy była zimna, odrażająca w dziwnym uśmiechu.
Tarłówna wyprostowała dumnie smukłe pleczyki.
— Nie odmówisz, ojczymku, nie wierzę! To jest moja prośba gorąca, tyś dobry i przytem... ciocia... była przyjaciółką mamy.
Pan Teodor drgnął wyraźnie.
Andzia zmrużyła lekko powieki i, z poza czarnych gęstwin rzęs popatrzyła na niego inaczej, niż dotąd.
— A ty, ojczymku... mamę... kochałeś, — dokończyła mocnym szeptem.
Kościesza zmieszał się. Ten atut niespodziewany i wrogi dla niego, tembardziej zniechęcił go do projektu pasierbicy. Lecz położenie było trudne. Milczał. Handzia to wyzyskała.
— Przypomniałam ojczymkowi najważniejszy punkt i, wygrałam. Ojczymek dobry zawsze! Poszlijmy po powóz!
Przechodził koło nich fornal turzerogski. Tarłówna zawołała do niego prawie ostro.
— Biegaj natychmiast do Turzerogów, niech zaraz przyjeżdża Nicyfor dużym powozem. Prędko!
Gdy fornal skoczył spełnić polecenie, Andzia zarzuciła ramiona na szyję Kościeszy i pocałowała go w policzek, ale jakoś lekko.
— Dobry... tatuńcio. Dziękuję!
Poczem frunęła, jak ptak ponsowy, w stronę śpichrza.
Kościesza tarł dłonią czoło i mruczał zakłopotany.






VI.
Powrotne echa.

Bryczka uwożąca młodego Smoczyńskiego z Turzerogów, ruszyła ostrym turkotem na brukowanym podjeździe. Chłopak blady, sztywny uniósł czapki nie patrząc na pozostałych, którzy zgromadzeni na ganku przesyłali mu pożegnalne ukłony.
Pani Malwina płakała, zwieszona ciężko na ramieniu Andzi. Lorcia nie mogła matki uspokoić, przeciwnie, jej dobry humor wyraźnie panią Smoczyńską drażnił. Tarłówna stała cicha; łzy wolno spływały jej po policzkach. Kościesza ponuro patrzał na te łzy. Kamienna twarz jego miała wyraz zjadliwy, jakby wyraz oczu węża przed ukąszeniem. Wzrokiem obrzydłym mierzył Andzię, pełzał po niej, snać walcząc ostatkiem cierpliwości, by nie zdławić tego jej płaczu, by nie wybuchnąć strasznie.
Ale się przemógł. Podszedł do Andzi i niespodziewanie ucałował ją w czoło.
Popatrzyła na niego ździwiona.
— Egzaltowane dziecko — rzekł Kościesza z przykrym uśmiechem. — Czego tu płakać?... Chłopak nie jedzie na wojnę, lecz do uniwersytetu. Uczyć się powinien.
— Ach! panie, to takie zrozumiałe, ale w naszem położeniu... — jęknęła pani Smoczyńska —... ja zostaję bez dachu nad głową... To straszne.
Kościesza zatrzymał na końcu warg słowa... „ma pani mój dach przez kaprys Andzi“, lecz nie wypowiedział ich, machnął ręką i wszedł do wnętrza domu. Pani Malwina załkała. Andzia jęła ją łagodnie pocieszać. Lorka zaś palnęła szorstko:
— Niech mama nie beczy, bo jeszcze nas pan Kościesza wyrzuci i naprawdę dachu nie będzie. A że Jaś zostanie studentem, to dobrze. Może kiedy kolegów przywiezie na święta, albo na wakacje?
— Loro, jesteś taka dziwna, zostaw przynajmniej teraz ten swój ton...
— Ja wiecznie płakać jak mama nie potrafię! — bryznęła dziewczyna i pędem zbiegła ze schodów do ogrodu.
Pani Smoczyńska wzruszyła ramionami. Prowadzona przez Andzię stękająca i zrozpaczona weszła do przeznaczonych dla niej pokojów.
Odczuwała ona w części przykre stanowisko swoje w domu Kościeszy, ale pogrążona w głębokim żalu po stracie własnego domu, głównie na to kładła nacisk w swych odczuciach. Całą ironię położenia uczuwał tylko Jaś; był spoliczkowany nieszczęściem i strasznym dla niego zbiegiem wypadków, Andzia nie wiedząc nic o zajściu Jasia z Kościeszą, nie pojmowała zachowania się chłopca wobec pozostania matki i siostry w Turzerogach.
Błagał matkę, by tego nie czyniła, chciał zabierać ją z sobą do Moskwy. Gdy się Andzia stanowczo temu oparła i gdy pani Smoczyńska okazała się za słabą do podróży, potem do zamieszkania w mieście w nieszczególnych warunkach, Jan musiał zgodzić się na pozostawienie w Turzerogach, ale był zrozpaczony.
Ta rozpacz jego i sposób postępowania Jasia względem Tarłówny, zupełnie różny od dawnej swobody, uświadomił Andzię, że coś zaszło niezwykłego.
Oburzyło ją traktowanie Jasia przez Kościeszę, nadzwyczaj chłodne, wprost odpychające. Handzia czuła żal do ojczyma, nieufność wsiąkała w jej duszę coraz głębiej i bolała.
Sama podwoiła serdeczność względem pani Smoczyńskiej. Po odjeździe Jana pani Malwina długo nie mogła się uspokoić, zrywała się, by jechać do Moskwy, skarżyła się ze swych skrupułów, że nadużywa grzeczności Kościeszy i że powinna zamieszkać bodaj w ocalonym czworaku w Smoczewie, nie zaś w Turzerogach. Gdy Andzia ją uspokajała pani Malwina rzekła raz z płaczem:
— Dziecko moje, gdybym była u ciebie w Toporzyskach lub Drakowie, tobym się czuła szczęśliwa, ale tu... pod dachem tego człowieka... który twoją mamę...
Podobne niedomówienia sprawiały Andzi zawsze dużo przykrości. Dawno już z rozmów z ciotką Smoczyńską, i z różnych półsłówek Grześka gajowego, domyśliła się, że matka jej z Kościeszą nie była szczęśliwą, jednak szczegółów bliższych tej historji nie znała. Wiedziała tylko, że matka jej Hołowczyńska z domu, była jedynaczką, piękną, pieszczoną, że mieszkała z rodzicami w Turzerogach i że będąc bardzo młodziutką wyszła za mąż za Adama Topór-Tarłę, właściciela obszernych dóbr na Wołyniu: Toporzysk i Drakowa. Po kilku latach szczęścia i po urodzeniu córki Anny, Iza Tarłowa została młodą wdową, córka zaś jej prawem spadku po ojcu oddziedziczyła jego majątki.
Jednakże bojąc się wspomnień choroby i śmierci męża, Iza zamieszkała z dwuletnią córeczką nie w Toporzyskach, lecz w Turzerogach, który to majątek dostała w posagu. Rodzice jej, starzy Hołowczyńscy, żyli jeszcze wówczas. Co skłoniło matkę do powtórnego małżeństwa z Kościeszą, trzy lata po zgonie Adama Tarły, tego dziewczyna zrozumieć nie mogła. To tylko było już dla niej pewnem, że ten drugi związek stał się dla jej matki niedolą i męką życia: pięć lat udręki i okrutnych cierpień, zakończonych śmiercią niemal upragnioną. Oto był rezultat!
Wieczorem, po wyjeździe Jasia, Andzia siedziała w parku na swej ulubionej ławeczce i rozmyślała o słowach pani Malwiny, które znowu jadem zatruły jej duszę.
Stanęła jej w myśli wizja śmierci matki:
Była ciężka, beznadziejna szarość jesiennego zmroku, wpełzała do pokoju umierającej, omotała swą przędzą wszystkie przedmioty, zamazała żywe barwy malatur i rosła w ciemność nieprzeniknioną, gnębiącą. Za oknem deszcz bił w szyby, które płakały długiemi strumieniami łez, jęcząc pod naporem wichru, że zdawało się demon jakiś ogarnął świat i biczuje go wichurą, zalewa wodą, chłonie w wilgoci i szumie deszczu. Monotonny stuk kropli deszczowych o rynny miał swą posępną gwarę, niby złowrogi głos ducha ciemności, ducha smutku, a także był jakby uderzeniem serca tej słoty szalejącej nad światem.
Matka Andzi przywołała do łóżka ciotkę Smoczyńską. Dziewczynka nie słyszała nic. Długo coś szeptały do siebie. Uderzyły ją ostatnie słowa matki: „Malwino, o Andzię się boję, idę tam... z niepokojem w duszy... Bóg nad nią, ale i ty... siostro“...
Zakaszlała suchym, strasznym organem piersi, nastąpił krwotok. Wbiegli doktorzy i Kościesza. Andzia siedziała na kozetce zgarbiona, bojąc się ruszyć i myśląc ze zgrozą nad słowami matki: „o Andzię się boję“. Więc to o nią? Dlaczego?!... Przeniknął ją dziwny lęk, strach owiał jej serce jakby złem przeczuciem. Było to wrażenie krótkie, wrażenie dziesięcioletniej dziewczynki, więc pierzchło szybko, pozostała jedynie obawa o życie matki.
Ostatnia noc wlokła się nieskończenie. Kościesza siedział długo przy łożu chorej. Andzia czuła instynktownie, że matka pragnie, by odszedł.
Nagle nad ranem umierająca zawołała głosem stanowczym, niemal rozpaczliwym:
— Chcę zostać sama z Andzią.
Och! ten głos! Ona go dotąd pamięta. Wstrząsnęła się na wspomnienie, bo tyle było w niem tragedji, bo to był taki ostatni krzyk wołający o coś dla siebie wyłącznie i ostatni raz. Tyle było mocy w tym głosie i w tem żądaniu, że Kościesza bez słowa powstał i wyszedł z pokoju. Wszyscy obecni za nim wyszli również.
Andzia uklękła przy łożu matki, ona zaś zaczęła gładzić jej głowę ciemną, dłonią białą jak kość, bardzo chudą i mokrą od potu; oczy czarne chorej kobiety zdawały się rosnąć w orbitach, żal był w nich i skarga straszna. Ciemne, zlepione włosy otaczały cudowne czoło, takie zawsze jasne, ale smutne jakby rozpaczą natchnione. Pieściła córkę długo, oddech szybki rwał jej piersi, nagle rzekła:
— Anulka... czy ty kochasz... jego... ojczyma... powiedz?
— Nie..., — wyznała szczerze dziewczynka.
Matka zadrżała. Zamknęła oczy i zakaszlała. Po długiej chwili zaczęła mówić:
— To źle, dziecino, on zostanie teraz twoim opiekunem, bo ja umrę... Ty go kochaj przez pamięć na mnie.
Andzia pamięta, że się wtedy rozpłakała, tuląc twarz do matczynej ręki. Płakała długo, gdy się ocknęła, przeraziła się, ujrzawszy matkę siedzącą na łóżku.
Jeszcze raz uderzyły w nią jej tragiczne czarne oczy i usłyszała szept gorący, ostatnią modlitwę.
— An... dziu, niech ci Bóg zeszle szczęście. Dla niego... dla ojczyma bądź dobrą... matce wybacz, że cię... skazuje...
Już nie dokończyła; krwotok zatamował głos, wyprężyła się strasznym rzutem. Skonała. Co działo się potem, Andzia już nie pamięta, tylko płacz, jęki służby, głuchy stuk kół od karawanu, dzwony takie żałosne, rozpłakane i smutek, bezbrzeżny smutek. Andzia nie przypominała sobie już potem takiego smutku nigdy w życiu.
Jak ja to wszystko wybornie pamiętam — myślała teraz Andzia, siedząc na swej ławeczce. Wizje lat mionionych tłoczyły się i tłoczyły bez końca. Po śmierci matki zaczęły się dla Andzi dnie jednostajne i podobne do siebie jak liście z jednego drzewa.
Ojczym jednak był dla niej jaknajlepszy. Jego szorstkość i postępowanie z domownikami, jego chłód wszystkich mroził, tylko dla Andzi był zawsze słodki i wyrozumiały. Pomimo to jego tępy uśmiech dla niej i nadmierna uprzejmość wywierała na dziewczynce przykre wrażenie, jakiejś ukrytej, lecz złej siły.
Bywały momenty, że się go bała, gdy na nią patrzał, taki miewał wzrok żelazny, którego niecierpiała.
Lubił ją pieścić, ale ona się instynktownie broniła, zwłaszcza gdy chciał całować w usta lub rozplatać jej ciemne warkocze. Wyszarpywała mu się wówczas z rąk z taką pasją, że go to ubezwładniało.
Andzia przypomina sobie, że i teraz często może nawet częściej, Kościesza patrzy na nią dziwnie, przepala ją oczyma. Jej się wtedy robi przykro, jakby coś działo się złego i zawsze ten lęk poprzedza wizje oczu matki, które stoją przed nią z całą wyrazistością, patrzą groźnie a zarazem tkliwie, niby mówiąc: „strzeż się“.
Dziewczyna wzdrygnęła się z przerażenia. Zawsze bała się tych oczu, pomimo rozkoszy widoku i... dlaczego one tak ją bronią? Przed czem?...
Pogrążona w rozmyślaniach nie zauważyła, że zapadł już wieczór. Zorze zgasły i mrok grubym kożuchem zasłał ziemię. Woda tylko w stawie łyskała zdaleka metaliczną poświatą, bo zaszedł księżyc.
— Jaś jedzie już koleją, biedny Jaś! — wyszeptała Andzia prawie głośno i nagle krzyknęła.
Ktoś się zbliżał po żwirowanej uliczce; był już tuż przy niej. Postać czarna i ogromna. Ach! to Kościesza!
— Czego się boisz, dziecino? Wszak to jestem ja — zabrzmiał drewniany głos, nastrojony na ton serdeczny.
Pan Teodor usiadł obok na ławce i wziął pasierbicę za rękę.
— W domu alarm, szukają cię; głównie ciotka Malwina desperuje za swą... protektorką (w głosie zabrzmiała ironia). Lorka boi się jak zwykle ciemności, panna Ewelina boi się swych nóg; zatem ja wyruszyłem szukać zguby. O czem tak myślisz, Aneczko?...
— O Jasiu — odrzekła bez namysłu.
— Taaak?! Hm!
Zaległo milczenie. Kościesza dobył cygaro i ją je wolna zapalać.
— Jak ojczymek myśli, czy Jaś przejdzie uniwersytet o własnych siłach?...
— No! o własnych! Przesadzasz Aneczko.
Żachnęła się.
— On pomocy nie przyjmie, matka zaś więcej mu nic nie da nadto co może.
— Ej! i pomoc przyjmie.
— To go ojczymku nie znasz! On jest za ambitny, aby cośkolwiek od ojczymka przyjmował. Ja go znam lepiej.
Kościesza całą figurą zwrócił się do Andzi. Nie widziała w mroku, ale czuła jego wzrok metaliczny na sobie.
— Dlaczego Jaś tak cię żywo obchodzi? — spytał twardo.
— Dlaczego?... Czyż można się o to pytać?... Jasia kocham, jak brata, więc los jego bardzo mnie obchodzi.
— Brata masz w Januszku.
— To jest co innego. Janusz jest bogaty, ma dom, ojca, wszystkie warunki...
Kościesza milczał. Po długiej dopiero chwili zaczął innym tonem.
— Jak ty, Aneczko, uważasz nowego korepetytora Januszka. Ten pan Borowski nie wydaje mi się odpowiednim dla malca. Jak sądzisz?...
Andzia zaśmiała się swobodnie.
— Ja mam wydawać sąd o panu Borowskim?... Doprawdy nie potrafię, pomimo, że pan Andrzej Olelkowicz wmawia mi zawsze, iż jestem bardzo rozsądna i że...
— Że co Handziu?...
— Ej, nic! — zawahała się.
— Pewno cię komplementuje, prawda?... Mówi ci żeś piękna, żeś urocza...
— Nie, nigdy mi jeszcze tego nie powiedział, za to Lorce bardzo często.
— To się właśnie myli, boś ty ładniejsza.
Andzia parsknęła śmiechem.
— Aha ojczymku! Któż to mi mówi komplementy?
— Oj, ty łobuzie, łapiesz za słowa. Jakże Lorka przyjmuje zachwyty tego... tego urwisa?
— Kogo?... — spytała z bezmiernem zdumieniem.
— No tego... tego Olelkowicza.
Tarłówna wstała gwałtownie.
— Dziwny dziś jest ojczymek! Boję się. Idę do domu.
— Co cię tak obeszło Aneczko?...
— Nic, chyba to, że jesteś ojczymku niesprawiedliwy i nikogo nie lubisz. Dobranoc, już późno.
Furknęła, jak ptak nocny wśród drzew. Znikła. Kościesza puszczał dym z cygara i myślał.
— Za tamtym się ujmuje, tego broni. Hm!... To chyba są przedwczesne obawy, to jeszcze niewinne, puszek brzoskwiniowy. Tamten Lorkę chwali? Znam się na tem, nie tam idą słowa dokąd idą oczy. Ja śledzę właściwy kierunek zapałów panicza.
Zaśmiał się długo, ironicznie. Echo porwało ten śmiech i niosło go przedrzeźniając w głąb parku. I oto nagle spadło na Kościeszę odległe wspomnienie zmarłej Izy; jej blada, piękna twarz krzywiła się z przykrością, gdy on się tak przy niej śmiał, usta zaś szeptały: „Śmiejesz się, jak puszczyk“. Ta mała do matki podobna. Te same oczy czarne, złociste ujęte w las czarnych rzęs; ten sam uśmiech na drobnych kraśnych wargach; i głos ten sam, i usposobienie.
— Iza... Iza... Ha! minęła, znikła.
Co ginie to nie powraca. Czyżby Iza powrócić miała w tej małej?...
Kościesza z irytacją zgniótł cygaro, rzucił daleko od siebie i patrzał jak gasło powoli, jak bladła kropla czerwonego żaru w ciemnościach nocy.
Tak gasły oczy Izy, tak błyskały resztą dawnych ogni, gdy na parę godzin przed skonem Iza powierzała Annę jego opiece: „Twemu sumieniu oddaję dziecko. Nie skrzywdź jej, Teodorze“.
Mężczyzna zerwał się z ławki.
Głos Izy wydał mu się tak plastycznym jakby za nim stała. Przykrą była mu teraz ta noc głucha dokoła i, nawet słabe przędze światła księżycowego, przenikające przez gąszcz liści straszyły jego wyobraźnię. Wcisnął kapelusz na czoło i szybkim krokiem jął się oddalać w stronę domu.
A duch zmarłej, który unosił się dziś nad tą samotną ławeczką, echa swe budząc, gonił za Kościeszą ponurym szmerem dawno wypowiedzianych słów na ziemi:
„...Sumieniu twemu polecam dziecko, Teodorze“.
Wiatr szarpał drzewami i smagał twarz Kościeszy, uciekającego do domu, jakby był ścigany. Bał się echa słów Izy, bał się wizji jej oczu błagających, bał się czarnej głębi nocnej.






VII.
Ta kartka.

Lato dobiegło końca.
Przyroda witała jesień sytą, pełną dostatku i łakomych obietnic. Ostatnie złote blaski słońca przyświecały ludziom, ale zapowiedź rychłych słot sunęła już po niebie coraz mglistszym, niby usypiające zwolna oko pogody.
Życie w Turzerogach płynęło monotonnie. Andzia z pomocą panny Eweliny zajęła się szczerze szkółką, i ochroną dla dzieci wiejskich. Pragnęła jeszcze założyć szpital, lecz tu Kościesza opierał się, pomimo obietnicy.
— Niedość, że się chamy uczą, i bawią, jeszcze ich będę leczył?...
Andzia nie mogła wywalczyć tego. Prócz filantropijnych zajęć kształciła się sama i z pomocą nauczycielki. Po za tem interesowała się gorliwie Smoczewem, wpływając na ojczyma i na rządcę turzerogskiego pana Kadłubka, aby folwark ciotki Malwiny obsłużony był, jak potrzeba. Sama zaglądała tam bardzo często i z radością oddała ciotce pieniądze za kartofle i buraki, wykopane prawie pod jej nadzorem.
Andzia stała się opiekunką i lektorką matki Jasia. „Posiedzenia literackie“, wedle określeń Kościeszy, były dla pani Smoczyńskiej jedyną pociechą w jej ciężkich myślach, listy zaś od Jasia jakby głównym celem jej życia. Do listów tych wzdychała, wpadając w rozpacz, gdy poczta nie przyniosła jej upragnionej koperty. Nie odczuwała pomimo to w słowach syna jego duszy, nie umiała czytać pomiędzy wierszami. Za to Andzia posiadła prędko tę sztukę i łatwo doszła do przekonania, że Jaś cierpi nietylko duchowo, ale że mu jest bieda materjalna. Jakkolwiek do niej nie pisywał wcale w obawie nowej przykrości ze strony Kościeszy, pomimo to Andzia postanowiła rzecz zbadać i coś na to zaradzić. Dziewczyna czekała świąt Bożego Narodzenia, tymczasem święta nadeszły, ale Jan nie przyjechał. Wytłumaczył się przed matką listownie brakiem czasu, bo przez ciąg ferji świątecznych postanowił pracować. Andzia domysły swe wyznała pani Malwinie, skłoniwszy ją do wysłania Jasiowi pewnej, nie dużej zresztą kwoty, jako podarunek noworoczny. Do Jasia napisała sama, prosząc, aby ją zawsze uważał za siostrę, i pisywał jak do siostry. Spotkał ją zawód. Jaś odpowiedział jej wprawdzie, ale listem suchym i bardzo ogólnikowym, lecz projektu korespondencji nie poparł ani jednem słówkiem. Pierwszą gorycz swoją Andzia zniosła z przykrością, w przystępie żalu poskarżyła się przed Kościeszą. Ogarnęło ją zdumienie, gdy ojczym zaśmiał się rubasznie i zawołał:
— Ha! boi się mnie smarkacz, dałem mu dobrą naukę!
— Jakto, czyżby to ojczymek zabronił Jasiowi pisywać do mnie?
— Nie zabroniłem pisać, lecz dałem mu raz do zrozumienia, że... no, rozumiesz.
— Nie, ojczymku, nic nie rozumiem.
Kościeszą zaśmiał się i, całując ją, rzekł wesoło:
— Wytłumaczyłem chłopczykowi, żeś ty... nie dla niego.
Bezmierne zdumienie i oburzenie owiało Andzię płomieniem, gniew, żal, zatamował jej mowę. Teraz zrozumiała Jasia, jego chłód dla siebie; przez łzy spojrzała na Kościeszę i prędko wybiegła z pokoju. W sercu dziewczyny zrodziła się nieufność do ojczyma, nawet pewien lęk i tego ukryć nie potrafiła.
Coraz więcej stawał się on dla niej niezrozumiałym. Tembardziej, że nie domyślając się właściwych uczuć Jasia względem siebie, nie mogła pojąć srogości ojczyma. W umyśle jej zakiełkowało wątłe przeczucie, że Jaś ją kocha i że Kościesza to wykrył, lecz natychmiast pozbyła się tej myśli, jako wprost niemożliwej. Jaś, kuzyn i towarzysz od najmłodszych lat, niemógł przecie kochać jej inaczej, niż ona jego, to jest czysto braterskiem uczuciem. Lecz widocznie i to nie podobało się Kościeszy.
W tych warunkach, w jednostajnym trybie życia mieszkańców Turzerogów krótkie dnie zimowe mijały, na jedną modłę zarysowane. Wieczór zgromadzał wszystkich w dużej sali stołowej, gdzie na ogromnym kominie staroświeckim palił się stały ogień, przy stole zaś Andzia lub korepetytor Bronowski czytywali głośno pisma i książki.
Lora wpatrywała się w ogień na kominku, często w zakochane oczy Bronowskiego. Januszek rysował zawzięcie, a stary rządca, pan Kadłubek, drzemał sobie dobrodusznie, albo wycinał z papieru żołnierzy dla Janusza. Kościesza bywał rzadkim gościem na tych wieczornych posiedzeniach, nie był też upragnionym. Pykał głośno z cygara podczas czytania i chmurnym wzrokiem mierzył obecnych. W trakcie zaś najciekawszego rozdziału, czy też dysputy, pan Teodor wpadał z takiem naprzykład pytaniem:
— Dlaczego Andzia nosi włosy upięte na głowie, zamiast je spuszczać w warkocze? Tak o wiele ładniej i stosowniej.
Albo:
— Panie Kadłubek, wleź pan cały w komin, to będzie lepiej, poco pół-środki?
Często przedmiotem jego zaczepek bywała pani Malwina, praktykant lub korepetytor. I tak:
— Nie pojmuję kobiet, robiących wiecznie szydełkiem, cóż za bezmyślność! pani jest jak Penelopa, z tą różnicą, że oczekuje na synala, zamiast na męża, ale to się chyba również pruje po nocach, bo zawsze tyleż tej kapy, czy dery, nic nie postępuje robota....
— To jest nie derka, tylko dywan do kościoła — odpowiada matka Lorki z dąsem.
— Dywan? A to coś nowego! moje konie mają ładniejsze dery. Panie Bronowski, niech pan uważa na malca, pędzel z farbą macza w ustach, truje mi pan chłopca przez te banialuki literackie.
Gdy Kościesza spostrzegł zachwycony wzrok korepetytora, utkwiony w twarz Lorki, natychmiast następowała uwaga mniej więcej taka:
— Pan Roman zapomina, że jutro trzeba być trzeźwym przy nauce, wszelkie roztkliwiania są dla pedagoga niestrawne.
Pewnego dnia zwrócił się wyłącznie do panny Eweliny:
— Pani zaprowadza u mnie w domu zwyczaje republikańsko-socjalistyczne: wspólne czytania, ogólne głosowanie. Ja tam jestem rojalistą i konserwatystą.
— O tak, i samowładcą — wyrwało się Andzi.
— Co przez to rozumiesz? — spytał zimno.
— Że ojczyk jest zwolennikiem feudalizmu i jako taki bywa często srogi i bezwzględny.
— Zgadłaś! Bo siłę i moc uznaję przedewszystkiem; siła to puls życia.
— Siła serca i uczuć, siła charakteru, lecz nie siła przemocy, — wtrąciła panna Ewelina.
— Serce i uczucia są to babskie łachy, któremi się zawsze zasłaniacie, mężczyźni mają inne zadania, prawdziwi zaś geniusze, ludzie wielcy przeważnie posiadali tylko siłę.
— Jakie to szczęście, że pan nie jesteś ani geniuszem, ani wielkim! — zawołała Lorka.
Wszyscy uśmiechnęli się dyskretnie.
Kościesza popatrzył na nią oczyma wieloryba, ale nic nie odrzekł.
Podczas jednego z takich wieczornych posiedzeń nagle w otwartych drzwiach od sieni stanął Olelkowicz. Pierwsza spostrzegła go Andzia. Gorąca krew oblała jej policzki, zerwawszy się, powtórzyła kilkakrotnie radosny okrzyk:
— Pan Andrzej! Pan Andrzej!
Podbiegła do niego i wówczas dopiero ogarnął ją wstyd; wszyscy patrzyli na to ze zdziwieniem, Olelkowicz witał ją pierwszą z twarzą jasną, wesołą.
Przybycie jego o tak niezwykłej porze zdziwiło wszystkich. Podczas gdy młodzieniec witał zebranych, Kościesza patrzał nań wcale nie uprzejmie, z wyraźnem pytaniem: „co cię tu sprowadza?“
Olelkowicz rzekł:
— Wyjechałem z Prokopyszcz w południe, licząc już na złe drogi, ale one przeszły nawet moje oczekiwanie, przytem śnieżyca i odwilż to tak jakby kąpiel w przeręblu, ale...
— Niema złej drogi... — podchwycił praktykant Bronowski patetycznie.
— A tak! Panno Loro, jaki to koniec tego przysłowia? — spytał Andrzej dziewczyny z lekkim umizgiem.
— Do swej niebogi — odrzekła Lorka wyzywająco, podczas, gdy Olelkowicz rozweselony skłonił przed nią głowę.
Kościesza, obserwujący młodzież, zauważył, że Andzia zakręciła się jakoś bezcelowo po pokoju, poczem zaczęła energicznie usuwać książki ze stołu.
Podawano kolację. Przez cały wieczór była nieswoja, trzymając się stale obok ciotki Smoczyńskiej. Olelkowicz bawił Lorkę, dogadywał Bronowskiemu, ciesząc się jakby z jego wściekłości, za to zajmowanie się Lorką młodego pana.
Po wieczerzy Andrzej ofiarował się czytać głośno. Ale Lorka nie chciała lektury, dość jej ma na codzień. Zaproponowała zabawę w sekretarza. Sama będąc mistrzynią w tej grze chciała zebrać obfity plon czułych kartek od młodzieży, od Olelkowicza w pierwszym rzędzie. Jakoż kartek pod jej adresem było mnóstwo: z tryumfem spoglądała na kilka zaledwo papierowych zwitków, leżących przy Andzi.
Nagle spostrzegła, że Tarłówna jedną kartkę zręcznie w dłoni zgniótłszy wsunęła ją w rękaw bluzki, że była przytem trochę zmieszana, nienaturalnie zarumieniona i że z roztargnieniem odpisywała na pozostałych kartkach.
Lorę to zaintrygowało. Przy głośnem odczytywaniu pytań i odpowiedzi spytała Andzię obcesowo, dlaczego jedną kartkę pominęła milczeniem.
Tarłówna poczerwieniała jak krew, zaczęła coś bąkać, wykręcając się.
Olelkowicz siedział zanurzony w książce, także zmieszany, ale gdy natarczywość Lory nie ustawała, rzekł opryskliwie:
— Szczególną jest taka kontrola cudzych kartek. Pani ma duże zdolności śledcze, panno Loro.
— A z pana zato bardzo niezręczny podsądny — odcięła się — gdyż teraz sam się pan wydał, że kartka... schowana jest pańskim utworem.
— Więc gdyby nawet tak było, skoro pisana jest tym razem do panny Anny...
— W takiej zabawie nie powinno być sekretów, wszyscy mogą czytać otwarcie co kto do kogo napisze.
— Pani wydaje prawa, lecz sama je pomija. Miałem dowody...
Panna Ewelina starała się spór załagodzić, gdy w tem ściesza rzekł zimno:
— Jestem zdania panny Lorci. Kartek się w sekretarzu nie chowa.
Jego wzrok żelazny uderzył nieprzyjemnie w oczy Olelkowicza, ale ten się nie stropił, widząc zaś przykrość na twarzy Andzi, postanowił rzecz zbagatelizować. Żartował, przedrzeźniał się z Lorką, czytając już głośno na nowo pisane kartki, nawet z wymianą adresów. Nie zdołał jednak rozchmurzyć panny Smoczyńskiej, widocznie na niego obrażonej. Chłód gospodarza domu mroził go, tylko ironiczne oczy Bronowskiego wprawiały go w lepszy humor.
Wieczór wlókł się niesympatycznie. Wtem Kościesza dał hasło do spania, nie zapraszając na noc Olelkowicza.
Andzia spojrzała na ojczyma z niemym wyrzutem. Udał, że tego nie widzi. Andrzej natomiast z najwyższą swobodą wydał polecenie służącemu, by zaprzęgano jego konie. Gdy zaś panna Ewelina szepnęła do Kościeszy, aby go zatrzymał, Andrzej usłyszał jego odpowiedź, dość głośną, która go uświadomiła wybornie o co chodzi.
— To zbyteczne, może jechać.
Nauczycielka zbladła, panny pokraśniały, zaś pani Malwina mruknęła końcem warg:
— Cóż za gbur.
Wszystkim zrobiło się przykro nad wyraz, lecz Olelkowicz nie wytrzymał, ukłonił się sztywno Kościeszy, w głosie jego zadrgał żart przy ironji i obrazie, gdy wyrzekł:
— Ma pan słuszność, mogę jechać i pojadę.
Poczem bardzo serdecznie pożegnał panie i obecnych mężczyzn. Gdy zbliżył się do Andzi ona usunęła się na bok, poprawiając ogień na kominie. Podali sobie ręce. Olelkowicz szepnął cicho:
— Dziękuję pani za... dyskrecję.
— Tem tylko pana naraziłam. To wszystko moja wina.
— Nie, to właśnie jest dla mnie nagrodą. Tego pragnąłem. Czy pani w tem wytrwa?
— Tak.
Silnie jej rękę uścisnął, z żywym blaskiem w oczach. Pobieżnie pożegnał Lorkę i wyszedł.
Za chwilę brzęk janczarów rozległ się dźwiękliwie za oknem.
Rozeszli się wszyscy w niemiłem usposobieniu. Andzia niepostrzeżenie wybiegła pierwsza; dopadła ją Lorka, zdyszana i gniewna.
— Pokaż kartkę, pokaż zaraz kartkę!
Tamta wyprostowała się jak struna.
— Nie pokażę nigdy, rozumiesz! — wybuchnęła z pasją.
— Dlaczego?...
— Bo nie chcę!...
— Ojczymkowi pokazać musisz; nawet pannie Ewelinie. Oni zażądają...
— Czy ty ich do tego skłonisz, Lorko?...
Smoczyńska zająknęła się.
— Ach! jak wybornie zrobił twój ojczymek, że zlekceważył tego... bałamuta.
Tarłówna milczała; milczała już na wszystkie zaczepki Lory i na jej żarty.
Lecz gdy noc zapadła i Lora zasnęła, Andzia cichutko opuściła łóżko, w bieliźnie, boso skradając się jak kotka, wśliznęła się do łazienki, obok sypialni. Tam, w wannie, zapaliła mały ogarek świeczki, siadła w kucki na zimnym metalu, i ze wzruszeniem rozwinęła zgniecioną kartkę Olelkowicza.
Czytała pisane ołówkiem, zamazane już trochę słowa.
„Jestem pod twym urokiem od pierwszego spotkania... Czy pamiętasz? Na Krasnej duszohubie? Nie wierz pozorom, które do czasu zachowane być muszą. Jeśli jeszcze nie rozumiesz dlaczego, ufaj mi, z czasem zrozumiesz sama. Twój A.“.
Andzi serce biło radosnem tępem w dziewczęcej piersi. Więc jego zajęcie się Lorką to tylko pozór konieczny, ale dlaczego, co go do tego zniewala?
Oto dziś, przed godziną, mogła zrozumieć; niechęć ojczyma aż nadto wyraźnie objawiona Andrzejowi, niegrzeczność względem gościa, to tłumaczy wszystko.
Andrzej odgadł, że Kościesza go nie lubi. Ale za co?
Tarłówna przypomniała sobie parę faktów, świadczących wyraźnie o tej niechęci. I oto stanęła po raz pierwszy przed zagadką niewytłumaczoną dla niej. Ojczym wydał jej się nagle siłą potężną, groźną; on sam mówił, że wierzy tylko w siłę, — uczucia lekceważy; serce i uczucie są to „babskie łachy“, jedynie siła jest prawem. Czyż siła wszystko może? pozwala być niegościnnym... pozwala gościa wypędzić z domu w nocy, w zamieć śnieżną, w bezdroża, skazując go na kilkomilową podróż. To jest wszystko siła?...
Nasunęły się przypomnienia. Andzia wyłowiła z nich fakty, że Kościesza zawsze był łaskawszy dla Olelkowicza, gdy ten przestawał z Lorką, ach, nawet bywał wesół, dopomagał Lorce do kokietowania Andrzeja. W jego nieobecności żartował z Lory, że zbałamuciła „kniazia na Prokopyszczach“ i że zostanie najpewniej, „kniaziową“, że zaś jest energiczna, więc będzie z niej czasem druga „kniahini Kurcewiczowa w cycowej spódnicy i jałowiczych butach“. Lorka się niby gniewała za te porównania, ale naprawdę Andrzeja uważała już jako swego konkurenta.
Andzia była pewną, że Olelkowicz zajęty jest Lorą. Ogarniał ją niepokój gdzieś pod sercem zbudzony, jakby odległy odgłos szumu skrzydeł anioła, zwiastującego jej istotną prawdę. Radosny skurcz w sercu odczuwany za każdym razem gdy Andrzej przyjeżdżał, był dla niej również niepokojącym objawem. Po wybuchu szczerości karciła się zawsze, szczególnie widząc Olelkowicza przy Lorce. Wszystkie swe odczucia i drgnienia duszy, wszystkie najistotniejsze, jeszcze nie skoncentrowane myśli i marzenia o nim Andzia kryła zazdrośnie, wbrew swej naturalnej szczerości. Teraz słowa jego, jego wyznanie wyrwało z jej duszy prawdę; anioł zwiastun nadleciał i olśnił ją czarem swych piór cudownych. Spotęgowała się w niej odrazu moc ukryta, głucha dotychczas, niewyraźna, lecz już żyjąca. Nie umiała jeszcze nazwać tych uczuć; słowo — kocham owiewały różowe mgły, tak niewinne, a cudownie rozsnute, takie tajemnicze. Nie mówiła sobie nawet, że on ją kocha, nie, to słowo było jej zbyteczne do określenia odczuwanego szczęścia i słodyczy rozlanej w sercu jej obfitą kaskadą. Było jej jasno, ciepło, promieniście.
On to samo teraz odczuwa, i jemu ta dziwna błogość nalała pełne serce słodyczy, woni przedziwnej. Tylko on jedzie po okropnej drodze, zatopiony w ciemnościach i słocie. Wśród skowytu wichru dzwonią przygłuszone janczary, słychać bicie jego serca dla niej, dla Andzi.
Więc nie dla Lory?...
Duma i tryumf ozwały się w niej po raz pierwszy z żywiołową mocą.
Z nadmiaru radosnych strun duszy, chciała biec, zbudzić Lorę, szarpać ją i wołać jej do ucha: „Pan Andrzej mój, mój, mój!“
Ach rzucić Lorce jego kartkę, wszystkim ją pokazać, niech wiedzą, niech i oni będą świadkami jej szczęścia, niech się z nią razem cieszą. Poco to ukrywać?...
Zadźwięczały żałośnie w uszach Andzi janczary od sanek Olelkowicza; sam jeden wśród borów w zawiei śnieżnej. Wygnany na niepogodę i noc... za tę kartkę, którą ona do ust tuli, za to wyznanie, którego nikt z nich wszystkich nie zna, nawet nie wiedzą co on tam napisał, a jednak już za to ojczym obszedł się z nim jak z natrętem.
Cóżby się stało wówczas, gdyby szczerze wyznać wszystko i jego słowa dać do odczytania ojczymowi, Lorce?
Lorce? Za nic!
Zresztą on sam mówił, żegnając się z nią, że ukrycie tej kartki to dla niego nagroda, pytał czy ona w tem wytrwa, zatem to konieczne, on ją ostrzegł, by nie zdradziła tajemnicy, widocznie przeczuwa, że lepiej jeszcze się ukrywać. Może i lepiej, ale to takie trudne, a przytem pragnęłaby podzielić się szczęściem z kimś bliskim, mówić o tem, zamiast się kryć, jak ze zbrodnią.
— Komuż powiem? — westchnęła Andzia. — Ojczymkowi? boję się! Ten jego straszny, biały wzrok, jakim patrzał dzisiaj na Andrzeja.
Zadrżała, ujrzawszy w swej wyobraźni wizję oczu matki, paliły ją otchłanną szarością, zdawały się ją głaskać, pieścić słodko, ale... były martwe. Są one pomnikiem w pamięci córki wyrytym; dobre, kochane wspomnienie, ale wieje od nich dziwny chłód, jakby od płyt marmurowych i zawsze są takie żałosne.
Andzia zapragnęła ciepła i wesela dokoła siebie, więc oczy matki ziębiły ją, przerażając trochę.
— Już wiem!... panna Ewelina! Zacna, kochana Lincia. Jej wyznam wszystko i kartkę pokażę. On to zastrzegał, ale myślał pewno o Kościeszy i Lorce — rozumowała dziewczyna.
Uspokoiła się. Duszyczka jej wiośniana nie mogła znieść takiej nieszczerości.
— Panna Ewelina jest dla mnie jakby matką i żyje — myślała Andzia.
...Ludzie umarli nie rozumieją żywych, bo oto i matka, na jej pierwsze szczęście w życiu, patrzy z poza grobu oczyma takiemi, jakby głaszcząc straszyła zarazem.
— Czyżby i mama nie chciała Andrzeja dla mnie? — błysnęła naiwna myśl Andzi.
W tem usłyszała szmer w sypialni. Prędko zgasiła świeczkę, wysunęła się z wanny i teraz dopiero poczuła przykry dreszcz. Ciało miała zziębnięte, niby lodem obłożone. Cicho stanęła przy drzwiach, odchyliła je.
W szarym mroku osnuwającym pokój ujrzała Lorkę w bieliźnie, zbliżającą się do jej pustego łóżka. Stanęła obok pościeli i wyszeptała:
— Andziu, śpisz?...
Cisza.
Kołdra była zarzucona na poduszkę, ten szczegół zmylił Lorkę.
— Andziu! Aniu! — zawołała głośniej.
Cisza.
— Czego ona odemnie chce? — pomyślała za drzwiami Tarłówna.
Odpowiedź miała natychmiast. Lorka cicho i zręcznie wsunęła rękę pod poduszkę, szukając czegoś. Ale niezwykła lekkość pościeli i jej chłód uprzytomniły jej, że łóżko jest puste. Odskoczyła, rozglądając się po pokoju, w tej samej chwili Andzia weszła. Spotkały się i patrzyły na siebie.
— Czemu nie śpisz?
— A ty gdzie byłaś?... zamiast także spać! Już wiem, ty w łazience pisałaś list do Olelkowicza. Rozumiem! Dziwię się tylko, że wierzysz komplementom, które ci pewno nabazgrał w tej kartce. W sekretarzu wolno wszystko pisać, nikt tego na serjo nie bierze. Chyba ty?... Do ciebie pisze dusery, a przy mnie ciągle siedzi.
— Pozory, pozory — szeptała Andzia, zatulając się w kołdrę
Lecz gdy Lorka nie przestała dogadywać jej, trzepiąc bez przerwy o Andrzeju i o tem, jakie on jej mówił czułości, zniecierpliwiona Tarłówna rzekła wreszcie:
— Moja droga, ja ich pod twoją poduszką nie szukam, nie ciekawam!
Lorka umilkła, lecz Andzia odgadła, że zdławił ją wstyd.






VIII.
Szlichtada.

Mróz. Śnieżna, puszysto biała przestrzeń zasnuta lekką mgłą, z lotnego szronu utkaną. Słońce, niby zawoalowane oblicze bóstwa, prześwituje poprzez mętną powłokę nieba połyskiem matowym srebra. Dokoła polarny krajobraz. Zatracone pod śniegiem wioski chat i kurnych lepianek znaczą się tylko szarym dymem, rozmotanym nad nimi. Wszędzie śnieg i śnieg, potworne zwały jego tworzą miejscami niskie łańcuchy gór i nagłe rozpadliny, sztuczne parowy, lub śnieg ułożony wszystek płasko na polach jak miękki dywan strzyżony, o niezmiernym połysku i bogatej przeczystej, choć martwej barwie. Biel oślepiająca, taki zaś spokój świątynny, taki zastój życia, taka obumarła a wszechpotężna wielkość majestatu zimy. Zastygła w letargicznym śnie ziemia, śpi beztroskliwa i obojętna, potężna świątynia życia, poczynania i śmierci, zaklęta w głaz. Martwo również łyskają witraże niebios, oprzężone sinawą sreżogą mrozu. Fioletowo-szary ton przenika wszystko; nasiąka nim dyskretnie śnieg, nabierają go na swe pióra przelatujące cicho kruki i kawki, sinym refleksem omaszczone są trzy piękne konie, kasztany, biegnące w szpic ostrego kłusa przed małemi saneczkami o strojnym wyglądzie. Dzwoniły rozgłośnie brzękadła uprzęży. Na przednim rumaku, idącym z fantazją, siedzi młody kozak, wypędzony z kozła, gdyż powozi sam Olelkowicz. Stojąc, zwrócony jest profilem do Andzi i Lory, które opatulone na siedzeniu rozmawiają z nim bez przerwy.
W dużej odległości za nimi suną jeszcze jakieś sanie. Oni mówią po francusku z powodu obecności kozaka.
— Jak to dobrze, że pan przyjechał i zabrał nas na spacer. Pan Kościesza był zielony za tę pańską propozycję kuligu — rzekła Lora. I co mu to naprzykład szkodzi?... Przecie chyba się nie obawia, że pan nas zje?... Gwałtem chciał nam wpakować pannę Ewelinę. A może myślał, że pan nas wykradnie?...
— Kiedy zazwyczaj wykrada się tylko jedną, nie dwie odrazu — odrzekł Andrzej, błysnąwszy uśmiechem.
— Jakby pan miał harem w Prokopyszczach, tobyśmy się obie przydały co?... Ciekawa rzecz, która by była u pana pierwszą?... Jabym tam odaliską długo nie chciała być. Ho! ho!
— Zaczynam żałować, że nie jedzie z nami panna Ewelina — zgorszyła się Andzia.
— Eh! bo ty jesteś święta!
— Pani za to, jak widzę, wybornie zna wszystkie stopnie haremowych zaszczytów.
— Znam. U pana Kościeszy jest w bibliotece taka książka o haremie, czytałam ją dziesięć razy. Cudowna! Wykradnę ją i panu pożyczę dla przestudjowania i praktyki.
— Ja wcale nie mam zamiaru zakładania haremu; brak mi muzułmańskich skłonności.
— A ja słyszałam, że każdy młody pan, zanim się ożeni, czasem i po ożenieniu, ma taki swój haremik, tylko rozproszony, to tu, to tam, to owdzie.
— Ej, panno Loro! pani za dużo wie.
— Ja wszystko wiem i wcale się tem nie martwię, a pan też nie udaje skromnego, nawet przed Andzią, bo ja już jej dużo powiedziałam.
— Ostrożnie! zaspa przed nami — zawołała Tarłówna, zmieszana tą rozmową i chcąc przerwać ją nareszcie.
— Hej! Daniło, przejedziem?!
— Peredremsia, jasny pane! Wio, kasztan! Wio!... — odkrzyknął kozak.
— Ładny ten pański foryś i tak mu dobrze w tym kołpaku. Andziu, patrz... toniemy.
Rumaki wpadły w zaspę po same uszy, Daniło schował się także, ale zachęcał konie krzykiem. Szły nieustraszenie, jak lewiatany, prując spiętrzone bałwany śniegu. Chrapały, parskały głośno, wyrzucając łbami. W chmurze rozpylonej białej zaspy płynęły, zda się, jak w morzu, roztrącały piersią zwarte piany i brnęły coraz głębiej. Saneczki wrzynały się ostro płozami w nabity śnieg, sunąc cicho na dnie śnieżnej kotliny. Często ze ścian białych, po obu stronach sanek utworzonych, padały wielkie kłapcie, zasypując jadących.
Rozełkały się jękliwie przytłumione śniegiem janczary.
— Wio, kasztan! Wio! — powtarzał Daniło swój okrzyk. — Kołyb tuju zaspu trastia mordowała! Wieho!...
Panny stanęły w sankach, całe zasypane śniegiem. Andrzej podał rękę Hańdzi, bojąc się, że upadnie, w drugiej trzymał lejce mechanicznie, zdając kierunek kozakowi. Patrzał na Andzię z chciwością, tęsknemi oczyma. Była mocna zaróżowiona, usta jej płonęły świeżą krasą, oczy gorzały młodością i zaciekawieniem. Cała twarz ujęta w ramkę fokowego kołpaczka i takiegoż kołnierza wydawała się szczupłą, delikatniejszą, niż zwykle, i jeszcze dziecinną. Czarne promyki włosów opadły aż na aksamitne brwi, przypylone śniegiem tworzyły cudne obramowanie jej ogromnych oczu. Odczuła jego wzrok, spojrzała i zatonęły w sobie ich źrenice we wspólnem uroczem zachwyceniu. Wypowiadali oczyma słowa tajemne, na dnie ich dusz wylęgłe, słowa upoiste. Zwierzali sercom swym uczucia tęskne i rwące się do siebie jak dwa ptaki białe w pogodny ranek majowy, jak rozkoszne, miłosnym powiewem chylące się ku sobie dwa kwiaty. Oczy jej stawały się coraz świadomsze uczuć, dotąd nie uplastycznionych, nabierały w głębiny czarne tyle marzeń, tyle rozkosznych obietnic, że omdlewały pod natłokiem zwierzeń serdecznych. Wówczas żarem paliły źrenice Andrzeja, pełne zaborczej a słodkiej pieszczoty, niewoliły ją ku sobie, brały ją we władanie, hypnotyzując magiczną, wszechwładną mocą męskiej woli, pragnień pożądliwych.
Jej rzęsy zaczęły drżeć leciuchno, niby skrzydła jaskółki spłoszonej, opadały zwolna, kryjąc urok poddańczych jej oczu, omglonej z nadmiaru cichej, lecz tak wymownej rozkoszy. Andrzej czuł, że ona jest już jego, że staje się duchową jego własnością, wsiąka mu w serce gorącym płomieniem i przepala je, bierze jego duszę na własność, oddając mu się całą istotą dziewiczą; dreszczem szczęścia ust niewinnych, rozchylających się dla niego, jak różowa kruża, wonna jak kwiat, słodyczą nieziemską przepełniona; z dziecinną jeszcze ufnością i wiarą, z wejrzeniem źródlano-czystem, w którem kobiecość zapala już płomień przyszłych namiętności, szałów, wskrzeszonych potęgą pierwszej miłosnej ekstazy. W pewnej chwili Andrzej, niebaczny już na nic, uniesiony prądem bezpamiętnym kochania wielkiego, pochylił się do niej gwałtownie z szeptem gorącym:
— Moja ty, moja rozkoszy!...
Męska dłoń jego ścisnęła mocno ukrytą w niej rękę dziewczyny.
Owiały ją te słowa wichrem rozpalonym, bezwiednie pochyliła się także ku niemu słodka, cicha, mrużąc przepaściste oczy olśnione.
Wargi jej rozwinęły się uśmiechem, różowe ich pąki, przygotowane do pocałunku, drżały leciutko, jakby miały zaraz zaszemrać słowa pieściwe.
Olelkowicz, natchniony jej urokiem, pochylił się jeszcze bliżej, oddechem drżącym musnął jej twarz, rękę wgarnął zupełnie, schował w swojej...
Nagle konie stanęły. Jednocześnie rozległ się okrzyk Daniła:
— Ne peredremsia, jasny pane, zaspa hłuboka i ważka, jak smetana.
Lora bluznęła śmiechem cynicznym, upadła na siedzenie, zanosząc się spazmatycznie:
— A toście się państwo zacietrzewili! podziwiam Ankę!.... Jabym już pana wycałowała. Ha! ha! A ci tylko patrzą, i patrzą. Dopiero mi wielka rozkosz!...
Tarłówna oblała się rumieńcem purpurowym i usiadła w milczeniu. Olelkowicz, stropiony, omotał lejce o poręcz kozła i skoczył w zaspę. Zniknął w niej na chwilę.
— Jezus, Marja! — krzyknęła Andzia. Lora zawołała, śmiejąc się:
— Wybornie! Znakomita kąpiel po miłosnych zapałach. To pana ochłodzi i wówczas może wyratujemy się z tej toni śniegowej.
Tarłówna spojrzała na nią z wyrzutem:
— Lorka, przestań! takaś nieznośna...
— Dobra siebie! Myślisz, że ja mogę cierpliwie siedzieć i patrzeć na wasze kochanie się oczami? Także szczególny sposób! Ja nie jestem panną Eweliną, żeby być tylko plastrem przyzwoitości, w dodatku przy tak pięknym chłopcu, jak ten Jędrek.
— Lora!
— Czego się srożysz? Żeby choć Daniło był na koźle, wcale ładny kozak.
— Dajże spokój! Co ci w głowie?...
Lorka zaczęła wołać głośno:
— Panie Andrzeju, niech pan tu przyśle Daniła, bo ja się nudzę, a pan niech siada na konia. Daniłku, hody tutki!...
Andzia zeskoczyła raptownie z sanek.
— Co robisz?!...
Lecz Tarłówna, brodząc po kolana w rozkopanym śniegu, szła naprzód do Andrzeja, oburzona i drżąca. Podbiegł żywo do niej.
— Co pani robi! zamoczy pani nogi i zmarznie! Niechże moja... złota pani wróci do sanek, proszę serdecznie — rzekł ciszej.
— Wyjedziemy z tej zaspy?...
— Ależ zaraz, tylko się konie wysapią. Chodźmy, otulę futrem nożyny, bo już pewno skostniały.
— Nie, nie, jeszcze trochę, tak miło tu w tych puchach.
Olelkowicz raptownie chwycił ją w ramiona, uniósł z ziemi jak dziecko, przytulił do piersi i, idąc do sanek, dotknął nieznacznie ustami jej włosów przy skroni.
Cichy szept:
— Kochasz?...
— Tak!
— Ja szaleję!
Poczem zawołał głośno:
— Tak się robi z nieposłusznemi pannami! Ot tak! Na siedzenie! Teraz proszę tupać, żeby otrzepać nogi ze śniegu. Tak, doskonale! (Andzia tupała zawzięcie ze śmiechem). Teraz siadać, okryję nożęta i ani mru-mru! Panno Loro proszę się nie rozkrywać, bo będzie źle!
— Czy i mnie by pan tak poskromił, jak Andzię.
— Zapewne.
— I niósłby mnie pan tak samo czule na sanki?...
— Hm! Nie wiem.
— Ee! Jak nie wiem to słaba nadzieja, nie warto próbować. Ale zaimponował mi pan siłą! Takbym się zaraz przytuliła... lubię takich... tęgich, aż miło chłopców.
— Jedut pany z Turzerogów! — zawołał Daniło.
Obejrzeli się. W białej czeluści zaspy zaczerniały wielkie gniade bachmaty turzerogskie, nad ich zaś głowami widniała potężna figura stangreta, Nicyfora, w czarnych liberyjnych baranach i złotych guzach, w ogromnej futrzanej czapce na głowie brodatej!
— Stój! Stój! — zawołał Olelkowicz.
— Ich by w pierod jasny pane, takie tury, zaspu w mig by rozorały, to czorty, nie konie, to nie nasze lalki landszaftnyje, naszych szkoda — ubolewał kozak.
Korepetytor i Januszek zeszli z sań, kopali się do pająka uwięzłego w lodowcach, tak Bronowski nazwał eleganckie saneczki, podchodząc do panienek.
Panna Ewelina wychyliła głowę, omotaną w chustki, z poza olbrzymiej figury stangreta i wołała przerażonym głosem, że dziewczęta pewno pomarzły, żeby Januszek wracał natychmiast, bo zawiele śniegu, Andzia żeby się nie przeziębiła. Nato Lora odkrzyknęła z impetem:
— Niech się pani o Ankę nie troszczy, ja prędzej zmarznę, bo mnie nikt nie ogrzewa.
Bronowski spytał Andrzeja:
— Po licha pan jechał w taki nabój śnieżny, toż to istna pułapka?
— Że ja wpadłem, to nic dziwnego, ale czego państwo za nami szorowali?...
Bronowski uśmiechnął się ironicznie.
— My przecież mamy rozkaz jechać w ślad za wami, rozkaz pana Kościeszy.
— Ach więc kontrola? Teraz nie żałuję, że was wpakowałem w zaspę. Jeszcze wam jakiego figla wypłatam. Wszyscy na miejsca! Jedziemy — krzyknął wesoło.
— A może naprawdę, niech Nicyfor jedzie naprzód? — zaproponował Bronowski.
— Nie! My pojedziemy! Za nic nie ustąpię placu!
— Janusz, siadaj tu, ja idę z panem Bronowskim. Panna Ewelina chyba nie będzie moją rywalką? — rzekła Lora.
Ale malec zaprotestował.
— Nie chcę! Tato kazał nam jechać za wami, bo mówił, że ten warjat Olelkowicz jeszcze ich gdzie wywróci, albo potaszczy na wertepy. Ja się boję.
Andrzej zagryzł usta.
— Janusz uważaj, bo przydepczesz język — mruknął korepetytor.
Chłopak głupowatym wzrokiem spojrzał na swe nogi, potem na nauczyciela.
— Pan to tyż... Sam nie wie co mówi! Ale ja dobrze słyszałem jak tato...
— No... ruszaj na sanie!
— Złota szczerość młodzieńcza! — śmiał się Andrzej do Andzi, zmieszanej w najwyższym stopniu.
— Zdałby się do naszych sanek na moje miejsce — rzekła Lora — ale jużby mu wtedy język odpadł napewno, a pan Kościesza zgubiłby uszy. Miałby co słuchać.
Żartowali rozweseleni, podczas gdy konie na nowo rozpoczęły pracę. Buchały się w śniegu ze zdwojoną energją i szydłem, bodąc zaspę, szły naprzód raźno, dumne ze swego pierwszeństwa w torowaniu drogi. Pył śniegowy wali, dokoła sypką i zimną kaskadą, miotając się na twarze jadących. W zwartej ścianie śnieżnej długi i wąski zaprzęg sunął jak torpeda w wspienionych otchłaniach morskich, jak pocisk ostry i zuchwały.
— Jechałabym tak długo, długo — szepnęła Anna.
— Wierzę, ale tylko z panem Andrzejem bezemnie. Jabym się też na to zgodziła.
— Czy także ze mną? — spytał figlarnie.
— A tak! — bo my we dwoje z panem, tobyśmy nawet te śniegi roztopili.
Szalona dziewczyna — pomyślał Olelkowicz.
Nareszcie lejcowy koń i kozak wyłonili się z zaspy, kasztan zaczął prychać i trząsać ślicznym łbem, okurzając się ze śniegu, zanim wypłynęły dwa dyszlowe i wynurzyły się z białej topieli saneczki w kurzawie śnieżnej. Wówczas Andrzej krzyknął na Daniłę i nieoglądając się na drugie sanie sunął naprzód rzęsistego kłusa.
— Cije koni pohybnut bez takuju sztuku — desperował Daniło, lecz nikt go nie słuchał.
Wskroś pól omroczonych już zmierzchem zimowym pędzili z zawadjacką brawurą, szumnie, z rozdźwiękiem janczarów i świstem płóz po wyślizganym trakcie.
Jak zawierucha z brzękiem i parskaniem wpadli na dziedziniec turzerogski, zatrzymali się przed gankiem niby hamulcem zatamowani.
Na schodach stał Kościesza. W futrze ciężkiem był jeszcze ogrommejszy niż zwykle, ponury, czarny, robił wrażenie siły wrogiej, złej i jakby zapory.
Przemówił surowo.
— Chciałem już wysłać fornali na odszukanie państwa.
— Czy tak mało pan ufał w moje zdolności sportowe? — wesoło zagadnął Andrzej.
— Nie ufam nigdy nikomu — brzmiała twarda i sucha odpowiedź.
Młodzieniec wysadzał panny z sanek, był spokojny.
— No, jednak... w tym wypadku obawy płonne, ani wilków, ani bandytów... i zresztą opieka w postaci panny Eweliny, pana Bronowskiego, pańskiego syna, Nicyfora, którzy tak dalece czuwali nad nami, że nawet w zaspę podążyli w ślad, bez trwogi, choć mogli ją minąć.
Gdy weszli do sieni Andzia podbiegła do Kościeszy.
— Ojczymku! tak było przyjemnie! Pan Andrzej świetnie powozi, ogromnie było przyjemnie! Taki śliczny spacer!
— Tylko za krótki — drożyła się Lora — jabym tak do północy jeździła.
— Dość tego! — wybuchnął Kościesza tonem niespodziewanie brutalnym.
— Zabraniam nadal podobnych parogodzinnych eskapad. Panna Lora powinna matki pilnować, którą nie ja będę niańczył. Co zaś do pana — popatrzał na Andrzeja zupełnie białemi, przerażającemi oczyma — to już jest wieczór, przed panem kawał drogi i wielki czas do domu, nie praktycznie było konie schlastać skoro trzeba jechać, innych niema na zmianę.
— Ojczymku! — krzyknęła Andzia, szarpiąc go za rękę z przestraszonym wzrokiem.
Myślała, że jest nieprzytomny.
Olelkowicz pobladł śmiertelnie. Obraza i wściekłość buchnęły w nim płomieniem, oczy zapaliły, się jaskrawo, skurcz bolesny zmienił mu twarz, ale spojrzał na Tarłównę i zahamował się w jednej chwili. Odrzekł zimno z okrutną pogardą.
— Nie liczyłem nigdy na uprzejmość i delikatność pańską, jednak gdyby nie dzisiejszy spacer, jego wspomnienia i obecność pań, odpowiedziałbym panu inaczej. Teraz żegnam.
Chłodno skłonił głową i podszedł do Andzi. Wziął jej dygocącą rękę, patrząc na jej twarz bladą, zalaną łzami, szepnął wzburzony, ale tak cicho, jak szmer lekki.
— Dowidzenia, jedyna, ufaj mi zawsze i... czekaj mnie...
Kościesza stał opodal jak kat, białe oczy wyświdrowywał w Andrzeja z zajadłością. Lorka podeszła prędko, zręcznym manewrem zakryła przed nim młodą parę.
— Pan jedzie naprawdę? — spytała cicho.
Olelkowicz był straszny.
— Tak, pani; ani minuty dłużej, muszę ochłonąć... boję się samego siebie....
Prędko niby błysk ucałował palce zmartwiałej Handzi, tak, że nawet Lora nie spostrzegła, podał rękę pannie Smoczyńskiej spokojnie, z nadludzkiem panowaniem nad sobą wyszedł z przedpokoju.
Zdumienie Daniła, którego głos niezwykły pana zawrócił już z drogi do stajen, nie miało granic.
Niemniej, a może więcej zdziwiony był Bronowski, gdy w bramie dopiero teraz wracając ze spaceru mijali zaprzęg Olelkowicza i gdy ujrzał go na siedzeniu. Nad końmi unosiła się chmura dymu, wyglądały jakby zlane gorącą wodą.
— Cóż to, pan sam objeżdża konie, nie wierzy pan kozakowi? Ależ to trzeba wolno i długo.
— Pojadą aż do Prokopyszcz. Odpoczną — usłyszał Bronowski głuchą odpowiedź.
Sanki Olelkowńcza znikły za bramą.






IX.
Wiosna.

Po zmartwieniu ciężkiem, jakie przeszła po odjeździe Andrzeja, powtórnie steroryzowanego przez Kościeszę, zaczęło się dla Tarłówny życie nowe, jakby rozkwit wiosenny.
Uczucie słodkie, niewinne dla Olelkowicza nabierało mocy, potęgowało się w niej, rosło. Kartka z jego wyznaniem złożona starannie w malutki zwitek spoczywała w medaljonie złotym pod fotografią matki, który Andzia stale nosiła na szyi. Tam się nikt nie domyśli ukrytego skarbu. Na wszelkie indagacje pana Teodora o Andrzeju Andzia była głucha. Do sekretu dopuściła tylko pannę Niemojską. Z tej strony nie zachodziła obawa zdrady. Jedynie jej Tarłówna zwierzała uczucia swe dziewczęce, i pierwsze marzenia. Razem z rozkwitem tych uczuć budziła się w niej nieznana dotąd nieufność do ludzi wogóle, szczególnie zaś do ojczyma.
Imienia Olelkowicza nie wspominano zupełnie w Turzerogach, on zaś nie pokazywał się.
Nadchodziła wiosna. Dnie stały się dłuższe, jaśniejsze.
Dziewczyna zaniepokojona zaczęła tęsknić. Monotonja życia turzerogskiego nużyła ją. To, co dawniej było dla niej zwykłem, nawet zabawnem, teraz stało się nieznośnem.
Kościesza był najczęściej w kwaśnym humorze, dokuczający wszystkim i śledzący Andzię.
Ją zaś trapiła myśl o Andrzeju. Wyczekiwała zupełnej wiosny i dorocznej wycieczki do Wilczar; tęskniła do borów, do pustyń przepastnych, gdzie świat i ludzie giną z oczu, tylko zostaje roztocz zielona, wonna, dywanem rozpięta na ziemi, w górze w cudne wachlarze rozwita, szumiąca, przytulna i tęskna. Majaczyła w oczach Tarłówny panorama Krasnej duszohuby o wschodzie słońca, w łunach fioletów i różów; olbrzymie koszlawe postacie łosi przy stogach z sianem, złote pióra czapli opromienionych słońcem, gęg kaczek dzikich i suchy trzask wystrzału, jak pocisk druzgoczący przedziwną melodję świtu. Potem on, Olelkowicz, zdążający za Grześkiem krokiem elastycznym, pewny siebie, wesół i rześki, jak ów poranek. Ach! gdyby tam być znowu z nim! Słuchać bajek Grześka, rwać czerwone dojrzałe poziomki i wonne ich jagody sypać do ust spragnionych. Być tam z nim w tych czarach, w tych tajniach leśnych. I on kocha naturę, i on ją podziwia.
Tarłówna zrażona od ojczyma i rozgoryczona do niego za Andrzeja, unikała go starannie. Polubiła samotność, długie i częste błądzenia wśród pól, runią wiosenną umajonych. Wymykała się konno na takie wycieczki i na ulubionej swej klaczce Sławie, kłusowała dzielnie po polach i lasach turzerogskich.
Z rozkoszą wdychała w piersi szeroki, ciepły powiew. Słuchała świergotu skowronka. Spacerując piechotą, szła często z głową podniesioną, śledząc oczyma dzwoniącego w powietrznych roztoczach ptaszka; uśmiechała się radośnie, patrząc na trzepotliwe skrzydełka, unoszące się w błękit najwyższy z chyżością kuli. Witała serdecznie gęg zlatujących dzikich gęsi i kwakanie kaczorów, bo te odgłosy, przypominały jej znowu Krasną duszohubę. Gdy rozciągnięte długim kluczem leciały żórawie, krucząc na powitanie idącej wiosny, Handzia wołała na nie — żur, żur, żur i biegła śladem ich lotu jakby pragnęła, by ją z sobą uniosły.
Upajała się wiosennem tchnieniem pól i łąk, w lesie zbierała pierwsze, nikłe, białe kwiateczki zawilców i przylaszczki błękitne, ciekawą źrenicą patrzące na świat. Obarczona takiemi skarbami wracała do domu różowa, tryskająca młodością, z rozwianym czarnym warkoczem i oczyma siejącemi potop złoty. Zwierzała kwiatom tajemnice swego serca, tęsknoty swe przelewając w ich wątłe istnienie. Tuliła puszyste więzie kwiecia do ust, szeptała imię ukochanego, wzywając go do siebie. Tęsknota rosła w niej, rodząc nowe komórki, drzemiące w jej sercu, które jak pąki wiosenne pękały, roniąc coraz słodsze uczucia. Nie widziała Andrzeja od lutego, od owej szlichtady rozkosznej, kiedy przez jeden moment czuła się na jego piersiach, uniesiona przez kochające ramiona i szept jego wraz z oddechem musnął pieszczotliwie jej skroń.
Już jest połowa kwietnia, świat rozkwita świeżą pięknością; czady upajające biją z ziemi, wsiąkają w każdy twór, pobudzając do życia, do miłości. Tylko jego niema. Głucho jest o nim w Turzerogach, ale w duszy Andzi pieśń o Andrzeju nie milknie, lecz wzmaga się stale podniecona przez tęsknotę i marzenie, co już jest sama miłością.

Pewnego dnia Andzia z Lorą biegły we dwie do lasu. Dzień był jasny, wonny, rozbulgotany wrzątkiem ciepłych prądów wiosennych. Andzia śpiewała pełną piersią jakąś pieśń o nieznanej melodji i słowach, pieśń w wyobraźni własnej skomponowaną, będącą jakby oddźwiękiem jej uczuć, echem duszy stęsknionej i jak ona młodą, pełną nut rzewnych i szumnej werwy, buńczuczną trochę.
Lora inaczej odczuwała bujność przyrody, mówiła gorączkowo.
— Patrz, Andziu, jak kuropatwy parami już spacerują, wszystko się kocha na zabój i aż drży do miłości. Wczoraj widziałam bociana na topoli za stodołą. Muskał bocianicę dziobem i czochrał jej pióra; tak ją całował, a potem klekotali, klekotali razem; może to taki ich ślub?... Motyle tłuką się na świeżej trawie, żaby skrzeczą, bo także się kochają, ptaki, żuki, owady, wszystko romansuje, gzi się, szaleje! Gdzie spojrzysz, tam wesele i miłość! Oj, Andziu! i mnie tak coś rozpiera, jakby jakieś soki we mnie wzbierały, niby w roślinie, co ma zakwitnąć. Tak mi gra we krwi, że rzuciłabym się na ciebie bodaj i... całowała do zapamiętania. Daj usta, Aniu!
Przypadła do Tarłówny i nagle wpiła się w jej wargi z pożądliwością niesłychaną, gwałtowną, drapieżną niemal. Żywym ogniem sparzył Andzię ten pocałunek, chciała się cofnąć, lecz Lora porwała jej głowę w obie silne dłonie i piekła usta dziewczyny coraz namiętniejszemi pocałunkami.
— Puść mnie... ty!... puść!
Odepchnęła towarzyszkę i odskoczyła od niej.
— Tyś się chyba wściekła? Lorka, co tobie jest?
Smoczyńska blada, dysząca, miała oczy pokryte dziwną mgłą i rysy ściągnięte kurczowo, niby bólem fizycznym. Splotła drżące z podniecenia palce rąk i, przytknąwszy do ust, zaczęła je gryźć białemi zębami. Głuchy jęk, czy skowyt wydobywał się z jej piersi.
— Ja się naprawdę... wścieknę, już nie mogę... nie mogę!
Pobiegła pędem w głąb lasu.
Innym razem w nocy Andzia, obudziwszy się, ujrzała światło w pokoju.
Przed wysokiem lustrem bieliźnarki stała Lora, lecz wydała się Andzi sennem widziadłem. Była zupełnie obnażona, tylko biodra jej opasywał suty, gazowy, niebieski welon i związany na środku w fantastyczny węzeł, opadał nisko. Na szyi wisiały blado-różowe korale i wielkie, mleczne bursztyny, ramiona ściskało parę złotych bransolet i opaski ze złotej wstążki lamowej. Włosy Lora miała rozpuszczone falą jasno-rudą, przepyszną, jak płynne złoto, ujęte nad czołem w taką samą szychową przepaskę. Przegięta w tył ruchem bachanckim, ręce miała wzniesione i założone za również odrzuconą głowę. Usta uśmiechały się lubieżnie, źrenice lśniły ogniem. Cała różowocielista w świetle błękitnej ampli, zdawała się być posągiem. Ciało miała silne i rozrośnięte; szeroka w biodrach, o wypukłych, twardych piersiach, prężna była i, pomimo nadmiernie rozwiniętych kształtów, powabna pierwszą młodością, lecz namiętną i pragnącą.
Tarłówna usiadła na łóżku zdumiona, myśląc, że śni.
— Lora!
A tamta przegięła się jeszcze silniej w tył i drgnąwszy lekko, wolnym, leniwym ruchem, bezwiednie może wyuzdanym, odwróciła do Anny owianą złotem głowę.
— Zbudziłaś się?... patrz! prawda, żem piękna?.... Ja nawet sama nie wiedziałam, że jestem taka, bo... to, co najpiękniejsze, to się szmatami zakrywa... to niby nieprzyzwoite. Barbarzyństwo! Nos, który się wyciera nieestetycznie, i usta ładowane pieczenią mają być przyzwoitsze?! Patrz; jaką ja mam skórę, karnacja marmuru, a w dotyku atłas, miękka, ciepła.... a moje piersi — widzisz? — jakie jędrne i nabrane młodości i siłą, a różowe, jak czary pełne wina rubinowego. Cóż tak na mnie patrzysz, Andziu, takie zdziwione masz oczy?
— Piękna jesteś istotnie, Lora, ale... sama nie wiem..... może to robi wstyd... jednakże.... gdybyś się nie obnażała.....
— Byłabym piękniejszą, prawda?... Ha!... ha!.... Cóż za biblijne przekonanie! Piękne, nagie ciało to nie jest wstyd, moja Andziu, to nie jest też zasługą, lecz sztuką. Gdybym podziwiała własne cnoty lub jakikolwiek swój wytwór, mogłoby to być niesmaczne, jako przechwałka, ale patrząc na swoje kształty, podziwiam w nich naturę, artyzm.
Podeszła do Tarłówny i stanęła w całej pełni światła i swej wyzywającej postawy.
— Ty tak mówisz, bo jeszcze sama siebie nie znasz, zdejm bieliznę, a zobaczysz. Ja cię kiedyś podglądałam w kąpieli, ale i bez tego wiem, żeś cudownie złożona. Tylko tyś wiotsza odemnie, masz płynniejszą linję bioder; i mniejsze od moich, lecz wyniosłe i krągłe piersi. Przytem ja jestem rozrośnięta, a tyś drobna, mnie zakuć w marmur, ciebie rzeźbić z alabastru. Rozbierz się, Andziu.
— Za nic na świecie! — zawołała dziewczyna, płonąc na samą propozycję.
— Dziecko jesteś! Wszak nas nikt nie widzi, a choćby zresztą?... Mnie się nie wstydź, ja będę cię tylko podziwiała. Wyobrażam sobie jakby wyglądały twoje czarne warkocze, roztrzęsione na plecach różowych, ściskałabyś pewno kolana i, rzęsy, których ci zawsze zazdroszczę, zwiesiła na zarumienione policzki. Wystąpiłaby ci na brzoskwiniowe ciało lekka, gęsia skóra wstydu i drżałabyś i byłabyś taka śliczna, Andziu! Ubiorę się w ten koralowy woal twój, ustroję cię, jak grecką Cyrce, lub dziewczę niewinne, wybrane dla sułtana, ja zaś będę heterą. Chodź!... urządzimy żywy obraz.
Andzia zawinęła się szczelnie w kołdrę, lecz oczy jej rozpaliły się. Ciekawość ją porwała nagła, jakby też wyglądała w takim stroju i czy byłaby piękna jak Lora. Dreszcz ją przenikał, chciwe pragnienie tego widoku ogarnęło ją burzą. Zbudziła się w niej zalotność i przeczucie własnej piękności i niezmierna ochota, aby pokazać się w całym blasku urody Lorce, pyszniącej się bogactwem własnych wdzięków. Niepokojący dreszcz zmienił się w dygot namiętny, w pragnienie ujrzenia nagości swego ciała plastycznie, w dziewiczym rozkwicie. Czy też ona jest także tak piękną?....
Lora kusiła.
— Chodź, Handziu! Ten twój wstyd dodaje ci tylko uroku. Jesteś jak muszla, w której tętni życie, a ty myślisz, żeś chłodna. Jak się ujrzysz bez tych tam powijaków, rozkochasz się w kształtach i zapomnisz o niemądrej pruderji, rozpali ci się krew, rozkwitniesz niby róża ponsowa, wydobyta na światło z pod klosza. Chodź do... lustra...
Chwyciła Andzię za obie ręce i szarpnęła w górę.
Jednym rzutem podniesiona sprężyście, dziką mocą nerwów rozhuśtanych, z ogniem w żyłach, Andzia wyskoczyła z łóżka.
Lora błyskawicznie zdarła z niej giezło, wołając:
— Ach! gdyby cię tak ujrzał Olelkowicz....
— Nie! nie! za nic! za nic!
Z okrzykiem Andzia nurknęła pod kołdrę, zanim ją Lora zdążyła zobaczyć.
Tarłówna zwinęła się jak ptak biały w gnieździe i, wysunąwszy rękę, toczoną, o perłowej barwie, do Lory stojącej przed łóżkiem bezradnie, z koszulą w ręku, wyszeptała trzęsącemi się ustami:
— Daj mi to!... daj!...
Smoczyńska rzuciła jej bieliznę bez słowa, odeszła do swego łóżka, wzruszając ramionami.
— Może i to ładne... — myślała — ale ja taką być nie potrafię.






X.
O zachodzie.

Zdarzyło się pewnego dnia przed świętami Wielkanocy, że Handzia, biegając po parku, rozkwitłym już wiosennie, spotkała Kościeszę. Zatrzymał ją i, patrząc na nią długo z nietajonym zachwytem, uśmiechnął się łaskawie, dobrotliwie, jak ojciec. Otoczył ją ramieniem, pytał, czemu bywa czasem smutna, czemu zamyśla się tęsknie, prosił, żeby mu wyznała szczerze, co ma w duszy. Może jej czego brak? On zrobi dla niej wszystko, co jest w jego możności, byle jej było dobrze i byle się czuła szczęśliwą. Mówił, że jest zmartwiony jej skrytością, że dawna Aneczka, szczera jak kryształ jasny, zmieniła się, a on nie zna powodu.
Istotnie, dawniej Handzia byłaby się mu rzuciła na szyję i wyznała, co ją dręczy, za czem tęskni, Ale teraz stała się ostrożną, nie ufała już Kościeszy, bała się wymawiać przy nim imienia Andrzeja, by nie wywołać znowu białego błysku w oczach ojczyma, który był owego pamiętnego wieczoru po kuligu. Więc wyznała krótko, że jej trochę smutno i... że tęskni do maja, bo wówczas nastąpi najmilszy dla niej czas w ciągu całego roku.
Kościesza rozluźnił swe objęcia i spytał:
— Co to jest Handziu, o czem mówisz?
— O wycieczce do Wilczar, ojczymku. Będziemy znowu pod opieką Grześka odbywali długie wędrówki po stepach...
— Grześko to nie opieka — wtrącił Kościesza już głosem zmatowionym — zresztą w tym roku do Wilczar nie miałem wcale projektu wszystkich wieść.
Stanęła jak sparaliżowana.
— Dlaczego?
— No widzisz, nie miałem zamiaru. Sam to co innego, muszę tam być.
— A przecie co roku jeździliśmy całym domem... tak przyjemnie... czemuż teraz?
Kościesza patrzał na nią badawczo. Była zmieniona, jakby zastygła. Oczy jej otchłanne zaszkliły się łzawo, mrugała prędko powiekami, patrząc uparcie na strzęp wiosennego ziela, który szarpała w palcach.
— Czy tak lubisz Wilczary? — spytał ponuro.
— Ojczymek wie o tem dawno, wycieczka do Wilczar to moja największa przyjemność — mówiła przez tamowane łzy.
— Ach największa! Mogę ci zrobić stokroć większą jeśli zechcesz.
Podniosła na niego wzrok pytający.
— Pojedziemy do Warszawy po świętach, dobrze? Zobaczysz dużo ludzi, teatr, piękne ogrody, magazyny, nakupisz sobie ślicznych sukienek...
— Niech to ojczymek Lorce zaproponuje, ale nie mnie, Lorka to lubi, to właśnie dla niej.
— Lora nic mnie nie obchodzi.
— Ja zaś wolę Wilczary, niż Warszawę ze wszystkiemi jej przyjemnościami i magazynami. Tego nie pragnę.
— Wszystkie panny to lubią. A wszak już skończysz rychło dziewiętnaście lat, jesteś panną dorosłą.
— To mi nie przeszkadza lubić Wilczary. Nie ojczymku, tyś mi przed chwilą obiecał, że zrobisz dla mnie wszystko o co poproszę, otóż ja o wycieczkę do lasów bardzo, bardzo proszę...
Przytuliła się do niego i oczy swe łzawe a głębokie podniosła i utkwiła w jego posępnych źrenicach zmrużonych złowrogo.
— Tak ci chodzi o te... Wilczary? Więc dobrze, pojedziemy tam kiedy... na parę dni.
— Tylko? Nie, ojczyk żartuje, pojedziemy tam jak zwykle na kilka tygodni, na cztery pięć... siedem tygodni...
— Na całe lato może, co? — zaśmiał się przykrym śmiechem.
— Ach! jakby to było dobrze! Jabym tam ciągle mieszkała. Więc tam ojczymku? Pojedziemy?
— Do lata jeszcze daleko Aneczko, zobaczymy, może się zmienią twoje gusta do tej pory.
— Moje gusta? Nie! Będą wierną zawsze...
— Staremu Grześkowi?
— Ojczyk żartuje! To dobry znak. Będą Wilczary, będą! Zresztą dla czegożby wyjątek robić na ten rok właśnie, kiedy zawsze?...
— Widzisz, zmieniło się trochę, zaszły pewne okoliczności..
Kościesza nie dokończył, ale ona odgadła jego myśli, udała jednak, że nic nie rozumie.
— Jakie tam warunki mogły się zmienić, żeby nas pozbawić Wilczar? Tak samo zawsze jak i teraz zależy to od ojczymka i dlatego jestem pewna że pojedziemy.
Kościesza patrzał na nią z lubością.
— Jakaś ty ładna Anuś! Ty wiesz jak cię kocham i lubię często mieć przy sobie, tymczasem w Wilczarach zabierają mi cię stale... Grześko i natura. Gdybyś ze mną chciała jeździć, to bym wolał.
— Bryczką i po tartakach? Ja wolę pieszo i w kniei. Ale zresztą — poprawiła się — jak ojczyk zechce to będę jeździła z ojczykiem.
Na tem stanęło. Andzia oczekiwała z utęsknieniem upragnionej wycieczki, będąc coraz niespokojniejsza z powodu milczenia Olelkowicza. Lorka wyśmiewała się z jej tęsknoty. Pani Malwina zaś, oczekując ciągle przyjazdu syna, wmawiała Andzi, że tylko od niej zależy, by Jaś częściej przyjeżdżał do Turzerogów.
Tarłówna łatwo skombinowała manewry ciotki. Oto niby nie wyraźnie, ale stale łączyła Jasia z Andzią, Andrzeja zaś w marzeniach swych przeznaczyła dla Lory.
Tak trwało do Wielkiejnocy. Jaś znowu nie przyjechał. Pani Smoczyńska wystąpiła z wyraźną wymówką do Tarłówny, że to jej wina, że oboje z Kościeszą nie wchodzą w położenie chorej matki i że są bez serca.
Dziewczyna rozżalona miała długą rozmowę z ojczymem i błagalną, rezultatem której był własnoręczny list Kościeszy do Jasia, proponujący mu posadę korepetytora dla Januszka na całe wakacje, ponieważ Bronowski na lato wyjeżdża. Warunek ten postanowiony przez Kościeszę kategorycznie, okazał się jedynym, gdyż student kondycję przyjął.
Anna była uradowana, ale pani Malwina i Lorka, oburzone za „wyzyskiwanie“ Jasia, dręczyły ją bolesnemi wymówkami, lecz choć dokuczały one jej bardzo, nie wyznała całej prawdy, wstydząc się za Kościeszę.
W połowie maja, pewnego dnia, przy obiedzie, pan Teodor zwrócił się do Andzi ze słowami:
— Pojutrze wyjeżdżamy do Wilczar. Zarządź, Aneczko, co potrzeba, zabawimy tam parę tygodni.
Dziewczyna wybuchnęła radością, rzuciła się do ojczyma z podziękowaniem. Nagle posmutniała i bez namysłu palnęła najniedorzeczniej:
— Jaka szkoda, że Jaśka nie będzie, cóż tam bez niego!... Ojczymku, zaczekajmy do końca czerwca, aż Jaś przyjedzie i wówczas dopiero...
Kościesza gwałtownie wstał z krzesła, zawołał szorstko:
— Jan przyjeżdża tu jedynie na posadę, nie dla przyjemności, proszę o tem pamiętać. Do Wilczar jedziemy pojutrze. Tak chcę!...
Zalaną łzami panią Malwinę panienki odprowadziły do jej pokoju. Prawda okazała się zbyt jaskrawo i dotkliwie.
Matka Jasia tuląc Andzię do siebie, szeptała jej rozszlochana:
— Biedna dziecino, czeka cię los... Izy...
Nie pomogły tłómaczenia Tarłówny i jej chęć złagodzenia szorstkości ojczyma. Pani Malwina powtarzała uparcie z goryczą wielką:
— Okropny! Okropny człowiek!
Lora zaś starannie zamykała drzwi dokoła, przestrzegając matkę po swojemu, praktycznie.
— Niech mama tak nie mówi i cicho siedzi dotąd, aż sobie wybudujemy jaką chałupę w Smoczowie i pożegnamy te gościnne progi, wtedy dopiero będziemy obie gadały, co się zmieści, bo Jaś to nawet i tego nie potrafi.
Andzia wysłuchała mnóstwo gorzkich wyrzutów matki i córki, skierowanych do Kościeszy, poniekąd i do niej.
Przed wieczorem wyszła do parku, chcąc odetchnąć po nużącem popołudniu, spędzonem u ciotki.
Był zachód słońca, park tonął w czerwieni, prześwitywał łuną krwistą, gorzał ogniem. Brzozy zaledwie rozwite spływały bogatemi falami świeżej zieloności na swe pnie atłasiście białe, świerki ciemne, prawie czarne i wielkie jodły wyglądały w powodzi zachodu niby żałobne cyprysy. Cały park nabrał wypukłości i plastyki przedziwnej: każde drzewo, każdy krzew odcinał się osobno, każdy oblany był światłem i stał z własną odrębnością. Zachód prześwietlił park, nasycił go blaskami. Gdzieś w głębi koło stawów, kumkały żaby, zanosiły się od śpiewu słowiki, trelując z precyzją pojedyńcze tony.
Andzia przebiegła wszystkie ulice i zatonęła w głębi dzikiego parku, rozciągającego się po za stawami. Zamyślona, szła wolno po miękkiej, nowej trawie na przełaj, pośród brzóz wysokopiennych i niższych piramidalnych świerków. Była już blisko jaru, kończącego park. Stok góry parkowej spływał na dół dywanem fijoletowym sasanek, tkanym w żółte gwiazdy jaskrów, obrosły był ponadto niskiemi krzewami kaliny w kwieciu, tarnin i dzikich śliw. Dziewczyna zbliżyła się aż do zrębu, dość gwałtownie wpadającego w wąwóz głęboki i zupełnie zacieniony gąszczem krzów, jak puszcza. W tem stanęła — umiejscowił ją szmer szeptanych słów. Rozejrzała się dokoła. Opodal, na lekkim w tem miejscu skłonie góry, w cieniu dużej jodły, ujrzała dwie postacie, pochylone ku sobie w cichej rozmowie. Jedna wysoka, wielka, ze znamiennie pochyłym karkiem... Kościesza. Poznała go odrazu. Ale kto drugi?... Figura ni mała, ni duża, bo skulona, szara, bezbarwna, jakby krzak pokryty zgniłymi liśćmi... ale pomimo swej beztreściwości... ponura.
Tarłównie zamajaczyło odległe z przed roku wspomnienie. Wilczary, Krasna duszohuba, obóz cygański... wróżby... Ach, tak! — to Chwed‘ko!...
Wzdrygnęła się. „Czortowski kum, niesamowity“ — jak go nazwał Grześko, „kupa mierzwy“ — tak powiedział Olelkowicz. Tak, to ten sam. Cóż on tu robi i kto on naprawdę?...
Dziewczyna przypomniała znowu słowa starego borowego i jego zająknięcie się, że „Chwed‘ko tylko u pana w Turzerogach ma łaski“.
A otóż stoją tam razem. Więc to prawda?
Przyszła jej myśl, aby pójść do nich, z bliska, zobaczyć tę postać zagadkową. Lecz przejął ją dziwny wstręt i ohyda.
— Nie, za nic!
Zakrywała ją przed nimi wielka, rozłożysta kalina i Anna cofnęła się jeszcze dalej, by jej nie ujrzeli. Odchodziła wolno, ostrożnie, oglądając się na grupę pod jodłą.
Była już bezpieczną od ich wzroku. Obejrzała się znowu. Kościesza szedł pod górę, Chwed‘ko zsuwał się po stoku w dół parowu. Zgięty, sunął kocim ruchem i wyglądał, jak toczący się kłąb obmierzłych łachmanów, kopnięty nogą.
Przerażona, by Kościesza jej nie ujrzał, skręciła w bok i pobiegła szybko do domu, myśląc z żalem.
...I ta okropna, plugawa istota podepcze sasanki.






XI.
Temnyj hrad.

Zaledwo brzask siwy omaścił podwójny, staroświecki dach ogromnego dworu w Prokopyszczach, gdy na ganku stanął Andrzej Olelkowicz. Był bledszy, niż zwykłe, oczy zlekka zaczerwienione świadczyły o źle przespanej nocy. Strzelbę założył na ramiona i zawiesił torbę myśliwską, lecz wierny wyżeł Rex, nie odczuwał dziś w swym panu zapału łowieckiego, przeciwnie węszył w nim przymus i nudę, więc też i sam przeciągał się leniwie, nierad za wcześnie przerwany sen. Andrzej nie pogładził psa, nie zachęcał do łowów, szedł trochę apatycznie, kierując się w stronę uroczyska — Temnyj hrad, w lasach wilczarskich ukrytego, w nieprzebytych gąszczach, wśród bagien.
Od wczesnej wiosny chodził Olelkowicz po dzikich ostępach, nie za zwierzyną jednak; błądził ze swemi myślami, z buntem w duszy, z tęsknotą za Andzią. Wielokrotnie wybierał się jechać do Turzerogów i zawsze wstrzymywała go myśl o Kościeszy. Bał się spotykać tego człowieka, czuł, iż jest w tym stanie zdenerwowania, że każda złośliwość, czy niegrzeczność Kościeszy może wywołać wybuch i raz na zawsze zamknąć mu wstęp do domu, gdzie ona przebywa. Rozumiał, że zawinił względem niej; swem wyznaniem rzucił w jej serce niepokój, i zarzewie uczucia, które się w niej poczęło i rozwija, zabijane niepokojem z powodu usunięcia się jego. Andrzej badał siebie dlaczego idzie wbrew swej naturze energicznej, dlaczego przemocą nie dąży do Andzi, lecz unosi się względami ambicji własnej i obrażonej dumy. Czyżby jeszcze za mało Annę kochał? Minęło już trzy miesiące bez widoku jej, tyle czasu już walczy z sobą i przemóc się nie może.
Aż oto rozśpiewał się bór, takie same cudne barwy, i wonie przesłodkie zapanowały w lasach wilczarskich, jak przed rokiem, gdy ona wśród nich błądziła zasłuchana w naturę, sama jak natura żywiołowo piękna. Puste wydawały się teraz Andrzejowi ostępy wilczarskie. Na wiosnę nie bawiły go ciągi słonek, ani toki głuszczów, nie nęciły liczne teraz korowody dzikich kaczek. Olelkowicz potrafił całemi godzinami przesiadywać na Krasnej duszohubie, patrząc na zmienne panoramy moczarów, na których słońce tkało swe barwy złotolite. Patrzał i widział w tęczach czarnawą głowę Andzi, jej oczy przepastne paliły go pytaniem — czemu nie przyjeżdża i czy kocha?... Zrywał się wówczas w nim szalony huragan woli, jakby rozkaz by jechać do niej i wyrwać ją z pod opieki nienawistnego Kościeszy. I Olelkowicz biegł do domu podniecony, szczęśliwy na myśl o walce z tym człowiekiem, pewny uczuć Handzi, radosny do bezmiaru. Lecz gdy się już znalazł w Prokopyszczach, gdy wydał polecenie zaprzęgania koni, zapał jego stygł. Białe oczy Kościeszy urągały mu, głos drewniany brzmiał w myśli groźnie. Znowu Andrzej wpadał w apatję, znowu karcił i nie mógł zwalczyć siebie. Zaprzestał swych wycieczek na Krasną duszohubę, chodził teraz częściej na Temnyj hrad, bo ponura przyroda tego zakątka kojarzyła się lepiej z jego obecnem usposobieniem. Wpatrywał się w ciemno siwo-zieloną wstęgą obramowaną toń jeziorka, śledził powolny a jednostajny ruch milczącej fali i zatapiał się cały w myślach, zlewał się z naturą, nią żył, bo ona przypominała mu Andzię. I tak trwał.
Szedł oto teraz krokiem szybkim i po parogodzinnej wędrówce stanął nad ponuro lśniącą taflą jeziora. Otaczały go zewsząd bagna nieprzebyte, które on znając wybornie umiał wyzyskać. Wydeptał sobie dróżkę wśród moczarów, potem brodził po kępach ruchomych lub po zwałach gruzów porozrzucanych tam gęsto. Były to resztki dawnego zamczyska; dwie wieże poszczerbione przez wieki i kawały ściany zmurszałej, mchem porosłej, sterczały nieco dalej jak wyszczerzone spróchniałe zęby w gołej czaszce. Chłód tu był i lodowatość przygnębiająca.
Dookoła ruin rosły stare jodły, tak wielkie i rozłożyste, że ogromem swym imponowały wieżom zamczyska. Ruiny i jodły potężne, kilka dębów przepysznych panowało w okolicy. Górę zamkową ze wszech stron jakoby w ramy obejmowały moczary, których punktem głównym, niejako okiem ich, było jezioro. Tuż obok wody wyrastała skała olbrzymia, w kształcie obeliska, ciemno-rdzawa, siwym, suchym mchem porosła, pod nią Olelkowicz spoczął, odkładając na bok strzelbę. Obojętnie patrzał na wyżła jak zwęszywszy wydry, biegał ponad wodą merdając ogonem i chrapiąc rozwianemi nozdrzami. Rex zaczął nagle kopać ziemię, piszcząc, i skomląc radośnie, Olelkowicz instynktownie porwał fuzję, ale ją wnet odłożył z grymasem nudy na zmęczonej twarzy. Oparł strzelbę o wykrot skalny i pomyślał z ironją.
— Cóż tam wydra? Głupstwo!
Znowu Tarłówna zamajaczyła mu przed oczyma. Jest obecnie w Wilczarach, mówił mu to stary Grześko, ale już nie odbywa wycieczek pieszych po lesie, jeździ z Kościeszą, który zapewne omija starannie ostępy blisko granicy prokopyszczskiej położone.
— Mógłbym pojechać do Wilczar — myśli Andrzej — ale to będzie korzystanie z sytuacji, poniekąd wyzysk.
Sposępniał jeszcze i wpadł w zadumę głęboką zatracając się w niej bez pamięci. Siedział tak głuchy i niemy długi czas.
— Dzień dobry panu!
Olelkowicz drgnął i obejrzał się.
Poza nim w pełnem świetle porannego słońca stała Lora Smoczyńska. Była rozpromieniona, świetlista, jakby blaskiem przesiąkła, z wysoko podkasaną spódniczką i lśniącemi zębami z pod warg ponsowych.
— Jaka dziś rosa, zamoczyłam sobie buciki.
— Pani tu tak rano?
— Czy pan nie kontent?
Olelkowicz powiódł oczyma dokoła.
— Aha! Szuka pan Andzi! Została w Wilczarach i jeszcze śpi, zresztą ona by tu nie doszła, na to trzeba odwagi, i trzeba mieć cel.
Olelkowicz już ochłonął.
— Istotnie podziwiam panią, tu moczary są niebezpieczne, przedewszystkiem trzeba znać wybornie drogę i orjentować się.
— Tych zachodów nie potrzebowałam, gdyż pan wydeptał dróżkę tak starannie, że ślepy by trafił.
— Skąd pani wie, że ja tu zachodzę?
— Wiem. Niech to panu wystarczy.
— Jaki zaś cel pani dzisiejszej wędrówki, o którym pani wspomniała?
— Szłam chcąc spotkać pana.
— Mnie?
— Tak!
Przez sekundę Andrzej myślał, że Andzia przysłała Lorę z jakiemś poselstwem, potem, że Lora sama od siebie chce mu coś o niej powiedzieć. Ale obie myśli rychło odrzucił. Lorka nie wyglądała na pośredniczkę tamtej; przemawiała sama za sobą w sposób dosyć wyzywający. Po energicznem wstrząśnieniu jego dłonią, siadła obok na wykrocie skały, wysunęła daleko od siebie stopy i tarzała po mokrej trawie. Pończochy siatkowe odsłonięte były zbyt wysoko, z poza nich przeświecało delikatnym różem bogate ciało. Rękoma trzymała się za kolana, wołając wesoło:
— Urządziłam kąpiel moim pantofelkom, bardzo się na tych błotkach sfatygowały. Czy pan to uważa?
— Widzę, że miały robotę, ale ta kąpiel pogorszy ich stan, już opłakany.
— Tak pan sądzi? zaraz je będziemy suszyli. Czy pan się na tem zna?
— Nie bardzo.
— Ależ to wstyd panie! Ja pana nauczę, niech mi pan zdejmie pantofle.
Olelkowicz spełnił rozkaz.
— O tak! doskonale, ach! i pończochy są mokre.
— Na to już chyba niema rady?
— Chce pan powiedzieć, że to przechodzi pańską kompetencję. Skromny chłopaczek! Niech się pan zatem odwróci, bo ja pończochy muszę zdjąć, są za mokre.
— Czy to obawa o moją czy o własną skromność?
Lora zaśmiała się.
— Więcej o pańską, zresztą jest to naleciałość dobrego wychowania, ja osobiście żartuję sobie z takich przesądów. Uważam, że ciało ludzkie nie powinno być skazywane na ciągłe więzienie zakrycia, jest to taka sama natura jak drzewa, kwiaty, które podziwiamy.
Olelkowicz milczał.
— Co pan tak na mnie patrzy? Czy przestrasza pana moja odwaga? niech mi pan przyzna słuszność. No, nareszcie ściągnęłam te łachy. Ot, tak! na gałęź je, niech się suszą. Jakże to rozkosznie być na bosaka.
Obnażonemi stopami klepała po trawie aż zaróżowiły się ogniście. Andrzej patrzał na to i jemu rumieniec spływał zwolna na młodzieńczą twarz.
— Ja wiem, co pan myśli, — zawołała Lorka.
Pdniósł na nią wzrok ciekawy.
— Myśli pan, że i ja jestem kwiatem, ale w pokrowcu i że...
— Niech pani nie kończy — szepnął przez zaciśnięte zęby i posunął się do niej o krok bliżej. Zmysłowy kurcz skrzywił mu usta, błyskał zębami łakomie, paląc Lorkę wzrokiem swych głębokich ciemnych oczu.
— Czy powinnam się pana bać?... — spytała słodko, z wabiącym uśmiechem.
— Jak pani uważa. Zdaje mi się jednak, że oboje wkraczamy nieco na bezdroża...
— Jesteśmy przecie na moczarach i w puszczy, nawet w lepszych warunkach, niż Adam i Ewa, bo nikt nas stąd nie wypędzi.
— No i niema węża kusiciela — rzucił Olelkowicz trochę ironicznie.
— Oo! to zbyteczne! Świat się już na tyle zreformował, że kusiciel byłby tylko przeszkodą.
Olelkowicz zaśmiał się krótko, nerwowo i nagle usiadł tuż obok nóg Lory, na trawie, chyląc głowę do jej kolan.
— Wolno oglądać, nie wolno dotykać — szepnęła zadyszana.
— Więc znowu obostrzenia takie jak w raju? Owoc zakazany?
Tak.
Patrzyli sobie w oczy, on złowrogo już, ona trochę niby spłoszona. Czuła, że jej dobrze w tej metamorfozie. Po wyzywającej odwadze nagły lęk, jakby skrucha poddańcza, jakby błaganie go o litość. Była świeża, mocno zaróżowiona, nęcąca powabem ślicznych oczu, jędrnego ciała, które z nóg obnażonych i odkrytej głęboko szyi i rąk tryskało młodością i krwią gorącą.
— Kraśne ma pani usta, jak jagody — rzekł głosem cichym, wzburzonym.
Uśmiechnęła się, odsłaniając zęby białe i barwne dziąsła.
— Jak maliny, czy wiśnie?...
— Nie jak młodziutkie borówki, krzepkie, pełne słodkiego miążu; malina, wiśnia, to takie miękkie, pani usta jak borówka.
— Lubi pan chrupać borówki, tak je rozgryzać... wie pan, aż do bólu.
— Panno Loro!...
— To musi być bajeczne.
Olelkowicz zerwał się, stanął nad nią jak jastrząb, krew w nim grała, drżał. Ale Lora już się nie zlękła, wyprężyła się w tył całą swą figurą, położyła głowę na torbie myśliwskiej Andrzeja, którą miał przy boku, po nad ramionami wyciągnęła do niego ręce i powtórzyła cicho przez półotwarte usta:
— To musi być bajeczne...
Krzyknęła przestraszona gwałtownym ruchem jego, pochylił się nad nią łakomie i usta gorące wpił w jej krwawe wargi. Przeginał ją w tył coraz więcej, aż zwisła mu zupełnie w pozie prawie leżącej na jego rękach. Wówczas wykręciła się wężowym ruchem, powstała i piersią wypukłą rzuciła w niego, oplótłszy mu ramionami szyję. Usta swe wgniatała w jego wargi z pożądliwością starszej, bardzo namiętnej kobiety.
To właśnie ocuciło Andrzeja, oderwał się od niej prawie przemocą i trąc dłonią zfalowane czoło, szepnął z lekką wymówką:
Ach panno Loro!...
Ona przechylona w tył, zakryła oczy dłonią, z ust jej rozpalonych jak płonące żelazo wybiegał krzyk stłumiony.
— Szaleć! Szaleć! Szaleć!
— Nie ze mną — burknął zły.
Powstała z impetem, gniewna i dysząca jeszcze rozkoszą, ukłuła go oczyma strasznemi, których błękit zamienił się w chmurę groźną, piorunami siejącą.
— Dla kogo się rezerwujesz? — krzyknęła.
Olelkowicz pomyślał, że oszalała.
— Panno Loro, myśmy się oboje zapomnieli, proszę mi wybaczyć, posunęłem się za daleko, pani zbyt śmiało zagrała mi na nerwach...
— Dość tych deklamacji, nie jestem z tego rodzaju panien, które po spełnionym fakcie robią z siebie ofiarę. Wykradłam się umyślnie z leśniczówki, przyjechałam do tartaku na jakiejś furze desek, a stamtąd parę wiorst przebrnęłam sama, wszystko w celu spotkania pana tu, gdzie pan myśli chyba... o tych starych ruinach lub... marzy o czemś niedościgłem. Ja nie jestem utopia, tylko... słodka realność — (zalotny uśmieszek). Chcę szału sama i tobie chcę go dać.
— To zbyt ryzykowne, panno Loro — szepnął pomieszany, nie umiejąc wybrnąć z przykrej dlań sytuacji.
Jednocześnie doznawał dwóch rozbieżnych z sobą uczuć: porywu zmysłowego do Lory i odrazy, czuł jednak, że ten poryw jest tak silnym, tak przeszywającym go na wskroś, że obawiał się sam, by ten wicher, we krwi rozhulany, nie zniweczył słabego już pulsu szlachetniejszych odczuć. Gdyby Lora nie była Lorą Smoczyńską, koleżanką Andzi i tak bliską tej!... Gdyby była obcą...
Stała przed nim wyzywająca i piękna w gniewie, każdy nerw drgał w niej, krew przelewała się po jej żyłach wzburzoną kaskadą płomieni. Patrzała w oczy Andrzeja pragnąca, usta jej drżały. Nagle oparła łokcie swe na piersiach jego, dłońmi ogarnęła jego głowę i zaczęła mu szeptać ustami w usta:
— Słuchaj, Jędrek, nie myśl, żem jest niewinne dziewczę, nieskalana lilja, to jest nieskalaną jestem, ale fizycznie, tylko fizycznie. Zresztą ja myślę dużo, zagłębiam się w marzeniach o rozkoszy. Znam z teorji wszystko. Jędrek, słyszysz, wszystko, i aż mię nosi, burzę się wewnętrznie na prawa światowe, które są głupie i barbarzyńskie. Dlaczego wy macie swobodę czynów, swobodę zadowolenia zmysłów, a wszak i my je posiadamy...
Olelkowicz miał tego dosyć. Odsunął ją lekko od siebie i spytał aż nadto kategorycznie:
— Panno Loro, czego pani właściwie odemnie chce?
Zesztywniała i przybladła.
— Ha! ha! — wybuchnęła impertynencko — pytasz się pan? A to zabawne! Więc krew, nerwy nic panu nie dyktują? Czy jesteś pan głazem?... A jednak umiesz całować! Sparzyłeś mi usta!
— Ależ to szaleństwo! Panno Loro, temperament uniósł panią zbyt daleko. Pani jest chyba nieprzytomną?... Czy pani rozumie, do czego mnie pani upoważnia?... To... to jest szczególne, doprawdy! Pani chyba istotnie jest dzieckiem, które nieopatrznie wzywa niebezpieczeństwo, ale całej jego okropności nie zgłębia.
— Rozkoszy nie nazywam niebezpieczeństwem, ani okropnością.
— Więc dobrze, ale ja nie jestem faunem leśnym, tylko znajomym państwa i sąsiadem i w tej roli pragnę pozostać.
Lora oderwała się od niego gwałtownie, wołając z pasją:
— Widzę, jak panu palą się oczy i usta, ale się boisz, myślisz, że ja w tak podły sposób lecę na małżeństwo z panem? Nie, kotku! tego się nie obawiaj, za młoda jestem i za ładna na sakrament i nie w głowie mi takie nonsensa. Ja chcę żyć, używać, rozkoszować się młodością swoją, nie zaś skazywać się dobrowolnie na jakieś więzy z jednym mężczyzną. Strzec jego dobra, rodzić, i niańczyć mu dzieci?... A fe! fe! To nie dla mnie! Ale pan mnie nie rozumie, jest wstrętny straszek, może o własną cnotę, jeszcze nie naruszoną?... Hahaha!
— Panno Loro proszę mną nie igrać — ryknął przez kurczowo zaciśnięte usta — pani widzi sama co się ze mną dzieje, proszę nie wyzywać nieszczęścia.
— Jakiego nieszczęścia? Czyś pan zwarjował?...
— Jestem młodym mężczyzną i w tych warunkach mogę się zapomnieć, mogę naprawdę zwarjować, to byłoby dla mnie nieszczęściem.
— Ach jakiż paradny! trzyma cnotę na uwięzi.
— O panią mi chodzi! — wybuchnął Olelkowicz tracąc władzę nad sobą.
Chwycił Lorkę za ręce powyżej łokci i szarpnął nią silnie. Straszny był, twarz miał zmienioną, wściekłą niemal, dygotał jak w konwulsjach.
— Odejdź stąd natychmiast! Uciekaj bo cię mogę dogonić! Jestem zwierz, uciekaj na Boga! błagam cię o to.
Oczy jego rzeczywiście wyrażały przy całej swej grozie, niemą prośbę.
Znieruchomiał z nowego zdumienia, gdy Lora ruchem tygrysim zarzuciła mu ręce na szyję i tuląc się do niego wołała z zapałem:
— O tak! tak! Takim cię lubię, jesteś pyszny! Lew mój, pan mój! Jesteś wspaniały! Szaleję za tobą! Porwij mnie w swe szpony, szalejmy razem!... Jędrek!...
Uniosła się na palcach i usta swe jak karmin najjaskrawszy przytknęła do jego warg z żądzą zaraźliwą, aż straszną. Olelkowicz warknął zduszonym głosem i zgniótł ją w swych barach potężnie. Lora wyprężona ciągnęła go za sobą w tył, mocniej, mocniej.
Andrzejowi świat zakręcił się w oczach, skała — zaczęła skakać i tańczyć przed oczyma. Lora wydała mu się nagle furją ciągnącą w przepaść.
Szarpnął się mocno.
— Jędrek mój... Jędrek! — szeptała nieprzytomnie.
Szarpnął silniej, ramiona jej opadły, bezwładnie prawie zwisła na skale, ale oczy jej piekły go żarem tak okrutnie, że aż do bólu fizycznego przetarł czoło mokre, pałające nabrzmiałe sinemi żyłami od walki jaką sobie zadał. I nagle bez słowa już, bez spojrzenia na magnetyzującą go Lorę zawrócił i pędem wbiegł w gąszcz leśną poza jeziorkiem szumiącą.
Rex, niemy obserwator całej sceny, w podskokach pobiegł za nim.
— Tchórz! Wstrętny tchórz! — rozbrzmiało po boru.
To echo leśne goniło za Andrzejem powtarzając oburzony okrzyk pozostałej kobiety.
On nic nie słyszał, nie chciał nic słyszeć. Lecz gdy ochłonął, zasłonił dłonią oczy i jęknął z goryczą:
— Czemu nie jeździłem do Turzerogów! Czemu!






XII.
Niemi świadkowie.

— Aneczko śpiesz się, konie czekają — zawołał Kościesza wchodząc do pokoju Tarłówny.
Patrzała na niego z wahaniem. Nudziły ją te spacery z ojczymem, rada była, że znalazła wykręt.
— Ojczymku ja dziś nie pojadę.
— A to czemu?
— Bo ciocia Smoczyńska jest trochę cierpiącą, chciałabym być przy niej.
— Zostanie Lorka.
— Lorki niema. Wyszła podobno raniutko na spacer i jeszcze nie wróciła.
Kościesza skrzywił się.
— Wszystko jedno! Ty Handziu jedź ze mną koniecznie, pokażę ci tartak, tam Grześko czeka i zaprowadzi nas do Temnego hradu, panią Malwinę dopilnuje Magdalena.
Pokusa odwiedzenia Temnego hradu była dla Anny zbyt ponętną, z radością zgodziła się na tę ciekawą wycieczkę.
Pojechali.
Wysoka, szydłowiecka bryczka na miękkich resorach, potoczyła się żwawo po gładkiej drodze od ganku leśniczówki; otoczyła gazon duży, całkowicie porosły świerkami i modrzewiem, tak, że tworzył mały lecz bujny gaj, poczem wpadła na wąską dróżkę wyboistą pośród łąk i porębów wilczarskich. Tonęli niekiedy w trawach niezmiernie wysokich i tłustych, ukraszonych kwieciem, brnęli przez grobelki błotne, faszyną wymoszczone, po której skakało się niemożliwie, ale się przynajmniej nie tonęło. Niewielkie, lecz nadzwyczaj rącze bieguny wilczarskie niosły bryczkę jak piórko, prychały raźnie i szły z fantazją.
Kościesza myślał, pykał z cygara rozmyślając, czy nie za tanio wypuścił w dzierżawę tak wspaniałe sianokosy. Obliczał w myśli, rachował, zestawiał cyfry z bierną twarzą i przymrużonemi oczyma pozornie drzemał. Andzia nie uważała na niego pochłonięta swemi myślami. Nuciła czasem jakieś ulotne melodje, jakieś śpiewki tęskne lub zawadjackie, wyłowione z poszumu traw, z falowania tych rozległych przestrzeni kwiecistych. Barwne morze traw rozśpiewane było i hulaszcze; biegły po kwiatach nuty żałosne, pochylając smętne kolorowe ich główki; bodiaki kolczaste i wyniosłe roznosiły chrzęst swój buńczuczny. Olbrzymia roztocz zapachów i szmerów.
Czasem, gdy podmuch wiatru zadął silniej, trawy kładły się pokotem a szum tych mas przeistaczał się jakoby w rozgwar morskich bałwanów. I znowu buntownicze trawy poszły w górę, dumne ze swej krasy i potęgi i znowu tarzały wiatr po sobie, by na nowo zepchnąć go ze swych zielonych poziomów i zatrząść pióropuszami bogatych ciał. Chwiały się pojedyńcze, wysokie trzęsienia siwobrunatnych drżączek i rude miotły szczawiów i wielkie grona lila dzwonków i naparstnice potężne i ogromne żółte pełniki, kształt róży mające. Smutne kity siwobłękitnej kłosówki, gronka perłówek i zielone wiechy niestrawy trzęsły się w zapamiętałym tańcu, w tej niezmiernej, rozhulanej tłuszczy. Przepyszne storczyki łąkowe o wydłużonych, wytwornych koronach, szumne okiście żółtej i białej przytulii, smółki lepkie i purpurowe, rozchwiane puchy bylicy, baldachimy białe jakby z koronek cennych utkane lazurku i blekotu. Zielnik jedyny w swym rodzaju, ogromny i pyszny; złocony słońcem, rozpanoszony na swej glebie żyznej, karmiącej. Całe armje powietrzne motyli barwistych unosiły się nad rozkwitem łąk-stepów... żywe kwiaty uniesione wiatrem. Śmigały szafirowe jaskółki i kraski jaskrawe upierzeniem, niby bukiety z chabrów i maków. Zdawałoby się, że kwieciste łany samą sugestją wabią do siebie tylko kolory, lub też każdy twór barwią na swój sposób.
Andzia wychylona z bryczki całą postacią, jakby oddając się oceanom kwiecistym, wchłaniała widok, szmer słodki i wonie.
— Pannuńciu, ot rozkosz! — mruknął powożący chłopak, odwróciwszy lekko głowę.
Zerknął przedtem na Kościeszę, i stwierdził, że śpi.
— Lubisz step Hawryłku?
— Abo to step? — rzucił ironicznie. — Hej! hej! pannuńciu, harno i tu, ale kudy do stepu! Na naszu Ukrainu kołyb pannuńcia poichały, tam kraj, trawy, a burzany takije wełykie, szczo i mużyk na zdorowym koniaku propade po uszy. A wże jak czełowik abo zajczyk w burzanach, to tylki jeho pobaczysz, szczo bodiaki da trawy trasu, trasu po werchach.
— I w tych trawach koń by się schował. Prawda?...
— A wże musi tak, ałe majbut’ uszy by górowały. To widno, szczo panna ze Smoczewa bude żdaty na wielmożnych paniw w Temnym hradi? — spytał, zmieniając ton.
— Panna Lora, w Temnym hradzie; kiedy?...
— A toż czut‘ świt pijszła na prystanek, da poichała furoj z mużykom na derewie do tartaku. Howoryły chłopci, szczo na Temnyj hrad.
— Alboż tam dojedzie furmanką?
— Musi na tartak, a z witki pieszkom.
— Nic o tem nie wiem.
— Oo! ranieńko wyszła; czut‘ zory zaświtiły. Ałe to ne bojaszczaja pannuńcia. Jab tam ne pijszoł. Ludy każut, szczo tam straszy.
— Jedź! jedź! nie miel językiem — przerwał Kościesza, ocknąwszy się. — Kto poszedł na Temnyj hrad?...
— Podobno Lorka.
— Niemożebne! Bałaby się.
Hawryłko zdjął czapkę.
— Tak, jasny panie, pijszła panna jeszcze o świtie.
— Jakaś nowa fantazja panny Lory; miewa ich sporo; jeszcze gdzie zagrzęźnie w błotach.
— Ojczymku, jedźmy tam najpierw, może naprawdę coś się stało, dotychczas nie wróciła, to już pewno dziesiąta.
— Ach, ręczę ci, Handziu, że Lorka w tych moczarach nad jeziorem nie była, pochwaliła się tylko dla efektu. Znam ja ją.
Wjechali w bór gęsty, czarny.
Konie odrazu zwolniły: po świetlistości łąk w tej mrocznej świątyni drzew jakby oślepły, szły wolno po bagnistej dróżce, opędzając się gwałtownie od napadającej ćmy bąków i much. Gdy wyjechali na szeroki trakt wśród boru, ruszyły znowu ostrego kłusa. Hawryłko wymijał zręcznie furmanki naładowane deskami, ciągnione przez małe włochate koniki, sprzężone w obręk po trzy i cztery razem. Obok wozów szli chłopi w białych parcianych ubiorach, z koszulą wyłożoną na pantalony i przepasaną czarnym rzemykiem lub kolorową krajką. Wszyscy prawie byli boso, lub w postołach, plecionych z łyka. Na kudłatych głowach mieli wielkie rogate czapki z chwaścikami czerwonymi na narożnikach, inni prażyli się w barankowych stożkach. Wszyscy ogorzali, silni, przeważnie jasnowłosi, z dziecinnym, łagodnym wyrazem jasnych, małych oczu.
— Pomahaj Boh! — wołała Andzia do nich po małorusku.
— Dobre zdorowie pannuńciu — odpowiadali, schylając się i zdejmując czapy z głów.
— Dzicy ludzie, złodzieje — mruknął niechętnie Kościesza.
— Ej, nie wszyscy ojczymku. Oni są dobrzy, o, ci naprzykład, jak mile na nas patrzą.
— Bo myślą, że im coś dasz na wódkę.
— Za co?...
— Właśnie w tem leży ich charakterystyka, że chcieliby brać za nic. Dobre słowo to dla nich za mało.
— Ojczymek ich za ostro sądzi.
— Bo ja ich lepiej znam niż ty.
Hawryłko niespodziewanie wmieszał się do rozmowy.
— Cei ludi welme pannuńciu lubiut, jako szczo to nasza pani...
— Jedź i uważaj na konie, bo to twoja rzecz, a język trzymaj w mordzie, bo nie z nami tobie gadać. Rozumiesz?!...
Hawryłko jak pod obuchem schylił głowę, ale Andzia spojrzała na Kościeszę z wymówką. Odczuł niesmak w jej spojrzeniu i zaśmiał się krzywo.
— Nie rozzuchwalaj służby, bo zawsze będzie taki rezultat.
— Cóż on złego powiedział, nie pojmuję?...
— Odezwał się niewłaściwie.
Tarłówna sposępniała.
Milcząc dojechali do tartaku. Kościesza z głównym majstrem oprowadzili Andzię po wielkiej budowli, pokazując jej maszyny parowe i piły mechaniczne, rozdzielające wielkie bale na cienkie długie deski.
Zaczęły się popisy; z desek odpiłowywali arkusze drzewa, jak opłatki cieniutkie, długie, przezroczyste wstążki, które dyrektor tartaku kazał pociąć na karty pocztowe i ofiarował ich Andzi kilka tuzinów.
Zainteresowała się tem bardzo. Szczegółowo oglądała warsztaty, rozpytywała o wszystko ciekawie. Tytułowano ją tu jasną dziedziczką, co widocznie gniewało Kościeszę, lecz nie mógł temu zapobiec.
Gdy już zwiedzili wszystko, Kościesza na boku wcisnął w rękę Andzi kilka rubli, mówiąc szeptem:
— Daj to głównemu majstrowi na wódkę dla robotników.
Tarłówna żachnęła się, nie przyjęła pieniędzy.
— Nie chcę im płacić za życzliwość dla siebie.
— Dziecko! Wszak oni tylko na to liczą.
— Więc niech ojczyk da od siebie, ja nie chcę.
Pan Teodor wzruszył ramionami.
— Idealistka z ciebie, moja Aniu, wierzysz w karesy bez interesu.
Zaśmiał się jak puszczyk.
Andzia usłyszała jeszcze kilka słów uprzejmych od dyrektora, gdy zaś już mieli odjeżdżać główny majster rzekł głośno do Kościeszy:
— Ot miło człowiekowi, jak takie oczy popatrzą. Harną mamy dziedziczkę, jasny panie, aż łuna idzie, a jaka dobra i ciekawa. Takaż sama była i jasna pani nieboszczka, dokąd nie szczezła. Żeby choć jaki dobry i bogaty pan zajechał do naszej dziedziczki, a to szkodaby była...
Kościesza zrobił ruch niecierpliwy, majster zaś spostrzegł że za wiele powiedział. Chcąc to zatuszować zwrócił się do robotników i zakomenderował:
— Hej chłopcy! a huknijmy tu za zdrowie dziedziczki.
— Hurra! Hurra!
— Wiwat! — krzyknął ktoś bardziej spolszczony.
Tarłówna spłoniona, kłaniała się uprzejmie. Kościesza milczał.
Gdy już wsiedli do bryczki, podczas gdy stary Grześko gramolił się na kozioł, Andzia szepnęła w same ucho do ojczyma:
— Czy i ci ludzie powinni trzymać język w... mordzie?...
Drgnął i spojrzał na nią. Była rozbawiona, figlarna. Nie dojrzawszy na niej cienia złośliwości, rzekł twardo, z wymówką:
— Teraz ty Handziu odezwałaś się niewłaściwie.
Tarłówna zesztywniała. Ale, że korciła ją obecność Grześka, więc zaczęła wyciągać starego na różne opowiadania i objaśnienia. Widziała, że Kościesza jest niekontent, lecz zbudził się w niej duch przekory i gaworzyła ze starym borowym aż do chwili, kiedy on raptownie ściągnął lejce Hawryłkowi, wołając:
— Stój! Stój! Prrrr! Dalej jechać wara! a to, Boże horony, można się wtopić w tę piękną łączynkę. Mszar przed nami, jasne państwo. Trza zleźć z bryki da pieszkiem rypać.
— At i dróżka, tędy pójdziemy.
— Prawda, jaka wyraźna. Kto ją wydeptał? — spytała dziewczyna, idąc za starym.
Za nimi postępował Kościesza.
— Leśniki, bojarzynko, po obchodzie, chodząc, a ot i zajączek tędy często fik, fik i kozunia stępu, stępu i dzik, Boże horony, nierzadko tu się przewali. Wszystko tak do jeziorka ciągnie. A teraz to ot jeszcze ktoś tę dróżkę wydeptuje.
— Któż to taki?
— A ot ktoś ładny i łaskawy.
— Pewno jelenie! Tak Grześku?
Stary roześmiał się.
— Gdzie tam jelenie, bojarzynko! Ktoś ładniejszy i jedyny; jeleni tu mamy jak śmiecia.
— Więc któż? Mówcie Grześku, takam ciekawa...
— A ot jasny pan z Prokopyszcz, pan Olelkowicz.
Andzia nagle zarumieniła się. Kościesza to zauważył, sarknął niechętnie:
— Uważaj, Grześ, zamiast marudzić, jeszcze nas w bajurę wprowadzisz.
— Boże horony! jaż znam te przehaliny dobrze i pociemku trafię niezgorzej. Ale co prawda, to prawda. Prokopyszczki pan często tu teraz zachodzi i nawet nie strzela, tylko tak ot coś medytuje. A tam nad jeziorem piękne wydry są. Ale musi one panu Olelkowiczowi nie w głowie.
Grześko szedł na przedzie i ciągle coś mamrotał. Andzia już rozmowy nie wywoływała, szła za nim milcząca i cicha. Przypomnienie Andrzeja sprawiło tę zmianę i nagle zbudzona, podejrzliwa myśl: poco Lorka poszła dziś tu, gdzie uczęszcza Andrzej?...
Czy to przypadek?
Wstyd jakiś niezrozumiały dla niej i niepokój dziwny owładnął nią na samo to przypuszczenie. Szła bezwiednie, zgnębiona i smutna.
Zwróciło to uwagę Grześka, obejrzał się na nią, popatrzał i rzekł:
— A punnuńcia to tak zacichła, jak ptaszeczek w klateczce, albo zajączek na wnyku, — Boże horony i bladzieńka taka. Musi się zmęczyło niebożątko, bo choć to i dróżka, ale zawsze ciężka na delikatne nóżki. Stańmy, daj wezmę panienkę na plecy, dam rady taką ptaszkę nieść.
— Nie trzeba Grześku, sama pójdę, nie jestem zmęczona.
— Toż już i niedaleko.
Wolno, ostrożnie przesuwali się krętą drożyną, wijącą się pośród mszaru, jak czarna aksamitka. Gdzieniegdzie zapadali głębiej w tłuste błoto, woda chlupotała im pod stopami. Kościesza krzyknął raz na starego:
— Gdzie nas prowadzisz? Tu topiel!
— O waa! Boże horony, już tam Grześko drogę zna, niech się jasny pan nie sierdzi; prowadzę za sobą bojarzynkę, to już nie na zatracenie! Sam prędzej pohybnę, zanim ją tu krzywda spotka, tyle co nożyny przemoczy do czysta.
Uszli jakieś kilkadziesiąt kroków i Grześko zawołał:
— Ot już i hrad, zamczysko sterczy nad nami, a ot tam po za liśćmi błyszczy jeziorko. Hej! hej! Jakieś dzisiaj jasne...
Jeszcze kilka zakrętów i stanęli na rozległej przestrzeni moczarów i rumowisk. Mury wytrzeszczały na nich swe wyżarte oczodoły i spróchniałe zębiska starych złomów cegły i kamieni. Mech siwy, jakieś trawy zwisające porastały gęsto tę pleśń wieków, zdobiąc ją nieco, zakrywając wielkie szczerby i zmurszałe piętna.
Jeziorko szumiało. Wiatr wędrowny wpadł w tę głusz i poruszył wodę, wydawała bełkot ponury i, marszczyła ciemną toń w grube pręgi. Niskie brzegi jeziorka, obramowane trawą twardą, i trzciną, ożywiły się nagle, z różnych stron spłoszone wydry skoczyły do wody. Bure, śmigłe ich ciała chlupały w czarne fale i odrazu dawały nurka, inne pochowały się do nor.
Grześko zerwał strzelbę z pleców i wymierzył do jednej, lecz Handzia mu przeszkodziła:
— Nie zabijajcie jej, nie!
— Jak wola! Ale tęga sztuka i miałem już na cynglu.
Stary borowy sapał, nie rad z siebie, że nie pospieszył z wystrzałem.
— Widno i pan Olelkowicz ich nie strzela, nie nastraszone, blisko nas dopuściły. Boże chorony! Ot szkoda tej sztuki, wielka da wielka, pewno samiec.
Andzia rozglądała się ciekawie, Kościesza zapalił cygaro, przydało się, gdyż komary napadały całą chmurą.
— Jak tu zawsze pięknie, ale dziwnie, ponuro i groźnie! — rzekła Andzia.
— Oj prawda bojarzynko, bo tu straszy, duchy tu chodzą.
— Patrz ojczymku na te mury, jakie one okropne, okna wyglądają niby wygniłe oczy. Brrr! straszne. Za nic bym tu sama nie przyszła, te mury patrzą poprostu, a te zębate wieżyce są jak ramiona wzniesione do góry rozpaczliwie. Te szczątki zdają się skarżyć, wołać o ratunek, jezioro jakby jedna łzawnica, takie mroczne, takie smutne. Co to! Ach!
— Niech się pannuńcia nie stracha, to sowa jucha przeleciała. Oj! oj! są tu i puszczyki i nietoperze. Oho! w nocy to i ja sam by tu nie przyszedł, tu i upiór może się zdarzyć, i wilkołak i inne ścierwa. Pójdę obejrzę nory, może zatrzask położę na wieczór.
Odszedł.
Kościesza usiadł na zrębie skały w miejscu, gdzie zwykł siadać Olelkowicz. Wzruszył ramionami lekceważąco i rzekł głosem, który w tej pustoszy rozpacznej brzmiał jeszcze groźniej niż zwykle.
— Banialuki opowiada Grześ, jakie tam strachy! Głupstwo! Ty się Andziu nie przejmuj, aż zbladłaś i oczy ci się palą niby ogień. Po co ten dramat, te tragiczne oczy?... Ale jakaś ty ładna.... Handziuś — dodał odmiennym tonem i ciszej.
Spojrzała na niego zdziwiona. Jego zimne źrenice pozbyły się zwykłej sztywności, miększe były w wyrazie lecz miały w sobie coś takiego, co bezwiednie Andzię dotknęło. Pod czołem sfałdowanem oczy jego gorzały płomieniem, nieznanym dla niej, lecz przykrym. Źrenice te przepalały ją na wskroś, cała zaś twarz dziwnie pomięta, z brzydkiem wygięciem ust, wzbudzała odrazę, jak zmurszały, robaczywy grzyb. Zmiana w rysach Kpścieszy tak nagła i niepojęta przeraziła Andzię, zbladła jeszcze silniej, lecz oczu nie mogła oderwać od zezwierzęconej fizjognomji Kościeszy. Usta jego zwykle wąskie, zaciśnięte, były teraz nabrzmiałe siną krwią i lubieżnie złożone całowały Andzię poprostu. Wzdrygnęła się, lecz nie zrozumiała tej twarzy, przerażenie ogarnęło ją tembardziej.
— Czy... ojczym nie chory? co się stało?...
Sama nie wiedziała dlaczego ta nazwa sucha wybiegła jej na usta.
Ale on jakby tego nie zauważył, patrząc na nią szeptał:
— Śliczna! Śliczna...
Wyciągnął do niej ramiona. Andzia nie odczuła w tym ruchu pieszczoty dobrej, przeciwnie raczej, odsunęła się instynktownie zmieszana, z uczuciem gniewu. Twarz jej zapłonęła obrazą, chciała bryznąć słowem ostrem, już, już miała je na wargach, gdy uprzytomniła sobie, że to jest jej ojczym i zacięła usta. Ruchem nagłym pochyliła się nad samotną lilją żółtą nad brzegiem jeziora.
Zrywając kwiat ujrzała opodal w trawie jakiś przedmiot, błyszczący w słońcu. Podbiegła i uniosła z ziemi grzebień damski, półokrągły szeroki, ze złoconą przepaską na wierzchu, usianą błyszczącemi szkiełkami. Zdumienie odmalowało się na jej twarzy.
— Grzebień Lory!
Kościesza ochłonął już ze swej ekstazy. I on się zdziwił.
— A prawda? Czyli, że Lora była tu dziś istotnie! Trzeba uprzedzić panią Malwinę o wycieczkach córki, po bagnach, bo może się to smutno skończyć i na nas spadnie odpowiedzialność. Te moczary już niejednego pochłonęły.
Zbliżał się Grześko. Mruczał coś do siebie jakby niezadowolony.
— Ktoś tu był dzisiaj z psem, bo nory wydrze, Boże horony, ze wszystkiem pokopane. Pan Olelkowicz swojemu wyżłowi nie dozwoliłby na takie pohaństwo.
— Może strzelał.
— Boh je znaje. A toż tu co?...
Grześko przypiął się oczyma do wykrotu w skale, poza plecami Kościeszy, podsunął się pożądliwie i nagle w dłoni wyciągniętej podniósł w górę pyszną, czarno-matową, szmelcowaną strzelbę.
— Ot co jest! — zawołał.
— Kłusownik tu był, ładnie pilnujesz — sarknął Kościesza.
Dziad zaśmiał się figlarnie.
— Oho! panoczku! żeby taką paradną rusznicę miał jucha kłusownik, toby ja jego znał, a z pod ziemi wykopał, a takie śliczności jemu odebrał. Jużby ona moja była, nie czyja. Ale kłusownik takiej sztuki nie zostawi pod kamieniem. To jest rusznica pana z Prokopyszcz, dziś tu widno był znowu, ale dla jakiej przyczyny broń zostawił, na to już ja głupi.
Andzia poczuła, że krew gorąca, wartkiem strumieniem buchnęła jej do serca, policzki zabarwiły się na chwilę purpurowo i wnet znowu zbladły jak opłatek. Kurczowo ścisnęła w dłoni grzebień Lory, w głowie jej szumiało, myśl jaskrawa zawirowała aż z bolesną świadomością.
— Oni tu dziś byli oboje... razem...
W tem zasyczał zjadliwy głos Kościeszy.
— Piękne odkrycia! strzelba kawalera zapomniana, grzebień panny zgubiony, albo... także zapomniany... Hm! musieli być zacietrzewieni, takie roztargnienie dużo mówi.
Andzia milczała. Grześko widząc w jej dłoni lśniący grzebyk i słysząc słowa Kościeszy zafrasował się i drapał za uchem. Stali tak naprzeciw siebie, Andzia z grzebieniem, Grześko ze strzelbą, oboje niepewni, jakby zawinili odkryciem niemych świadków spotkania tamtych dwojga, co już nie podlegało wątpliwości.
— Boże horony! — westchnął Grześko tonem dość dwuznacznym.
Kościesza zaśmiał się przykrym, skrzypiącym rechotem.
— Lora zuch! Umie wyzyskać straszne kryjówki, kpi z duchów mając przy sobie rycerza, tylko zanadto go widać upaja, skoro ten traci głowę i gubi broń. No, no i tego panicza nie posądzałem o tyle przedsiębiorczości. Zabawna historja!
Tarłówna zawróciła na miejscu, szybko odeszła na dróżkę skąd przybyli.
Kościesza patrząc na nią mruknął do siebie z uczuciem radości.
— Jeśli w niej coś kiełkowało dla tamtego, odkrycie to jest już epilogiem.
Zwrócił się do strapionego Grześka.
— Odnieś strzelbę panu na Prokopyszczach i powiedz kto ją tu znalazł. Możesz oddać i grzebień panny Lory, na pamiątkę — dodał sarkastycznie, podnosząc z ziemi opuszczony przez Andzię gracik.
— Cóż stary, teraz już wiesz dlaczego wyżeł pokopał nory?.
Zaśmiał się rubasznie.
— Ha! zuch paniczyk!
Podążył za Andzią uciekającą prawie przed nim, po błotnej drożynce.






XIII.
Wśród krwi i jęków.

Pan Teodor, pomimo próśb i błagań pasierbicy, by tego nie czynił, zawiadomił panią Malwinę o wycieczce Lory i ewentualnem spotkaniu z Olelkowiczem. Pani Smoczyńska dostała spazmów, potem nastąpiły gorzkie żale nad dzisiejszą młodzieżą, która wyłamuje się z pod praw obowiązujących „kodeks światowy“, że Lorka zawsze odznaczała się samowolą, ale że w tym wypadku nie tylko ona jest winną, lecz głównie Olelkowicz, on ją pewno namówił do tego spotkania, gdyż dawno już okazywał do Lorki wielką skłonność. Pani Malwina zadowoliła się krótkiem potwierdzeniem faktu przez Lorę, że byli razem z Andrzejem w Temnym hradzie. Wyraziła wówczas przypuszczenie w formie pewnika, że Andrzej przyjedzie oświadczyć się jej o Lorkę.
Na to panna Smoczyńska wybuchnęła śmiechem.
— Może mama być spokojną, on mi się nie oświadczy, i ja bym go nie przyjęła. Jestem wolnym duchem do lotu stworzonym, nie zaś do pełzania po ziemi w postołach obowiązku. Bez więzów, bez więzów! Oto moje hasło!...
Matka łamała ręce z rozpaczy, pocieszała się nadzieją, że Olelkowicz ma inne zapatrywania i wpłynie odpowiednio na Lorkę.
— Zawsze wierzyłam temu młodzieńcowi, to dzielny i wyjątkowy człowiek, nie zawiodę się na nim.
Andzia cierpiała niewymownie. Myśli gorzkie nękały jej duszę młodą. Żal, niepewność, wstyd jakiś kiełkowały w niej. Dlaczego Andrzej nie przyjeżdżał tak długo, teraz zaś spotyka się z Lorą, omijając Wilczary?... Gdzież są jego wyznania na kartce i ustne na sankach? Czy i obecne jego postępowanie to tylko pozory?... jak zapewniał ją o tem w zimie.
Ból łączył się nagle zrodzoną ironją i występował na jej ustach różanych. A jednak instynktownie przeczuwała, że w schadzce na Temnym hradzie nie było winy Olelkowicza, że to tylko manewr Lorki, albo zwykły traf. Lecz bez porozumienia z nim skądby Lorka wiedziała o wycieczkach Andrzeja do tej pustki, szczególnie o tak rannej godzinie?...
Błędne koło zwątpień!
Tarłówna nie potrafiła ukryć swej depresji wewnętrznej, z czego korzystała Lora, by ją tembardziej męczyć. Obrażona duma Smoczyńskiej za zachowanie się względem niej Olelkowicza znalazła ujście. Handzia cierpiała podwójnie.
Pewnego popołudnia wymknęła się sama z domu, na przechadzkę obok nasypu kolejowego. Lubiła tę drogę, odkrywała się przed nią daleka perspektywa, choć jednostajna, lecz niemniej piękna, obrosła z obu stron zwartym borem. Niby mur potężny stały po obu bokach szyn sosny tytany, o kolosalnych koronach czarnych, obfitych igieł. Pnie złoto-rude, gładkie, wyniosłe, strzelały z ziemi żyznej prosto w górę pędem żywiołowym, rozkazującym. Pod cieniem ich, równolegle z plantem od strony lasu, biegła wąska droga boczna, zarośnięta krzewami tarniny i dzikiego berberysu. Mnóstwo lila dzwonków, kampanulli rosło wśród kolących krzaków, otoczonych rojem much i trzemieli. Las w głębi przyświecał słońcem, mieniąc się tęczowo, jakby był cały powiązany złotą siatką o ogromnych barwnych okach. Różowiły się pnie sosen, jasne, wielkie brzozy odrzynały się z niesłychaną plastyką.
Drogą tą szła Andzia zamyślona poważnie. Wybrała się tu wiedząc, że nie jeździ tędy Kościesza i że jest to dróżka wiodąca na trakt Prokopyszczski. Zapatrzona w szyny pełznące w dal, ujrzała ciemny obłok, który na krańcu horyzontu ukazał się i rósł, podpływał coraz wyraźniejszy, bliższy.
Pociąg idzie pomyślała Andzia, uprzytomniając sobie, jak przed trzema laty kładła się na nasypie pomiędzy szynami. Jeszcze teraz wstrząsnęła się na to wspomnienie. Jakież to było dzieciństwo, jaka niemądra brawura.
Pociąg zbliżał się i dudnił. Lokomotywa błyszcząca, elegancka, ciągnęła za sobą krótki szereg wagonów szafirowych i żółtych, o wyglądzie luksusowym.
— Kurjer! Ależ pędzi...
Wpatrywała się w pociąg oczyma gorejącemi, lubiła taką siłę imponującą. Kolos potężniał, rwał naprzód jak potwór rozhukany, szyny wciągał pod siebie zaborczo, z impetem pruł powietrze.
W tem Andzia usłyszała za sobą, z przeciwnej strony pociągu tętent gwałtowny i wołanie. Obejrzała się.
Drogą po której szła, amerykanem zaprzężonym w cztery piękne konie jechał Olelkowicz, pędził prawie galopem.
Stojąc na wysokim siedzeniu, w jednej dłoni trzymał lejce, drugą wymachiwał rozpaczliwie i coś wołał głosem przerażonym. Stangret jego także stojący, machał nad głową pledem krzycząc również. Na nasypie zaś biegł dróżnik z czerwoną chorągwią wymachując nią w powietrzu z wściekłości. Wrzask jego był rykiem zwierzęcym.
Tarłówna zrozumiała, że nie do niej odnoszą się te wołania.
Oni dają sygnały aby wstrzymać pociąg.
Nie widząc jeszcze niebezpieczeństwa zdrętwiała ze zgrozy, lecz nie tracąc przytomności zerwała z siebie biały fartuszek i pędem popędziła na szyny; biegła naprzeciw lokomotywy szarpiąc płótnem na wietrze, niby białem skrzydłem.
Widząc to Olelkowicz wydał okrzyk rozpaczny, zeskoczył z amerykana w pełnym biegu, jednym susem znalazł się na plancie, i uniósł Handzię z nasypu w samą porę.
Pociąg z hukiem, z łoskotem straszliwego rozpędu przewiał koło nich i grzmiał przed siebie, nie baczny na sygnały, głuchy.
— Chryste Miłosierny! Katastrofa — krzyknął Olelkowicz.
Dróżnik zatoczył się z szyn na kraniec nasypu łamiąc ręce desperacko.
W tejże minucie z zakrętu, z przeciwnej strony, wypadł drugi pociąg w pełnym biegu i gnał prosto na kurjer idący po tym samym torze.
Andzi głos się zatamował, z niewypowiedzianego przerażenia zbielała, bez tchu, ze strasznym łomotem serca, chwyciła konwulsyjnie rękę Andrzeja a rozbiegane jej wargi ledwo zdołały wyszeptać cicho.
— Ratunku! Boże! ratunku!
Wrzawa sygnałów pociągu pędzącego na kurjer nie zdołała już go powstrzymać.
Pociąg towarowo-pasażerski długi, widocznie bardzo naładowany, sygnalizował przeraźliwie i, puścił kontrparę; cofnął się w tył ociężale. Niestety już zapóźno.
Kurjer z niesłychaną siłą pędu runął na przeciwnika. Huk zderzenia się dwuch lewiatanów, rozdzierający ryk i gwizd wściekłych maszyn paraliżował nerwy. Lokomotywy spiętrzyły się na siebie, jak dwie bestje oszalałe, rozżarte.
Potworne, żelazne cielska grzmiąc i tocząc parą z kominów zwarły się potężnie, rozjuszone pędem, i tą samą siłą wzbiły się wysoko w górę, spojone straszliwym uściskiem. Brankardy i pierwsze wagony uniosły się za niemi, podniesione na przednich kołach. Andzia i Andrzej przez parę sekund z zapartym oddechem w piersiach patrzyli na tę okropną piramidę walczących, martwych kolosów.
Nie zmogły się dwa tytany, po chwilowem, okrutnem borykaniu obie razem maszyny zwaliły się na ziemię, wryły głęboko przody olbrzymich swych cielsk w piasek nasypu. Zakotłowało się jak w kotle piekielnym; huk, trzask, łomot ogłuszający, syk pary, złowrogi łoskot, szarpanie się rozbijanych wagonów, jednocześnie zaś krzyki, wrzask trwożnych przerażonych głosów i, mrożące krew, jęki ludzkie! Zdruzgotane wagony jeszcze piętrzyły się na siebie, dachy, ściany, koła, wszystko trwało w ruchu oszalałym, panicznym, miażdżąc się, tratując niewstrzymaną inercją poprzedniego pędu.
Rumowisko to przedstawiało widok tak pełen grozy niebywałej, tak rozdzierający i tragiczny, że zdawało się, iż to nieziemska siła i nie ludzka moc spowodowała tę górę ruchomych zwalisk.
Tarłówna i Olelkowicz pędem pobiegli na miejsce wypadku, dopadli do ostatnich wagonów, potrzaskanych niemiłosiernie i, jedną wiedzeni myślą rzucili się ratować nieszczęśliwych pasażerów. Rannych było mnóstwo, katastrofa miała nieobliczalne skutki. Jęki bolesne, rozpaczne wołanie o pomoc, zgiełk, wrzawa! Andzia zobaczyła w zgnieconym oknie czyjeś ręce okrwawione, trzepoczące bezradnie, chwyciła je z całej siły i zaczęła ciągnąć, ale otwór zduszonego okna okazał się zbyt mały, Olelkowicz zatem po sterczących deskach wskoczył do środka i rozwaliwszy do reszty potrzaskaną ścianę pomagał dziewczynie wydobywać okrwawionego mężczyznę, który prócz ran na rękach i głowie, obie nogi miał zmiażdżone. Gdy wynieśli go na nasyp i złożyli na piasku, omdlał natychmiast. Anka skoczyła szukać wody, nie znalazła jej nigdzie blisko, trzeba było zresztą ratować innych. Znowu jękiem oznajmiła się starsza kobieta z pierwszej klasy, z połamanemi żebrami i wielką raną w głowie. Wyciągnęli ją z pośród stosu rumowisk, rzucającą się z bólu w komwulsjach. Dama krzyczała różnemi językami, wielkie zaś brylanty w krwawych uszach, przy głowie potwornie zeszpeconej, świeciły urągliwym bezczelnym blaskiem. Nieprzytomna była i wykrzykiwała jakby w malignie.
Ujrzawszy pochyloną nad sobą twarz Anny, zawyła wściekłością i palce skurczone, ubrylantowane, z poobtłukiwanemi paznogciami skierowała na twarz dziewczyny.
— Za co mnie mordujesz, ty piekielny, ratunku! służba! c’est horrible, c’est horrible! obić każę! pod sąd was!! Dieu de miséricorde!
Zanim Handzia zdołała się cofnąć, połamane paznogcie rannej damy przesunęły się błyskawicznie po twarzy dziewczyny, zostawiając po sobie czerwone nitki krwi. Tarłówna mocno odchylona w tył, nie puszczała jednak z rąk rannej, unosiła silnie jej ramiona z okrwawioną masą głowy, dźwigając i wlokąc ją na bezpieczne miejsce.
— Moja torba została, etui, precjozy! duża nagroda za oddanie... Parole d‘honneur! — wrzeszczała ranna, rzucając się jak szczupak. Oczy jej z poza krwi paliły żarem tak szatańsko jakoś, że Andzia pomimo wszystko bała się tej kobiety. Złożyła ją wreszcie na piasku i drżąca z wysiłku otarła swoją twarz z potu i krwi.
Olelkowicz wydobywał rannych z pod zwalisk narażając się sam na niebezpieczeństwo, wyciągnął już i kilka trupów. Stangret jego, dróżnik i pasażerowie ocaleni z pogromu pomagali mu dzielnie. Tymczasem nadjechały drezyny z przystanku wilczarskiego, wioząc naczelnika, urzędników i robotników do ratowania rannych; przez łąki i pola biegło mnóstwo ludzi z pobliskich wsi, zwabionych niezwykłym hukiem. Pół godziny po wypadku był już na miejscu pociąg sanitarny z najbliższej stacji. Przyjechały także na drezynie z Wilczar panna Ewelina i Lorka. Wydobyto z pod masy żelastwa kucharza restauracyjnego, który przebity był własnym, ogromnym nożem kuchennym, cały wierzch czaszki miał zniesiony doszczętnie i odkryty mózg, Maszynista rozszarpany w kawały, jeden z konduktorów bez obu nóg, drugi zmielony na bryłę mięsa ociekającego krwią, trupy dzieci i straszne potwornie pokaleczone postacie pasażerów świadczyły o sile i rozmiarach katastrofy.
Lekarze znosili krwawy bagaż do ratunkowego pociągu, wśród jęków, wyrzekań, szlochań i rozpaczliwych błagań o pomoc.
Rozlegały się tu krzyki spazmatyczne ludzi zdrowych, nerwy nie mogły znieść takiego naprężenia. Bezmiar niedoli i nędza tych ludzi stratowanych, z wygodnej podróży znajdujących się nagle we własnej krwi, w kupach desek, żelaza, w piasku, z niemiłosiernym bólem w ciałach, przerażała najobojętniejszych.
Do Andzi podbiegła panna Ewelina, załamała ręce na widok jej twarzy podrapanej i zlanej potem, oraz sukni rozdartej w kilku miejscach.
— Co ty tu robisz Andziu? Skąd się tu wzięłaś przy tem nieszczęściu? Boże jak ty wyglądasz! Nie zamęczaj się; odpocznij!...
— Ach pani! gdybym miała dziesięć rąk i sił więcej!... ale takam słaba, tak... mało pomóc mogę...
Rozpłakała się rzewnie jak dziecko, za wiele już widziała krwi i ran, za wiele słyszała jęków duszę rwących na strzępy.
— Chodź dziecino ze mną, odejdź stąd, tu już jest ratunek dostateczny i tak już ledwo oddychasz.
Przypadł do nich Olelkowicz. Umazany krwią z zasmoloną twarzą, zaledwo można go było poznać. Oczy mu gorzały płomieniem ponurym.
— Niech pani zabiera pannę Annę do domu, ratowała, dźwigała nad siły, pokaleczyła się, już dosyć na Boga! pani zachoruje, obłędu dostanie, toż to istne piekło! Co się tu dzieje!
— I pan tu? skąd! Czy pan był w pociągu? — spytała zdumiona Ewelina.
— Jechałem do państwa i trafiłem na samą katastrofę, pannę Annę spotkałem na drodze, nie wiele brakowało zginęła by pierwsza pod pociągiem! Byliśmy świadkami zderzenia.
Krzyk jakiś oderwał od nich Olelkowicza, podbiegł w tamtą stronę, Andzia podążyła za nim, pomimo oporu panny Eweliny. Stanęli nad kupą desek skąd krzyk wychodził, ale nie mogli dojrzeć jego sprawcy, widocznie ranny przywalony został szczątkami wagonu. Aż oto dwoje rąk sinych, jak u nieboszczyka, wysunęło się nisko przy ziemi i chwyciło Andzię za nogę przy kostce. Odskoczyła z nieprzytomnym piskiem, lecz natychmiast ochłonęła i razem z Andrzejem zabrała się do ratowania. Kilku ludzi zawołano na pomoc, pracowano długo i uciążliwie, gdyż ta część wagonu roztrzaskana zupełnie, spiętrzona stłoczyła się w zbitą masę, wgniotła w siebie, utworzywszy niby kulę szczelnie spojoną.
Rąbano ją siekierami, rwano bosakiem, kilka toporów i wściekłość ratujących ludzi dopięła wreszcie celu. Do otworu wskoczył Andrzej z robotnikiem i z pomocą pozostałych na powierzchni, wydźwigali z głębi młodzieńca, nawet nie pokaleczonego.
Młody człowiek stanął o własnych siłach ale zachwiał się na nogach. Przetarł oczy pełne piasku i wtedy dopiero krzyknął łapiąc się ręką za piersi.
— Oj! oj! coś trzeszczy, coś mi się złamało gwałtu! Boli ach, jak boli!...
Stwierdzono, że ma złamany obojczyk, ponadto cały był potłuczony. Humoru jednak nie stracił; wołał krzykliwie:
— Otom jestem zbity na kwaśne jabłko!...
— A to urządziłem się! Niech to djabli porwą. Szykowna jazda kurjerem! Zadałem szyku własnym gnatom. Mój Boże! w kwiecie wieku i już pokiereszowany. Całuję rączki za taki szyk! Jakże ja się pokażę u nas w Galicji, takim połamańcem? Ratujcie ludzie!!...
— Niech pan tak nie wrzeszczy — rzekł Olelkowicz — proszę raczej dziękować Bogu za ocalenie cudowne. Z takiej sytuacji w jakiej pan był nie wychodzi się tylko ze złamanym obojczykiem, przecie pan miał na sobie cały wagon. Bagatela!
— Cały wagon powiada pan? A co?... nawet taka kupa kazionnego materjału nie zabiła mię. Od dziś zmieni się przysłowie, zmiast dawnego: „wyszedł jak Zabłocki na mydle” powinno być nowe „jak Okszta na kurjerze”. Zbłaźniłem się. Fe! Ależ ja dotąd bez rekomendacji: Adrjan Okszta do usług, z tych Oksztów co rozbijali na polach walk, ale nie rozbijali się sami na piasku. Zhańbiłem ród swój. O o! do djabła jednak to boli! Taka marna kosteczka. Psiakrew!... Czy choć macie w tym kraju chirurgów dobrych?... Odwieźcie mnie do Galicji, bo tam to dopiero Europa. Wieźcie mnie do moich majątków.
Olelkowicz i felczer z Wilczar zakłopotali się. Okszta bowiem wykrzykiwał z bólu, klął i wołał, aby go zaraz wieść do jego majątków, bo tu zdechnie jak pies w tym kraju zatraconym.
— Co my tu z panem zrobimy?... Pociąg sanitarny z lekarzami już odjechał przepełniony. Gdzie pana tymczasem ulokujemy?...
— A czy wy jesteście aniołami z nieba i sfrunęliście na mój ratunek?... No, bo ja o niebie jeszcze nie myślę... Dobre ono ale nie zawsze.
— Niech pan nie żartuje!...
— Zapewniam pana, że żarty ze złamanym obojczykiem,, nie należą do miłych rozrywek. Jeśli nie jesteście aniołami, lecz ludźmi, to musicie tu gdzie niedaleko mieszkać; panowie i te boginie, które oto widzę. Weźcie więc mnie do siebie, bo doprawdy, że ten wagon zaciężki był trochę na moje siły, wszystko w miarę......
Zbladł i zachwiał się, ustami zaś popłynęło trochę krwi.
Andrzej podparł go silnie ramieniem i spojrzał pytająco na panie z Wilczar.
— Zawiózłbym go do Prokopyszcz, ale dla chorego to za daleka podróż. Krwią pluje; widocznie coś jest w płucach.
— Proszę go wieść do nas na leśniczówkę — zawołała panna Niemojska.
— Trzeba posłać po doktora. On mdleje, żartował sobie, ale widać, że tęgo dostał.
Podprowadzili drezynę, Olelkowicz z felczerem umieścili na niej omdlałego młodzieńca, panie siadły również. W tem Andzia zauważyła robotnika niosącego na ręku dziesięcioletnią może dziewczynkę. Zatrzymała drezynę wołając:
— Dajcie tu, dajcie! Zabierzemy i ją, będziemy ratowali.
Robotnik podszedł i pokazał im martwe już ciało, w siwej siermiędze.
— Chłopskie dziecko? Skąd ono się tu wzięło?
— Spało przy relsach na murawie: to pastucha od gęsi. Ja jeju znaju, ona tu zawsze chudobę pasie, aż i na nią przyszła czarna godzina. Ot biedneńka Kostka! Popała się i niewiadomo, czy ze strachu jej się coś przytrafiło czy i zabiło co, ale ot nieżywa.
— Odniesiecie ją do rodziców!
Robotnik zaśmiał się.
— A do jakich? Ona za pastuche służyła. Teraz to ona i sama poszła do otca światego, bo na świtie miała tyle, że matkę i to pijaczkę, niegodiajkę. To je znajda.
Drezyna ruszyła. Andzia zamyśliła się smutnie nad losem dziecka niewiadomego pochodzenia, które nie znało domu i ciepła rodzinnęgo, żyło z gęśmi i naturą, zginęło w niewiadomy sposób, przy ogólnym straszliwym pogromie.
Dziwnie wzruszyła Andzię ta drobna, martwa dziewczyna na rękach obcego dla się człowieka i, jej krótka a taka przy swej pospolitości żałosna historja. Tylu rannych widziała dziś Andzia, tyle krwi, potwornych kalectw, tyle niedoli, jednak te ciche zwłoki dziecka podziałały na jej uczucia może najsilniej.
Drezyna poruszała się wolno, gdyż tor zapchany był odłamkami wagonów, kilku robotników rzucało z szyn potrzaskane kawały pięknego cielska pociągu.
Leżał oto teraz zabity własną mocą, która była jego chlubą, gdy wspaniały, ufny w swą potęgę, pędził całą siłą pary kpiąc sobie z przestrzeni. Iście tragiczny widok przedstawiały te szczątki zwalone, poskłębiane z sobą, ze śladami krwi na lśniących lakierach. Bufory skręcone na sznury, koła w drzazgach, lokomotywy rozbite, wkopane w ziemię, jakby w agonji darły i gryzły piach, gdzieniegdzie widać szyny oderwane od toru i zwinięte w kłębek, tam znowu sterczą jakieś żelaza płaskie i ostre niby kosy pozostawiane tu po żniwie śmierci. Przy gruzach pociągu towarowo-pasażerskiego, przy powywalanych bagażach stała straż żołnierska, aż do nadejścia drugiego pociągu. Całość klęski przechodziła miarę okropności, tak jakby tu przeleciała trąba powietrzna, lub duch mściciel z piekielnych rot przekleństwem wezwany.
Andzia zakryła oczy, usta jej szeptały modlitwę za umarłych, panna Ewelina i Olelkowicz cucili zemdlonego młodzieńca. Lorka podsunęła się do Andzi, rzuciła jej pytanie w same ucho.
— Powiedz że mi, bo nic nie rozumiem, jakim sposobem znaleźliście się na plancie, razem z nim?
Wskazała brwiami na Andrzeja.
— To bardzo dziwne — dodała jeszcze ironicznym tonem. Chyba jakaś zmowa? wytłumacz mi się!
Tarłówna popatrzała na nią uważnie.
— Czy ty możesz o tem myśleć... w takiej chwili?
— Mogę i pytam się o to.
— Więc daruj, ale ja ci się tłumaczyć nie będę.
— Ha! naturalnie! Zatem jego się spytam.
Drezyna wyzwoliwszy się z miejsca katastrofy, popędziła wichrem i po chwili stanęła na przystanku w Wilczarach.
Zastali tam już Kościeszę z naczelnikiem Łechtienką i tłum ludzi. Pan Teodor bardzo niechętnie zgodził się na wzięcie pod opiekę chorego Oksztę. Ale nie było rady.
Ujrzawszy Olelkowicza podniósł brwi ze zdziwieniem. Postać młodzieńca mogła jedynie wzbudzać podziw i uznanie, gdyż na twarzy, rękach i ubraniu nosił wybitne ślady sumiennej pracy przy ratunku.
Łechtienko potwierdził to ustnie.
— Ot ten maładziec, to napracował się. Jakie jego tam licho taszczyło, Boh znaje, ale pomoc dał. Jemu order należy się. Nu i panienka niczego, co siły dały to robiła, że ja i niespodziewał się, a to że panienka na szynach znalazła się, to mnie i nie dziwno, już taka natura, lubi po relsach szlatsia.
Popatrzał na Andzię i nagle uśmiechnięty, całą swą na rudo zarośniętą twarzą, zawołał dowcipnie.
— A cóż moje „babuszki“ pokazały swoje sztuki! Ha! A co, czy nie mówił ja trzy roki temu nazad, że znimi poufalić się nielzia? Ot i prawda! Ot i moje babuszki spisały się. Ha, ha, Ha!
— Będzie panu mniej wesoło jak wytoczą śledztwo, jak komisja tu zjedzie — rzekł Olelkowicz.
— A bo to ja?! — krzyknął zły, — stacja odpowiada, ja pociągów nie puszczam.
— Ale mógł pan ostrzedz w porę, dać sygnały. Tu jest dużo pańskiej winy.
— Maszynist w skorym spity był jak skotina, czort jego wie, może spał! Sygnałów dorożnego nie widział. Ja tu nie winien. Ot! sztuka! Ot... że...
Odszedł Łechtienko nasrożony, wydymając usta z gniewem.
Olelkowicz z Hawryłkiem nieśli Oksztę do leśniczówki. Kościesza zaś i panie szli za nimi, jak za konduktem.
Nagle Łechtienko powrócił, zastąpił im drogę i patrząc złośliwie w oczy Andrzeja zawołał:
— A ot ja wam, kniaziu, nowinę powiem, wiadomo, nie miłą, wszystko na świecie niemiłe. Wasze łoszadki, co ich wasz kuczer przywiązał do sosny jak leciał na ratunek, zestrachały się huku, da i poszły! Ot co jest, donieśli mnie teraz mużyki. Dwa konie ubite na śmierć, jeden pokaleczony, a czwartego gadają, że prowadzą. Kolaska ta krasna, wysoka ja did‘ko, w drebiezgi, w puch i prach! Tak to, wasze sijatielstwo!
Zaryczał dzikim, podłym śmiechem i odszedł, kłaniając się z umyślną uniżonością.






XIV.
Jak pijani.

Olelkowicz nie mógł zamienić z Andzią nawet paru słów. Kościesza pilnował go dobrze. Gdy już chorego Oksztę ułożono w łóżku, Andrzej, ścisnąwszy na pożegnanie rękę Andzi, zajrzał jej w oczy wymownie. Zrozumiała. Prosił ją o chwilę rozmowy, o jakieś porozumienie, oczy zaś jego takie były dobre w wyrazie, że dziewczynie dreszcz przeszył serce, dreszcz szczęśliwy, nadziei pełen. Ale jak mu okazać te uczucia, jak mu powiedzieć: „przyjedź, bo tęsknię?“...
— Niechże pan odwiedzi naszego chorego — rzekła prędko, gdy już brał za klamkę.
Twarz mu się rozjaśniła.
— Ależ naturalnie, wspólnie ratowaliśmy go i będziemy leczyli. Przywiozę mu nawet zaraz lekarza.
— Już posłano po doktora, niech się pan nie fatyguje — sucho wtrącił Kościesza.
— Ale to się stosuje do jechania po lekarza, nie do przyjazdu pana, na pana czekamy — zawołała Tarłówna rezolutnie.
Czuła, że ojczym przeszył ją wzrokiem strasznym, jednak nie przejęła się tem zbytnio, otucha dziwna, lecz bardzo mocarna, szczęściem tchnąca, w oczach Andrzeja zaczerpnięta, dodała jej pewności i siły.
Olelkowicz wyszedł zwycięski, gnał tak przez łąki i lasy w poszarpanem ubraniu, zakurzony, na rozhukanym, ocalonym z pogromu koniu, obaj z pozoru jak zwiastuny nieszczęścia. W duszy Andrzeja rozbrzmiewał hejnał radosny. To go unosiło. Nie hamował konia, dogadzał mu pędem, wywołanym przez paniczny przestrach, pozostały po katastrofie. Olelkowicz zapomniał o zabitych i poranionych koniach, o złamanym amerykanie, myślał tylko o słowach Andzi, która chce jego przyjazdu wbrew woli ojczyma i pomimo plotki, jaka powstała zapewne po spotkaniu się jego z Lorą w Temnym hradzie.
Nazajutrz z gotowem postanowieniem Olelkowicz jechał do Wilczar.
Trafił jaknajgorzej. Andzię Kościesza zabrał do lasu. Spotkała go uroczysta pani Malwina oraz Lora, nadąsana jakaś, zła. Rozmowa nie kleiła się, przeważnie mówiono o katastrofie, o chorym młodzieńcu, o wynikach wypadku. Pani Smoczyńska ze źle ukrytą niecierpliwością oczekiwała innego zwrotu rozmowy, nakierowując zręcznie umysł Olelkowicza w zakresy, od których znowu on instynktownie uciekał. Wzmiankę o Temnym hradzie zbył krótko, niechętnie, gdy jednak po odejściu Lory pani Smoczyńska uparcie powróciła do tego samego tematu, prosząc o szczegółowy rysopis tej miejscowości, Andrzej odrzekł uprzejmie, lecz stanowczo:
— Ja proszę pani nie potrafię odmalować Temnego hradu tak, jak na to zasługuje, za mało mam poezji. Panna Lora zna to również i napewno lepiej swe wrażenia uplastyczni.
— Ach, prawda, państwo tam byli razem — rzuciła pani Malwina ostatni pocisk zaczepny.
— Tak, panna Lora zastała mnie tam kiedyś... przypadkowo — odbił śmiało wyzwanie.
Ujrzał zaciśnięte usta swej dręczycielki. Poczuł się tu zupełnie zbytecznym, powstał i wyraził chęć odwiedzenia chorego. Pani Smoczyńska zrobiła kwaśną minę. Zaczęła narzekać na Oksztę, że zamęcza Lorkę, gdyż tylko ona mu potrafi dogodzić, on zaś wymaga, aby ciągle przy nim była. Poszli do bocznego pokoju, gdzie leżał Okszta. Cały spowity w bandażach, śmiał się wesołą twarzą i łobuzerskiemi oczyma do Lory, która siedząc przy nim na fotelu, opowiadała mu coś z humorem. Wejście matki i Andrzeja wywołało u Lory niezrozumiały dąs na twarzy, jakby chciała tem powiedzieć Olelkowiczowi: „jesteś tu niepożądany“. On jednak nie zwracał na to uwagi; rozmawiał z Oksztą swobodnie, żartował z niego, zauważywszy łatwo, że pomiędzy nim a Lorką jest już lekki flirt. Rzekł z intencją:
— Miał pan dobre przeczucie, nazwawszy panie, które go ratowały, boginiami; zdaje się, że i w niebie nie byłoby panu lepiej, niż tu na leśniczówce. Ma pan szczęście.
Okszta mrugnął figlarnie:
— Założę się, że wolałby pan być na mojem miejscu, choćby w bandażach, niż z pozyskaną sławą dzielnego ratownika. Co? Prawda?! Sława, panie drogi, przebrzmi, ja zaś będę się długo leczył...
— Smutny będzie powrót do zdrowia — westchnął Olełkowicz komicznie.
— Ee! panie, wyzdrowienie od nas zależy, a ja... mam... wakacje.
Błysnął wesoło zębami i mrugnął niedwuznacznie, Andrzej aż się zdumiał. Spojrzał na Lorkę ukośnie; groziła palcem pod nosem i śmiała się figlarnie do Okszty. Matki jej nie było w pokoju.
— Przedsiębiorcza panna — pomyślał Olelkowicz.
Postanowił czekać na powrót Andzi z lasu, lecz nie wyjawił głośno swego zamiaru i pozostał u Okszty, chcąc uniknąć towarzystwa pani Malwiny. Zdarzyło się, że Lorka wybiegła na chwilę z pokoju. Student wskazał Olelkowiczowi drzwi, któremi wyszła, i cmoknął zabawnie ustami:
— Cukiereczek! Co? Warto znaleźć się pod pociągiem i kostki trochę poturbować, żeby mieć potem taką opiekunkę.. O, o! psiakrew! pyszna kobieta, szampan musujący!
— Widzę, że tęgo idzie panu do głowy, już ma pan w mózgu czeremere.
— A pan? Wszak pan ją zna dawniej.
— Właśnie dlatego...
— Czyżby ten szampan prędko wymusowywał?
— Nie wiem, bo mnie nigdy zbytnio nie odurzył.
— No, ale zawsze, przyznaj się pan, zakręcił we łbie. To, panie, gatunek!
— Niby, w jakiem zrozumieniu?
— Ach, no, niezbyt drogi. Ale kobieta jest tyle warta, o ile jest łatwa, czyli... tania.
— Czy pan się zastanawia nad tem, co pan mówi?... — zaperzył się Andrzej.
— Teraz ja zapytam: w jakiem zrozumieniu? Bo jeśli pan się ujmuje za panną Lorą, to rzecz inna i rozmowa nasza tem samem kończy się. O ile zaś panu nie podoba się moje zdanie co do ogółu kobiet, to zapewniam pana, że jestem przytomny, że takie kobiety, które się sobą nie drożą, mają dużą wartość i vice versa. To, panie, natura, nie jakieś tam wykręty, natura więzów nie znosi, żąda tego, co jest jej przyrodzonem i koniecznem dla niej. Wszelkie fochy, udawanie, naiwnowanie się — toż to komedja, już nawet teraz nie popłatna.
— Więc pan chce, aby kobiety powodowały się tylko instynktami zmysłowemi, bez etyki? A przecież to jest subtelność, nadająca kobiecie jej czar właściwy, taka niedotykalność jest...
— Nudna, panie, nudna i mdła, jak flaki na oleju. Co mi to za kobieta, samica rodu ludzkiego, która, pragnąc tego samego co ja, męski rodzaj, certuje mi się, stroi w jakieś piórka niewinności, czy pruderji i chce, żeby ją zdobywać mozolnie. To jest kłamstwo, kręta i długa ścieżka do celu, widocznego dla obu stron, który jednym susem osiągnąć można, przeskoczywszy wszelkie łąki cnoty i zachwaszczone pola moralności. Kwestja porozumienia się, do jednego celu, dróg jest dużo, ale trzeba umieć znaleźć najkrótszą. No i trema w takich razach zbyteczna...
— Gdy się depcze łąkę cnoty? Tak?...
— Oczywiście! Zresztą szczere oddanie się naturze jest dopiero cnotą, wszelkie zaś niweczenie jej popędów w sobie, wszelkie tamowanie naturalnego biegu krwi jest niemoralnością, oszukiwaniem siebie, słowem hipokryzją.
— Zasadniczo wygodna teorja, — uśmiechnął się Olelkowicz — dąży pan poprostu do usankcjonowania wolnej miłości. Czy głosi pan swe zasady i przed panną Lorą?
— Bezwarunkowo, głosimy je wspólnie. Panna Smoczyńska nie jest moją uczennicą, lecz koleżanką w kwestji pojmowania życia i jego praw. To mądra dziewczyna, przytem temperament... u ha!... Zato ta druga, Tarłówna, ładna bestja bo ładna, oczy jak djamenty czarne, kosy jak potok lawy, ale jakaś świętoszka, chyba djabła i ona ma w sobie nie byle jakiego, tylko tak go trzyma za rogi, że zanim się wymknie, można spróchnieć. Obraz, ale raczej do ramek, do podziwiania i już nie dla mnie.
— Spodziewam się — syknął Olelkowicz z takim wyrarazem w oczach, że Okszta odrazu zrozumiał czego się ma trzymać.
Zmienił rozmowę, lecz po kilku zdaniach, rzucił luźną niby uwagę.
— Wy wołyniacy jesteście jednak niesłychanie szczerzy, odgadnąć was, przeczuć, nie przedstawia żadnej trudności. Co innego my galileusze, u nas w Galicji inaczej, zjesz licha bratku za nim mię zdemaskujesz! Przyłbicy swej nie otwieram nawet przed kobietą.
— Nie dziwię się, o ile od kobiety tak nie wiele pan wymaga, może jej również niewiele z siebie dawać.
— Jakto, ja dużo wymagam, bo kompletnej szczerości, czego od kobiety najtrudniej wydębić. Ja chcę aby kobieta żądz swych nie kryła pod korcem moralności, etyki, niewinności i tym podobnych letnich kluseczek na mleczku, ale żeby śmiało i szczerze szła tam, dokąd gna ją temperament i ta wyższa siła fizyczna, która nie od nas zależy, zatem i nie przez nas powinna być krępowaną. Według utartych teorji, kobieta gdy do kogoś poczuje sympatyjkę, mówmy ściślej, popęd krwi, powinna najpierw czekać, aż ten jej zauważony poczuje do niej taki sam apetyt, potem gdy to nastąpi, musi przejść przez całą plejadę różnych ceremonji, szablonów tradycyjnych, awantur rodzinno-kościelnych, zanim nareszcie raczy oddać się temu najdroższemu i to jeszcze w formie wielkiej łaski. On zaś musi czekać cierpliwie aż mu wszelkie formułuszki pozwolą posiąść tę, na którą czyha z chciwością. Czy to normalne? to się traci zdrowie i werwę. A jeszcze weź pan ewentualność, że i taki apetyt obopólny bywa często obwarowywany niemożebnością jakiejś tam sferowej, lub innej idjotycznej natury, albo dla różnych widzimisię światowych? Co wtedy? Kiepsko panie! Nie lepiej to iść za moją teorją? masz na nią tego... chrapkę, łap w ramiona! podobał się jej... buch mu w pazury! Czyli zamiast kluczenia jak zając po miedzach, odrazu do celu. To jest życie!
— A jeśli taka szybkość zawiedzie, albo cel osiągnięty tak łatwo okaże się... no, marnym?...
— Marnym? nigdy panie! może nie być jedynie zabawnym à la longe, a wówczas puszcza się w trąbę i hajda w drugą stronę z tą pewnością, że i... moja partnerka to samo zrobi.
— Ach tak? To nie nowy wynalazek to, co pan głosi.
— Wiem o tem, nie nowy lecz starannie ukrywany, potępiany. Jest jeszcze trzecia kategorja: tolerowany, ale to znowu co innego: to niewolnice brane za pieniądze, brudne kobiety!
— A pańskie kobiety jakieby były, te hołdowniczki pańskich haseł?
— Szczere i tylko szczere, oddając się jedynie temu do kogo krew zakipi, bezinteresownie, z szałem i z tą wiarą przemożną, że są uczciwe, że idą wbrew utartym zasadom kabotyństwa, ale za rozkazem siły wszechwładnej, która powinna być religją, prawem człowieka!
Olełkowicz skrzywił się.
— No, wie pan, religją... prawem?... To za silne określenie zmysłów. Jest to prawo rozmnażania się gatunku, zapewne, ale prawo wyłączne cielesne, żądza krwi. Biorąc rzecz ściśle, wedle pańskiego zdania, byłyby zwierzęta zamiast ludzi.
— A tak, poco udawanie? Wszyscy jesteśmy zwierzętami w ludzkiem ciele, to tylko forma odmienna, treść ta sama.
— Nie zaprzeczam panu, ale dodam, że bywają tacy pseudo ludzie-bydlęta, w poszczególnych jednostkach i dlatego nie wolno mówić „jesteśmy wszyscy“. Fakty sporadyczne nie stanowią epidemji.
— Zaręczam panu, że to nie pojedyńcze fakta, ogół jest taki — upierał się Okszta. — Różnica na tem polega, że jeden nosi swój kożuch wełną na wierzch, drugi zaś cienkiem suknem i to mydli oczy.
— Nie panie, ja głębiej wnikam ponad formę zewnętrzną odrzekł Olełkowicz. — To taka subtelność etyczna, która jest w duszy ludzkiej, albo jej niema, lecz jeśli tak, wówczas może być nawet szorstka powierzchnia człowieczego ja, ale to nie zniweluje etyki. Czasem zaś pod powłoką świetną, kryje się ohydniejsze zwierzę, niż pod kożuchem cuchnącym, bo brak tam etyki. Parafrazuję pańskie zapatrywania. Nigdy się z tem nie zgodzę, żeby zwierzę w cienkiem suknie, jak pan określił, nie poszarpało wreszcie swej maski, że się tak wyrażę. Zresztą to się przeczuwa. Uważny badacz ludzki łatwo przeniknie każdą powierzchnię danej istoty.
— Więc pan wierzy w etykę?...
— O tak, jestem jej hołdownikiem wiernym.
— Więc etyka to pańska religją?...
— W stosunku do ludzi, tak.
— Więc pan ją posiada?...
— Poczuwam się do tego. Myślę, że ludzie skończeni, obok idei bóstwa powinni mieć ideeę etyki, bo ta zawiera wszystko w sobie.
— Nie chciałbym się znaleźć wśród takich arcykapłanów.
Olelkowicz zaśmiał się.
— Ależ panie Okszta, pańska paralela mylna. Posiadając i etykę i bóstwo można jednocześnie składać ofiary bogini Kiprydzie, to nie niweczy powyższych cnót. Etyka na to pozwala, byle nie przeciągać struny w czułych pieniach na cześć erotycznej boginki, byle na jej ołtarzu nie składać całej swej jaźni, nie uważać jej za dogmat żywota ludzkiego i, nie obijać zanadto progów jej świątyni..
— Tralala! za dużo warunków!...
— No, ale powtarzam, że są wyłączni zwolennicy Kiprydy, którzy w każdej kobiecie widzą tylko jej ciało i chcą, aby ona to samo odczuwała.
— Brawo! Ja należę do tej sekty. Czy pan ich nie uważa za ludzi?...
— Ponieważ pan tak kategorycznie do nich się zapisał, poprzestanę na własnem określeniu pańskiem, które pan rzucał na wszystkich ludzi. Sprostował je pan teraz słusznie tworząc sektę. Na sektę zgadzam się, taka istnieje.
Okszta zmieszał się wyraźnie, lekki rumieniec wystąpił mu na twarz.
— Może rozmowa męczy pana — spytał Andrzej swobodnie.
— Nie, owszem, bardzo proszę, lubię rozmawiać....
Olelkowicz zmienił temat.
— Bezpośrednio po katastrofie słyszałem od pana, że pan pochodzi z Galicji. Czy pan tam studjuje?...
— Jestem galicjaninem, ale wykładów słucham w uniwersytecie genewskim.
— Na jakim wydziale?...
— Niby medycyna.
— Jakto niby?... nie rozumiem.
— Eh! panie, bo ja tam się wcale na medyka nie kieruję. Zawracanie głowy!
— Więc cóż pan tam robi?...
— Nic.
— No, o takim fukultecie nie słyszałem, co prawda.
— A jednak jest w każdej budzie uniwersyteckiej, napewno.
— Wydział próżniacki?...
— Waśnie i ma zwolenników.
— Można to samo w domu studjować.
— A nie! Firma coś znaczy, czapeczka korporacyjna, tytuł studenta i.t.d. To popłaca. A pan kończył wyższe szkoły?... — spytał Olelkowicza.
— Skończyłem agronomję w Krakowie, potem studjowałem prawo w Dorpacie.
— I nie zbijał pan bąków zupełnie?...
— Ach, hulało się z kolegami, ale nauka postępowała bez szwanku.
— Pan był pewno okropnym zawadjaką? Ma pan widocznie szalony temperament.
— To już jest u nas rodzinne, odziedziczone po pradziadach i wyssane z ziemi naszej, bujnej, ze stepów.
— Pan ma tu podobno wielkie obszary ziemi w okolicy?
— Tak, dużą przestrzeń.
— I stosuje pan swoje agronomiczne wiadomości z powodzeniem?...
— Dla tego się przecie uczyłem. Dobra swoje pragnąłbym doprowadzić do dużej kultury. Ziemia już kult przyjęła, gospodaruję intensywnie i nowocześnie, ale lud jeszcze głuchoniemy na wszelkie inowacje.
— Jakto, więc pan i o tem myśli?...
— To jest mój obowiązek obywatelski; nie tylko mój, ale nasz.
— I naprawdę oświatą się pan zajmuje, cywilizowaniem tych kudłaczów?...
— Staramy się o to, panie, robię co mogę. Zaszczepiam w lud tutejszy... etykę w jej mikroskopijnej dawce. Po łyżeczce, jak miksturę daję im cywilizację, w nadziei, że rychło zażądają całej flaszki, Lud tutejszy jest dobry i pojętny, ale jeszcze głupi; niewolnictwo to ich knut do którego przywykli od wieków. Gdy się im rozluźnia ten pręgierz tradycyjny, są nieufni, lecz w końcu dają się przekonać. Wołyniak sam o sobie mówi: „durnyj jak worona a chitreje czorta“ i charakteryzuje się tem wybornie. Ale czy pan zrozumiał po małorusku?
— Doskonale! Więc to naród taki chytry?...
— I chciwy na pieniądze. Grosz to dla nich wyrocznia, wódka główna idea. Wykorzeniam to w swych posiadłościach z uporem godnym sprawy. Nawet widzę już pewne rezultaty. To daje wielkie zadowolenie, proszę wierzyć.
— Nie posądzałem pana o tyle pracy i społecznych zdolności. Pan jest wszakże bardzo młodym człowiekiem.
— Mam lat dwadzieścia osiem skończonych, czyli, że mogę jeszcze w życiu dużo zrobić.
— U nas w Galicji także są działacze, tylko my zaraz strasznie głośno krzyczym.
— Wam wolno — mruknął Andrzej. — My możemy działać, ale ciszej, spokojniej. Nie zawsze zgadza się to z temperamentem, skoro jednak dobro intencji wymaga tego... trzeba. Nasza młodzież, na ogół biorąc poważniejszą jest od waszej, wytwarzają to odrębne warunki. Jednak wy przy tamtejszych swobodach, moglibyście zrobić więcej dla kraju.
— Panie łaskawy, my wolimy sokołów, kontusze, konfederatki, głośne wiece, mowy kwieciste, tytuły najróżnorodniejsze, a szczytem marzeń dla każdego krzesło w parlamencie, lub jakiś zaszczyt na dworze we „Widniu“. My panie, potrafimy na naszych galicyjskich meetingach, całą Europę do góry nogami przewrócić. A jakże! Rozdzielamy i odbieramy prowincje państwom jak nam się podoba.... Tworzymy nowe kraje. He! Czego nam się nie zachciewa!
— I wszystko to składacie na siły waszych sokołów. Prawda?..
— A tak panie, naturalnie. Urządzamy zloty sokole, rewje; krasomówstwo czy pustomówstwo kwitnie, słyniemy przecie z tego! A różne uroczystości historyczne, narodowe?...
— To robicie po mistrzowsku, nikt wam tego nie zaprzeczy. Do tego macie talent wybitny.
— A widzi pan! Nie lepsze to niż, jakieśtam prace nad kulturą ludu. Całuję rączki za taką przyjemność. Widzę jednak, że nie nazbyt serjo traktuje pan te nasze zdolności, które wyrecytowałem? Co?!...
— A pan? — zagadnął Olełkowicz.
— Panie, ja jestem galileuszem i pan się mnie pyta?
— Sądząc z pańskiego tonu... nie wierzę w jego szczery zachwyt w waszą działalność.
— Głupstwo panie! Mnie z tem wygodniej. Ile razy spotkam się z kimś z tutejszych ludzi, czy na gruncie miejscowym czy w Genewie, prawie zawsze dziwię się i przygnębia mnie wasza pomaga; całkiem inny rejon myśli wy posiadacie. U nas łatwiej żyć i weselej.
— Wierzę. Szczęście to, że u was nie wszyscy, tylko sejmikowicze i krzykacze.
— No, i my mamy tuzów umysłowych. Ja mówiłem... o szerokich, pretensjonalnych kołach.
Weszła Lora z tacką w ręku.
— Niosę pacjentowi podwieczorek — rzekła wesoła — O tu jest dobra kawka, bułeczki, sucharki świeże, a tu poziomki prosto z lasu. Czy dobre papu?...
Uśmiechnęła się przymilnie.
— Ależ ślicznie. Całuję rączki... apetyt mam wilczy, zjem to razem z paluszkami pani.
— Cóż za krwiożerczość! Udławiłby się pan nimi, ja mam grube kości.
— I kostki bym schrupał, takie panieńskie gnateczki smakują nadzwyczajnie.
— Kosztował pan już?...
— O... ha!... — przeciągle cmoknął Okszta z lubieżnym skurczem pełnych warg.
Olelkowicz uczuł niesmak, powstał i rzekł nieco ironicznie.
— Zostawiam państwa, życząc... dobrego apetytu.
Ostatnie słowa tak zaakcentował, że Okszta błysnął dwuznacznym uśmiechem, Lora zaś poczerwieniała, ale gdy Andrzej wyszedł wybiegła za nim natychmiast. Zastąpiła mu drogę, stanąwszy tak blisko, że oddechem oblała mu całą twarz.
— Czy pan stale odwiedza Temnyj hrad?? — spytała prędko.
— Nie, pani, jestem już stamtąd spłoszony — palnął bez namysłu.
Lora rzuciła mu groźne spojrzenie, wyczytał w niem obrazę i gniew. W tem zmieniła wyraz twarzy na łagodny, marzący, oparła się miękko o oddrzwia, dziwnie kocim ruchem i patrząc w oczy Andrzeja, wyszeptała prawie słodko.
— Szkoda! zmarnowałeś pan jedną chwilę naprawdę piękną. Mogła być przecudną a była... głupią.
Wzruszyła ramionami i kiwając głową żałośnie odeszła do pokoju Okszty. Olelkowicz został na miejscu z niezrozumiałem uczuciem zdziwienia, żalu oraz ironji. Ogólnie jednak czuł, że mu Lora zaimponowała. Przeszyła mu umysł myśl gniewna:
Prawda! jaki ja byłem głupi.
Zatrząsł nim dreszcz zmysłowy, iskry przeleciały prądem ognistym po jego ciele.
— Tu nie byłoby zobowiązań, tu byłaby rozkosz — szepnęły wargi Andrzeja.
Zatętniała mu krew spiesznym pulsem, odczuwał nadpełzającą ironję, która go krytykowała, szydziła z niego. Nie słuchał jej podszeptu, rozpalał w sobie nagle zbudzoną zachłanną żądzę i, zwierzęcy żal za utraconą chwilą szału. Dobrze mówi Okszta — myślał zapalnie — nie potrzebne konwenanse, ceregiele, formułuszki, tylko natura! wierzyć jej hasłom i za nią iść! Cóż mnie odrzuciło od tej pysznej dziewczyny?... skrupuły, etyka, lęk przed zobowiązaniami, dobre wychowanie... Ach głupstwo! Taka rozkosz i dobre wychowanie! Ha, ha, ha! Co za zestawienie potworne! Taki minąć szał... dobrowolnie wyzbyć się rozkoszy z taką dziewczyną!... Zahamował się w zapale. Przebłysk refleksji...
— Czyż Lora?... Czyż z nią?... Zaraziłem się od Okszty... Jestem jak pijany.
Drgnął, bo oto stanęła mu przed oczyma duszy, niby na jawie postać Hańdzi upragniona, droga, ponętna.
Wstrząsnął się, przypomniał sobie — poco tu dziś przyjechał? Dla niej, dla Andzi i ten dzień uroczysty sprofanował myślą o rozkoszy z tamtą. Uczuł obrzydzenie do siebie, do Lory, taki go opanował wstręt przemożny i zarazem lęk, by nie ujrzyć teraz Tarłówny, że zerwał się i odjechał nie pożegnawszy się z nikim.
... Ja jej śmiałbym, w oczy spojrzeć, tej mojej jedynej, tej... złotej dziewczynie!... po takich myślach?...
Za nic! Za nic!






XV.
Cud życia.

Andzia po powrocie z lasu, dowiedziawszy się o bytności i nagłym odjeździe Olelkowicza, zastanowiła się głęboko.
... Dlaczego on nie czekał na mnie?...
Dziewczyna sposępniała.
Któregoś dnia, gdy Kościesza wyjechał do lasów, Andzia uśpiwszy panią Malwinę po obiedzie, wybiegła z domu...
— Na łąki, na wyręby, w trawy — wołało w duszy jej stęsknionej.
Za budynkami gospodarskiemi leśniczówki, Andzia odrazu wpadła w burzany, które zakryły ją prawie zupełnie. Zwisały nad nią zielone, pyszne pióra, kielichy, korony kwiatów, i szemrało to wszystko jakąś gędźbą smutną, tęskną a rozkoszy pełną. Zanurzyła się Andzia w kwiatach, pochłonęły ją wonie, czarem przejmujące. Poczuła się swobodną, lekko jej było dziwnie i radośnie, że jest sama, że obcuje tylko z naturą, że myśli swe puścić może swobodnie po stepie i ze stepem rozmawiać. Tęskniła tylko za jednym człowiekiem będąc wolną od ludzi. Lecz oddzielały ją od niego kwieciste przestrzenie i bory ciemne; wołała go do siebie duchem. Snuły się kwiaty nad Handzią, wyrastały przed nią pióropusze świetne i za nią kolorowa wlokła się smuga. Dziewczyna jak sarna dzika, na swobodę z niewoli puszczona pruła zielone fale traw, strącając z kwiatów barwne okiście. Radowała się tą wonną roztoczą, szumem, jedwabnym szelestem tego morza atłasowych źdźbeł, w którym niekiedy zapadała głęboko, że nad jej głową jeszcze chrzęściały trawy. Czasem tonęła tylko do pasa, czasem głowa jej ciemna, obciążona zwojem warkoczy, wykwitała tuż nad kwiatami, a jasny rumieniec kraszący jej twarz smagławą i oczy tęskne, lśniące jak czarne granaty, czyniły ją arcy kwiatem tych kwietnych gmin, królewną ich przepychu.
Źrenice Andzi pełne iskier złotych, nalane były pragnieniem wewnętrznych uczuć, które budziła dusza bujna, lecz usta jeszcze ich nie rozumiały, może przeczuły, bo paliły gorącym krwistym żarem, płonęły.
Gdy ćma motyli, lub drobnych muszek wionęła jej w oczy, wówczas mrużyła powieki sypiąc pióra swych rzęs czarnych, fryzowanych, na kameowe policzki. Szła wśród potopu zieleni i kwiecia niby wiosna, śpiew i melodja pól czarem nasiąkłych, szła jak rozkosz ich i jak tęsknota. A cicha była w sobie pomimo waru we krwi, który tryskał z ust i twarzy, pomimo bujnych falowań całej postaci kołyszącej się jak kwiat na smukłej łodydze.
Andzia rozchylając przed sobą zagradzające jej drogę kwiaty i trawy szła prędko, biegnąc prawie, bez celu, aby dalej w tę otchłań wonną. Zaczerniał przed nią las gęstą zwałą dębów przepysznych. Grunt stał się tu wyższym, roślinność mniej bujną. Tarłówna wykwitała teraz po nad trawy, odwróciła się do łąk, stepów, puszczając wzrok w przestrzeń. Ogarnął ją zachwyt. Pierś oddychała szeroko, chłoniąc wonie kwiatów, ziół słodkich i ciepłych prądów wietrznych, oczy niosły się ponad morzem stepowych roślin, nad falą barw, biegły w dal bez oporu, zapalając się coraz żywszym ogniem. Step unosił duszę dziewczyny, rwał ją w bezbrzeża tęsknot, roznamiętniał i łagodził zarazem. Step żarem gorącym napełnił jej oczy, złoto w nich przelewając, krasą zabarwił policzki, rozpłomienił usta rozkoszą tchnące, że stała niby zorza i jutrznia rozkwitłych łanów. Hen, w oddali, na krańcu horyzontu, tonęła wśród powodzi zielono-barwnej, ciemna grupa drzew z kilku plamami czerwonych dachów i wieżyczek, to Wilczary, przystanek i leśniczówka. Rozpyla się nad nimi kołtun biały dymu, łoskot biegnącego pociągu skacze po stepie i dopada do lasu niby huk podziemny, dygocząco łomotliwy. Za Andzią szumią dęby, chrzęszczą drzewa iglaste, kark jej ochładza surowy powiew leśny.
— Daleko odbiegłam od domu — myśli z przyjemnością.
Narwała mnóstwo kwiatów, ponatykała sobie w puszczone luźno warkocze i z pękami kwiecia w rękach weszła w las. Otoczył ją mrok różowy od słonecznych refleksów, potężny szum liści dębowych zdawał się na nią siać złote krople słońcu skradzione, gdyż szła chwilami jak w glorji złocistej.
Znała wybornie tę część lasu, wpadła na dróżkę ukrytą w paprociach i skierowała się w stronę chaty Grześka, który mieszkał w tym ostępie, pod Wołkiem zwanym.
Na jakimś zakręcie wąskiej dróżki nagle ukazał się sam Grześ, ze strzelbą na ramieniu, prosty jak żołnierz, ze starczą, siwą głową na tęgich barkach i uśmiechem w oczach dobrodusznych. Ujrzawszy Andzię stanął zdumiony.
— Ot, że zdarzenie, Boże chorony! tylko pana Kościeszy by tu potrzeba było.
Stary nigdy nie tytułował inaczej ojczyma Andzi, naturalnie w jego nieobecności.
— Pocóż Grześkowi potrzebny mój ojczym?
— Ot że... bo to bojarzynko...
Stary drapał się w głowę widocznie zakłopotany. Po chwili dodał w formie komentarza.
— Ja nie chcę, żeby pan Kościesza akurat teraz tu przyjechał, bo to i wcale nie potrzebny. Ja się cieszę, że ugoszczę takich dostojnych gości w swojej chałupie.
— Cóż to za goście będą u Grzesia?
— A ot! bojarzynka mi jak z nieba spadła, jak z tych obłoczków, jasnych, to się stary i cieszy. Proszę do chałupy.
Andzia ruszyła naprzód nie zauważywszy dziwnego uśmiechu starego, który idąc za nią patrzał w nią jak w obraz i coś mruczał z zadowoleniem.
Gdy zbliżali się do zagrody borowego, wypadły na nich dwa czarne brytany, rwąc się na długich łańcuchach; szczekały, zajadle, ale je wkrótce Grześko uciszył. Andzia mogła je swobodnie głaskać po obfitych kudłach. Chata stała na maleńkiej polance wśród gęstego boru, dokoła sterczały pnie ściętych sosen, pomiędzy któremi rosły kartofle, bielił się zagon hreczki, zwisały ciężkie kiście prosa. Przy chałupie warczało źródełko biegnąc chyżo po kamieniach, służyło ono za studnię dla Grześka, jedynego mieszkańca zagrody. Po drugiej stronie sieni, w tej samej chacie była stajenka mieszcząca trzy kozy, białe jak śnieg i starego osła, oraz sporą gromadkę królików. Wnętrze izby Grzesia przedstawiało schludność i ubóstwo, ale z pewną archaiczną omastą, świadczącą o zamiłowaniach starego i jego lepszych czasach. Gładkie bielone ściany, niski sufit poprzecinany belkami, podłoga ułożona z białych desek sosnowych, pod ścianą tapczan przykryty kilimem w pasy i starą zrudziałą wilczurą. Nad nim duży żelazny krucyfiks z miseczką do wody święconej, otoczony pękami ziół suchych i kwiatów. W głowach łoża wisiał karabin pamiątkowy, miał bowiem na klindze napis zupełnie szczególny: „Żadna kula nie minie wroga“, pochodził zaś z czasów Kościuszkowskiego powstania. Obok wisiały resztki rdzą zjedzonej broi rycerskiej; parę strzelb jednorurek, pika ułańska i ostrogi, wszystko na starym wypłowiałym kilimie, zawieszone w sposób znamionujący pewien gust estetyczny, własny, lub nabyty w pańskich dworach. Po za tem na ścianach wisiały podobizny Batorego, Kościuszki, Poniatowskiego i duży ładny przedruk kredkowy Wernyhory z obrazu Matejki, darowany Grześkowi przez matkę Andzi, Izę Tarłową, i z jej podpisem. Była jeszcze w izbie prosta półka sosnowa, na niej kilkanaście książek starannie utrzymanych.
Wszystko dary Izy Tarłowej, której fotografja w pluszowej ramce, w wianku nieśmiertelników wisiała nad półką.
Andzia stanęła przed podobizną matki i zapatrzyła się w jej smutne czarne oczy, ale Grześ nie pozwolił na długie rozmyślania: wytarł kapotą zydelek i zaprosił do stołu.
— Ot że Boże chorony dzień na mnie szczęśliwy nastał, takich gości częstować — mruczał stary krzątając się po izbie wesoło.
Andzię znowu zastanowiły jego słowa.
— Kogo się to Grześko spodziewa więcej?
Stary udał, że nie słyszy, z chytrą miną zagadywał Andzię, skacząc w rozmowie z przedmiotu na przedmiot.
Wyjął z szafki i ustawił na stole dwa talerze, malowane w jaskrawe róże, położył blaszane łyżki i noże. Zjawiła się na stole miska pełna miodu w plastrach, z barci leśnych, druga z kwaśnem mlekiem, przykrytym grubym kożuchem śmietany, pół bochna razowego chleba i koszyczek poziomek.
Wtem stary zakręcił się jakoś i wybiegł z izby. Rozległo się przed chatą raźne parskanie konia i tętent głośny zadudnił w małe okienka.
Andzia ogarnięta niespodziewanem a słodkiem przeczuciem, skoczyła naprzód, ale umiejscowił ją głos znany, za drzwiami mówiący:
— Ciekawym tej niespodzianki... pewno Grześko coś zmyśla...
Gwałtownie otworzone drzwi ukazały w swych niskich ramach wyniosłą postać Olelkowicza w sportowem ubraniu, ze strzelbą na ramieniu. Stanął olśniony widokiem Anny, twarz mu się zmieniła żywym kolorytem, oczy błysnęły.
Tarłówna z opuszczonemi ramionami wzdłuż ciała, spłoniona i drżąca nie mogła słowa przemówić, oczy tylko gorzały wpatrzone w oczy Andrzeja. On oprzytomniał, szybko podsunął się do niej, nic nie mówiąc wziął obie jej ręce i zgniótł w swych męskich dłoniach. Bez słowa, tylko z oczyma w jej oczach, całował te ręce, tulił do swych ust pragnących, pieścił, oblewał gorącym oddechem, lubował się niemi.
— Panno Anno, Handziu! skąd się tu wzięłaś, jakim sposobem?... To chyba cud?... — wyszeptał pierwsze słowa.
Opowiedziała mu krótko swój spacer, spotkanie z Grześkiem i jego zaprosiny.
— Chytry stary, ale złoty człowiek, niech mu Bóg nagrodzi. I nic nie mówił, że ja tu dziś będę u niego?
— Ani słowa.
— Handziu!
Uczuł tak silny przypływ miłości do tej dziewczyny, że całą wolą panował nad sobą, by nie wziąć zaraz jej ust dziewiczych, by nie zgnieść w swych ramionach jej wiotkiej postaci. Czuł to pragnienie i aż drżał, ale zarazem czar potężny, wiejący od niej czar, przemożny, jakiś nietykalny nimb trzymał go niby na uroczych więzach. Zerwać ich nie można, trzeba aby same opadły, spić słodycz z tych ust niewinnych, to barbarzyństwo! Gdy one same purpurowe swe listki rozchylą dla niego, gdy dobrowolnie zapachną jak leśna malina na jego wargach, wówczas rozkosz stanie się przeogromną, może umysł zatopić w sobie, do obłędu doprowadzić. Taka rozkosz to już szaleństwo, to obłęd.
I stali tak blisko siebie wtuleni oczyma w oczy, duchem sobie oddani, szczytni wielkiem uczuciem. On trzymał w dłoniach jej drobne, zgrabne, nieco opalone ramionka i odczuwał drżenie jej skóry aksamitnej, widział iskry złote zapalające się i gasnące w oczach jej czarnych, słyszał jak tętniało w niej serce i pulsa gorące obiegały ciało, przeczuwał w niej ogień tlejący, który potrafi wybuchnąć szalonym płomieniem; temperament ukryty lecz bujny, stepową fantazją nasiąkły, samoistny, wartki niby strumień leśny i wierny. Odgadywał, że gdy ta dziewczyna rzuci mu się w ramiona, wówczas już może się świat zawalić, ale ona kochać go nie przestanie.
Minuty niebiańskiej rozkoszy, tej ekstazy zapatrzenia się w siebie, trwały za długo dla Grześka. Umyślnie dał im czas na powitanie, marudził z umieszczeniem konia w stajence, ale wreszcie i to się wyczerpało.
Co oni tam robią?...
Ciekawie zajrzał przez szybkę w bocznem oknie. Stoją naprzeciw siebie, trzymają się za ręce i patrzą sobie w oczy, nic nie mówiąc...
Grześko uśmiechnął się słodko i pokiwał głową.
— Oj detyny, detyny!... Aby Bóg dał... bo to... Boże chorony...
Wzniósł mętne oczy w górę, z westchnieniem, jakby z prośbą, by myśl wstrętną a przykrą Bóg usunąć raczył... Zaskrobał delikatnie w drzwi i otworzył je cichutko.
Olelkowicz i Tarłówna odsunęli się od siebie, że zaś uczucia obojga były czyste, więc nie zmieszani wtargnięciem starego, zagadali do niego wesoło.
— Cóż Grześku, pokażecie mi tego staruszka dzika? Ale z panienką chyba niebezpiecznie zaczajać się na taką potworną bestję.
— Owszem ja pójdę z wami do kniei, ja to okropnie lubię.
— Boże chorony, ot że ochota! Taż to pojedynek, stary samiec jak świat, siwy na łbie i na barkach, a zły jak did‘ko. Ot lepiej będzie jak zjemy co Bóg dał, da państwo pójdą na wyręby po kwiaty, abo na sarenki żerujące. A teraz proszę do stołu, nie obfity on; ale za to gościnny, jadło sercem zaprawne, proszę uniżenie.
Staruszek uprzejmie podsuwał stołki.
— A Grześko gdzie siądzie? — spytała Andzia.
— Ja?... Boże chorony! przed bojarzynką i panem na Prokopyszczach miałbym siadać? Ot, że sztuka byłaby.
Młodzi jednak pomimo protestu borowego, posadzili go pomiędzy sobą na stołku, rozbawieni, szczęśliwi. Dobrze im było we trójkę. Zjedli ze smakiem kwaśne mleko z chlebem, potem skosztowali miodu i zabrali się sumiennie do poziomek, podczas gdy stary prawił im prawdziwe i zmyślone historje. Nie zaprzeczali mu, tylko Andrzej uśmiechał się do Andzi porozumiewawczo, ona zaś mrużyła figlarnie cudne swe oczy i z pod lasu rzęs błyskała ku niemu kociem wejrzeniem.
Stary był w swoim żywiole, kochał Tarłównę bałwochwalczą miłością, przelaną na dziewczynę z religijnego niemal uwielbienia dla jej matki. Olelkowicz należał również do jego sympatji szczególnych, tembardziej, gdy spostrzegł skłonność młodego pana do swej bojarzynki.
Przypuszczalna scena Olelkowicza z Lorą na Temnym hradzie skierowała niechęć starego tylko na niekorzyść Lory. Grześko początkowo rozgoryczony, bronił potem przed sobą pana z Prokopyszcz krótkim argumentem, zaczerpniętym z psychologji męskiej.
— Każdy chłop weźmie dziewkę kiedy sama lezie.
Nie wiedział, że właśnie Olelkowicz był... wyjątkiem może jedynie w tym wypadku.
Po kilku wesołych opowieściach Grześka, Andzia i Andrzej powstali jednocześnie.
— Chodźmy do lasu!
— Do kniei! Zobaczyć dzika!...
Wybiegli przed chałupę, gdzie na sznurku pasły się kozy i osioł, powyrzucane ze stajenki dla większej wygody wierzchowca Olelkowicza.
— To myśmy jedli mleko od kóz?... a takie było pyszne... — skrzywił się Olelkowicz.
— Boże chorony! A toż coby było znowu. Kozie mleko to ja sam wypijam, da sery robię, ale takim delikatnym panom nie dałby stary tego specjału.
— Grześko dostaje z Wilczar codziennie po garnku mleka — wytłumaczyła Tarłówna.
Stary borowy oprowadził Andrzeja i Andzię po zagrodzie, pokazał inwentarz, oraz narzędzia rolnicze; stary pług, brona, kosa, grabie i szpadel, wszystko utrzymane z największą starannością. Cieszył się Grześ ze swego bogactwa, a gdy Andrzej spytał go, czy nie obawia się złodziei będąc tak samotnym, Grześko odrzekł wesoło:
— Boże chorony! Ja tu pan w swojej kniei, mnie tu się żadna krzywda nie stanie, bór to mój druh. Pilnują mnie dęby, da buki stareńkie, sosny to kumy moje, a kalina kochanka. Jak kto w boru żyje, a kocha bór, to mu w nim dobrze jak u Boga za pazuchą. Zły człowiek tu nie przyjdzie; czarownikiem mnie nazwali i boją się, taj hodi! to, i dobrze! A wilczek czasem koło Gromnicznej kiedy zimno, a śnieżno, a żeru niema zajrzy do zagrody, bo mu kózki zapachną to ja go niegodiaja kulką hult w ślepie i trach! leży. Tak to, bojarzynko, mnie tu nikt nie ruszy, ja czarownik, a pieski moje też do czortów podobniejsze — to i ich i mnie się boją.
Grześko zrobił szeroki krąg ramionami, jakby ogarniając bór cały i zawołał donośnie:
— Hej, hej! ot moje druhy a ja ich druh!...
— Potężny! — szepnął Andrzej do Tarłówny.
Istotnie, Grześko w ekstazie swej był niezrównany. Siła i moc widniała w tym starcu, i zapał młodzieńczy i ukochanie wielkie do kniei, z którą się zżył i którą miłował po swojemu. Wyglądał jak kapłan leśnych pustoszy, jak ich bożek wszechwładny. Anna i Andrzej patrzeli na niego z niemym zachwytem. On im mówił, co dęby myślą gdy szumią tak rozgłośnie, i dlaczego brzoza płacze opuszczając kosy do ziemi. Zasłuchani byli w poezji starca; niby wieszcz odgadywał tajniki przyrody i na swój sposób je tłumaczył. Nagle odgłos trąbki leśnej, dźwięk czysto ziemski, rozdarł powietrze brutalnem, nieumiejętnem staccato.
Andzia struchlała, poznała trąbkę Kościeszy. Grześko zmienił się na twarzy i w postawie, skulił się jakoś, przygarbił i z barda przeistoczył się od razu w starego stróża leśnego. Wyciągnął szyję, uszy nastawił, ze zmrużonemi oczyma słuchał przez chwilę echa trąbki, poczem drgnął nerwowo.
— Blisko, całkiem blisko, jest na Medwedówce. Trza mnie, jasne państwo, na Wołcze rozdoły rypać, da stamtąd trąbkę dać, a to inaczej tu zajedzie, Boże chorony!...
Dał kilka potężnych susów, nieprawdopodobnych do jego wieku i znikł w gąszczu, pozostawiając Andrzeja i Andzię własnym instynktom bezpieczeństwa.
Oni stali parę minut niepewni, aż gdy odezwał się sygnał Grześka już z Wołczych rozdołów. Andrzej wziął Andzię za rękę ruchem stanowczym.
— Ukryjmy się w chacie, tam bezpiecznie.
— Ale właściwie czego my się obawiamy? — spytała i oczy pełne ponętnych głębin utkwiła w twarzy Andrzeja.
On zlekka pokraśniał, odpowiedział jednak energicznie:
— To nie obawa, to tylko ostrożność. Spotkanie tutaj pana Kościeszy mogłoby być w skutkach niemiłe, dla nas obojga.
— Tak, to prawda, niemądra jestem; to byłoby nawet straszne.
— Prędzej na Boga! słyszę turkot — tędy jedzie.
— Uciekajmy! — krzyknęła Andzia.
Olelkowicz szybko wbiegł za nią do chałupy, gwałtownie zamknął drzwi na sztabkę żelazną, zasunął ją gwoździem i wiedziony jakimś panicznym lękiem, zastawił jeszcze stojącą z boku beczułką.
Po dokonaniu tego spojrzał na przestraszoną towarzyszkę i oboje wybuchli śmiechem.
— Bronimy się jak od napadu tatarów, chodźmy do izby.
— Za nic! tam przez okna mogą zajrzeć szukając Grześka. Zostańmy tu — szeptała Andzia.
Olelkowicz chwycił się rękoma za czuprynę.
— Ogier nas zdradzi. Na litość Boską! Watażka zarży usłyszawszy konie. Trzeba było do stajenki uciekać.
— Tu jest wejście do stajni przez komorę — zawołała Tarłówna i pierwsza pobiegła w ciemną głąb sionki, za nią Andrzej.
Odnaleźli łatwo drzwiczki, po chwili byli już przy koniu. Andrzej wziął go krótko przy pysku, gładził, pieścił. Andzia zasunęła drzwi, założyła je drągiem i stanęła obok młodzieńca strwożona, bo turkot już był blisko. Pyszny kasztan Olelkowicza podniósł głowę, rozdął chrapy, strzygł uszami niespokojny, drżący na całem ciele. Oczy błyszczały mu jak pochodnie, grzywę najeżył, odstawił ogon i byłby już zarżał powitalnie do tętentu nadbiegających koni, ale Andrzej umiał powstrzymać go od tego. Głaskał go po nozdrzach i szeptem do faworyta przemawiał.
— Nie zarży?... — spytała Andzia.
— Ręczę za niego, to koń rozumny. Kto jedzie, można zobaczyć przez szparę.
Turkoty zbliżył się tuż; słychać było chrzęst uprzęży i prychanie koni.
— Nie radzi, nie radzi! — uśmiechnął się Andrzej.
Tarłówna przytuliła twarz do szpary pomiędzy belkami i odskoczyła nagle.
— Ojczym! — zawołała stłumionym szeptem.
— Cicho Anuś!
Dziewczyna, pomimo przestrachu wywołanego sytuacją, spojrzała na Andrzeja pytającym wzrokiem. Trzeci raz już nazwał ją po imieniu, ale przy powitaniu brzmiało to inaczej, tworząc rozkoszy pełną harmonję z dźwiękiem jego głosu przepojonego uczuciem, i wyrazem oczu jakby natchnionych jej niespodziewanym widokiem. Teraz słowa jego miały inny styl, wymagały już wytłumaczenia, ale na to zabrakło czasu, gdyż z poza cienkich ścian stajenki usłyszeli nagle twardy głos Kościeszy, podniesiony o kilka tonów i widocznie gniewny.
— Hej tam, Grzegorzu...
Odpowiedziała mu głucha cisza.
Kasztan Andrzeja rzucił niespokojnie piękną głową. Olelkowicz był pewny, że nie zarży, jednak zaniepokoił się, bo koń zaczął kopać słomę przednią nogą i drżał cały jakby smagany. Andzia była w ogniach.
— Grzegorz sam tu! — huknął znowu Kościesza.
— Win pijszoł w lis, jasny pane, jeho tutki nema — odezwał się Hawryłko.
— Niech ci Bóg da zdrowie — szepnął Olelkowicz.
— A zobacz no w chałupie, może śpi? — rzekł znowu Kościesza.
Tarłówna zadrżała, instynktownie bez zastanowienia przysunęła się do Andrzeja. Była strwożona, jak dziecko szukające opieki. On odczuł to i uniesiony bezmiernym prądem miłości, otoczył dziewczynę silnem ramieniem i przytulił do siebie. Głowa Hańdzi wsparła się na jego piersiach. Prawą ręką Andrzej trzymał mocno konia i oboje z bijącemi sercami nasłuchiwali odgłosów z zewnątrz. Słyszeli jak Hawryłka zeskoczył z kozła i kołatał do drzwi chaty, wreszcie rzekł z przekonaniem:
— Zaperte na zamok, jasny pane, ni widu, ni słuchu.
— Gdzież ten bałwan odzywał się?... Zatrąb jeszcze raz.
Przykry, chroboczący ryk trąbki, zgrzytem przeszedł po nerwach Tarłówny i Olelkowicza. Kasztan rzucił się, ale umiejscowiła go od razu żelazna dłoń jego pana.
Trąbka wygrywała niezdarny sygnał leśny, podczas gdy Kościesza zeszedłszy z bryczki obchodził chałupę dokoła, jakby tknięty przeczuciem.
Pod Andzią nogi trzęsły się febrycznie, była prawie bezwładna, zwieszona na ramieniu Andrzeja, blada z przerażenia.
— Czego on tak łazi! Do djabła! mógłby już sobie jechać! — zmełł w ustach Olelkowicz, rozdrażniony z szalonego niepokoju.
— Może nas szuka!... może już wie?... — szeptała dziewczyna.
— Szczęście żeśmy nie zostali w izbie, on by nas tam wypatrzył, pewno zagląda w okna...
— Ciiichooo!...
Sytuacja doszła do najwyższego napięcia i grozy; Kościesza szarpnął za wierzeje stajenki. Andrzejowi włosy stanęły na głowie, Hańdzia dygocząca, bezprzytomna wtuliła twarz na jego piersiach, czuli oboje głuchy łomot własnych serc.
Wierzeje zatrzęsły się lekko, ale mocno podparte nie puściły zapory, tymczasem trąbka Hawryłka umilkła i w ślad za nią doleciało z lasu jakby echo jej, lecz o wiele umiejętniejsze, melodyjne, rytmiczne i śpiewne. Jednak przebijało w sygnale drżenie wyraźne, jakby trąbiący artysta miał tremę.
— To Grześ trąbi — szepnęli oboje razem.
— Wystraszony biedak, aż mu głos dygocze. O chwała Bogu już odjeżdża — rzekł Andrzej przytknąwszy oko do szpary.
— Trafisz na sygnał? — spytał Kościesza Hawryłka.
— Ojoj, jasny pane? a toż na Wołczych rozdołach. Ne daleko!
— Jazda!...
Zaturkotało i po długiej chwili wszystko ucichło.
— Jesteśmy ocaleni — szepnął Andrzej radośnie.
Puścił konia i pochylił głowę nad czarną główką Andzi.
Spojrzała na niego wielkiemi oczyma, w których błąkała się jeszcze chmura przerażenia. Patrzyli sobie w oczy bez słów, Andrzej mocniej zacisnął ogarniające ją ramię, prawą zaś dłonią przykrył lekko jej skroń i tulił do siebie. Głowę upojoną schylał niżej i niżej.
Źrenice Hańdzi zmieniły szybko wyraz, chmura znikła, przybywała słodycz, złote iskry szczęścia posypały się z czarnych otchłani. Rzewność napłynęła do jej cudnych oczu, aż trysnęły takim snopem zachwytu, że zdawały się głośno szeptać...kocham...
Mrużyć się zaczęły pod naporem oczu Andrzeja, długie zasłony czarne opadały zwolna, z melancholijną, uroczą zadumą.
Dziewczynę spłonioną, aż pałającą, oblewał wrzątek oddechu Andrzeja, dłoń jego z jej skroni przesunęła się pieszczotliwie na owal profilu, uniósł jej drobną twarz ku sobie i usta przycisnął — przykleił niemal do rozchylonych ust dziewczyny. Oczy jej zwarły się zupełnie. Trwali w pocałunku długim, świętym, do bezmiaru upoistym. Zatracili pamięć o wszystkiem. Skupili się tylko w ustach swych, pijąc z nich najwyższą rozkosz. Ramiona swe zacisnął mocniej, twarz jej tulił jak jaskółkę w gniazdku, utworzonym z własnej piersi i dłoni gorącej, wyczuwał drżenie całej jej postaci, a z ust ssał i ssał szczęście, aż do utraty tchu. Omdlewali z miłosnego szału, co płomienną zawieją wichrzył w nich. Źrenice Andrzeja zasnuły się mgłą, czuł wzburzone tętna krwi, ale uczucia jego były przytem tak słodkie i dobre, że nie skalał ich nawet cień zmysłowego pożądania. Pragnienia jego, by tę dziewczynę swoją wtulić w serce kipiące warem dla niej, osnuwały ją niby błękitna przędza i czarem i mocą hypnotyzującą wsiąkały w jej serce, utrwalając w niem ufność i wiarę bezkresną...
Niesłychanie wzniosła chwila, uroczy hejnał, dwuśpiew serc spojonych — nie miał zda się końca.
Bez tchu w piersiach zachłysnęli się własnem upojeniem i oderwali od siebie usta zdyszani, bladzi. Na krótką tylko sekundę. Andzia przypadła mu do piersi twarzą, przylgnęła do niego, ręce zarzuciła mu na szyję. On porwał ją całą w ramiona. Całował bezpamiętnie oczy zamknięte i ze szczęścia łzami zroszone, całował brwi, czoło jasne i puchy czarnych zwichrzonych włosów. Odsunął ją lekko od siebie, zajrzał w głębiny jej źrenic przyćmionych bujną rzęsą i znowu szalał:
— Hanulko moja, Handziuś jedyny... dziewczyno złota, najcenniejsza moja... moja żona, moja na wieki, podnieś rzęsy, spójrz mi w oczy, nazwij po imieniu... Hańdziu ukochana!...
— Chcę być twoją Jędrek, tylko twoją, już... na zawsze...
Zdusił ją w uścisku gwałtownym, podnieconym jej słowami i wyrazem rozmiłowanych jej oczu.
— Będziesz moją dziewczyno... zabiorę cię do siebie, do Prokopyszcz, Hańdziu, Hańdziu!... ile szczęścia!...
Zatonęli znowu w porywającej pieszczocie ust rozpalonych, łaknących i sycili się ich słodyczą.
Ocucił ich kasztan, który mokre chrapy przysunął do głów spojonych w pocałunku i głośno, wciągając powietrze musnął ich rozwartemi nozdrzami.
Tarłówna pierwsza oderwała się od Andrzeja, twarz zaognioną przytuliła do grzywy bachmata, ogarnęła szyję konia ramionami.
— Śliczny, kochany kosiu, mój!... złota kosia, dobry, nosił pana do Turzerogów, do mnie nosił, będę kochała, hołubiła...
— Patrz, Hańdziuś, watażka cię rozumie! o jak wącha twoje włosy, jeszcze cię poślini... — mówił Olelkowicz rozpromieniony, i trącił lekko w nozdrza rozdęte swego faworyta.
— Przepadałem zawsze za tym źrebcem, to z mojego stada, własnego chowu i właśnie on mnie nosił do ciebie, przy nim nastąpiła ta chwila nasza urocza tak oczekiwana. Trzeba go uczcić za to.
Mówiąc to młody pan porwał nagle Andzię pod ramiona i uniósłszy błyskawicznie, posadził ją na siodle. Zaśmiała się figlarnie, ogarniając suknie. On skłonił się przed nią nisko i zawołał z tryskającą radością w głosie.
— Pani Andrzejowa Olelkowiczowa na Prokopyszczach i Dubowie. Jasna pani, świetlista moja pani...
Przytulił głowę do jej kolan, ucałował stopy, poczem wyprostował się jak struna.
— Daj mi łapięta swoje, jeszczem ich dzisiaj nie całował; chłonąłbym ciebie! Ja chyba oszaleję!
Przypiął się do jej rąk, ona oparła czoło na jego głowie i usłyszał jej cichutki szept.
— Czy prędko będę... twoją... w Prokopyszczach?...
— Dziś, zaraz porwał bym cię na mego watażkę i zawiózł pod mój, pod nasz dach... Hej... Hańdziu!...
Ogarnął go wściekły huragan szału, jednym susem skoczył na konia i, zanim się ona spostrzegła, siedział już na siodle trzymając ją jak dziecko przed sobą.
— O tak!... tak bym cię wiózł do siebie, jak tatar brankę, jak dziki sokół gołębia i gnałbym przez stepy i bory, tratowałbym kurhany; z moją zdobyczą, z moją świętą, złotą dziewczyną!
— Jędrek!... Jędrku... mój! — krzyknęła Andzia pochwycona przez niego jakby w drapieżne szpony orła.
Przycisnął ją do siebie tak mocno, że prawie znikła w jego objęciu. Z pod ramion jego spływały jej rozwite warkocze a nad sztylpami jego butów zwisały drobne stopy opięte w bronzowe buciki. Była wtulona w niego, przygarnięta do jego piersi na jednem siodle, okryta jego uściskiem, chłonięta pocałunkami. Watażka zrywał się do biegu, przysiadał na tylnych nogach, rzucał łbem, chrapał, parskał rozgłośnie i nogą kopał z fantazją.
Kołysał ich na sobie jak w rytmicznym kłusie wreszcie wstrząsnął grzywą i zarżał z brawurą, z temperamentem, niby surm tryumfalny, pobudkę na szczęście dla swego pana i jego wybranej. Ale Olełkowicz zląkł się trochę tego hołdu konia, odsunął Hańdzię, zeskoczył i zniósł ją z siodła.
— Za głośno się cieszy Watażka, gotów nam tu Kościeszę sprowadzić.
— Zdrów!... Zdrów!... Hej jasny panie to ja! usłyszeli przed chałupą.
— Jezus Marja! — jęknęła Andzia.
— To Grześko już powrócił — uspokoił ją Andrzej.
— Chodźmy do izby — zawołała.
Andrzej ucałował Andzię jeszcze raz, wyszli spiesznie ze stajenki. Tarłówna zasłoniła oczy od blasku bijącego z okna, rzekła zdziwiona:
— Teraz dopiero odczuwam, że w stajence było mroczno; myśmy tego nie zauważyli.
— Za jasno było nam w duszach Hańdziu; za świetlista była to chwila...
Uśmiechnęli się do siebie i odryglowali drzwi chałupy.
Grześko jakkolwiek zrozumiał już, że Kościesza ich nie widział jeszcze patrzał na nich badawczo, jakby pytając jak to było. Opowiedzieli mu wszystko z wesołym śmiechem, poczem młody pan porozumiawszy się wzrokiem z Andzią wziął ją za rękę i orzekł z uczuciem.
— A teraz Grzesiu pobłogosławcie nam pierwszy, to się wam należy... Panienka będzie moją żoną i panią w Prokopyszczach.
— Sława tobie, Boże wielki!...
Stary schylił się, obejmując ich kolana, łzy zaświeciły mu w oczach. Całował im ręce, oni zaś wzruszeni do głębi uściskali go jak ojca. Wtedy stary porwał się pobiegł do półeczki i zdjął fotografję Izy Tarłowej.
— Matka, matka niech was pobłogosławi, to święta pani, męczennica...
— Daj Boże szczęście i złotą dolę... detyny... Boże chorony!...
Staruszek, żegnając ich fotografją, rozpłakał się serdecznie.
Tarłówna była poruszona, ale Andrzej spochmurniał. Nie mile tknęło go błogosławieństwo Grześka podobizną matki Anny, która patrzała na nich tragicznemi oczyma.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Słońce zachodząc rozesłało się krwawą poświatą, po stepach, płonęło świetną łuną, igrając złotem i czerwienią na kwiatach i trawach. Andrzej Olelkowicz odprowadzał narzeczoną piechotą, przez stepy, pod Wilczary. Żegnając się z nią rzekł uroczyście.
— Dziś już jesteś moją, ale od jutra będziesz moją przed całym światem i ludźmi... już oficjalnie.
Kwiaty rozdzieliły ich.
Hańdzia szła do domu jak po prześnionym, cudnym śnie.
Już pod leśniczówką nagle krzyknęła okropnie, przestrach obezwładnił ją.
Tuż przed nią, z wysokich traw i kwiecia wyłoniła się ponura postać chłopa czy ducha, o zmierzchu wieczornym zjawa ta była złowroga.
— Chwed’ko! — pomyślała drżąc z przerażenia.
Przesunął się cicho jak mara i utonął w trawach. Tarłówna zauważyła jednak, że spojrzały na nią szybko jak lot nietoperza małe kolące oczki potwora i że były szydercze.
— Czy ten zły duch prześladuje... mnie?...
Dopadła do leśniczówki rada, że widzi światła i ludzi.






XVI.
Senne mary.

Spotkały ją same wymówki. Pani Smoczyńska, rozkapryszona, wyrzucała Andzi, że opuściła ją na kilka godzin, Kościesza był w wyjątkowo kwaśnym humorze, posępnie patrzał na pasierbicę i nie pytając nawet w którą stronę chodziła na spacer, zażądał kategorycznie, aby się takie wycieczki więcej nie powtarzały.
Handzię to ubodło. Ogarniał ją niepokój, jak Kościesza przyjmie oświadczyny Andrzeja. Była chwila, że chciała uprzedzić ojczyma o tym fakcie, lecz natychmiast zlękła się swego zamiaru, postanawiając nie mówić o tem nikomu, nawet pannie Ewelinie.
Lora także wydała się Andzi dziwną jakby nienaturalnie podnieconą i niespokojną. Cały wieczór spędziła w towarzystwie Okszty, który już do sił powrócił, lecz nie wybierał się jakoś do swych majątków galicyjskich, tylko asystował stale pannie Smoczyńskiej. Andzia widziała ich spacerujących na łące, koło plantu kolejowego, potem siedzieli w altanie przed leśniczówką, rozmawiali z ożywieniem, gdy jednak Tarłówna zbliżyła się do nich, umilkli natychmiast.
Tego wieczoru Andzia poszła na spoczynek w przykrem usposobieniu, nurtował ją lęk przed następnym dniem, lęk tak przemożny, że niweczył w duszy marzenie o Andrzeju. Lora była również cicha, małomówna i roztargniona. Długo nie rozbierała się, zaczynała czytać książkę i odrzuciła ją ze wstrętem. Nagle siadła na łóżku Tarłówny i spytała ją cicho.
— Powiedz mi Andziu, czy ty masz pragnienie miłości?...
Dziewczynie serce uderzyło szybkim tępem...
— Ale takiej miłości... co to wiesz... aż żyły rozpruwa, wre, kipi, rozsadza człowieka jak dynamitem. Czy ty doznajesz takich uczuć względem Olelkowicza?...
Andzia zatrzęsła się.
— Skąd ty wiesz!... wybiegło jej z ust bezwiednie. Umilkła, niechcąc się więcej zdradzić.
— Ja wszystko wiem!! Że się w tobie Andrzej kocha to rzecz pewna, gdyby nie ta jego miłość — ho!... ho!... wszystko już by było inaczej. Ty zaś także jesteś zakochana; trzeba być ślepym żeby tego nie widzieć i, zresztą ja się tobie wcale nie dziwię... taki Olelkowicz ba!... ba!... Temperament on ma bajeczny, zazdroszczę ci go szczerze.
— Masz przecie swego Adrjana, pozytywista typowy, bez odrobiny ideału, ale temperament, na którym ci tak zależy posiada chyba również....
— Ach! więc i ty jesteś spostrzegawczą?... No tak, Okszta zaszalał się za mną, mówi, że taką, jak ja, musiała być Ewa i Marja Magdalena. O tak! ten posiada krew wschodnią, to śmiała i bujna natura nie licząca się z niczem na świecie. A często wulkan tworzy nowe wulkany. On to właśnie we mnie odkrył i rozbudził.
— Ach Lorko, co też mówisz! — zawołała Andzia ze szczerem oburzeniem.
Nie lubiła Okszty, uważała go za bezczelnego zmysłowca i kłamcę, ale Lora inaczej zrozumiała jej okrzyk. Błysnęła do niej bezwstydnym uśmiechem, mrużąc powieki.
— Ty nie masz pojęcia jaka to rozkosz, gdy się odczuje taki szalony popęd mężczyzny do siebie, to tak bierze kobietę, porywa jak huragn... zniewala i... żądza rośnie, potężnieje, aż wybucha. Zmysły to potęga.
Wtem spostrzegła wyraz twarzy Tarłówny, zająknęła się, popatrzyły sobie w oczy bez słów: Andzia spuściła rzęsy, Lora zaś z irytacją wzruszyła ramionami.
— Eh! głupia jesteś moja Andziu, z tobą o tem nie można rozmawiać.
— Masz słuszność — głucho odrzekła tamta.
Smoczyńska rozbierała się z pasją myśląc, uparcie.
— Z nią i Olelkowiczem nie można o tem debatować. Dobrali się!...
Zgasiła lampę i nic już nie mówiąc zawinęła się w kołdrę.
Handzia miała ciężkie sny, które niepokoiły ją, budząc często. Cudna noc czerwcowa zalała pełen pokój poświatą księżycową. Przez zasłony w oknach przeciekały jasne pasma i plamy srebrne i kładły się na podłodze, rysowały na ścianach przedziwne wzory.
Tarłówna otwierając oczy przymglone snem myślała chwilami, że znajduje się w mrocznej stajence Grześka i, że to przez szpary w belkach przesiąka światło dnia. Pół sen, pół jawa nasuwała jej wyobraźni postać Andrzeja, jego oczy płomienne i młodą zuchowatą twarz. Ciało dziewczyny przebiegały rozkoszne dreszcze, bo oto złudzenie posuwało się do takiej plastyki, że czuła prawie silne ramiona Andrzeja tulące ją do siebie, słyszała głos przepojony miłością, na ustach zaś paliły się gorące jego pocałunki. I ukołysana czarem zasypiała znowu twardym snem młodości, lecz na krótko. Umysł jej naładowany myślą, pełen wrażeń z przebytego dnia pracował i fantazjował. Śniły się Andzi straszne sceny jakby zaczerpnięte z opowiadań starego Grześka o upiorach i wilkołakach; wzdrygnęła się raz okropnie, bo jej się zdawało, że worożycha cygańska, Makruna, kładzie jej rękę zgrzybiałą na głowie i patrzy przejmującym wzrokiem. Olelkowicz powtarzał się w tych rojeniach najczęściej, ale bardzo rozmaicie, raz wydał się Annie groźny, piękny, porywający ją na swego Watażkę, pomimo oporu Kościeszy i całej dworni Turzerogskiej, to znowu był jakiś cichy, zbolały a z serca broczyła mu krew żywa. Nagle Andzia krzyknęła strasznie, bo oto ujrzała jak na jawie Kościeszę mierzącego do Andrzeja z czarnej, matowej lufy rowelweru. Dziewczyna siadła na łóżku spocona, z szeroko rozwartemi oczyma z przerażenia, które ją zbudziło. Oprzytomniała i zawołała głośno:
— Lorka odbudź się! Lorka!...
Pragnęła by się ktoś odezwał, aby senna mara rozwiała się zupełnie. Ale w pokoju była cisza, gdzieś tylko z oddali słychać „tik-tak“ zegara, z poza okna zaś dochodzi ponure pohukiwanie puhacza.
— Lora!... Lorciu! obudź się, mnie tak straszno — prosi Andzia bezskutecznie. Wszyscy dokoła śpią, późna noc, już nawet blaski księżyca zmatowiały. Łóżko Lory wydaje się Andzi puste i przestrach ogarnia ją nanowo. Wkrótce znowu pogrążyła się w mgliste marzenia. Puhacz jęczał za oknem, gdzieś z daleka rozległo się szczekanie psa, Ance błysnęła myśl półświadoma — gdzie jest Lorka skoro nie śpi?... lecz wnet o tem zapomniała. Doleciał jej uszu głuchy hurkot i świst żałosny, a przeciągły w tonie. Pociąg... przemknęła myśl. Andrzej zjawił się znowu... ratuje rannych po katastrofie w poszarpanem ubraniu, osmolony, i taki drogi. A oto i łąki, poręby kwieciste, step bisiorem tkany. Andzia idzie w białej sukni, zdaje się płynąć w oceanie trawi i kwiecia, jak wczoraj do chaty Grześka. Idąc rozsuwa białe margeryty, i liljowe dzwonki. Za sobą zostawia szlak widoczny pochylonych traw, które wiatr stepowy prostuje. Ona idzie ciągle wpatrzona w błyszczący w słońcu, purpurowy punkt w oddali. Słyszy dokoła szmer dziwny, to rozmowa kwiatów; czepiają się jej sukni krwiste, lepkie smółki, dumne bodziaki zagradzają jej drogę jakby broniąc przed tym czarem... co ją ciągnie naprzód. Osty te kłóją jej ręce i nogi, ranią je, lecz ona idzie. Rozgwar kwiatów staje się głośniejszy, coś do niej mówią łęgi wonne, może ostrzegają przed czemś?... Szemrzą życzliwie ale jakoś żałośnie. Ona wpija oczy w krasę i gorącą barwę purpury. Jest już blisko, już, jeszcze chwila i dochodzi do celu.
Pochyla twarz, zanurza w purpurowej czarze i napawa się silną wonią, pije zachłannie z tej kruży rozkoszy. Nie widzi nic dokoła, czar pochłania ją. Czy to sen?...
Pyszny purpurowy kwiat zaczyna się roztapiać. Co to znaczy!!...
Andzia daremnie stara się powstrzymać duże, karminowe krople spływające z jej rąk na trawę. Porywa kwiat w dłonie, do ust tuli, napróżno! Kwiat ginie, gorący karmin krzepnie i w długich, krwawych soplach spada bez przestanku. Andzia przyciska do piersi resztki purpury i przerażona modli się, szepce zaklęcia, błaga o ratunek... a roztopiony karmin kapie i kapie na ziemię, płynie jak krwawe łzy w step kwiecisty.
Spłynęła ostatnia kropla.
Andzia patrzyła na swe ręce: są pokrwawione; patrzy na suknię: z lewej strony na sercu szeroka plama krwista. Dziewczyna płacze, z oczów jej padają duże, ogromne łzy, są gorzkie jak zawód najsroższy, lecz nie zmywają krwi z serca. Ta zostanie jej na zawsze.
Idzie znowu naprzód, przed nią zmienia się wszystko.
Wstępuje na szarą, pustą równinę, jednostajną i tragiczną. Gdzież są kwiaty?... Gdzie step bujny!... Znikły barwy; i blaski. Ona brnie po nierównym gruncie z nadzieją, że ta pustka zaraz się skończy, że to tylko łacha, rzucona przypadkiem pomiędzy stepy, zbłąkana w kwiatach. Cierpliwości — mówi sobie Andzia do strapionej duszy i oblana potem, zmęczona idzie naprzód, dążąc do światła jak ćma do ognia. Ale dokoła tak ciemno! Czy tak już zostanie?...
Braknie jej sił. Staje, ogląda się za siebie: szaro i szaro tylko hen, w błękitnej mgle oddalenia majaczy step bisiorem tkany.
Jak wspomnienie...
I znów idzie naprzód, bo nie ma już dla niej powrotu.
Wtem słyszy śpiew. Chóry czarowne, nieziemskie płyną w powietrzu, zbliżają się do niej. Dzieje się coś mistycznego. Andzia słucha i zdaje się wzlatywać do tonów rozlewających się cudowną falą. Pianissima subtelne, lekkie, jak tchnienia, stają się coraz wyraźniejsze, unoszą w przestwór perlistą harmonię dźwięków, pełną fantazji, mistyczną, anielską.
Czy biorą one początek w niebiosach?...
Andzia wznosi oczy w górę, jest olśniona blaskiem. Białe przejrzyste obłoki przepływają nad nią. Śpiew trwa bez przerwy. Słyszy szum skrzydeł i jasność otacza ją zewsząd. Drgnęła... do stóp jej spada biały, długi rulon.
Czy uroniły go skrzydła anielskie?... Pochyla się, zaczyna rozwijać. Zwój pergaminu i jakieś napisy. Drobne, cienkie nitki liter migają jej w oczach; nic nie rozumie, nie może dostrzedz w jakie wyrazy składają się ciemne, mikroskopijne punkciki. Cóż zawiera w sobie ten reskrypt spadły z szumiących skrzydeł anielskiego chóru?...
Wreszcie na końcu pergaminowego zwoju zaczerniało coś wyraźnie. Duże czarne litery tworzą napis, który Handzia odczytuje z trwogą.
„Miej Boga w sercu!...“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaszumiało znowu. Śpiew słodki, o nieziemskiej harmonji tonów rozległ się w przestworzach, owiał Annę czarem swej potęgi.
Wstaje z klęczek i, zasłuchana wpatruje się wróżowo-srebrzystą zorzę, przenikającą obłoczne puchy. Śpiew zwolna ginie w przestrzeni, stapia się z nią, cichnie, pociągając za sobą świetlistą łunę, rozpłynął się wysoko, aż gdzieś za chmurami, może u stóp Stwórcy składając swą złotą lutnię.
Oczarowana stoi chwilę, łowiąc ostatnie echa tonów rozedrganych, lecz i te wsiąkły w wilgotnej, kroplistej mgle, rozpanoszonej władczo, jak smutek po szczęściu.
Andzia rzuca się znowu do odczytywania pergaminowego zwoju.
Ale karty już nie było.






XVII.
Zdarta maska.

Tarłówna ocknęła się. Usiadła na pościeli, przecierając oczy budziła świadomość swą, będącą jeszcze pod wpływem przykrego snu.
Rozejrzała się dokoła.
— Ach to Wilczary!... Więc nie łacha błotnista, szara i smutna. Jak to dobrze!... cóż za szczęście! Przez okno przyświeca już dzień jasny, pogoda, słońce...
Dziś Andrzej przyjeżdża!...
Andzia, jak sprężyną podrzucona zerwała się z łóżka. Głowa ciężyła jej i bolała, lecz nie zważając na to, zaczęła się szybko ubierać.
Lora spała snem kamiennym, leżała w ozdobnym szlafroczku, co zdziwiło Andzię, przypomniała sobie, że w nocy nie było Lorki na łóżku.. teraz znowu ten szlafrok...
Widocznie wychodziła gdzieś w nocy, pewno spacerowała przy księżycu, ale mogła i mnie zbudzić, nie miałabym tych snów okropnych — pomyślała wrzucając na siebie suknię.
Wybiegła szybko na ganek, odetchnęła pełną piersią; powietrze świeże i wonne orzeźwiło ją, niwecząc zupełnie senne mary. Chciała biec na łąki, gdy w tem spotkała pannę Ewelinę; powitała ją swobodnie, lecz tamta patrzała na nią bardzo badawczo i była trochę zmieniona.
— Jakże spałyście dzisiaj ty i... Lora?
— Ja nieszczególnie, dusiła mnie zmora, jak mówią chłopi. Miałam niemiłe, nawet złe sny.
— Ach, tylko sny! A Lora?...
— Lorka, nie wiem, chyba także niedobrze spała, bo...
Zająknęła się.
— Bo co?... — podchwyciła panna Niemojska skwapliwie.
— Bo... dotąd śpi jeszcze.
— Aniu, czy tylko to miałaś na myśli?... powiedz prawdę i szczerze.
— Nie wiem nic, Lińciuchno, spałam i zmęczyły mnie sny, zdaje mi się jednak, że Lorka wychodziła z sypialni, gdyż była chwila, że nie widziałam jej na łóżku, teraz zaś śpi w szlafroku. Pewno spacerowała przy księżycu, jak to czasem robimy.
— Tak, ale nie w nocy. Zresztą...
Panna Ewelina przyłożyła obie ręce do głowy ruchem trochę desperackimi i rzekła głucho.
— Ach ta Lora, zawsze warjatka! to może być nieszczęście!...
Kończąc te słowa weszła do domu.
Andzia nie mogła zrozumieć o co jej chodzi.
Po śniadaniu, gdy dziewczęta znalazły się znowu razem, Hańdzia postanowiła wziąć Lorę na spytki, tembardziej, że zastanowił ją wygląd Lory, inny niż zwykle; była blada, tylko usta jej pałały niby plamy krwiste, oczy miała podkrążone i niebywale błyszczące, ogólne podniecenie uwidoczniało się w całej jej postaci. Niewiadomo dlaczego wygląd jej rozczulił Andzię.
Zarzuciła jej ręce na szyję i tuląc usta do twarzy Smoczyńskiej, przemówiła serdecznie.
— Loruś, powiedz mi co tobie jest?... bo tobie coś dolega napewno, ja to czuję, powiedz...
— Co ty wiesz! — obruszyła się Lora, usuwając ramiona towarzyszki.
— Nie chcesz mi nic wyznać, widzisz jakaś niedobra.
— Co ci mam znowu wyznawać?! Spowiednikiem moim jesteś?...
— Nie... ale przyjaciółką.
— Ach przyjaciółka!... Ironja chyba z twojej strony. Ty i ja?! Ogromnie się rozumiemy i odczuwamy wspólnie.
Zaśmiała się szyderczo.
— Wyobraźmy sobie, naprzykład, że ci się zwierzę... i cóż?... zrozumiesz mnie, odczujesz serdecznie?... Nigdy! Tybyś odskoczyła odemnie, jak od zarażonej, mówiąc ze zgrozą „Apage satanas“.
Śmiała się długo, nieprzyjemnie.
— Masz mnie za tak naiwną i tak niedorosłą do twego poziomu umysłowego, czy też jesteś tylko... niesprawiedliwą — spytała Andzia ze smutnym uśmiechem.
— Nie, ale ty jesteś woda, a ja ogień, taka jest między nami różnica.
Tarłówna rozdęła chrapki, gniew błysnął na jej twarzy.
— Mylisz się Loro bardzo, lecz pozostań przy swem mniemaniu. To ci tylko powiem, że ogniem potrafię być, lecz nie dla pierwszego z brzegu komiwojażera, bo ogień łączę z uczuciem...
Wzburzona chciała wyjść, gdy wtem zastukano do drzwi i w ślad zatem wszedł Kościesza. Słyszał słowa Andzi i dziewczyny zrozumiały to odrazu. Twarz miał jak zawsze drewnianą, ale gdy spojrzał na pasierbicę, żelazny oczy jego wyrażały ciekawość, nawet zachwyt. One zmieszały się obie. Kościesza udał że tego nie widzi. Rzekł obojętnie:
— Może przeszkadzam, była tu jakaś dysputa. Hm!... Czy tak?...
— Stary szympans!... — zmęłła w zębach Lorka.
Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, Kościesza siadł spokojnie na szeslongu i wolno, z flegmą zapalał cygaro, patrząc z pod rzęs na dziewczęta.
Po chwili zaczął mówić beczkowatym swym, jak po grudzie toczącym się głosem.
— Przyszedłem do panien z pewną kwestją... hm!... która już bardzo wymaga omówienia. Oto chciałbym, aby się wszelkie spacery, dzienne panny Anny i... nocne panny Lory ukróciły. Jest to pożądane z wielu względów... że już przemilczę najważniejsze... lecz choćby dlatego, by się legendy o duchach nie rozszerzały.
Umilkł, a widząc zdumiony wzrok Andzi kontynuował.
— Tak, legendy o duchach. Dotychczas bowiem tylko... Temnyj hrad... z tego słynie (na nazwie tej położył nacisk wyraźny), boję się jednak, by nie zasłynęło tak samo... uroczysko „pod wołkiem“ i Wilczary.
Tarłówna oblała się gorącą krwią wstydu, serce jej zamarło na myśl, że Kościesza wie o jej niespodziewanem spotkaniu u Grześka z Olelkowiczem.
Pan Teodor mówił dalej, bacznie uważając na wrażenie, jakie sprawiają jego słowa.
— Panna Anna była wczoraj w uroczysku „pod wołkiem“, wprawdzie nie jest to daleko, ale również niebezpiecznie, tembardziej, że Grześko... w takich razach opiekunem być nie może, na błędnych zaś rycerzach... w tej okolicy nie zbywa, przykładem... Temnyj hrad (znowu nacisk)... Panna Lora woli towarzystwo, choćby dostarczone przez katastrofę kolejową, ale dlaczego w nocy?...
— Do czego pan zmierzał!? — wybuchnęła Smoczyńska.
Kościesza ani drgnął, wzrok jego stał się tylko tak twardym, że aż bolącym w wyrazie.
— Niech się panienka nie unosi, gniew nie dodaje urody, zwłaszcza tam, gdzie już są podsiniałe oczki i mizerniutko się wygląda.
— Co pan chce przez to powiedzieć i... co panu do tego?...
Kościesza wstał. Zaśmiał się szatańsko.
— Już skończyłem, chciałem tylko ostrzedz panienki i oznajmić... że jutro opuszczamy tę... romantyczną krainę, wracamy do Turzerogów, oczywiście bez... katastrofalnych naleciałości, chciałem powiedzieć... komiwojażerów.
Skrzywił się w uśmiechu i spojrzał z ukosa na Andzię, jakby porozumiewawczo, że cytuje jej słowa. Jednocześnie otworzył drzwi i wskazując je Tarłównie gestem zapraszającym, rzekł uprzejmie:
— Proszę cię Aneczko, chcę z tobą pomówić.
Dziewczyna zawahała się, lecz przynaglona jego niecierpliwym ruchem wyszła z pokoju, rzucając Lorce tragiczne spojrzenie.
Kościesza wziął ją pod rękę i prowadził w głąb domu, tak przytem słodko i czule patrząc na nią, aż się ździwiła.
— Co ojczymek ma mi do powiedzenia? — spytała chmurnie.
Weszli do gabinetu Kościeszy, on zamknął drzwi, położył ręce na ramionach pasierbicy i rzekł zdławionym głosem.
— Zachwyciłaś mnie Andziu! Słyszałem słowa twoje wypowiedziane z oburzeniem do Lory i przyklaskuję im z dumą i radością...
— Ojczymek podsłuchiwał?!...
Drgnął wyraźnie, ale się wnet uśmiechnął.
— A! niedobre dziecko! Czyż możesz nawet robić takie przypuszczenie. Anuś moja! słyszałem niechcący ostatnie twoje słowa takie dumne i pyszne „ogniem być potrafię, lecz nie dla pierwszego z brzegu komiwojażera, bo ogień łączę z uczuciem“. To było ślicznie powiedziane Aneczko i ufam, że szczerze. Tak dziecino droga, twój temperament i uczucia twoje, nie są dla byle jakiego kawalera i... dobrze, że sama to odczuwasz. Tyś jest cenną perłą, a taki klejnot nie powinien zdobyć byle kto. Taka gwiazda złota jak ty...
Nagle zmienił ton, głos i mówił półszeptem:
—... Podnieś te jedwabne woale z oczów swych przecudnych, popatrz na mnie... O tak!... tak... ślicznotko... ale czemuż tak groźnie... skąd ten gniew! i ta chmura w twych oczętach?... Aniu!
Tarłówna szarpnęła się, z oczu sypnęły iskry, twarz zapalała ognistym rumieńcem oburzenia i... wstrętu.
— Czy tylko tyle miał mi... ojczym do powiedzenia?...
— Andziu!
— Czy mogę odejść?...
Chwycił jej ręce niespodziewanie i przygarnął je do piersi..
— Uspokój się dziecko... znerwowana jesteś, ale ja rozumiem powody... Lora cię drażni i ta stara Smoczyńska nerwuje. Ja to zmienię, zobaczysz, dla twego, spokoju.
Dziewczyna żachnęła się znowu.
— Poczekaj Andziu, dokończę. Chciałem cię ostrzedz, żebyś do czasu aż coś postanowię, była zdaleka od Lory... to zepsuta dziewczyna... dobrała sobie dwóch godnych partnerów do romansu: Oksztę i Olelkowicza.
— To nie prawda! Fałsz! kłamstwo... — wybuchnęła Tarłówna ze zmienioną twarzą, drżąca z gniewu.
Kościesza odepchnięty jej silną ręką stanął w pozie dramatycznej, ręce założył po napoleońsku, patrzał na dziewczynę i z politowaniem kiwał głową.
— Jakto Aniu, mnie zarzucasz kłamstwo, mnie?...
— Proszę nie równać Okszty z panem Andrzejem i nie posądzać go o taką... nieuczciwość...
— Ależ dziecko! że się młodemu lowelasowi podobała piękna dziewczyna i że z nią romansuje, ponieważ ona pozwala... to nieuczciwość?...
— Pan Andrzej z Lorą nie romansuje, to kłamstwo!...
Kościesza wyprostował się, był już straszny, oczy mu zbielały, pośmiały usta, twarz stała się zielona, pomięta, ohydna... wyglądał jak legendowy sinobrody.
— Ten piękny panek, urwis Olelkowicz, był z Lorą w Temnym hradzie na zagadkowej schadzce, sama o tem wiedziałaś, teraz Lora spaceruje nocami z Oksztą. Są to fakty, moja panno!... — zasyczał jak wąż.
Andzia porwała się niby rażona prądem elektrycznym, złapała Kościeszę za rękę, wołając:
— Chodźmy do Lory, niech ojczym sam jej to powje, chodźmy prędko!...
— Aneczko, uspokój się...
— Chodźmy, chodźmy, za nic nie ustąpię!
Z taką siłą i wolą ciągnęła Kościeszę, że ten szedł bez oporu. Spotkali w korytarzu pannę Ewelinę, która ujrzawszy ich krzyknęła z przerażenia. Nigdy w życiu nie widziała swej wychowanki w takiem podnieceniu i wzburzeniu, przestraszył ją również Kościesza idący prawie sennie. Panna Ewelina znieruchomiała.
Andzia z impetem otworzyła drzwi panieńskiego pokoju, szybko podeszła do Lory, nie puszczając ręki Kościeszy.
— Teraz proszę mówić — zawołała, oddychając szybko.
Smoczyńska patrzała na nich z bezmiernem zdumieniem.
— Co się stało?...
Kościesza milczał, tylko oczy jego wilczym świeciły połyskiem.
Andzia nie ustępowała.
— Teraz proszę mówić. Lora nie skłamie, powie prawdę! Nie chce ojczym, więc dobrze, ja ją spytam. Lorka czy ty... z Olelkowiczem... kochacie się.
Smoczyńska zrobiła wielkie oczy.
— Co to znaczy, Anko?...
— Odpowiedz, na wszystko cię błagam, odpowiedz prawdę!...
— A więc, nie!
Tarłówna rozjaśniła się jak zorza, tryumfalnie spojrzała na Kościeszę.
Ale on zasyczał zjadliwie:
— Nie mówmy o miłości lecz o... romansie. Co było na Temnym hradzie?... Czy panna Lora zaprzeczy?
Nastała ciężka chwila dla Andzi, wpatrzyła się z natężeniem aż bolesnem w bladą twarz swej towarzyszki, przestała oddychać z przemożnego wrażenia i trwogi w oczekiwania świadectwa Lory. Ufając święcie w niewinność Andrzeja, zaczynała się bać jej kłamstwa. Oczy Tarłówny gorzały niepokojem, dreszcze zimne mroziły jej ciało.
Smoczyńska po słowach Kościeszy zmieniła się na twarzy, usta jej zadygotały, gniewem zalśniły szafirowe źrenice. Patrzała wyzywająco i chłodno, wreszcie rzekła:
— Tak jest, byłam w Temnym hradzie z Olelkowiczem, ale spotkałam go tam bez uprzedniego porozumienia się z nim, sama chciałam go spotkać, gdyż podobał mi się!...
— A widzisz? — krzyknął Kościesza do Andzi.
— Proszę mi pozwolić dokończyć. Samo spotkanie to jeszcze nie romans, tego zaś nie było.
Wzięła Andzię za rękę.
— Wierz mi Aniu, że mówię prawdę.
— Ja ci wierzę i... w niego wierzyłam zawsze.
Kościesza rzucił na Lorę zdumione, złe spojrzenie, poczem roześmiał się długo bezczelnie i z tym rechotem piekielnym wyszedł z pokoju. Grzmotnął drzwiami, aż jęknęły ściany.
Andzia wyczerpana zupełnie upadła na łóżko, rozszlochała się jak dziecko. Lora usiadła przy niej i zaczęła ją uspokajać. Czego płacze i czego od niej chce ten stary szympans, ten potworny człowiek, który na Nerona mógłby pozować. Skąd przyszło mu do głowy posądzać ją o romanse z Olelkowiczem, czyż on tego nie widzi, że Andrzej kocha się w Andzi??... On pewno wie o tem doskonale i tylko chciał umyślnie intrygę zrobić. Ona, Lora, zna go dobrze i wie, jaki to „numer“. Andrzej zna go również i starając się o Andzię, będzie miał nieprzewidziane trudności, bardzo ciężkie, lecz nie ustąpi napewno i w walce tej może zwycięży. Niech aby Andzia nie da się wziąć pod wpływy ojczyma, niech mu nic nie wierzy i niech go unika jak zarazy, a wszystko może być dobrze. Olelkowicz to nie baba, stary szympans przeczuwa to i chce podkopać szanse Andrzeja.
Tarłówna słuchała słów towarzyszki i łzy jej obsychały, nadzieja wstępowała w serce. Zjednana przychylnością Smoczyńskiej, zbliżyła do niej swą rozgorączkowaną twarz, mówiąc żałośnie:
— Dlaczego on taki niedobry, Lorko, dlaczego niedobry?...
— Kto?
— Koś... cieszą — wyszeptała.
— Ano tak... Miłego masz tatuńcia, nie można ci go zazdrościć, powinnaś wyjść za mąż jaknajprędzej.
Andzia uśmiechnęła się, otoczyła ramionami szyję Lorki, mówiąc:
— Może to się stanie prędko, Loruś, może już bardzo prędko.
— Bo co?... Mówże!
— Bo ja już jestem narzeczoną pana Andrzeja... i on dziś przyjedzie.
— Co ty opowiadasz? kiedyż to się stało, czemuś nic nie mówiła?...
— Bałam się, że będziesz mi znowu dokuczała, jak w zimie po owej kartce w sekretarzu, pamiętasz?
Lora zerwała się gwałtownie, uwolniła z objęć Andzi i biegając po pokoju wyrzucała z ust szybkie słowa:
— W zimie kochałam się w nim po swojemu, teraz nie. Więc to już fakt wasze zaręczyny?... Ale Kościesza nie wie o tem?... Odważny jest Andrzej, lub nawet nie przypuszcza jak straszną walkę wyzywa. To będzie walka gladjatorów, dwie potężne siły, tylko jedna szlachetna, druga... podła.
Andzia powstała, trzymając się za poręcz łóżka, drżała, wewnętrznie.
— Loro, jak ty możesz rzucać na ojczyma taką obelgę, bo wszak jego nazywasz podłym?...
— To nie obelga, to prawda. Ty go w swej naiwności masz tylko za niedobrego, lecz w nim jest krwiożerczy smok. On cię nie odda Olelkowiczowi, bo by mu zazdrościł twoich majątków i... pocałunków.
— Loro co ty mówisz!? Loro ulituj się, co mówisz?!... Jakich pocałunków?
— Twoich, bo on sam ich pożąda. Kościesza pragnie zachować dla siebie twoje bogactwo i... twoją krasę. Jedynie twoja niewinność mogła tego nie zauważyć.
Andzi ugięły się kolana pod tym okrutnym obuchem.






XVIII.
Wyrok.

Gdy zaprzęg wykwintny Olelkowicza stanął przed gankiem w Wilczarach, fakt ten wywołał w domu pewien popłoch. W przedpokoju przyjął młodego pana służący Kościeszy i w milczeniu otworzył mu drzwi do saloniku urządzonego po myśliwsku. Długi czas nikt nie wychodził, Andrzej niecierpliwił się. Oglądał różne rysunki i sztychy kolorowe, przedstawiające sceny myśliwskie, spacerował głośno po pokoju, chrząkał.
— Czy nikogo niema w domu — myślał zły — ale czemuż mi ten bałwan tego nie powiedział.
Usłyszał dochodzący z głębi domu nienaturalnie głośny śmiech Lory i pomyślał znowu:
— Pewno stary tyran zabrał Andzię do lasu, jeśli uprzedziła go...
Wtem cicho skrzypnęły drzwi i Tarłówna stanęła na progu.
Młodzieniec podszedł do niej prędko, porwał jej ręce i podniósł do ust. Ale teraz dopiero zauważył, że była dziwnie pomieszaną; blada jej twarz miała w sobie smutek, powieki nabrzękłe i zaczerwienione, zdradzały ślady łez. Zaczął dopytywać troskliwie, czemu smutna i dlaczego płakała, tulił do siebie jej dłonie czując, że się coś stało złego i że on jest tego powodem, a zarazem jej oczy zapłakane wydały mu się teraz jeszcze stokroć droższe i bardziej kochane, niż gdy je widywał okraszone uśmiechem. Uniesiony uczuciem chciał objąć ją ramieniem i przygarnąć do swej piersi, lecz Andzia drgnęła i odsunęła się nieco kładąc palec na ustach.
— Nie, nie! boję się... pan nic nie wie!?... tak mi straszno.
— Co się stało?... przez Boga!...
— Kościesza kazał służącemu oznajmić panu, że nikogo niema w domu. Nie chce pana widzieć...
Nastąpiła chwila milczenia. Olelkowicz poczerwieniał, nozdrza rozdęły mu się wściekłością, oczy błysnęły złowrogo.
— Przecież służący sam mnie przyjął i tu wprowadził.
— Rozkaz wydano mu już potem, biedny stary nie wiedział co począć, ja go wstrzymałam i przyszłam sama.
— Czy Kościesza wie o naszem postanowieniu?...
— Domyśla się tylko. Zaszła dziś rozmowa, która chyba upewniła go w moich uczuciach. Zresztą nie wiem. Mnie, Lorce i starszym paniom, zabronił wyjść do pana, Lora zaśmiała się tak głośno, żeby pana upewnić, że jednak jesteśmy w domu.
— Cóż to wszystko znaczy? Co on ma przeciw mnie.
Andzi łzy zaświeciły w źrenicach.
— On na nasz związek nigdy... nigdy nie pozwoli.
— Więc się go pytać nie będziemy — wybuchnął Andrzej. — Handziuś mój, ufaj mi najdroższa. Życie swe oddałbym w ofierze, ale ciebie muszę wyrwać z tego piekła.
— Ciiicho!... ktoś idzie... to on...
Przerażenie, odmalowało się chwilowo na jej twarzy, uwolniła ręce z jego uścisku i szybko postąpiła na środek pokoju, hamując wewnętrzny lęk.
— Tylko odważnie jedyna, tylko śmiało... — szepnął jej Andrzej.
Drzwi szarpnięto energicznie, wszedł Kościesza zimny, jak z granitu wykuty.
Olelkowicz skłonił się, pan Teodor skinął mu niedbale głową i rzekł wprost do Andzi.
— Powiedziano mi, że poszłaś witać... pomimo...
— Wiedziałam, że pan Andrzej dziś przyjedzie i dlatego pośpieszyłam pierwsza — żywo zagadała Andzia.
— Ach zatem to wizyta umówiona?
Andrzej postanowił odrazu rzecz wyjaśnić.
— Tak, pannę Annę uprzedziłem o mej dzisiejszej bytności jak również, i o celu tej wizyty. Kocham pannę Annę i jestem szczęśliwy, że posiadam jej wzajemność, ale pragniemy uzyskać aprobatę pańską jako ojczyma i opiekuna...
Kościesza zbladł strasznie, tego się tak prędko nie spodziewał. Słowa młodego pana ogłuszyły go niemal. Więc to już zaszło tak daleko?... Pomimo jego niechęci tak wyraźnie okazywanej? Więc ten pewny siebie młodzian chce zabrać mu Andzię i mówi to w jej obecności, czyli z jej zgodą i za wspólnem porozumieniem?...
Chwilowe zgnębienie zmieniło się w gniew. Stał przed młodą parą niby uosobienie grozy. Z pod zmarszczonych brwi stalowe, jak nity, jego oczy patrzyły na Olelkowicza drapieżnie; możnaby myśleć, że samym wzrokiem chce go zabić, zgnieść go, znęcać się nad nim. Zdawało się, że wybuchnie zwierzęcym rykiem i rzuci się na młodzieńca. Ale Andzia, wzięła go łagodnie za ramię i przemówiła słodko. Głos jej drżał.
— Ojczymku mój. Ty mnie kochasz prawda? i zawsze mówiłeś, że pragniesz mego szczęścia, otóż szczęście to znalazłam, kocham pana Andrzeja, serdecznie go kocham, a ojczymek zastąpi mi... zmarłą mamę i pobłogosławi nas.
Kościesza odsunął ją od siebie szorstko, i zwrócił się bezpośrednio do Olelkowicza.
— Kto pana upoważnił do takich zamiarów?... — spytał z mrożącym chłodem.
— Miłość moja do panny Anny i jej wzajemność!... — odrzekł młodzieniec głosem śmiałym.
— To za mało.... łaskawy panie, Andzia jest jeszcze dzieckiem i uczucia jej dziecinne nie mogą nosić nazwy miłości, jej zaś duszą i sercem, na szczęście... ja się opiekuję i dlatego na ten związek... nie zgodzę się nigdy.
— Ojczymku! — jęknęła Andzia.
Olelkowiczowi skurczyła się twarz szaloną obrazą i gniewem.
— Co mi pan ma do zarzucenia, proszę mówić wyraźnie.
— Nic i... wszystko! Niech to panu wystarczy.
— Nie panie, to mi nie wystarcza. Proszę dać konkretną odpowiedź, o co panu chodzi, dla jakich powodów zabrania pan szczęścia nam obojgu. Dlaczego nie mogę sięgnąć po jej rękę i serce?... Słucham zarzutów!
— Tłumaczyć się panu nie będę, lecz powtarzam, że mężem Andzi nie zostaniesz pan nigdy, przenigdy!...
W głosie Kościeszy drżały gromy.
— Dlaczego?! — wybuchnął Andrzej wzburzony do najwyższych granic — żądam odpowiedzi. Żądam jej od pana.
— Lecz jej nie dostaniesz... gdyż tak mi się podoba!
Andrzej zwrócił się do Andzi.
— Słyszy pani, wyrok na nas?... — spytał głucho.
Lecz w tej chwili drżąca, półprzytomna i śmiertelnie blada Tarłówna, zmieniła się nagle; wyprostowała smukłą swą postać, policzki trysnęły rumieńcem, w oczach czarnych błysnął zapał, zamigotały w nich ognie bohaterstwa. Wzięła Andrzeja za rękę i stanęła z podaną naprzód piersią, jakby gotowa do walki.
Rosły w moc przedziwną jej słowa gdy mówiła.
— Kocham pana Andrzeja nie dziecinnem uczuciem, lecz miłością głęboką i stałą, nie zrzeknę się tej miłości nigdy, za nic! Pragnę zostać jego żoną i ojczym mi tego nie może zabronić. Dusza moja i serce zrobiły dobry wybór, jaknajlepszy, żadna siła nie zdoła nas rozłączyć. Opieka ojczyma nademną nie rozciąga się aż do mej duchowej istoty.
— Czy to pańskie dzieło ta jej retoryka? — spytał Kościesza z ironją.
Ale Olelkowicz patrzał nań tak pogardliwie, że tamten mimowolnie odwrócił oczy.
— Proszę cię, Anno, wyjdź z pokoju, nie przystoi jeszcze tobie wdawać się w takie dysputy. Bardzo się dziwię zmianie jaką w tobie widzę... Panicza proszę o łaskawe opuszczenie mego domu bez prawa powrotu. Wszelkie głupstwa trzeba sobie wyperswadować, gdyż stać się nie mogą. To są moje w tej sprawie ostatnie słowa.
Olelkowicz walczył resztkami sił panując nad sobą.
— Ja zaś daję panu słowo honoru, że nigdy miłości tej nie zapomnę i, że zrobię wszystko co leży w ludzkiej władzy, aby zdobyć Annę za żonę. Pańskich dąsów i gróźb nie obawiam się, gdyż sojusznikiem moim jest jej serce.
— I na wieki pozostanie! — zawołała dziewczyna podając mu obie ręce. Ucałował je w milczeniu, z wymownem spojrzeniem skłonił się chłodno zdumionemu Kościeszy i wyszedł.
Andzia podążyła w ślad za nim, odprowadzając go aż na ganek.
Kościesza zaśmiał się jak djabeł, wyrzekł twardo i głośno, sam do siebie:
— Złamię cię, zgniotę jak robaka, lecz... jej nie dostaniesz..






XIX.
Vogue la galère.

W Wilczarach zapanował „sądny dzień“ wedle określenia panny Eweliny. Pakowano się na wyjazd do Turzerogów
Kościesza wściekły był, głos jego rozbrzmiewał po całej leśniczówce budząc niepokój. Andzia zamknięta u siebie, płakała tak, że Lora i pani Smoczyńska nie mogły jej uspokoić. Minął dzień. Wieczorem Kościesza wezwał do siebie Adrjana Oksztę i zapowiedział mu, że ponieważ już wyzdrowiał, zatem może jechać sobie tam, dokąd niedojechał rozbitym kurjerem, gdyż i oni opuszczają już Wilczary. Student ukłonił mu się bardzo elegancko zapewniając go, że i dla niego Wilczary na dłuższy czas zamieszkania byłyby istotnie nudne, zatem opuści je bezzwłocznie, tembardziej, że ostatni dzień był stanowczo zbyt huczny, nawet, dla jego bujnej natury. Widząc zdziwione oczy Kościeszy rzekł wesoło:
— Tak, panie, to jest okolica katastrof kolejowych i domowych, te ostatnie zaś nie są nawet sporadyczne i zapewne staną się teraz epidemicznemi. Zauważyłem to, przeczuwam dalszy ciąg, zatem daję nura!
Znowu się ukłonił i z miną ironiczną szedł do drzwi.
— Nie podziękuje pan nawet za opiekę jaką dano tu panu?... — zasyczał głos Kościeszy.
Okszta zatrzymał się, chwilę pomyślał i twarz jego nabrała wyrazu bezczelnego.
— Owszem panie, postaram się by o mnie tu niezapomniano.
Wyszedł. Pan Teodor wzruszył potężnemi barami, myśląc:
— Zdecydowany warjat!
Podczas kolacji Hańdzia siedziała jak struta, tak samo pani Smoczyńska i panna Ewelina. Bronowski, który już także był na wylocie, przed odjazdem na wakacje i oczekiwał niecierpliwie przyjazdu Jasia Smoczyńskiego, by oddać mu ucznia, siedział jak mruk, wpatrzony w Lorę i zły; wiedział on o jej zadurzeniu się w Okszcie i bolał nad tem skrycie.
Żeby też zakochać się w takim ośle!... obłęd Tytanji! obłęd Tytanji, nic innego — powtarzał w myśli wielce strapiony.
Lora była również milcząca, ale podniecona i wesoła, wyzywająco patrzała na Kościeszę, czasem zamieniając z Oksztą ukośne, krótkie jak błysk spojrzenie. Okszta miał minę dowcipną. Bronowski obserwował ich uważnie.
— Panna Lora coś knuje, jakiś spisek.
Kościesza bystro popatrzał na Smoczyńską, potem na Oksztę i... zatrzymał wzrok na Andzi.
— Owszem spiskuję, ale co, tego nawet pan nie odgadnie — odrzekła Lora z wesołą swobodą.
— Detektywem nie jestem i względem pani nie potrafiłbym być. Po pani można się spodziewać wszelkich ekscentryczności, pani jest nieobliczalna w swych pomysłach.
Smoczyńska poczerwieniała.
— Ma pan zupełną słuszność, pozwalam spodziewać się po mnie... wszystkiego.
— Brawo! Brawo! — zawołał Okszta.
Kościesza powstał od stołu.
— Więc pan odjeżdża raniutko? — spytał Adrjana obcesowo.
— Tak panie, o piątej.
— Zatem, do widzenia!
— Moje uszanowanie!
Dotknęli zaledwo swych dłoni i rozeszli się. Kościesza wziął Andzię za rękę.
— Chodź dziecko, pragnę z tobą pomówić...
Chciała się oprzeć, lecz pociągnął ją prawie przemocą. Bezwolna i spłakana pozwoliła zaprowadzić się znowu do jego gabinetu. Tam posadził ją na otomanie, sam usiadł obok. Gładził jej włosy i łagodnie, z dobrym wyrazem w oczach patrzał na jej bladą twarz. Długi czas nic nie mówił, dopiero gdy podniosła na niego łzawe, smutne źrenice i pytające — odezwał się cicho, serdecznie.
— Biedactwo drogie, ty się męczysz, płaczesz, ty się nurzasz w smutku zamiast się śmiać i śpiewać, twoje oczy nie powinny znać łez. Hańdziu czy warto się tak zamartwiać?... I to wszystko z powodu Olelkowicza?...
— Nie... to z winy ojczyma... — szepnęła.
— Z mojej winy?... Więc myślisz, że ja chcę ciebie dziecino krzywdzić, że jestem twoim nieprzyjacielem?
— Nie wiem, ale skoro ojczym nie chce mego szczęścia, wzbrania mi go, zatem chce chyba mej krzywdy?
— Dlaczego Aneczko nazywasz mnie tak surowo „ojczym“, dawniej mówiłaś do mnie pieszczotliwiej.
— Teraz... nie mogę.
Kościesza urażony cofnął się w głąb otomany, po chwilowej ciszy zaczął mówić głosem nastrojonym poważnie.
— Nie rozumiesz mnie Andziu i źle, mylnie sądzisz, a jednak ja tylko pragnę twego dobra i właśnie twego szczęścia, nie inaczej. Najpierw ty nie kochasz Olelkowicza.
— Przeciwnie! kocham go bardzo całą duszą i sercem — wykrzyknęła.
— Łudzisz się, jestem pewny i powinnaś mi zaufać. Miłość prawdziwa nie rodzi się w sercu dziewiętnastoletniego dziecka, to złuda, mrzonka, która zniknie tak prędko jak przyszła, śladu po sobie nie zostawiając. Gdybym ci na ten szalony krok pozwolił, przeklinałabyś mnie z czasem, bo gdyby ten szał minął, gdybyś się ocknęła za późno, gdyby ci zaciężył związek z tym... młokosem, wówczas miałabyś zupełne prawo na mnie składać winę twego nieszczęścia. Jestem twym jedynym opiekunem i poza miłością ogromną jaką żywię dla ciebie, mam jeszcze moralny obowiązek czuwania nad tobą. Nie mogę traktować tego lekkomyślnie, wierzaj mi Aneczko. Twoja matka umierając w moje ręce złożyła opiekę nad tobą, i woli jej dopełnię święcie.
W miarę jak mówił twarz jego nabierała sztucznego wyrazu dobroci i jakby uduchowienia, głos stał się miękki, zupełnie zmieniony. Tarłówna słuchała jego słów z zabobonnem przerażeniem. Dopóki groził i przedstawiał się okrętnym dla jej zamiarów, mniej się go bała, lecz teraz ta jego twarz natchniona, niebywały ton mowy, a wreszcie imię matki, którą wywołał jakby na świadectwo swych czynów, wszystko to zgnębiło ją i zrodziło nagle przestrach przed przyszłością. Ale jednocześnie ozwał się w niej bunt, przedewszystkiem miłość do Andrzeja wpłynęła silną falą do jej serca i ożywiła na nowo. Teraz ona zaczęła mówić, wynurzając przed Kościeszą całą głębię swego uczucia, wyznała mu, że tylko przedtem nie umiała uczuć tych nazwać, nie rozumiała ich, ale że to nastąpiło w ów pamiętny wieczór zimowy, kiedy ojczym wyprawił Andrzeja niegościnnie na podróż nocną w zawieję i na bezdroża. Wtedy to pierwszy raz serce jej drgnęło objawieniem, odtąd już tęskniła za nim i o nim tylko marzyła. I Andrzej kocha ją od dawna, ale widząc niechęć ojczyma był w rozterce, lecz miłość zwycięży wszystko, miłość tak święta wygra zawsze, bo sam Bóg miłować się pozwolił. Zresztą czyż Andrzej na miłość nie zasługuje?... O!... ona jest pewna, że gdyby żyła matka, pokochała by go również i nie sprzeciwiłaby się jej małżeństwu z nim. Dlaczego ojczym tak go krzywdzi swą nienawiścią? Czyż można nienawidzieć kogoś bez powodu? Co on zawinił, co w nim jest złego, ależ chyba potwornego, skoro na związek z nim ojczym zapatruje się tak tragicznie? Wypędził go oto z domu jak zbrodniarza bez prawa powrotu. Za co? Dlaczego?... Wszak jest porządnym człowiekiem i kocha ją i chce ją uszczęśliwić. Więc za to? Ale to jest mylna droga, to go nie wyrwie z jej duszy i on nie przestanie kochać, przeciwnie, tembardziej będą do siebie dążyli, bo oboje pokochali się na śmierć i życie.
Tarłówna mówiła długo, z rosnącą mocą i wiarą, że broni świętej sprawy, która życiem jest dla niej.
Potoku słów Andzi Kościesza słuchał z zamkniętemi powiekami, co zwykł czynić gdy bał się zdradzić. Kipiał w nim gniew na pasierbicę i na Andrzeja. Czuł, że to nie jest przelotna miłostka dziewczęca, lecz miłość prawdziwa. W wyznaniach Andzi i w jej głosie nie było egzaltacji, ani taniego entuzjazmu, lecz była siła i wiara w niezłomne zwycięstwa własnych ideałów. W mózgu Kościeszy zapanował chaos myśli, pomysłów i sposobów nagłych jakby stłumić niebezpieczeństwo, wyrwać Andzię z pod uroku tamtego, zachować nadal, do nieskończoności pod swoim wpływem. Łatwo mu było zgnieść młodzieńcze zapały Jasia Smoczyńskiego, ale teraz to gra poważna; Olelkowicz to siła z którą trzeba się liczyć. I jakie stawiać zarzuty skoro ich niema? Młody, piękny, bardzo bogaty, partja jedna z pierwszych w tej prowincji, nazwisko stare, kniaziowskie, polor światowy, wykształcenie, zdobyte w zagranicznych szkołach, na studjach uniwersyteckich, jaknajlepsza opinja w okolicy... Wszystko plusy.
Jak wybrnąć z tej gmatwaniny rozpaczliwej, w której nawet nienawiść nie może odszukać winy ani powodu do potępienia? Olelkowicz nie ustąpi, nie da się usunąć biernie; walka być musi, on zażąda i ona zażąda wyjawienia powodu niechęci, odmówił mu już odpowiedzi na to pytanie, ale to za mało, oni pytanie to powtórzą, a co wówczas?... Rzucić na niego jakąś potwarz... obroni się łatwo i,... czy Andzia uwierzy?...
Tłok w mózgu pana Teodora stał się ciężkim i gniotącym. Zły demon jego szeptał mu coraz nowe i potworniejsze pomysły. Siedział tak z zamkniętymi oczyma, bezwiednie zmieniając wyraz twarzy i całej postaci. Był już jak posąg kamienny, chłodny i straszny. Rysy pozbyły się sztucznej maski łagodności, powróciły ostre linje niby zakute w twardość żelaza. Andzia umilkła, przez moment myślała, że on śpi, lecz wygląd jego uświadomił ją, że nie tylko nie przekonała go, ale on knuje na nich teraz nowy spisek i, że jej przemowa poszła na marne, jej wyznania żadnego tu nie odnalazły oddźwięku.
Powstała rozczarowana chcąc odejść.
Zbudził się jak ze snu.
— Odchodzisz?
— Tak, idę już. Widzę co raz jaśniej, że jestem tylko pasierbicą ojczyma, której los i szczęście nic nie obchodzi. Czemuż moja matka nie żyje, ona słuchała by inaczej mych pierwszych zwierzeń serdecznych.
— Przekonasz się z czasem, czem ja chcę być dla ciebie — rzekł głucho.
Zadrżała, przypomniały jej się nagle straszne słowa Lory, wypowiedziane rano, które ją ogłuszyły, jak młotem, lecz w które po namyśle nie uwierzyła, biorąc je za złośliwą potwarz rzuconą na jej ojczyma.
— Teraz jesteś tylko bezwzględnym opiekunem, gdy pozwolisz mi, ojczymie, być szczęśliwą z Andrzejem, będziesz mi drogim ojcem — rzekła z mocą, odrzucając precz, ze wstrętem myśl poprzednią.
— Drogim ojcem? — powtórzył Kościesza. W okrzyku tym było zdumienie i gniew i jakby złośliwe przedrzeźnianie się z nią.
Znowu ohydne wspomnienie słów Lory...
— Już teraz wątpię we wszystko — zawołała z nagłym okrzykiem trwogi i pędem wybiegła z gabinetu.
Łkanie wewnętrzne, bolesne łkanie rwało jej piersi, żal niewysłowiony rósł w niej i gorycz. Jeszcze nie wierzyła w słowa Lory, jeszcze niewinność jej duszy przeważała na tyle, że nawet cienia brudu nie mogła znieść. Posądzenie Lorki było dla niej potwornem i tchnęło zgrozą, szkaradą ścinającą jej krew z obrzydzenia. A jednak ostatnie słowa ojczyma, jego głos i twarz zastanowiły dziewczynę, więcej... — ukłóły ją niby zatrutem ostrzem. Zbudził się w niej lęk paniczny a jednocześnie wstręt do samej siebie nawet za myśli podobne. Grzech, grzech... mówiła w swem sumieniu, łaknąc oczyszczenia się z tych udręczeń palących ją żywym ogniem wstydu i niesłychanego niepokoju.
Lora Smoczyńska nie spała. Na widok towarzyszki, żal Andzi wybuchnął, podbiegła do Lorki i jak nieprzytomna zaczęła potrząsać jej ramionami.
— Czemu tyś mi to powiedziała? poco to zrobiłaś? Takie okrucieństwo! Ja się teraz męczę, ja się... brzydzę jego i... siebie. Ale to kłamstwo, prawda? powiedz, żeś to wymyśliła przez złość na niego, powiedz Lora. Słyszysz?
Tamta zrozumiała, energicznie uwięziła ręce Andzi w swoich i rzekła z zimną krwią.
— Nie mówmy o tym, zapomnij, boś ty istotnie za delikatna, zbyt przeczulona i powinnam była o tem pamiętać. Nie możesz znieść takiej brutalności, widzę to. Lecz zahartuj się Andziu, czeka cię jeszcze wiele... może gorszych rzeczy.
— Więc to oszczerstwo, coś mówiła rano, to nieprawda, tak?... Ach, Lorko, zdejmiesz mi ciężar z duszy, tylko zaprzecz!
— Nic nie mogę zaprzeczyć i nic już nie mówię. Zapomnij i uspokój się. Nie bądź beksą, bo to nic nie pomoże, mia cara, tak mnie nazywa mój Adrjan. I on się nad tobą lituje. Cóż Kościesza?...
Tarłówna opowiedziała jej rozmowę z ojczymem, ukrywając jednak własne spostrzeżenia. Lora dopowiedziała sobie resztę, sądząc z wyrazu twarzy Andzi i jej przesmutnych oczu.
Zaczyna spostrzegać — pomyślała, głośno zaś rzekła:
— Przedewszystkiem nie przejmuj się, nie desperuj. Ten stary tur przeliczył się wyzywając walkę z Andrzejem, to się musi skończyć pomyślnie dla was, gdy zaś zostaniesz żoną Andrzeja, nawet oficjalnie narzeczoną, będziesz kpiła z szympansa i z jego gróźb. Odbierzecie mu twoje majątki, o które mu tak chodzi i choć będzie mruczał, to go się już nikt nie ma po co obawiać. Andrzej cię uchroni.
Lora mówiła tak chcąc uspokoić kuzynkę, lecz bez najmniejszej wiary we własne słowa. Zmieniła też prędko temat. Przysunęła się do Tarłówny i całując ją rzekła przymilnie:
— Ty Andziu jesteś zawsze taka dobra, że tobie właśnie powinnabym wyznać wszystko, o co pytałaś mię rano, przed wejściem Kościeszy. Ale masz ty za wiele własnych kłopotów, własnych męczarni, aby cię mojemi sprawami absorbować... lecz Olelkowicz wybawi cię z niewoli. Opiekuj się stale... moją... matką, ona już stareńka i schorowana, biedne matczysko... ha! to już trudno!
W głosie jej drgnęło rozrzewnienie.
Andzia spojrzała na nią ze zdumieniem.
— O czem ty mówisz Lorko? i... i co się z tobą dzieje. Już to od rana zauważyłam, i Bronowski zauważył? Ty się kochasz w Adrjanie.
A Lora chwyciła Andzię w ramiona i tuląc się do niej z pasją mówiła:
— Nie kocham się, nie, ale szaleję... ja tylko tak potrafię i on również. Ty i Olelkowicz to co innego: my oboje miłość rozumiemy inaczej, praktyczniej. U nas jest szał i będzie dokąd nie zgaśnie, bo rozsadnikiem i źródłem miłości jest krew, ale nie serce, jak głoszą naiwni. U nas rozszalała się krew, kipi, wre, i to dopiero prawdziwa rozkosz.
— Lora co tobie? Co ty mówisz?... Co ten Okszta z ciebie zrobił?...
— Nauczył mnie szaleć.
Oderwała się nagle od Andzi, wyprężyła w tył całą figurę i zatknąwszy oczy rękoma, szeptała gorączkowo.
— Żebyś ty wiedziała jaka to rozkosz... jaka przeogromna, wściekła rozkosz! Ach Andziu ty... tego nawet nie przeczuwasz.
— Ale czego? Mów wyraźniej. Co jest taką rozkoszą?...
— Być we władaniu mężczyzny.
— Lora! — krzyknęła Tarłówna.
Tamta zaś nie zmieniając postawy szeptała dalej przez zaciśnięte wargi.
— Ja wiem, wiem, ty tego nawet nie rozumiesz więc i nie odczujesz, może z czasem, jak już będziesz Olelkowiczową i... to już co innego, usankcjonowane, tolerowane... ach! wyobrażam sobie takie święte stadło!... to już inny smak. Nie, za nic! Wolę szał, szał, aż do bezkresu.
Zerwała się z impetem, ujrzawszy bezgranicznie zdumione oczy Andzi, zaczęła się śmiać.
— Ach ty dzidzi niewinne! jeśli on cię nie zarazi wrzątkiem swej krwi, będzie z was mamałyga. Wierzę jednak, że ogień wykrzesze z ciebie iskry, które posiadasz i razem buchniecie wielkim płomieniem, różnym od naszego, ale silnym. Wtedy powiesz sobie: „Lorka prawdę mówiła“. A teraz idźmy spać, muszę się przecie wywczasować.
Na uporczywe nalegania Andzi panna Smoczyńska nie chciała już dawać żadnych wyjaśnień, odpowiadając krótko: „Dowiesz się potem“. Ucałowała towarzyszkę wyjątkowo czule na dobranoc, radząc jej jeszcze raz aby nie ufała w niczem ojczymowi, natomiast wierzyła w Andrzeja, bo on ją wyratuje. Gdy już obie dziewczyny leżały w łóżkach, Lora nagle parsknęła śmiechem.
— Z czego się tak śmiejesz Lorka? powiedz mi, moja złota?... pytała Andzia.
— Eh głupstwo, pomyślałam sobie tylko, co by to było, żebyś ty miała moją naturę, a Olelkowicz Okszty, dopiero by Kościesza skakał i brodę wyrywał. Aj, aj!...
Ale i tak nie wyobrażam sobie jego miny. Oto zrobi oczy! Ha, ha, ha!...
Andzia milczała. Urażona za tę niewytłumaczoną zagadkowość Lory przestała się odzywać. Zasypiając, zdawało jej się, że Lora westchnęła parę razy, to znowu usłyszała niby przez, sen jej słowa „biedne matczysko“, potem jakby zapalenie zapałki, wreszcie usnęła twardo.
W pewnej godzinie, nad ranem, przez sen miała wrażenie, że Lora już ubrana stoi nad nią i całuje ją w policzek, Andzia chciała się zerwać, lecz sen ją zmożył.
Obudziło ją słońce: jaskrawą kaskadą lunęły promienie przez szparę w firance prosto na łóżko dziewczyny. Zapiekło ją w zamknięte powieki, że zaczęły drgać, kurczyć się i wreszcie uniosły w górę obfite rzęsy. Andzia popatrzała groźnie łzawą źrenicą, mrugając od nadmiaru światła i zerwała się z pościeli. Wzrok jej spoczął na żółtej kopercie, leżącej na stoliku obok łóżka, papier jaki używa Lora i jej pismo, adresowane do Andzi. Tarłówna chwyciła kopertę, rozerwała ją szybko i z niepokojącym dreszczem czytała.
„Odpowiadałam ci Hańdziu na wszystkie twe pytania, że dowiesz się potem. — Otóż nadszedł czas. Sam fakt mej ucieczki powie ci dużo, reszty zaś słuchaj...
Okrzyk przerażenia wyrwał się z ust Tarłówny, gwałtownym rzutem zerwała się z pościeli i czytała dalej:
Zaszalałam się za Adrjanem i on za mną, żywiołowa siła wspólnych pragnień niosła nas ku sobie, ty niewiesz nawet jaka to potęga! Nie mogłam oprzeć się jej i nie chciałam. Ten prąd porwał mnie w życiu po raz pierwszy z taką ogromną mocą, że borykać się z nim było niepodobieństwem, byłoby zuchwalstwem. Adrjan mówił mi, że byłoby to nawet niedołęstwem. Nie nazwę tego „krzykiem życia“, gdyż to określenie stało się zbyt pospolitem w różnych romansach i dramatach; w naszym języku ten potężny, wspólny, wulkaniczny popęd nazywamy — koniecznością życia, jego treścią. I uległam, jak musi uledz każda roślina przyziemna i niebotyczna pod tchnieniem huraganu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wczorajszej nocy, byłam u Adrjana...
Widzę, jak list odrzucasz z wyrazem pogardy, brzydzisz się mnie Andziu... Potępiasz? A ja ci mówię, że to nie była zbrodnia, lecz rozkosz tak wszechmocna, że nawet ze zbrodni mogła brać początek. Świecił księżyc... cisza... tajemniczość nocy uroczej i nasze misterjum upoiste... pod bokiem tyrana. Ale.... ty tego nie odczujesz...
Taka noc w Wilczarach mogła się zdarzyć tylko jedna, każda następna, mogąca już być pod grozą stałaby się profanacją... tej jedynej, niezapomnianej...
Postanowiliśmy nadal pić rozkosz z hojnej czary naszej krwi, ogniem wrzącej, lecz nie w Wilczarach, nie pod okiem starego szympansa. Nam trzeba przestrzeni, słońca piękniejszego, morza, gór i świata. Stepy za ciasne dla nas, bory wasze nazbyt głuche, my chcemy życia w pełni blasku, ruchu, gorączki. Nie marzyć, lecz szaleć, nie tęsknić, jak ty Andziu, ale chciwie zaspakajać wszystkie pragnienia i gnać, gnać na przełaj do coraz wyższej, niepojętej rozkoszy, ku ostatecznemu zapomnieniu o małostkach życia. Jeśli mnie potępiasz, żałuję, ale... ciebie. Tyś oto stworzona do innych ról w życiu, do innych przeznaczeń, jeśli Andrzej ci je wskaże, będziesz bardzo szczęśliwa. Może jesteś Cererą, Afrodytą i Junoną w jednej osobie, ja wolę być Djaną i poszczuć mego Akteona, gdyby mi się sprzykrzył. Przyczepiam ponadto do swych pięt skrzydełka Hermesa i posoch swój wznoszę wysoko, a łuk Djany łowczyni zwracam przeciw opinji.
Vogue la galere!
Przeczytaj ten list tylko samej sobie i niech twa przeczysta dusza rozgrzeszy mnie, lub jeśli nie możesz, śpuść na mnie zasłonę niepamięci. Jak siostry, proszę, opiekuj się mamą i, wytłumacz jej moje szaleństwo jak chcesz. Pisać do niej nie mam sił, bo i cóż napiszę? „Uciekła z gachem“ tak jej powie Kościesza, wbije nóż w jej biedne, matczyne serce. Ty Andziu złagódź tę ranę i bądź dla niej córką. Bronowskiemu powiedz, że był wcale nie głupi mówiąc, iż jestem nieobliczalna. Tobie i Andrzejowi życzę prędkiego poskromienia Kościeszy, potem... zaś szału.

Lora
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tarłówna przeczytała jednym tchem. Nie oburzyła się, nie doznała uczucia pogardy, nie potępiała Lorki, tylko żal straszny, nowy, zupełnie obcy żal wpełznął do jej duszy.
— Jaka ona szczęśliwa!...
Wielkie łzy zawisły na czarnych rzęsach, drgnienia bolesne przemknęły po skroniach i twarzy i wyszeptała znowu:
— Że potrafiła się na to zdobyć...






XX.
Szkarłatne róże.

Duży, mroczny gabinet oświetlała jedna wielka lampa, jak kula z opalowym kloszem, zręcznie umieszczona w łapach brunatnego niedźwiedzia, który stał obok biurka. Wypchany potwór łyskał szklanemi oczyma wcale nie groźnie, jego orzechowe, sztuczne źrenice odbijały w sobie dwie opalowe kulki lampy i były jakby zaciekawione w wyrazie, jakby niespokojne czy łapy nie uronią światła. Mleczne pasma świetliste rozwlekły się leniwie po gabinecie, pełzały po obiciu bardzo ciemnem, w złote smoki i gryfy, po ciężkich kotarach u drzwi i okien, po mahoniowych meblach krytych skórą koloru płowego bronzu. Tonęły w starozłotych ramach obrazów, rozpływały się na perłowej karnacji wysmukłej amfory greckiej, z której wykwitał pęk szkarłatnych róż. Matowe blaski napoiły seledynem miękkie, białe futra polarne zaścielające szeroką otomanę i muskały pieściwie wpół leżącą na niej, męską postać Olelkowicza. Pogrążony był w zamyśleniu ciężkiem, skupienie widoczne w jego wyrazistej twarzy, pionowa gruba zmarszczka pomiędzy gęstemi brwiami, czyniła go starszym i surowszym. Usta młodzieńczo świeże, dumne, krwawe, pod małym wąsem rysowały się bolesną linją, smutek wiał z nich tak samo jak i z oczu, ciemnych, mgłą przysnutych. Ręka podpierająca głowę, silna była i muskularna; cała postać nacechowana tężyzną młodego, dzielnego ciała, które trudów się nie boi, ani walki, pomimo sybarytycznej pozy w pięknym, wygodnym gabinecie. Buty młodego pana zdradzały świeżo odbytą wycieczkę, gdyż na ich lśniącej powierzchni znaczył się matowo pył i występowały rysy od kolców w gąszczach leśnych nabyte. Niecierpliwił się; często podnosił oczy na wielki zegar, antyk, zamknięty w kunsztownej szafce, w drugiej miał gorączkowo szkarłatną różę. Oczekiwał na kogoś i męczyło go to niewymownie. Myślał o Andzi. Tak już zrosła się z jego duszą, tak była nawskroś jego, że pomimo jej braku przy sobie nie rozstawał się z nią w myślach. Tęsknił za nią, modlił się do niej i nosił ją w swem gorącem sercu. Nie mógł bywać w Turzerogach, narażać się na szyderstwo Kościeszy nawet dla ukochanej nie potrafił. Wiedział, że ona rozumie go doskonale i, oboje oddaleni od siebie nieubłaganą niechęcią Kościeszy, wyszukiwali sposoby, aby przełamać tę zaporę dzielącą ich tak brutalnie.
Wieść o ucieczce Lory z Oksztą wstrząsnęła Olelkowicza w przykry sposób; znając Lorę mógł się tego po niej spodziewać, po Adrjanie tembardziej. Ale Smoczyńska pomimo swej ekscentryczności i pomimo zajścia z nim w Temnym hradzie, była jednakże po ich stronie. Zupełnie przeciwnie jej matka, która miała nieuzasadniony żal do Andrzeja, za jego miłość dla Tarłówny i teraz po awanturze córki, gorycz starej kobiety może się skierować na Andzię. Olelkowicz drżał o spokój swej ukochanej. Lora mogła im być w wielu razach pomocną, teraz Anna nie miała nikogo w Turzerogach, ktoby mógł ją krzepić i dodawać otuchy jej znękanej duszy. Panna Ewelina obawiająca się Kościeszy niemal zabobonnie, rozgoryczona Smoczyńska i Jaś także przez Kościeszę steroryzowany, oto było otoczenie jej obecne, nie rokujące przychylnego dla niej wpływu. Gdybyż ją wyrwać od nich jaknajprędzej!... Olelkowicz żył już tylko tem pragnieniem. Często miewał pomysły szalone, które z piorunową szybkością nasuwały mu się, lecz które natychmiast niweczył. Jego energja łamała się, rzutkość jego charakteru tonęła w niemożebnościach szeroko przed nim rozlanych, które wytwarzała nowoczesna kultura i nowe poglądy. Przychodziło mu do głowy porwać Andzię z Turzerogów, zaślubić ją gdzieś w przygodnym kościółku, wywieść za granicę i dopiero po jakimś czasie powrócić. Cóż by mu wtedy zrobił Kościesza? Albo porwać ją i zawieść do stryja swego, Konstantego Olelkowicza, na Ukrainę. Tych dwoje starców bezdzietnych przyjęło by Andzię z otwartemi ramionami, jak córkę, zastąpiliby im obojgu rodziców i zmusili by Kościeszę do ustępstwa, a zresztą w razie oporu nikt by na niego nie zważał, nie jest wszakże rodzonym ojcem Andzi. Plan porwania Andrzej ułożył sobie z całą systematycznością; do spisku wciągnąłby tylko starego Grześka i wiernego kozaka Fedora; w razie odmowy Hańdzi porwał by ją bez jej uczestnictwa i świadomości. Różne sposoby zamachu tłoczyły się w mózgu Andrzeja uparcie. Nie myślał o tem co świat na to powie, żałował tylko, że nie żyje w owych czasach kiedy takie wypadki były rzeczą powszednią, którym nikt się nie dziwił... Teraz ogłoszono by go za człowieka dzikiego, bez kultury i wychowania, lecz on kpił sobie z tego, byle ona była za nim i byle ją zdobyć...
Zegar antyk wywdzwonił późną godzinę. Olelkowicz zerwał się z otomany i dotknął guzika elektrycznego.
Cicho wsunął się do pokoju kozak Fedor.
— Czy niema jeszcze Grześka?...
— Niema jasny panie, może rozkaz po niego skoczyć?...
— Nie, on sam przyjdzie, zaraz go tu wprowadź.
— Słucham.
Kozak wyszedł. Olelkowicz jął chodzić po gabinecie, niecierpliwił się coraz więcej. Ujrzał w białej amforze róże szkarłatne i stanął.
— To ona, to obraz Hańdzi, jej symbol, — szepnął do siebie z rozkosznem upojeniem.
I pomyślał, że szkarłatna róża nie może być dosłownie symbolem Andzi, a jednak była ona dla niego jakby jej uosobieniem; tak samo piękna, gorąca w kolorycie, płomienna i pełna słodkiej woni, nasiąkła czarem i jakimś dziwnym nimbem uroczym, rozkoszy pełna, wytworna w kształcie i dumna... Andzia jest pączkiem szkarłatnej róży, ale to jest jej obraz, to jej godło.
— Handziu!... — szepnął namiętnie — zanurzył twarz w pęku purpurowych kwiatów i chłonął ich woń wykwintną. Tulił płatki pachnące do ust spragnionych i szeptał im słowa pieściwe. Przypomniał sobie te chwile, tak już zdaje się odległe choć nie dawne, gdy Andzię miał w swych ramionach i wyczuł ustami aksamitną miękkość jej policzków, żar jej ust dziewiczych i gdy słyszał tętna bijące w jej żyłach, które on wywołał.
Jak ona wtedy kwitła, jak gorzała promieniście, jaki rozsiewała potężny wdzięk i urok.
— Szkarłatna, szkarłatna róża moja?
Nagle podniósł głowę od kwiatów, zbudził go z marzeń, szmer przy drzwiach. Wysoka postać stanęła na progu.
— Grześko!
Z tym okrzykiem podbiegł do borowego.
— Czy macie list?... dawajcie list prędzej.
Stary żałośnie kiwał głową.
— Niema jasny panie listu, Boże chorony, niema żadnego.
— Jakto?... Dlaczego?... — jęknął.
— A takim sposobem, że niedopuścili do mnie bojarzynki. Nakluczył ja się tęgo koło pałacu w Turzerogach, aż mnie on zdybał taj precz. Tak na mnie hadko patrzał, że i zły nie umiałby lepiej. Bojarzynka tyż widno chciała mnie nadybać, ale pilnowali, o ho, ho, pilnowali zdrowo, że i w więzieniu nie lepiej.
— Mój list oddaliście?...
— Ot! a jakżeby nie?... oddał samej bojarzynce, na drodze jak ze sadu szła, smutnieńka taka, że płakać chciał, ale ot już i potem jej nie zobaczył.
— Pewnie widział ktoś żeście list oddawali.
— Boże chorony!... ja to sprytnie zrobił.
Olelkowicz zasępił się. Przez parę dni oczekiwał z tęsknotą listu od Andzi i oto zawód, tem przykrzejszy, że nie był pewien dlaczego ona mu nie odpisała. Czyżby nie mogła istotnie oddać Grześkowi listu, czyżby była aż tak strzeżoną? Ale skądby znowu Kościesza wiedział, że Grześko list przyniósł do Andzi, wszak zwykle co tydzień przychodzi do Turzerogów, po rozkazy do dworu, samo więc zjawienie się starego nie mogło wzbudzić podejrzeń.
— Nic innego tylko musiał ktoś widzieć jak list oddawaliście panience, nie inaczej — mruknął niechętnie.
Grześko przysunął się i szepnął tajemniczo...
— Jasny panie, widzieć to nikt nie widział, ale... — tu zniżył głos jeszcze bardziej — w Turzerogach, był... Chwed’ko.
— Cóż to za djabeł?...
Borowy przeżegnał się.
— Chwed’ko taj hodi. Czy on człowiek, czy djabeł tego nikt nie wie, ale on za to wie i widzi wszystko. Niesamowity. Albo go kniaź nie widział wtedy, jak to my rok temu z bojarzynką, da z wami, od cyganów wracali, z ich obozu, co to ta stara wiedźma wróżyła tak pohano. On to nam przeszedł drogę w gąszczu, szara, straszna wołokita.
Andrzej wzdrygnął się niemile.
— Ach tak pamiętam, wstrętny płaz człowieczy, pamiętam i te wróżby Makruny worożychy... Wówczas raniutko na Krasnej duszohubie ujrzałem pierwszy raz... Handzię — dokończył szeptem.
Westchnął, usiadł ciężko na otomanie i smutnie zwiesił głowę.
Grześko patrzał na niego i przypomniał również minione obrazy, bo nagle zaczął mówić, robiąc rękoma ruch szeroki dookoła swej głowy.
— Rumiana, krasna zorza nad moczarami, wstało słoneczko, taj wszystko sobą omaściło; takie purpury jakby królewski płaszcz i jakieś liljowe światła i błękitniutkie, jakby niebo spadło i rozchyliło się w puch, da w mgłę niebieską. Tam przy stogach, łosie, bojary leśne, a złotolite czaple, a kolorowe kaczki, wszystko takie bohate w zorzy porannej, że jakby świat zawsze taki harny był, to zdaje się i niebo niepotrzebne. Ale ot, jasny pan polował, strzelił do kaczek, daj na Krasnej duszohubie przeleciał strach... śmierć... I zorza nie pomogła i cudne purpury i mgła niebieska, świeciły ptaki złotemi piórami, grały w słoneczku jak drogie kamienie, a radowały się, a rozmiłowane były we świecie i ot!... kula ich niedoli nadleciała niby sęp straszny i skrwawiła cudnieńkie pióra, zasnuła bielmem oczy, ni słońca, ni życia... Taj hodi!...
Olelkowicz spojrzał na starego z niemiłem ździwieniem.
— Cóż i ten zaczyna wróżby?...
Wspomnienia nadlatywały uparcie: słowa złowrogie Makruny skierowane do Andzi, ponura, groźna postać cyganki na tle pysznym obozu, białych szatr i mozaikowej perspektywy leśnej. I ta wróżba z ręki Andzi: „nad sokolicą bujną czarny kruk kracze, wywłóczy dolę z niej, pióra poszarpie“ — a potem te smutne słowa o młodych sokołach: „jednego serce zabite, drugiego ranne, ciężko krwawi, nie ścierpi niedoli“ — potem znowu: „jeden łańcuch was skuwa i dola jedna“; jakby odpowiedź cyganki na pytanie Jasia, kto są te dwa sokoły.
Okropne! — myślał Olelkowicz wstrząsając się na to wspomnienie.
Grześko mówił coś jeszcze o lesie i o moczarach, lecz Andrzej już nic nie słyszał pochłonięty w ciężkich rozmyślaniach.
Gdy borowy odszedł, młody pan nie zniósł samotności, uciekł z gabinetu do parku, zalanego błękitno-zielonkawem światłem księżyca w pełni. Noc lipcowa nasycona rozgrzanemi prądami, zapachem lip kwitnących, miodnym aromatem ziół i kwiatów panowała nad ziemią dostojnie; cieniem głębokim pokrywając zda się jej brudy i brzydkie strony, a tylko piękno jej krasząc jaskrawym blaskiem. Wszystko było w srebrzystej koronie księżycowej, rozmodlone, śpiewne, urokiem tchnące. Andrzej wsiąknął w park, lecz pomimo ogólnej świetlistości duszę jego oblokły cienie tragicznych przeczuć. Złe, brzydkie, okrutne myśli wiły się pod czaszką jak żmije, odrzucić je precz nie miał siły, zbyt natarczywie cisnęły mu w mózg obrzydłe swe żądła. Już nie bronił się nawet, bezwolnie poddał duszę ponurym podszeptom demona.
Sokolica to oczywiście Andzia, jeden z tych sokołów to on, lecz kto drugi. Może Jaś?... Czarny kruk to... Kościesza... „nad sokolicą bujną czarny kruk kracze“ — otóż i zakrakał!... Wróżba sprawdza się... a wszak to początek zaledwo. U jednego sokoła serce zabite... czyż bym to ja nim był?...
Wstrząsnął się.
Ależ nie poddawać się hydrze, przeciwnie, iść na bój z tą marą, zwalczyć ją, zdeptać i zdobyć szczęście wymarzone. Choćby przemocą... A!! choćby nawet wbrew utartym wymaganiom świata... jak Lora...
Olelkowicz poczuł, że zimny dreszcz przeszedł go na wskroś, zakołatały mu pulsa w skroniach.
— Jezus Marja! wróżba Makruny sprawdzać się zaczyna.
...Co to worożycha przepowiadała Lorce?...
Słowa cyganki zupełnie wyraźnie zabrzmiały w pamięci Andrzeja; „mościa damulka wiatrem poleci, gdzie krew poniesie... lekkie życie, łatwym będzie świat... i tak po świecie ferdu, ferdu... cygańska dola.“
Wróżba się sprawdza!...
Ale oto jeszcze słowa Makruny... cisną się z plastyką niesłychaną; „czasem i los głupi bywa jak go człek za uzdę nie złapie i nie wstrzyma“.
To stosowało się do Lory, lecz może być i do niego zastosowane. Złapać los za uzdę, wedle słów cyganki i skierować go na korzyść dla siebie. Ująć przeciwności krótko, jak złe bestje i nagiąć je do własnej woli; wówczas znikną posępne wizje przyszłości, umilknie złowrogi zew płynący z bezbrzeżnie smutnych przepowiadań cygańskiej worożychy. Stłumić niechęć Kościeszy, zniweczyć jego upór, iść śmiało naprzód bez lęku... Lecz wobec tego i bez uprzedzeń etycznych, bez honorowych zobowiązań, bez ambicji?... Więc jechać do Turzerogów pomimo, że Kościesza wymówił mu dom?... A nie! To nad siły, tego znowu pominąć nie potrafię, to już nie dążenie do celu, to szarpanie etyki — jątrzył się Andrzej. — Nie jestem wszakże pierwszy lepszy; mój honor męski i mój rodzinny honor, moje społeczne stanowisko, ambicje, wszystko co we mnie czuje i myśli, wszystko to wstrząsa się na możliwość takiego postępku...
... Noblesse oblige — nie można o tem zapominać i nie wolno poniewierać szlacheckiego klejnotu, który jednak jest szlachectwem duszy. Zbrukać go, zbeszcześcić?... Nie, za nic! parwenjuszem nie jestem. Albo się posiada pewien arystokratyzm duchowy, albo nie, lecz jeśli tak, wówczas jasną swą gwiazdę zapala się wysoko, nie pełza z nią po ziemi, bo może być zdeptaną i zgasnąć.
Zatem samemu jechać nie można, to wykluczone do czasu, aż zmienią się okoliczności, te zaś muszą być zmienione.
Andrzej gorączkowo chodził wśród drzew, — znowu rosły nieprawdopodobne pomysły i upadały; na ich miejsce rodziły się nowe.
Błądząc tak po cienistym, przejaśnionym blaskami parku, młodzieniec zatrzymał się na skraju otwartej przestrzeni, gdzie były klomby kwiatowe. W oddali rysował się potężny, boczny kontur biały murowanego dworu, z podwójną, wielką czapą dachu, gdzieś wśród gazonów połyskiwała matowo, zielonkawa postać bogini Cerery w wieńcu na głowie i z sierpem w dłoni, wieczyście śniąca przy księżycu i jakby zapatrzona w dywan kwiatowy.
Zapach silny, aż duszący załechtał nozdrza Andrzeja. Stanął i patrzał. Roztocz seledynowo-sina, mistyczna jakaś poświata i cisza.
Olelkowicz szeroką piersią wchłonął wonne powietrze i odróżnił silny zapach ulubionych swych róż. Podszedł prędko do klombu, na którym rosły wspaniałe drzewka o bujnych koronach, oblepionych królewskiemi kwiatami. Odnalazł szkarłatne; uderzyła w jego oczy gorąca barwą, ciemniejsza pod omastą matowego światła, ale zawsze płomienna, tchnąca namiętnością i rozkosznym aromatem. Aksamitne, cudnie zwinięte kwiaty pochylały ku niemu dumne głowy, rosa błyszczała na ich przepysznych płatkach, niby łzy na rzęsach pięknej kobiety. Olelkowiczowi, któremu zawsze róże te uprzytomniały Andzię, wydało się, że to ona płacze. I w nim coś załkało. Szalonym rzutem objął krzak cały ramionami i, z okrzykiem miłosnym zatopił głowę w gąszczu kwiatów i liści. Nagarnął sobie na twarz mnóstwo róż i całował je zachłannie, łapał wargami atłasowe listki pełne purpury, ssał z nich słodycz razem z wonią, niby gorącą krew kwiatów. Nie czuł, że ostre kolce ranią mu ręce, że twarz ma całą w chłodnej rosie, pieścił róże z uczuciem takiego upojenia, szczęścia i pożądliwości, jakby samą Hańdzię trzymał przy ustach i szalał z nią. Nagle w rozegzaltowanej jego głowie błysnęła myśl i odrazu wolą się stała...
Przesłać Hańdzi te róże wycałowane, wypieszczone przez niego, cały ten krzak oberwać i jej ofiarować. Zaraz, natychmiast!...
Gwałtownie jął łamać kwiaty, kłół się, kaleczył, ale rwał i rwał wszystkie, rozkwitłe, ledwo rozwinięte pączki i nawet już opadające. Krzak był obfity niezmiernie, lecz Andrzej opustoszył go z kwiatów doszczętnie. Z naręczami róż pobiegł do domu, z pomocą Fedora kozaka wynalazł jakiś kosz czy pudło, opakował kwiaty i napisał krótki treściwy list. Zawarł w nim wszystkie swe uczucia i nadzieje, dodawał ukochanej otuchy, szałem gorącym rozgrzał każde zdanie, zakończył słowami:
„Róże szkarłatne, twój symbol, niosą ci moje pocałunki, niech ci je oddadzą, zbierz je wszystkie Hańdziu!

Twój Andrzej“.

Wysłał kozaka do Turzerogów na całą noc, nie zastrzegał tajemnicy, ani żadnych ostrożności przed Kościeszą. „Oddać w ręce panienki, jeśli każe czekać na odpowiedź — przywieziesz“.
Z tem poleceniem Fedor opuścił Prokopyszcze.
Gdy odjechał, Olelkowicz patrzał za nim długo, wreszcie podniecony i rozszalały wykrzyknął głośno z brawurą.
— Hej! Wyzywam cię, panie Kościesza!...






XXI.
Wybuch.

W wielkiej altanie, w ogrodzie turzerogskim towarzystwo miejscowe zebrane było przy śniadaniu. Wtem służący zameldował:
— Przyjechał dworski kozak z Prokopyszcz, przywiózł jakąś pakę i list do panienki. Czy mam go wołać?...
Kościesza spojrzał na sługę takim wzrokiem, że ten odrazu zrozumiał, jaką będzie odpowiedź. Cofnął się w tył. Lecz Andzia zawołała spokojnie, ale stanowczo, pomimo, że twarz jej oblała się gorącą falą rumieńca.
— Gdzie jest ten kozak? To pewno Fedor?...
— A ot on idzie — rzekł przelękniony lokaj.
Kozak wszedł do altany z pudłem i listem w ręku. Zdjął kaszkiet i skłonił się. Kościesza krzyknął zmienionym głosem, powstając gwałtownie.
— Jak śmiesz wchodzić bez pozwolenia?!... Poszoł won!
— Kazał jasny pan oddać samej panience, to oddaję. Taki rozkaz.
Pan Teodor wściekły, ze ściśniętą pięścią skoczył do Fedora.
Andzia błyskawicznie stanęła przed ojczymem, zatrzymując go na miejscu. Oczy aż oszalałe z przerażenia, pełne niemej lecz silnej wymowy wpiła w źrenica ojczyma i szepnęła:
— Do skandalu nie dopuszczę. Błagam...
Poczem zwróciła się do kozaka, który stał wyprostowany, bez cienia niepokoju na junackiej twarzy.
— Dziękuję ci Fedorze, idź do czeladnej i zaczekaj, dadzą ci tam jeść.
Gdy kozak skłoniwszy się odszedł, Andzia schowała list za bluzkę i biorąc pakę, chciała z nią wyjść z altany, wtem Kościesza zasyczał:
— Możebyśmy i my dostąpili zaszczytu ujrzenia zawartości tej... skrzyni.
— Owszem — odrzekła Andzia chłodno, z przymuszonym uśmiechem; domyślała się kwiatów i pragnęła je rozpakować w swoim pokoju bez świadków, lecz nie chciała drażnić ojczyma.
— Poczekaj Andziu, ja otworzę — zawołał Januszek.
Podczas, gdy chłopak pomagał jej niezgrabnie, Tarłówna przelotnie spojrzała na Jana Smoczyńskiego. Siedział blady, ze wzrokiem wbitym w filiżankę, z tak apatyczną twarzą, jakby nie słyszał i nie widział co się działo dokoła. Panna Ewelina miała wystraszoną minę, pani Smoczyńska z przerażenia była ledwo żywa. Podniesiony głos Kościeszy i jego zachowanie się ubezwładniło obie kobiety.
Gdy jednak Andzia wyjęła z paki purpurowe pęki róż, pachnące, świeże, przepyszne swem bogactwem, obie panie wyraziły mimowolny zachwyt. Jan wpatrzył się w kwiaty i zbladł jeszcze silniej. Januszek unosił się krzykliwie, Andzia zaś z rozjaśnioną jak zorza twarzą, z oczyma gorejącemi wyjmowała coraz nowe gałęzie szkarłatnych róż i wąchając całe ich snopy tak, że zakrywały prawie jej głowę, całowała kwiaty dyskretnie bardzo, ale z radosnym krzykiem serca, nieznając jeszcze treści listu i właściwego celu tęgo ładunku róż. Wybrała wszystkie, poczem wrzuciła je powtórnie do paki i porwawszy ją oburącz, pędem wybiegła z altany do siebie.
Kościesza zielono-siny, straszny, z okrutnie sfałdowanem czołem, ciężko powstał i poszedł w głąb ogrodu.
To co czuł i myślał nie potrafił na razie sformułować, huczało mu w głowie nieznośnie, rozumiał to jedno i najdotkliwiej, że został poskromiony przez Andzię jak dziki zwierz i... że Olelkowicz jawną rozpoczyna z nim walkę. Zrozumiał to odrazu, jak tylko kozak Andrzeja wszedł do altany. Chciał go przepędzić precz, byłby go wybił, bo nie władał sobą, — Andzia przeszkodziła.
Stałby się istotnie skandal, a co wówczas?... Można mieć na oku starego Grześka, który kilka razy prawdopodobnie nosił list do Andzi, ale teraz, skoro Andrzej przysyła otwarcie swego kozaka, w barwie i z blachą Olelkowiczów, tego bić i przepędzić byłoby już ryzykowne. Olelkowicz jest za potężny pan w tej okolicy, za wielu ma przyjaciół i popleczników, lekceważyć go publicznie i zadzierać z nim w taki sposób, równało się postradaniu opinji i, zyskaniu sobie wrogów w całej okolicy. Mogło to grozić nawet pojedynkiem lub sądem honorowym, ale obu tych ewentualności w stosunku do Olelkowicza Kościesza obawiał się panicznie. Czuł doskonale, że nikt go nie lubił. Po śmierci Izy, matki Andzi, całe obywatelstwo usunęło się od niego ostentacyjnie, w Turzerogach nikt nie bywał. Kościesza nie ubolewał nad tem, miał jednak to poczucie, że bezpieczniej z okolicą nie zadzierać, wolał aby go unikano, aniżeli by go sądzono. Przeczuwał, że tak lepiej. Wymówił wprawdzie dom Andrzejowi, lecz pomimo to przewagę jego nad sobą doskonale pojmował. Wiedział, że młody pan zachowując się dotychczas wstrzemięźliwie, tylko politykuje, również nie chcąc skandalu, lecz z innych pobudek. Z bolesną świadomością Kościesza spostrzegał coraz głębszą miłość Andzi do Andrzeja, nie umiał na to zaradzić. Nie skutkowały dyplomatyczne zabiegi, oszczerstwa rzucane na Andrzeja, nieprawdopodobne i ohydne, których często nawet Andzia nie rozumiała. Ze zgrozą wówczas patrzały na niego jej cudne oczy, lecz przeczyła wszystkiemu z upartą, niezłomną stanowczością. Chciał ją wywieść w świat, projektował podróż zagranicę, zabawy różne, zwiedzania, podał jej nawet myśl, dawniej odrzuconą przez niego, aby jechała do Krakowa na studja, ofiarował się jechać razem, aby tylko nie rozłączać się z nią, aby była pod jego opieką. Nic nie pomogło, Andzia zapowiedziała, że nie ruszy się z Turzerogów, gdy zaś miał ją zmusić do wyjazdu, zachorowała przeziębiwszy się umyślnie. Wiedział o tem.
Kościesza czuł się bezradnym; doprowadzało go to do rozpaczy i do wściekłości, lecz nie miał sposobu wybrnięcia. Teraz Olelkowicz widocznie pójdzie przebojem. I co wówczas?... Zabierze mu ją stanowczo... Wszelkie złudy,... nadzieje,... marzenia tajne a rozkoszne,... cała możliwość promiennej przyszłości widziana w śmiałych wizjach,... przytem majątki jej, lwia część fortuny, wszystko dla niego zginie... przepadnie na wieki... Nad rozkosznym sezamem, zawartym w tej dziewczynie zamkną się dla Kościeszy ciężkie wrota strasznego rozczarowania.
Czyż idea przewodnia kilku lat, cel słodki, powzięty od dawna, do którego pragnął dążyć wytrwale i za jakąbądź cenę, wielkie marzenie jego zmysłów i bezwzględny nakaz duszy, czyż to wszystko ma być zniweczone, zgniecione przez nieubłagany, szyderczy los. Czyż skatowanie Izy będzie się mściło?...
Kościesza zatrząsł się, gdyż wyobraźnia nasunęła mu oczy zmarłej żony, takie bolesne a tak niewysłowienie potępiające.
Znęcałeś się nademną, wpędziłeś w grób, byłam ci zbyteczną, bo zakiełkowała w tej duszy zbrodnicza idea — mówiły wyraźnie oczy Izy.
Kościesza bał się ich zawsze. Wydało mu się, że zmarła idzie za nim ślad w ślad, że podsłuchuje myśli krążące mu w mózgu, że go sądzi i skazuje.
Sztywnym krokiem szedł przed siebie, postanowił nie rozmyślać, nie analizować, tylko jednakowo energicznie bronić swej sprawy i iść naprzód druzgocąc wszystko po drodze.
Tymczasem Andzia w swym pokoju przeczytała nieskończoną ilość razy list Andrzeja, nacieszyła się różami i odpisawszy ukochanemu długo i serdecznie, obdarzyła hojnie Fedora, wyprawiając go z powrotem. Cały dzień spędziła przy różach, tembardziej, że dokoła siebie czuła wyjątkowy chłód. Kościesza był jak głaz, unikała go zresztą sama, panna Ewelina z obawy przed niechęcią pana domu boczyła się również, gdy zaś Andzia wbiegła radośnie do ciotki Malwiny, tamta leżąc na łóżku odwróciła się gwałtownie do ściany udając, że śpi. Tarłównie serce ścisnęło się żalem, uczuła się krzywdzoną, gorycz zalała jej duszę.
Wyszła od ciotki cichutko; duże łzy zwisły jej z czarnych rzęs, owiana smutkiem, pełna żałosnych tęsknot siedziała u siebie samotnie jak zbłąkany ptak wyrzucony z gniazda. Miała wrażenie, że jest wyklęta z domu i nie mogła zrozumieć dlaczego tak bezwzględnie potępiają miłość Andrzeja do niej i jej wzajemność. Wszak jeśli ciotce chodziło o wydanie Lory za Andrzeja, to ta się sama usunęła, kategorycznie zaznaczając swe credo. Wyjechała z obcym mężczyzną, nieznanym zupełnie, zlekceważyła wszystko, nawet chorą matkę. Raz jeden tylko napisała do matki krótko, że jest szczęśliwą, ze wytwarza sobie życie takie, o jakiem marzyła, że rozkoszuje się swobodą i światem i prosi matki, aby nie martwiła się jej postępkiem, gdyż ona inaczej żyć nie potrafi, to jest jej los i przeznaczenie. Opiekę nad matką zdawała na Andzię, w przyszłości zaś na Jasia. I koniec. Żadnych więcej wyjaśnień. List nosił stempel z jakiegoś kantonu Szwajcarji.
Pani Smoczyńska łudząc się trochę, że Lora wyszła za Oksztę, którego wyobrażała sobie jako wielkiego obszarnika z Galicji, doznała nad wyraz przykrego zawodu. W przystępie rozpaczy przeklęła córkę, podarła jej list, zniszczyła fotografje Lory i nie pozwalała sobie więcej o niej wspominać, całą swą miłość macierzyńską przelewając na Jasia. Zapadała też na zdrowiu coraz poważniej, ale Andzia zauważyła, że nawet jej troskliwe pielęgnowanie drażni ciotkę.
Któregoś dnia Tarłówna zbliżyła się do Jasia, pragnęła odnaleźć w nim dawną, braterską duszę. Siedział na werandzie zasępiony, z książką w ręku. Stanęła przed nim i spytała nieśmiało.
— Możebyś mi towarzyszył, Jasiu do lasu, tak tu głucho i... ciężko w domu.
— Nie mogę, muszę być z Januszkiem.
— On także pójdzie z nami, teraz przecie niema lekcji.
Smoczyński nie znalazł wykrętu i poszli. Nie było im jednakże dobrze z sobą. Jan postępował obok niej milczący, zupełnie zmieniony, niepodobny do dawnego Jasia, trochę łobuza i wesołego towarzysza. Teraz stał się młodzieńcem poważnym, niemal sensatem, wyrósł znacznie i wyprzystojniał, ale nadmiernie szczupła postać jego gięła się ociężale, jakby pod brzemieniem troski. Twarz blada, welinowa, o wybitnych skurczach nerwowych, na skroni i koło ust ocienionych już gęstym puchem wąsów. Oczy dawniej żywe, błyszczące, zasnuła dziwna mgła melancholji, wyglądały niekiedy jakby śpiące. Rok miniony i ostatnie wypadki wyryły na tym chłopcu straszne piętno.
Gdy Janusz pobiegł z psami naprzód, Andzia wzięła Jana za rękę, przemówiła serdecznie:
— Jaśku, co tobie jest? Wyznaj mi szczerze wszystko, ja cię zrozumię, zobaczysz.
Milczał.
— Widzisz, Jaśku, ja wiem, że położenie twoje bardzo jest niemiłe; matka chora wymagałaby wyłącznej i starannej, kuracji... Wasz Smoczew leży prawie odłogiem, bo cóż tam zasiewy, wiele nie dadzą... teraz znowu ucieczka Lory...
Jan żachnął się.
— Ach Lora... można się było tego po niej spodziewać, wstyd tylko, hańbę przyniosła naszej rodzinie i pogorszyła stan mamy, ale to jeszcze klęska nie ostateczna.
Nerwowym ruchem uścisnął rękę Tarłówny.
— Zapomniałem ci Andziu, podziękować z całej duszy za twoją opiekę nad mamą i Smoczewem. Wiem od pana Kadłubka, że gdyby nie ty, Smoczew nie byłby nawet zasiany na jesieni; tyś zaglądała sama we wszystko. Nie umiem ci nawet wyrazić swej wdzięczności. Jesteś bardzo dobra.
Głos mu drgnął rozrzewnieniem.
— Uspokój się Jasiu, to był nasz obowiązek, mój i ojczyma.
Jan zaśmiał się nienaturalnie.
— Andziu, to właściwie nie był obowiązek, tylko dobroć, ale twoja, nie mów o ojczymie, bo ci bowiem stale przeszkadzał, wiem to dobrze. To jest moja bolączka, moja rana w sercu, że ja matki zabrać z sobą nie mogę do Moskwy, nie mogę ulokować jej w Smoczewie, bo... nie mam gdzie. Chciałem wyporządkować dla niej czworak, jedyny na tych zgliszczach, lecz matka nie chce za nic. Przyzwyczajona do wygód, rozpieszczona, nie może mnie zrozumieć. Teraz szczególnie po ucieczce Lory powinienem sam zaopiekować się matką, trzebaby odbudować dom w Smoczewie, lecz już zapomnieć o naukach, albo sprzedać Smoczew.
— Ciocia nie chce o tem słuchać, nie można jej robić takiej przykrości, to by ją dobiło. Jasiu, posłuchaj, mamą i Smoczewem ja się opiekuję, bądź pewien, że będę dla niej drugą córką.
— Ty, Andziu, wyjdziesz za mąż.
Powiedział to takim ostrym i przykrym tonem, że dziewczyna spojrzała na niego z wymówką.
— Czyżbyś i ty potępiał mój wybór?...
— Nie mam do tego prawa — odrzekł zimno.
— I nie masz podstawy, bo sam znasz pana Andrzeja i wiesz co o nim sądzić. Gdy go zaślubię, on uszanuje na pewno wszystkie moje pragnienia i zobowiązania moralne.
— To jest jakie, Andziu?
— Będziemy się wspólnie opiekowali ciocią i Smoczewem, do czasu aż ty skończysz uniwersytet. Ciocia będzie mi matką.
Smoczyński spojrzał na nią surowo. Usta wykrzywił mu ironiczny wyraz.
— Czy ty myślisz, że jestem żebrakiem i pozwolę matce iść na łaskę do Prokopyszcz, pod dumny dach kniazia Olelkowicza?! — wybuchnął.
— Jasiu, co tobie?...
— Mylisz się Andziu i, nie znasz mnie, na takie upokorzenie nigdy bym się nie zdobył za żadną cenę! Co innego twoja opieka nad mamą, tą łatwiej mi znieść, ale kłaniać się jasnemu panu na Prokopyszczach, Dubowie z przyległościami...
— Jasiu, opamiętaj się! Teraz ja powiem, że ty nie znasz Andrzeja, źle, niesprawiedliwie go sądzisz.
— Wszystko jedno! Z chwilą, gdy wyjdziesz za mąż, zmienią się warunki nasze. Choćby matka miała ucierpieć na zdrowiu, zabiorę ją do Moskwy, może nawet już tej jesieni.
Tarłówna zwiesiła smutnie głowę. Zrozumiała, że upragniony i oczekiwany przez nią fakt zaślubin Andrzeja, dla Jasia i jego matki stałby się wyrokiem.
Więc i tu jej szczęście ma wrogów. Ogarniało ją rozdrażnienie.
— Matka twoja nie przeżyłaby takiej podróży i mieszkania w Moskwie — rzekła opryskliwie.
— W takim razie zostanie w Smoczewie na opiece Butkowskiej — burknął Jan.
— A ty?...
— Ja?... Och nie. Są rzeczy nad siły ludzkie, teraz trzyma mnie obowiązek, jak łańcuch wyjącego psa. Nieprędko oswoję się do takiego stopnia, aby módz tu zamieszkać.
— Z czem się masz oswajać?
Popatrzał na nią zdziwiony.
— Mniejsza o to! — sarknął gniewnie — nie powinienem był tu wogóle przyjeżdżać, znagliły mnie listy matki błagające, rozpaczne i zmusiła mnie własna, niepojęta, przeraźliwie despotyczna tęsknota. Musiałem, musiałem zagłuszyć w sobie wszystko i podążyć tam, dokąd mnie wołała. Gdy otrzymałem list pana Kościeszy, ofiarowujący mi posadę, leciałem jak wariat bez zastanowienia, tylko z tym jedynym obrazem w duszy. Nie wiem, jak przebyłem egzaminy, jak je skończyłem, żyjąc już tylko nadzieją, że... ujrzę... że będę tu, że zmiażdżę nareszcie całoroczną mękę, że zaspokoję pragnienie serca samym widokiem,...że jak niewolnik...
Zachłysnął się. Jęknęło mu w piersi łkaniem.
Andzia nagle zrozumiała wszystko, szła cicho, nie śmiąc podnieść na niego oczu. Jaś mówił dalej stłumionym głosem.
— I...przyjechałem po to, by mękę swoją zwiększyć stokrotnie, by ją przedłużyć, rozciągnąć na całe życie. Nikt mnie nie ostrzegł, co tu zastanę, bezlitośnym bywa los. List pana Kościeszy z propozycją posady wydaje mi się ironją, umyślnem szyderstwem, aby mnie zgnębić, aby mi wskazać całą nędzę mego stanowiska. Muszę patrzeć, być widzem własnego dramatu duszy i nawet się nie zająknąć, przeciwnie, dla ocalenia pozorów mieć pogodny humor...
Umilkł. Andzia nie patrząc nań odczuwała, że łamie się z sobą, że pragnąłby wypowiedzieć więcej, a jednocześnie karci się za to, co już wyjawił. Tarłówna nie wiedziała co z sobą począć. Runęła złuda, że odnajdzie w nim brata, utworzyła się pomiędzy nimi przepaść bez dna.
Oboje równocześnie zdali sobie sprawę zupełnie jasno, że nie mają sobie nic więcej do powiedzenia, obojgu zaciężyła sytuacja nieznośnie. U niego wybuchnął żal, że wyrzekł te słowa, że zniweczył dotychczasowy stosunek z nią oparty na własnej męczarni, ale na jej nieświadomości. Ona poczuła w swem sumieniu gorycz niezmierną, zbudził się w niej wyrzut, że przedtem go nie odgadła i, że zrodzone przed rokiem wątłe przeczucie jego miłości stłumiła tak prędko, nie wierząc w nie. Ale cóżby to pomogło? świadomość uczuć jego nie zniweczyła by wszakże jej miłości do Andrzeja. Tamto musiało się stać, tamto jest mocarne ponad wszystko. Cóż ona mu teraz odpowie, czem go uspokoi, jaką radę poda?... Ach! już lepsze milczenie, każde słowo może być teraz dla niego szyderstwem, nawet najserdeczniejsze, może mieć brzmienie odmienne i źle odczute.
Szli obok siebie bezwiedną gnani siłą, by jaknajprędzej się rozejść, bali się własnych słów, lękali spojrzeń. Gdy podbiegł do nich Januszek nie mówili również nic, na wszelkie pytania malca Jan kiwał głową bezmyślnie jakby nierozumiejąc. Janusz spytał obcesowo.
— Cóż to zaniemówiliście, że słowa z was nie można wydębić, a możeście olśnęli? Mówił owczarz Matwiejek, że jest taki duch co się w muchę zmienia i jak siądzie na oczach to człowieka olśni.
Nie otrzymawszy odpowiedzi malec wzruszył ramionami, i popędził znowu goniąc psy.
Jan myślał:
...Olśnęliśmy oboje, tylko ja już dawno, dawno... ona zaś na Krasnej duszohubie...
Podchodzili do zabudowań dworskich. Wtem Jaś wciągnął Tarłównę gorączkowo w otwartą furtkę ogrodu. Gdy stanęli wśród łopianów i krzewów dzikich, porwał obie jej ręce z przytłumionym okrzykiem.
— Andziu, po co ja ci to wyznałem wszystko!? tyś nawet wiedzieć nie powinna o ranie, która we mnie jątrzy. Ty... ty... sama cierpisz strasznie, bo i twoja... miłość ma okowy, po co ci jeszcze... to moje nieszczęście...
Rozpłakał się, pochylił głowę nisko, aż do kolan Andzi zgarbiony jak chłop... i szlochając upadł na ziemię, całując jej stopy.
— Przebacz... daruj, żem cię struł... żem ci zrobił zawód..., że... nie jestem ci już bratem... jęczał.
Tarłówna trzęsła się okropnie, łzy sypały z jej oczu gęstą, gorącą rosą. Zgięła się nad nim i obejmując obu dłońmi jego głowę rozpaloną.
— Co ja pocznę, co pocznę nieszczęsna — szeptała bezradnie. — Jasiu wstań, przez litość... co robisz?...
On zerwał się, twarz miał we łzach i pyle, wzrok prawie obłąkany. Andzia przeraziła się go. Jan popatrzał na nią nieprzytomnemi oczyma i, cisnąc jej ręce w swoich, wyrzucił przejmującym szeptem z rozetkanej piersi.
— Nic już nic!... więcej ani słowa o tem... nie męcz się jestem podły... bądź szczęśliwą, wybacz mi moją śmiałość..., Jestem tutaj... zupełnie zbyteczny a zostać muszę... Obco mi... obco... strasznie!...
Zakręcił się na miejscu i znikł za furtką, zostawiając Andzię w osłupieniu.






XXII.
„Nie zdzierżysz“.

Minęło kilka dni. Do gabinetu Kościeszy wszedł lokaj niosąc list na tacy. Pan Teodor wziął go w rękę obojętnie.
— Skąd to?...
— Przywiózł kozak jaśnie pana Olelkowicza.
Kościesza drgnął.
— Czy przyjechał... tylko z tym listem?...
Służący zająknął się, spuścił oczy.
— Mów!... — krzyknął na lokaja.
— Jest list do panienki i... kwiaty.
— Idź precz, odpowiedzi nie będzie.
— Kozak powiada, że kazano mu czekać na odpis.
— Nie będzie! Rozumiesz?!
Służący odszedł w milczeniu, dziwiąc się niezmiernie, że pan nie czytając listu już wydaje taki wyrok.
Kościesza wolno otworzył kopertę, sprawdził podpis Andrzeja i czytał z twardym, ostrym wyrazem twarzy:

Szanowny Panie!

Pragnę pomówić z panem w wiadomej, bardzo ważnej, jedynej dla mnie sprawie, proszę oznaczyć miejsce, dzień i godzinę spotkania, stawię się z akuratnością. Mam nadzieję, że Szanowny Pan nie odmówi mi tego, liczę na Jego honor i sądzę, że się nie zawiodę. W razie przeciwnym, zmuszonym będę postąpić bardziej stanowczo, gdyż cel mój musi być spełnionym.
Z uszanowaniem

Andrzej Olelkowicz.

Kościesza odłożył list i długi czas siedział nieruchomy, z zamkniętymi oczyma jakby śpiąc. Przeżuwał w sobie gniew i niepokój. Jakież to będą te jego kroki bardziej stanowcze, o których pisze? — myślał — i groźba: „cel mój musi być spełniony“. Co on zamierza, co z tego wyniknie?...
Przeczytał list jeszcze raz, niepokój rósł, ale i zawziętość wzmagała się. Nie odpisze ani słowa i tem samem widzenie się z Olelkowiczem nie będzie miało miejsca. Po co... na co?... wymówił mu dom, zatem — Andrzej tu nie przyjedzie, poznał go już na tyle, że jest tego pewny, on zaś — Kościesza, — nie zgodzi się na żadne spotkanie. I cóż mu zrobi Olelkowicz?... On liczy na honor jego, puste słowo, — honor... gdzie tu jest honor? że się ktoś z kimś niechce spotkać, to ma być zachwianie honoru?... A zresztą... — machnął ręką i odrazu uczuł znakomitą ulgę.
Kościesza nieraz już w życiu załatwiał się w taki sposób z wszelkimi honorowymi skrupułami i doszedł do wprawy. Więc i teraz wzmianka o honorze w liście Olelkowicza, przestała dlań istnieć. Gdy służący wszedłszy nieśmiało powtórnie oznajmił, że kozak czeka na odpowiedź, pan Teodor wybuchnął.
— Poszczuj go psami, niech jedzie won, odpisu żadnego niema... i nie będzie.
W następstwie tych słów podarł list na kawałki, rzucił do kosza i przestał o tem myśleć.
Gdy Andzia wyszła na spacer, Kościesza zakradł się do jej pokoju. Znalazł tam przepyszne pęki purpurowych róż, świeży dar Andrzeja. Chciał je w pasji powyrzucać, lecz się wstrzymał, natomiast zaczął szukać listu, otwierał cicho szufladki biurka Andzi, zaglądał do teki z papierami, szperał, przerzucał książki, lecz listu Andrzeja nie znalazł.
— Nosi go widocznie na sercu — pomyślał i zgrzytnął zębami.
Złość, zawiść na Olelkowicza wzbierała w duszy Kościeszy potężną falą, tyran i okrutnik zbudził się w nim znowu, nie pierwszy raz w życiu, ale bardzo silnie. Czuł, że rozjudzają się w nim złowrogie siły, że bestje te szczeżą kły i skowyczą i targają się jak cerbery wściekłe na uwięzi, ale trzymał je na smyczy swej woli, bo nie wolno było ukazywać prawdziwej fizjognomji, nie wolno do czasu... Może nigdy?... Może nie zajdzie potrzeba tego? Łudził się chwilami, że Andzia, pozbawiona widoku Olelkowicza, żyjąc pod grozą niedozwalanego przez ojczyma związku, zniechęci się i może z czasem zapomni, może zgaśnie to młodzieńcze uczucie.
A wówczas... wówczas...
Nie śmiał dokończyć, nawet on, Kościesza nieśmiał nazwać tajnych swych marzeń po imieniu.
Lecz bywają cuda i, chcieć to już jest większa część zwycięstwa, a cóż dopiero pragnąć, pożądać całem jestestwem. Wszak to już prawie wygrana!
Ona już nie zobaczy Olelkowicza, — myślał, zapalając się. — Trzeba tylko ukrócić te listy, te kwiaty, to ją podnieca, to trzyma ją pod urokiem tamtego. Więc zniweczyć wszelkie przeszkody, zabronić kozakowi wstępu do Turzerogów, przepędzić go precz. Cóż się stanie?... płonne obawy: zdławić i być śmiałym, bezwzględnym. Ten stanie się wielkim zdobywcą, kto do celu dąży wielkimi krokami nie zaś truchtem.
Kościesza poczuł przypływ energji i niezłomnej stanowczości.
Powrócił do swego gabinetu i zadzwonił.
— Czy kozak już odjechał?....
— Tak.
— Rozkazuję ci, że jeżeli jeszcze raz przyjedzie z listem i kwiatami, przepędzić go bez meldowania mnie.
— Jakto... przepędzić kozaka dworskiego z Prokopyszcz? — jęknął przerażony sługa.
— Słyszałeś ośle rozkaz?! Dwa razy nie powtarzam. Jeśli odtąd kozak choć raz jeszcze dopuszczonym będzie do dworu, ty pójdziesz won ze służby, a teraz... precz mi z oczu.
Przez kilka dni następnych pan Teodor żył w podnieceniu, w werwie zdobywczej. Łagodnie lecz z absolutnym naciskiem znowu namawiał Andzię, aby jechała z nim zagranicę, działał na jej wyobraźnię pięknemi obietnicami malowniczych podróży, lecz spotykał się stale z niezłomnym uporem dziewczyny.
Rozdrażniało to Kościeszę, lecz tem bardziej utwierdziło w przekonaniu, że trzeba presję wywierać i Andzię wywieść z Turzerogów jaknajprędzej.
Pewnego dnia, gdy Kościesza zajmował się w kancelarji, był to bowiem dzień przyjmowania interesentów, rano o dziesiątej, służący zaanonsował Tarłównie Hadziewicza, administratora Toporzysk i Drakowa. Andzia lubiła go niezmiernie, wybiegła do salonu na spotkanie. Powitała radośnie starego człowieka, aż rozjaśniła się jego poważna, surowa twarz. Patrzał na dziewczynę długo, uważnie i rzekł z niepokojem:
— Zmizerniała pani bardzo, oczki podsiniały, jeszcze czarniejsze, liczko zbladło, czego detyno turbujesz się?...
Andzia spuściła oczy.
— Moja żona przysyła pani uściśnienia, zawsze miłuje panią bardzo, wspominamy sobie często, jak dwa lata temu była u nas w lecie i dom nasz rozweseliła, jak ptaszeczek. Czemuż to serce w tym roku nie przyjechali?...
— Tak się złożyło, trochę daleko do Toporzysk, nigdzie nie wyjeżdżam. Co tam słychać u państwa, czy kwitły azalje? a Słucz jak wygląda?...
— Azalje... a jaż przysłał tobie detyno całe dwa kosze tych kwiatów, z żoną my je pakowali, ale czy gajowy dobrze dowiózł, to już niewiem.
— Prawda, zapomniałam, dziękuję panu.
— A Słucz cóż... toczy fale, bindugi z drzewem po niej płyną, w tym roku dużo flisaków było, szły i szły tratwy. Taka sama Słucz, jak i zawsze rozhulana i bujna, a młoda, płynie jak wstążka, nie tak, jak wasz rozlany Styr.
— Niech pan nie mówi i tu ładnie. Zna pan Wilczary?...
— Znam, czemuż nie. Piękne są, ale takich azalji nie macie, to już przyrodzenie tamtej ziemi, nad Słuczą.
Myśmy niedawno powrócili z Wilczar, chyba nigdzie nie jest tak uroczo — rzekła Andzia z zadumą.
Administrator bacznie ją obserwował, nagle rzekł serdecznie:
— I pani miała jak słyszeliśmy dużo przykrości, choćby z tą ucieczką panny Lory, ot osobliwość!... Tak sobie w świat bez pardonu.
Andzia milczała.
— A jakże ma się pani Smoczyńska?...
— Zawsze chora, Jaś jest także na wakacjach. Niechże pan siada panie Hadziewicz, stoimy a pan zmęczony.
Administrator usiadł na fotelu, Andzia obok niego. Stary pan pochylił się do niej poufnie.
— A powiedz, mi detyno, nie wychodzisz ty za mąż, serce? Myśmy słyszeli, że konkuruje o ciebie dziedzic Prokopyszczki?.. Niema co, tęga partja, że i trudno o taką drugą u nas. I piękny i bogaty i ród starożytny, a toż i Tarłówna nie dla pierwszego z brzegu. Dobierzecie się mili, jakby w korcu maku szukał. Ale cóż!... ojczym pozwala?...
Andzia ścisnęła go za rękę błagająco.
— Niech pąn nie pyta, niech pan o tem nie mówi.
Twarz jej zbladła; w oczach zalśniły łzy.
Hadziewicz cofnął się, brwi zsunął na czole.
— A, ot co! taka sztuka!? To znaczy, że fama niesie prawdziwą wieść, głucha ona ale widać niezmyślona, już o tem i ludzie wiedzą.
— Co pan mówi, naprawdę?...
— Tak, już gadają, że pan Kościesza nie chce oddać pasierbicy panu Olelkowiczowi, pomimo jej chęci. Ale trafiła kosa na kamień i wyszczerbi się. Pan Olelkowicz nie ustąpi. A pani?... a tyż detyno, serce nasze, będziesz posłuszna własnemu miłowaniu czy... ojczymowi?...
— Ja kochać pana Andrzeja nigdy, nigdy nie przestanę!
Łzy spłynęły z jej oczów gorącym potokiem, lecz stłumiła je szybko i dodała z wielką mocą:
— Oboje dążymy do tego, aby zwalczyć niechęć ojczyma i... zwalczymy!...
— Prawdziwa Tarłówna! — zawołał Hadziewicz z zapałem i ucałował ręce dziewczyny.
— Dlaczegóż to pan Kościesza tak się sprzeciwia małżeństwu pani?... Wszak nieuważając już nawet na uczucia młodych, toż świetna partja materjalna. Jeszcze pani młodzieńka co prawda, dziewiętnaście lat... pączek, ale już za mąż można. Po co marnować najpiękniejsze lata? Już by i dla majątków czas było dać innego właściciela, a to tylko marnuje się dobro... żal bierze...
Hańdzia bystro spojrzała na niego.
— Nic się nie może zmarnować tam, gdzie pan rządzi.
Hadziewicz wstrząsnął smutnie głową.
— Ja nie mam pełnej plenipotencji, pan Kościesza mi nie dał, właściwie rządcą jestem nie administratorem. Zresztą... pewno podziękuję za posadę.
— Pan nie chce być u nas?! Dlaczego!?...
— Detyno, tobie bym służył do końca życia, ale patrzyć na to jak ciebie krzywdzą, nie mogę, no,... nie mogę.
Rozłożył ręce rozpaczliwie.
— Kto mnie krzywdzi? — spytała z przerażeniem.
Hadziewicz zmieszał się bardzo.
— Ot; niepotrzebnie wygadał... taka natura — bąknął.
Nagle wyprostował się na fotelu, twarz jego wyrażała stanowczość.
— A jednak to mój obowiązek spytać... Czy pani, serce moje, wie o tem, że las na Drakowie, ten wielki bór masztowców wycinają?...
— Jakto bór Drakowski tną? Dlaczego?... Bezprawnie?... Kto tnie?...
— Z rozkazu pana Kościeszy. Sprzedaje las częściowo. Milczałem dokąd trzebili mniejsze uroczyska, ale teraz, jak już niszczą, takie bogactwo, to dusza martwieje; toż to jest sieroca scheda, to święty grosz. Do tego opiekun niema prawa, nawet ojczym, to... to zbrodnia.
— Panie Hadziewicz widocznie tak trzeba, nic nie wiem, dziwię się nawet, ale przecie ojczym mój... wie co robi.
Administrator rzucił się na fotelu.
— Wiadomo, że on wie co robi, ale czy jemu tak wolno?... Ot co!
— Nie rozumiem.
— Detyno, mnie o ciebie chodzi, żal duszę ściska; jak się widzi, że ciebie... o... ot nieskładnie mówić. Tak nie powinno być, to wstyd, to zgroza...
— Ależ panie, przecie ojczym chyba nie chce... mojej krzywdy?
— A powiedz pani, serdeńko, czy wielka byłaby dla ciebie radość, a szczęście, żeby ty wyszła za mąż za dziedzica z Prokopyszcz?...
Andzia podniosła na niego tęskne oczy.
— Kocham go bardzo i tylko o tem marzę.
— A powiedz pani, czy wielkim byłby twoim przyjacielem, ten, ktoby ci na to nie pozwolił?... I to bez żadnego powodu, bez racji?...
Tarłówna zakryła oczy powiekami, krwawy rumieniec zabarwił jej policzki.
— Ot, i widzisz detyno! — zawołał Hadziewicz z goryczą w głosie.
— Czyż to możliwe?... Boże mój... — szepnęła.
Staruszek z czułością patrzał na nią z pod siwych brwi. Usta drżały mu wzruszeniem.
— Będę prosił pana Kościeszy, będę błagał, perswadował, może się opamięta a zaniecha tej rąbki fatalnej. To go nawet kompromituje wobec okolicy, każdy wie, że prawa dziedziczka jeszcze nie pełnoletnia, takiego upoważnienia dać nie mogła. Jeśli moja prośba nie wskóra nic, wolę wyrzec się posady niż patrzyć na takie rzeczy, niech się to nie przy mnie robi. Tylko szkoda mi ciebie detyno. Wychodź ty za mąż prędko... och... wychodź.
Wszedł służący.
— Dziedzic prosi.
Hadziewicz uścisnął dłoń Andzi.
— Zrobię co będzie w mej mocy, może przemówię do sumienia — szepnął.
Po jego odejściu Andzia siedziała w salonie zupełnie oszołomiona. Słowa Hadziewicza, któremu ufała jak ojcu i którego szlachetność znaną była ogólnie, przeraziły ją. Czuła boleśnie wsiąkające do jej duszy zwątpienie w prawość ojczyma.
Nie rozmyślała nad materjalnemi sprawami, nie bolało jej to, że ojczym rozmyślnie uszczupla majątek jej po ojcu, lecz dręczyła ją myśl, że postępuje nie honorowo, że niema uznania u ludzi, że daje powód do podejrzeń o nieuczciwość, że wreszcie był on mężem jej matki, a jest jej opiekunem jedynym, — w którego tyle lat wierzyła i nawet przywiązała się doń szczerze. Teraz coraz nowy cios nieubłaganej prawdy ranił serce dziewczyny. Co raz groźniej przedstawiała się przyszłość, ponuro zarysował się charakter ojczyma i Andzię ogarniał lęk paniczny przed życiem. Zarazem ta depresja moralna budziła w niej energję, wolę, by zerwać więzy dotychczasowe, połączyć się z Olelkowiczem i niedopuścić do duszy krańcowego rozczarowania. Nie spostrzegła, jak minęła godzina i do salonu wpadł wzburzony Hadziewicz.
— Do widzenia detyno — wołał roztarganym głosem, — żegnam ciebie, serce, nic tu po mnie. Ciebie anieli święci uratują od zaguby, ale ja biernym uczestnikiem podłości nie będę. Świnią nie jestem, żal mi sieroteńki, oj żal, ale świnią nie jestem. Teraz dranie tylko będą u pana Kościeszy administrowali, dla uczciwych ludzi zamknięta droga.
Tarłówna podbiegła do niego.
— Co pan mówi?! Opuszcza nas pan? na miłość boską, niech pan zostanie, błagam pana!
Hadziewicz szeroko rozłożył ramiona.
— Nie mogę, serce! Kazał zdać majątek, księgi, wszystko jakiemuś nowemu, co ma przyjechać do Toporzysk. Nie mam już miejsca. Tłumaczyłem jak umiałem, na klęczkach, aby takiej krzywdy tobie nie robił, a potem wypowiedziałem całą prawdę, ani się zmieszał nawet, władny jest i... bezczelny.
— Ja pójdę do ojczyma, może dla mnie?
— Nie, proszę nie iść, sam miejsce wymówiłem nie czekając, aż on to zrobi. Tam są teraz... panowie.
— Jacy panowie?... Skąd?...
Hadziewicz zająknął się.
— Nie wiem, w ważnej sprawie, młody i stary. Ja muszę już jechać.
— Zaczekaj pan, chwileczkę.
Zadzwoniła.
— Kto jest u dziedzica? — spytała lokaja.
— Dwóch panów panienko.
— Kto?... Skąd?...
Służący spojrzał na Hadziewicza porozumiewawczo. Ona to spostrzegła.
— Niech Filip natychmiast mówi prawdę. Kto są ci panowie?
— Jasny pan z Prokopyszcz i drugi, starszy z Ukrainy, musi krewny być, bo tak samo się nazywa — wykrztusił służący.
Andzia strasznie zbladła. Administrator żywo posunął się do niej.
— Pani droga, co takiego, serdeńko, detyno luba...
— To nic, nic. Możesz odejść Filipie.
Służący wyszedł. Tarłówna usunęła się ciężko na krzesło, szepcząc zbielałemi wargami.
— Rozgrywają się tam moje losy...
— Ufaj w miłosierdzie boskie i... we własne przeznaczenie. Ten młodzieniec dzielnie wygląda, pan Kościesza jemu nie zduża.
— Czy dawno przyjechali?...
— Tylko co lokaj ich zameldował.
— Niech pan teraz nie jedzie za nic, za nic.
— Dobrze detyno.
Zdumienie i nawet przerażenie Kościeszy nie miało granic, gdy lokaj mijając się z wychodzącym z gabinetu Hadziewiczem oznajmił krótko.
— Jasny pan konstanty Olelkowicz z Krasnosiełek i dziedzic z Prokopyszcz.
Kościesza sam nie wiedział, kiedy i jak wyrzekł słowo „prosić“. Spadło to nań niby piorun. Gdy panowie weszli zrozumiał odrazu, że postawią teraz drażliwą kwestję na ostrzu noża. Oto jest owe postąpienie stanowcze, o którym Olelkowicz pisał w liście. Kościesza ujrzał się nad przepaścią, nagle zorjentował się w sytuacji i zesztywniał jak głaz. Przywołał na pomoc wszystkie swe wrogie siły, ukryte a groźne hydry, któremi ubezwładniał ludzi. I tak opancerzony czekał ataku.
Rozmowa burzliwa trwała względnie długo. Andzia niepokoiła się. Biegała po salonie podniecona w najwyższym stopniu, Hadziewicz nie mógł jej uspokoić. Otworzyła drzwi wiodące do pokoju równoległego z gabinetem Kościeszy, dochodził niekiedy do jej uszu lekki szmer rozmowy toczącej się tam. Raz usłyszała mocne głosy, widocznie podniecone; organ Andrzeja i straszny, żelazny wark Kościeszy. Zerwała się jak strzała chcąc biec do nich, ale Hadziewicz zatrzymał ją przemocą.
— Nie puszczę detyno, ty tam niepotrzebna. Cisz... cisz... serdeńko!...
Andzi zdawało się, że ta rozprawa nigdy nie będzie miała końca. Hadziewicz nie mógł sobie z nią dać rady. Wreszcie w gabinecie ucichło, po chwili usłyszeli turkot. Przez okno zobaczyli powóz Olelkowicza podjeżdżający do bocznego ganku, wyłącznie dla interesentów, skąd było osobne wejście do poczekalni i gabinetu Kościeszy.
Ze schodów zbiegł szybko Olelkowicz, lokaj sprowadzał starszego pana do powozu. Tarłówna nie mogła dojrzeć twarzy Andrzeja, poznała jedynie po ruchach, że był wzburzony.
— Odjeżdżają! — krzyknęła jak w obłąkaniu — to już po wszystkiem, po wszystkiem...
Zaniosła się okropnym płaczem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy powóz ruszył, Konstanty Olelkowicz — rzekł ze zgnębieniem:
— Nie miał żadnych argumentów. A jednak?... Straszny człowiek! W tem jest prywata; osobisty, haniebny cel. Przejrzałem go na wylot... Tylko to! Ale... tem okrutniejsze. Co teraz?...
Andrzej spojrzał na stryja wściekle.
— Jej się nie wyrzeknę! Tembardziej i jak najprędzej wyrwę ją stąd. Dosyć polityki! Z podłością postępuje się bez żadnych względów.
— Co zamierzasz uczynić?...
— To co mi już jedynie pozostaje. Wyczerpałem się.
Będę spieszył, bo on ją wywiezie.
Nagle zerwał się, stanął w powozie, wzniósł do góry krzepkie ramiona i z zapałem, z szalonym wybuchem temperamentu huknął głośnym, zwycięskim okrzykiem.
— Nie zdzierżysz mi panie Kościesza!... Nie zdzierżysz!...






XXIII.
I zakrakał kruk czarny...

Tarłówna spłakana i drżąca z wewnętrznego niepokoju i druzgocących ją złych przeczuć, pisała list do Andrzeja. Chciała prawdy od niego, wykrycia zagadki nieznanej dla siebie rozmowy z ojczymem i wyniku jej.
Niespodziewanie stanął przed nią Kościesza, jak tygrys cicho wsunął się do jej pokoju.
— Co to piszesz... Aneczko?...
Andzia powstała gwałtownie. Od razu spostrzegła, że ojczym sili się tylko na spokój i łagodność. Zlękła się jego twarzy.
— Jestem dziś bardzo zmęczony, tyle miałem różnych spraw i... przykrych. Podobno widziałaś się Andziu z Hadziewiczem?
—... Wyobraź sobie, że ten... no, śmiało mogę nazwać łotr...
Tarłówna zatrzęsła się.
— Niech ojczym nie kończy, proszę, wiem, że Hadziewicz podziękował za posadę, uważam go zawsze za najuczciwszego człowieka, serdecznie go żałuję i jestem przekonana, że ojczym zrobi wszystko, aby go zatrzymać. Jaka była rozmowa ojczyma z panem Olelkowiczem i jego stryjem? — zagadnęła znienacka.
Kościesza poczerwieniał.
— Ach, więc ty wiesz?...
— Widziałam ich wyjeżdżających. Przyjechali tylko do gabinetu ojczyma jakby jacy interesenci. Rozumiem ich postępowanie, i domyślam się co ich do tego skłoniło.
Kościesza siadł i przymknął oczy.
— A może się mylisz?...
— Nie grajmy komedji! — zawołała. — Co ojczym odpowiedział Andrzejowi?...
— To co i zawsze, nieodwołalnie i, już ostatni raz — rzekł sucho.
Ugięły się nogi pod Andzią.
— Tak mu ojczym odpowiedział?... A on... on się na to... zgodził?...
— Musi! krótko i stanowczo... musi!...
Tarłówna zapłonęła jak pochodnia, zdawało się, że krew ją zaleje, że tryśnie z niej ogień. Wyrzuciła z szalejącej piersi wrzące słowa.
— Nigdy! to nie prawda! On się nie zgodzi, on się nie wyrzeknie mnie!... Zanadto się kochamy... aby czyjaś wola nami rządziła. Ojczym nie może nam zabronić pobrania się. Jakie powody... jakie powody?... proszę mówić!... nie ma żadnych, wszystko za nim przemawia. To nieuzasadniony kaprys...
Kościesza wstał...
— To moja wola, nie kaprys. Rozumie panna?! Nie wyjdziesz za niego, bo ja nie pozwolę. Więcej już go nie zobaczysz. Wyjeżdżamy stąd na cały rok, może na dłużej. Olelkowicz zrozumiał, że wszystkie jego zabiegi poszły na marne. Zrozumiał nareszcie, przekonałem go.
— Kłamstwo! — krzyknęła Andzia — Andrzej nie dał się przekonać.
— Więc musi uledz.
— Nie ulegnie napewno!
— Moja wola złamie go.
— Ani Andrzeja, ani mnie, proszę wierzyć.
Kościesza dramatycznym ruchem załamał ręce. Uderzył w inny ton.
— Jakaś ty łatwowierna!... I cóż zabijesz się, jeśli on cię szukać więcej nie będzie?... On się zgodzi z koniecznością, a ty sama będziesz za nim kopje kruszyła?...
Powtarzam nie grajmy komedji — zawołała — wiem co sądzić o Andrzeju i ojczym również wie to dobrze. On nie ustąpi!
— I ty dziewczyno myślisz, że on cię kocha tak szalenie, że chodzi mu tylko wyłącznie o ciebie! Ach idealistko!...
— Już i ten zwrot znam dobrze, nieraz się powtarzał. Andrzej jest odemnie dwukrotnie bogatszy, jeśli oto chodzi. A zresztą ufam Andrzejowi więcej... niż wszystkim. Nic tej wiary nie zniweczy w mej duszy, to daremne.
Kościesza wyprostował się dumnie.
— Ach, więc mu wierz, ale żoną jego nie zostaniesz! Był u mnie, był ze swym stryjem, obaj parlamentowali zazwięcie, stary prosił, żądał argumentów, dlaczego nie pozwalam, młody rzucał się jak lew, chciałem chwytać za rewolwer przed tym twoim ukochanym... Ha, ha, ha!... Cóż się stało?... odjechali z kwitkiem, nie dałem żadnych wyjaśnień, nie wyjawiłem powodów.
— Bo ich niema! — krzyknęła Andzia przez łzy.
Kościesza z wykrzywioną zwierzęco twarzą chwycił ją za ręce i ścisnął jak w kajdanach. Zasyczał tuż nad nią.
— Tak, tak... bo ich niema! Żadnych niema, a pomimo to ja nie pozwalam. Rozumiesz mnie teraz?!
Tarłówna rozpłakała się.
— Nic... nic nie pomoże... — łkała — nie wydrze mi ojczym serca, zawsze kochać Andrzeja będę całą duszą, całem... całem sercem... i choćby mnie więzili... choćbym umierała tylko on... tylko Andrzej... mój... mój...
Wyrwała ręce z uścisku Kościeszy i zakryła oczy. Szlochając podniosła głowę do góry, usta jej mokre, paliły się żarem i rozwarte lekko dyszały namiętną rozpaczą. Przegięta w tył jak dziecko płaczące, ukazywała w całej świetności smukłą, a toczoną jakby ręką snycerza figurę dziewczęcą, uwypukliła się w tym ruchu, drobna a kształtna pierś jej i z szybkiego oddechu falowała ślicznie. Czar bił od niej potężny, nawet płacz jej miał urok wyłączny. Świeżość, krasa niewysłowiona cudnej płaczki podziałała na Kościeszę. Skoczył jak ugodzony. Zahamował się, ręce mu drżały, twarz zeszpecił konwulsyjny skurcz. Posunął się do niej ze zniżoną na dół głową, z oczyma zbielałemi i jakby we mgle, usta dziwnie rozsunięte bydlęcy miały wyraz. Był jak potworny tur zbliżający się złowrogo do swej ofiary. Drżał cały, podniecony bez granic, wargi mu zsiniały, czoło osiadły gęsto sino czerwone sznury żył, policzki skłębiły się w jeden wstrętny węzeł. Blado szary, jak glina, lśnił potem, przerażał wyglądem. Zmagał się z sobą demonicznie, trzymał samego siebie na mocnym łańcuchu, ale szarpał go, gryzł z wściekłości, topił tę zaporę w ogniu własnej krwi, gigantycznie rozkipiałej, rozbestwionej do okrucieństwa. Drażniły go pęta.
I... zerwał hamulec. Z pomrukiem zdławionym rzucił się na Andzię, jak wąż boa dusiciel, zamknął ją silnie w swych ramionach, zgniótł, ogarnął całą, że nie mogła krzyknąć, ani oddychać. W pierwszej sekundzie straciła jakby przytomność, lecz wnet myśl obłędna zawirowała w jej głowie, że on ją chce dusić, że ginie... Szarpnęła ramiona, bez skutku, ściskały ją jakby żelazne klamry.
Jęknęła boleśnie. A w tem twarz jej sparzył rozpłomieniony oddech jego i, spadły na nią gwałtowne pocałunki dyszących warg. Spadały na oczy jej, na policzki, czoło i porwały z dziką pasją usta jej dziewicze.
Wówczas pełna wstrętu z całej siły pchnęła go, ale nawet się nie zachwiał, zdusił ją ponownie i usłyszała jego szatański świszczący szept.
— Nie dam cię nikomu... zostaniesz ze mną na zawsze. Jutro jedziemy zagranicę, czy chcesz, czy nie chcesz, wszystko jedno! tyś moja i dla mnie!... tylko dla mnie!... Nikt mi cię nie wydrze!...
Tarłówna krzyknęła przeraźliwie, słowa Lory Smoczyńskiej wypowiedziane w Wilczarach zahuczały w jej mózgu huraganem. Z niebywałą zręcznością wyślizgnęła się dołem z jego ramion jak węgorz, i, prysła z pokoju.
Kościesza stał pół martwy, nagłe opamiętanie skalpowało mu głowę zimnym nożem przerażenia, poczuł bezmierne osłabienie, ból przemożny rozsadzał mu skronie, zachwiał się w kolanach. Zrobił parę kroków i ciężko padł na jakiś fotel. Przedmioty latały mu przed oczyma.
— Czy ja jestem chory?... Ja... chory?...
Rękę podniósł do czoła, ale i ramię zwisło mu bezradnie.
Złożył dłonie na kolanach i siedział cicho, czekając, aż minie odrętwienie. Pogrążył się w przykrej kontemplacji własnej, brutalnej nieostrożności.
— Za wcześnie wybuchłem... to źle... — kołatała myśl głucha.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Hańdzia jednym pędem, bez tchu wpadła do ciotki Smoczyńskiej. Zastała tam Jasia, przestraszyli się jej wyglądu.
— Czy Hadziewicz pojechał?... — krzyknęła.
— Hadziewicz odjeżdża po obiedzie. Co tobie Andziu?...
— Gdzie on jest?...
— W stołowym pokoju rozmawiał z panną Eweliną.
— Idź i proś go do mnie, ale zaraz.
Smoczyński wyszedł szybko.
Andzia zadyszana przypadła do ciotki.
— Ciociu, nie mogę teraz, ale jeśli zechcesz przyjeżdżaj do Toporzysk.
— Co tobie? Zwarjowałaś Anka?...
— Ach ciociu, okropność! Boże ja na prawdę oszaleję!...
Zapłakała rzewnie.
Powrócił Jan z Hadziewiczem. Tarłówna pobiegła do starego.
— Panie drogi, na obiad nie czekamy, jedziemy zaraz, natychmiast.
— Dokąd?...
— Do Toporzysk. Proszę o nic nie pytać, tylko prędko..., prędko!... Inaczej nie mogę, to jedyny ratunek. Bóg mi pana zesłał, to opieka mamy nademną...
— Ależ detyno, serdeńko...
— Jedziemy natychmiast! Niech pan każe zaprzęgać prędko, bezzwłocznie!... Zaklinam na pamięć mej matki, proszę śpieszyć. Niechże mi pan będzie opiekunem! Na miłość Boską prędzej.
Hadziewicz nie pytał więcej, zrozumiał i spiesznie wyszedł.
Tarłówna wzięła Jana za rękę.
— Jasiu wierz mi, nie mogę inaczej, jutro byłoby za późno, siłą chce mnie wywieść za granicę. Jeśliby tu jaka... przykrość wam od niego, o niczem nie wiecie... pamiętaj.
Uścisnęła Jana, ucałowała ręce zdumionej ciotki, pobiegła cicho do garderoby po ubranie i gdy żegnała się z panną Eweliną, zupełnie nieprzytomną ze strachu, wpadł Hadziewicz.
— Konie czekają koło bramy ogrodowej, nie kazałem tu podjeżdżać, bo może...
— To dobrze, bardzo dobrze!...
Wyszła śpiesznie. Za chwilę czwórka tęgich cugantów w obręk do bryczki bałagulskiej zaprzężonych gnała wyciągniętym kłusem w stronę najbliższej stacji kolejowej.
— Kiedy będziemy w Toporzyskach? — spytała Tarłówna.
— Jeśli zdążymy na kurjer o czwartej, to jutro rano około dziewiątej, staniemy na miejscu.
— Musimy zdążyć koniecznie. Ach, to byłaby katastrofa, gdyby nie...
— I tak będzie katastrofa. Nie zazdroszczę tym, co zostali w Turzerogach. Tam się zrobi piekło.
Andzia modliła się cicho.
— Ale powiesz mi detyno... jaki powód tego skandalu? — spytał Hadziewicz szeptem. — Bo to serdeńko zawsze skandal. Powiesz mi...
— Powiem jak ojcu rodzonemu.
— Niech cię Bóg błogosławi. Zanim nas pan Kościesza uwolni z Toporzysk, będziemy dla ciebie z moją żoną, — ojcem i matką.






XXIV.
Nad Słuczą.

W osobnym przedziale wagonowym, Andzia wciśnięta w kątek ławki oddawała się smutnym rozmyślaniom. Wyznała Hadziewiczowi rozmowę z Kościeszą, zaznaczając głównie fakt, że ojczym chciał ją przemocą wywieść za granicę i kategorycznie orzekł, że na związek z Andrzejem za nic nie pozwoli. Jednakże Hadziewicz z niektórych jej niedomówień i z jej zakłopotania, łatwo dopowiedział sobie resztę. Domyślił się wiele po jej wzburzeniu, przed ucieczką z Turzerogów, teraz umocnił straszne swe posądzenia i... zadrżał ze zgrozy.
— Myślałem, że on łakomy tylko na majątki, a ta bestja.... ot hańba!...
Hańdzia była w rozterce. W podnieceniu opuszczała Turzerogi, pragnąc tylko aby Kościesza jej nie dogonił i nie zawrócił despotycznie z powrotem, lecz gdy już pociąg ruszył, ścisnęło się serce dziewczyny bólem, owiał ją przykry niepokój, aż dławiący, poczucie samotności, żal za domem. Wszystkie te uczucia rozszlochały się w niej i jęły dokuczać. Oczy zmarłej matki prześladowały ją, oczy smutne, pełne wymowy tak plastycznej, jakby żyły i troszczyły się o córkę. Andzia modliła się do wizji matki, błagając jej ducha o ratunek, o radę. Co teraz z nią będzie?... Jest bezdomna, bo jakkolwiek jedzie do swego majątku, ale będąc niepełnoletnią nie może go jeszcze objąć we własne posiadanie. Podlega prawnej opiece Kościeszy i przygodnej Hadziewicza. Ojczym na mocy prawa może ją znowu styranizować. Administrator, człowiek bardzo życzliwy, ale obcy; przytem wymówił już posadę w Toporzyskach i Kościesza pozbędzie się go każdej chwili. Więc niema oparcia?... Jechać do ciotki, Hołowczyńskiej, jedynej krewnej daleko, aż na Podlasie, niemożebne! Stara kobieta nie zrozumiałaby tragedii Andzi, przeciwnie byłaby oburzoną za śmiały, ryzykowny krok dziewczyny. Zresztą Tarłówna znała tę ciotkę bardzo mało. Czuła więcej zaufania do Hadziewiczów.
Ale co będzie potem, co się stanie? Znajdzie oto w Toporzyskach ucieczkę chwilową, pierwszy instynkt samoobrony tam wskazał jej drogę, lecz co nadal?... Wszak to nie zamknięcie kwestji. Hadziewiczowie nie mogą być stałymi jej opiekunami, choć obecnie są jedynymi.
Jest ktoś inny, najbliższy i najdroższy... Andrzej. On ją weźmie w opiekę, a wówczas już może być spokojną. On się nie ulęknie Kościeszy, nikogo, wezmą ślub i na wieki całe będą razem, nierozerwalnym połączeni węzłem.
Potężny przypływ uczucia rozkołysał serce Hańdzi. Zapragnęła całem swem jestestwem widoku ukochanego. Aby on był z nią, aby jak najprędzej! Zawiadomić go zaraz, natychmiast o swym wyjeździe z Turzerogów. Przyjedzie do Toporzysk, Andrzej drogi, Jędrek, Jędrek serdeczny! — wołało żywiołową mocą w rozegzaltowanej duszy dziewczęcej. Andzia była w promieniach cała, nie myśląc już o swych smutkach, nie rozważając przykrego położenia, żyła nadzieją, że oto idzie ku niej szczęście ogromne, że teraz zabłyśnie radość i wesele i stanie się niezmącone, niewysłowione, ich własne.
Hadziewicz zdumiał na widok zmiany jaka w niej zaszła, zdawało się, że zorza poranna skierowała na nią swój złoto-różowy wzrok. Gdy spytał ją o powód tej świetlistości wewnętrznej odrzekła wesoło, z uśmiechem pełnym pogody.
— Bo nie mam się czego martwić, teraz zobaczę pana Andrzeja i... on już mnie nie opuści.
— Oj to, to, detyno, serdeńko, takiej opieki ci potrzeba. A przemożna to tarcza i bezpieczna. Ho, ho!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Andrzej Olelkowicz po powrocie z Turzerogów, zamknął się u siebie rozwścieczony. Pomimo próśb i tłumaczeń stryja, który wstrzymywał bratanka od kroków gwałtownymh, młody pan postanowił nieodwołalnie porwać Andzię. Zapowiedział stryjowi, że zawiezie Tarłównę do Krasnosiełek, gdzie ciotka zaopiekuje się dziewczyną do czasu ślubu, ten zaś nastąpi prędko, bo Kościesza w takich warunkach zmuszony będzie ulec. Andrzej nie dbał o skandal, nic go świat nie obchodził, pragnął tylko wydrzeć Andzię z tej jaskini węża, bo przeczuł już, odgadł wyraźnie jego bezczelny plan. Że Andzia zgodzi się na ten średniowieczny sposób zdobywania szczęścia nie wątpił, wiedział, że ufa mu i kocha go nadewszystko. On szalał za nią. Przez czas walki i ciągłych zmagań się, przez tęsknotę, miłość jego dla niej wyolbrzymiała do zenitu, nie rozumiał życia bez niej, była dlań jedynym celem, natchnieniem jego ducha. Dłużej prowadzić bezskutecznej walki nie czuł się na siłach i... nie miał cierpliwości, tembardziej, że walka wyczerpana, Kościesza sam mówił niedwuznacznie, iż chce wyjechać, — nie pojedzie przecie sam. Skryje ją gdzieś za granicą i będzie ją bezpiecznie osnuwał siecią swej podłej intrygi. Więc nie tylko porywać ją dla siebie, ale trzeba ją ratować. Co powie na to opinja ludzka, to drobnostka. Jeśli wśród ludzi kulturalnych niema porywań, to niechże nie będzie i takich barbarzyńskich jednostek, jak Kościesza. Wobec podobnych osobników tylko gwałt możliwy. Postępował dotychczas jak człowiek etyczny, lecz ignorowano wszelkie jego normalne zabiegi, zbezczeszczono jego honor i szlachectwo, sponiewierano jego miłość. Dobrze! Stanie się teraz mniej kulturalnym, zabili w nim światowca, będzie dzikim najeźdźcą. Ale dopnie swego!...
Olelkowicz po paru godzinach samotności wezwał Fedora i miał z nim tajną, krótką rozmowę, poczem osobny posłaniec pojechał po Grześka. Gdy zapadał gęsty zmrok wrześniowy, Andrzej targał się straszliwie, gorzało w nim wszystko niepokojem i piekielną podnietą. Grześ przyjechał późnym wieczorem. W gabinecie Olelkowicza Fedor i borowy Wilczarski słuchali rozkazów młodego pana, przejęci swą rolą niesłychanie i tak pewni siebie, jakby podobne wyprawy awanturnicze były ich powszednim chlebem. Plan polegał na tem, że Grześko miał się wśliznąć o świcie do ogrodu turzerogskiego i rzucić kartę do okna Andzi, wzywającą ją do wyjścia nad stawy, gdzie była zupełnie głucha, nieuczęszczana część parku. Tam miał czekać Andrzej, opodal za piasieką krzewów zarośniętą gęstwiną, Fedor z końmi, czwórką najprzedniejszych biegunów prokopyszczskiej stajni, zaprzężonych do zakrytego powozu. Zależało wszystko od zręczności Grześka i zgody Andzi, lecz o nią Andrzej nie miał obaw. Grześko zaś wybornie pojmował swe wielkie posłannictwo.
Olelkowicz postanowił wyjechać za parę godzin.
Młody pan zahartowywał w sobie zimną krew, zniewalał do spokoju rozhulany temperament i werwę junacką, wichrem pędzącą go naprzód. Na krótko przed wyjazdem wręczono mu telegram. Rozerwał kopertę niecierpliwie. Pewno jakieś majątkowe głupstwo — pomyślał niechętnie.
„Wyjechałam z Hadziewiczem do Toporzysk.“

Anna.“

Przeczytał i zmartwiał. Krew zastygła mu w żyłach. Nie zdołał na razie zorjentować się kto to Hadziewicz, którego nie znał, ale od razu pojął, że stało się coś strasznego i, że to nie wyjazd, lecz gwałtowna ucieczka. Zamiar porwania runął w gruzy jednym zamachem, lecz mógł runąć z innego powodu, gdyby Kościesza wywiózł Andzię?...
Andrzej krzyknął donośnie, bez treści, jedynie pod wpływem gwałtownego rzutu nerwów. Wypełniło go na wskroś szczęście, że ona już wolna od Kościeszy.
Wypadł do Grześka i spytał porywczo.
— Kto to jest Hadziewicz?...
— Pan Hadziewicz? A toż pełnomocnik Toporzysk i Drakowa.
— Prawda, prawda! Zapomniałem!... Konie dla mnie, żywo Fedor!...
— Już jasny panie?... Czy i my?...
— Nie pojedziemy tam... Jadę na kolej! Hej! ani minuty dłużej. Konie!
Oleikowicz gorączkował się. Unosił go zapał.
— Zuch moja dziewczyna! Hańdziu, Hańdziu! — zawołał entuzjastycznie opuszczając Prokopyszcze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cichy, złotem przetkany, pełen sytości jesiennej wieczór nad Słuczą, był świadkiem ich spotkania. Powitali się tak, jakby sam Bóg złączył im ręce. Dostojna chwila zwiesiła nad ich rozmarzonemi głowami, baldachim szczodrych i wzniosłych upojeń, sypały się zeń róże karminowe, pogrążając serca tych dwojga w aromacie rozkosznych uczuć, przeżyć jedynych na świecie, natchnień bezkreśnych. Dusze ich spoiły się, zatonęły w sobie i wzajemnie piły czar. Wszechmocna miłość rozwite swe kielichy, słodyczą nalane chyliła ku nim hojnie, by czerpali miód nieziemski, bogom przynależny. Sączyła im kroplę po kropli słoneczny płyn ideałów, w bieli kwiatów poczęty, dla wybrańców przeznaczony. Dla tych, co potrafili go odszukać, przepyszną koronę kwiatu roztulić i wydobyć najszczytniejszą esencję. Biel cudnego kielicha miłości odnaleźli i zdobyli, niepokalaną była barwa ich miłosnych zachwytów, lecz pijąc dłużej z tej królewskiej czary, purpurą jęli ją okraszać, gorącą falą własnej krwi rumienić jej płatki, by stała się tak pełną życia jak pełną była ideałów.
Takie bogate, magnackie kwiaty, odczuwali w sobie, kwitły im one w oczach zawrotnie miłujących się, kwitły na ustach i stąd najsilniej nasiąkały szkarłatem. Andzia poczuła w sobie war niebywały, coś w niej kipiało, żywiołowy mus palącym strumieniem przepłynął w jej żyłach. Odmiennie łopotały młode tętna. Andrzej zarażał ją własnym huraganem pożądań. Przyszedł na nich moment niezwykłych zjawisk, gdzie już nie wystarczała sama biel kwiatu miłości, gdzie już nie tylko dusze mówiły, ale krew hucząca, młoda jak maj, a świeża, a wartka, a rozpalona podnietą wołała ku sobie, hasła swe wyzywając...
Nurzali się w szczęściu, zajaśniało im ono nagle po dniach mroków i tęsknoty. Odświeżali wspomnienia wiosenne, w zagrodzie Grześka, przy Watażce.
Teraz zwierzali Słuczy wyznania swe, pragnienia i szał wrzących serc. A rzeka zbierała te wonne okruchy na fale błękitno-złote i niosła je hen, z szumem zapienionych nurtów w dal szarawą. Gwarzyły fale do wtóru ich pieśni, gędźba rzeki była akordem do melodyjnych nut, które oni tworzyli jak wirtuozi. Ognistość rzeki dostrajała się do ich fantazji twórczych, dźwięczały im rapsodje, burzliwe tą rozkoszną zawieruchą, jaką budzi miłość. Epopeę duchową wznosili do szczytów błądząc niby w złocistym tumanie z tym swoim poematem-cudem i z uśpioną chwilowo beztroską.
Dwa duchy uniesione w przestwór, — to oni, z ziemi wzięli tylko to co jest najpiękniejszego; ogień i purpurowe kwiaty.
Białe lilje znajdą i w obłokach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Hadziewiczowie patrzyli z radością na ekstatyczną miłość młodych. Trapiły ich jeno obawy, kiedy i jak rzeczywistość mniej błękitna ukaże swe oblicze.
A może ta jaśń już na zawsze rozproszy mroki?...
Czyż możliwe na świecie istotne szczęście?...
Czyżby ci młodzi odkryli skarb... czy na długo?...
Wszak nawet słońce chmurami się zasnuwa...
Staruszkowie wierzyli w złotą nić przeznaczenia młodych.






XXV.
Przełom złowrogi.

Kościesza ocknąwszy się z długiego odrętwienia, zauważył najpierw list Andzi do Andrzeja nieskończony, zapomniany na biurku. Przeczytał go, zmiął w dłoni i chciał poszarpać, lecz się wstrzymał, wyprostował arkusz i odłożył na miejsce. Wolnym, ciężkim krokiem opuścił buduarek, poszedł do siebie. Godziny mijały. W pewnej chwili Kościesza zdziwił się, że nie proszą go na obiad. W domu panowała wyjątkowa cisza. Mało go to na razie obchodziło. Przed wieczorem zaledwo wyszedł na zwiady. Pierwszego spotkał Filipa.
— Cóż tak wybałuszasz oczy?... baranią masz minę. Czy pełnomocnik z Toporzysk wyjechał?...
Służący zdrętwiał zupełnie.
— Wy...jechał.
— Czy to dziś nie było obiadu?
Milczenie..
— Cóż ty język zjadłeś? Gadajże!
— Był.
— Gdzie jest panienka?
— Nie... niewiem.
Kościesza rzucił ramionami z pasją i poszedł wprost do panny Niemojskiej. Znalazł ją u Smoczyńskiej. Obie kobiety przeraziły się jego wejścia. Kościesza stanął na progu i rzekł sucho, do Eweliny:
— Niech pani zajmie się wyekwipowaniem Andzi, trzeba rzeczy spakować dla niej i dla mnie, jutro przed południem jedziemy. Cóż panie tak na mnie patrzą, jakbym zmartwychwstał?... Co tu się dzieje dzisiaj?...
Kobiety milczały, żadna słowa nie mogła wypowiedzieć. Kościesza trzasnął drzwiami i wyszedł szarpiąc brodę, już z pewnym niepokojem. Spotkał Januszka na ganku, zauważył, że chłopak również patrzy nań z pode łba i ma zapłakane oczy.
Nagłe, okropne jakieś przeczucie targnęło Kościeszę. Porwał malca za ramiona i wrzasnął mu nad uchem.
— Gdzie Andzia??...
— Wyjech...a...ła!...
— Dokąd?!...
— Z panem... Hadziewiczem...
— Co?!... Co!?...
Ramiona mu opadły, chłopak skorzystał z tego i zemknął jak wiewiórka.
Kościesza stał niby słup z wytrzeszczonemi oczyma i rozwartemi ustami.
— Uciekła odemnie, uciekła — huczało mu w głowie.
Zerwał się z rykiem nieludzkim i wpadł do domu.
Zawrzało tam piekło, jak słusznie zgadywał Hadziewicz. Kościesza z furją runął do pokoju Smoczyńskiej i zrobił tam taką burzę, że chora kobieta zemdlała. Panna Ewelina i Jan cucili ją sami steroryzowani przez pana domu. Dostało się i Januszowi i służbie, nawet pan Kadłubek, Bogu ducha winien, wysłuchał gorzkich, niedelikatnych wymysłów właściciela.
Kościesza warjował, chciał wysłać pogoń za Andzią, lecz sam się spostrzegł, że ona już jedzie koleją i że on ze swą pogonią narazi się tylko na śmieszność. Rozumiał, że najlepiej było zachować pozory i nie robić takich burd, obojętnie przyjąć wiadomość... Ale stało się. Gdy Nicyfor z końmi powrócił z kolei, Kościesza znowu stracił władzę nad sobą; wygrzmocił stangreta laską i wówczas już, jakoby uspokojony, zamknął się u siebie żując ciężkie myśli, zionąc przekleństwa. Łamał ręce, brodę rwał całą garścią, zaciskał okrutnie zęby i tak w czterech ścianach gabinetu tłukł się niby zwierz rozjuszony, to znowu zastygał, martwiał i zacisnąwszy ręce na kolanach zamykał oczy, wówczas mięśnie twarzowe kurczyły się z taką nerwową gwałtownością jakby rozsadzały ciało.
Myśl nieznośna o przerażającej prawdzie waliła go w mózg taranem. Zuchwałość Andzi niepojęta, nigdy nawet nie przeczuta, ciosem była dla Kościeszy. Nie potrafił rozważać faktu logicznie, czuł obuch nad sobą i ten go miażdżył. Złośliwy demon wyzierał z kątów pokoju, cieniem wieczornym osnutego i urągał mu... szydził... wyśmiewał:
...Chciałeś ją wywieść, oto uprzedziła cię... uciekła...
...Uciekła od twych planów zaborczych od ciebie... od ojczyma... opiekuna...
...Uciekła do swego majątku.
...Zakpiła z ciebie... nie poddała się twoim zamysłom... może je odgadła?...
...Odtrąciła z obrzydzeniem twe ramiona... ohydne były dla niej...
...Ha, ha! teraz znajdzie ją Olelkowicz... ukochani się spotkają...
...Broniłeś... groziłeś, chciałeś być dla nich prawem i siłą... otóż pominęli cię... miłość stała się ich wyrocznią...
Nie okułeś jej w kajdany, rozszarpała więzy, ciebie zaś zostawiła w błazeńskiej masce. Ach tyranie jakiś ty śmieszny!... — drwił demon — skaczesz z gniewu, pienisz się, wyjesz, gromisz ludzi...
O... o... patrzcie... August na arenie!...
...Jakiś ty śmieszny!... Ona już daleko w swym spadkowym majątku, który ci tak zapachniał... Ciąłeś lasek... ładowałeś kieszenie pieniążkami... och jak to smakowało!... ona to zobaczy... jej to pokażą... Jakież będzie miała genjalne wyobrażenie o twej uczciwości, jak ci zacznie ufać...
O!... jak cię będzie szanowała... Ha, ha, ha! Ha, ha, ha!...
Szatan bryzgał cynicznym śmiechem i ciskał w uszy Kościeszy kpiące szepty, naigrawał się z niego.
Olelkowicz z nią będzie, odnajdzie, pojedzie tam bez skrupułów... zaręczą się...
...A ty... a ty?... Jakaż to twoja mina teraz wobec Olelkowicza i Andzi?... Chciałeś ich zmusić, do własnej woli nagiąć, a oto oni ciebie zmuszą, teraz ustąpisz... musisz!... ha, ha!...
— Ty... i musisz ulec!...
Kościesza myślał chwilami, że oszaleje. Nigdy dotychczas nie był tak złamanym, nigdy nie czuł tak dotkliwie własnej nicości, bezwładztwa i upokorzenia. Całą noc nie powstał z fotela, następny dzień torturował swą duszę w dalszym ciągu. Rojowisko najróżnorodniejszych myśli, projektów kłębiło się z sobą, nie dając rezultatów.
Pojechać tam, zabrać ją przemocą z powrotem... styranizować... A Olelkowicz?... On tam jest... Z nim zadrzeć?... On jej sobie odebrać nie pozwoli. Teraz on ma przewagę.
...Zresztą i ona, skoro uciekła, nie powróci tu, nawet pod presją.
Nie jest pełnoletnią, można ją zmusić prawnie...
A Olelkowicz?... znowu ostrzeżenie...
Ten potężny panek w okolicy świat poruszy, lecz jej nie odda.
Zresztą skandal. Dosyć jednego. Tarłówna uciekła od ojczyma i... przed ojczymem — rozbrzmi po okolicy... już pewno wieść niesiona z ust do ust grzmi naokoło... Wywoływać nowe awantury?... Jakiż cel?...
...Chcesz być błaznem do końca? dalejże! Hej! pozwól sobie — drwił demon.
Cóż pozostaje?
Ty... Kościesza musisz się upokorzyć jechać tam, do niej... do nich i pozwolić na małżeństwo jej z nienawistnym Olelkowiczem... Z uprzejmą miną, z ojcowską powagą...
Ha, ha, ha! śmiał się demon.
...I pobłogosławić młodym z ojcowskiem namaszczeniem.
... Jak ojciec czuły... ha... ha! — znowu śmiech.
— Piekło! — krzyknął Kościesza.
Demon rechotał, a oto wizja stanęła przed... ojczymem, zjawisko Izy.
...Powierzyłam ci dziecko moje, coś z niem zrobił? gdzie ono jest?...
...Czy mało dla ciebie ofiary ze mnie, czy chcesz skatować i tę dziewczynę?...
...On ją właśnie hołubił dla siebie, głaskał... nie oddawał nikomu... za bogatą jest i... za ładną dla kogoś, ha... ha!.., — wrzasnął demon.
... Gdzie Andzia? krzywdzisz ją Teodorze — głos z za grobu.
Kościesza wzdrygnął się z przerażenia, uciekł z pokoju, wszędzie goniły za nim słowa Izy i śmiech demona.
Tracił zmysły. Nie wiedział nic co się dokoła niego dzieje. Popadł w całkowitą obojętność na wszystko, co nie było myślą o Andzi i Olelkowiczu, oraz o wybrnięciu z sytuacji. Nie zauważył nawet, że Jan Smoczyński zabrał matkę do Smoczewa, wyporządziwszy dla niej, na prędce parę izb w czworaku.
Po wybuchu Kościeszy pani Malwina nie przeczyła synowi. Jan pielęgnował ją, nie myśląc już na razie o wyjeździe do uniwersytetu, rozgoryczony doszczętnie wyjazdem Andzi; nie miał jej tego za złe, pani Malwina również. Oboje rozumieli ją i żałowali. — Panna Ewelina chciała wyjechać, lecz Januszek był bez opieki, Jan bowiem rzucił posadę korepetytora. Zgnębiona wielce nauczycielka Tarłówny została w Turzerogach dla malca. Kościesza nic nie widział, nic nie słyszał, nikomu się też nie pokazywał. Gryzł gniew własny, miotał się w pasji i rozmyślał... rozmyślał.
Przeszło kilka dni. Kościesza otrzeźwiał. Fakt wyjazdu Andzi ujrzał w pełnem świetle uspokojonych zmysłów.
Zaimponowała mu podwójnie, ucieczką od niego i ukryciem się we własnym majątku, pod opieką administratora, który również imponował Kościeszy, rzucając dobrą posadę dla względów, jakich pan Teodor nie rozumiał i nie uznawał. Odezwała się w tej dziewczynie stara krew Tarłów, wartka i dumna. Nic z nią nie poradzi. Zeszły się wybornie natury Andzi i Olelkowicza; tamten także wulkan! Jego postawa i groźne słowa, podczas ostatniej rozmowy, nie zapowiadały nic dobrego. Kościesza zląkł się: postanowił czemprędzej wywieść Andzię, aż oto ona sama przecięła węzeł bardzo stanowczym ruchem. Kto wie, co by się stać mogło, do czego byłby zdolny ten młody, buńczuczny zapaleniec. Kościesza wściekał się na niego, lecz musiał go podziwiać na równi z Andzią.
Z niesłychanie draźniącą trzeźwością Kościesza zrozumiał że nic mu już więcej nie pozostaje jak tylko zgodzić się na ich małżeństwo. Zadrżał ze zgrozy na samą myśl o tem... wolałby śmierć Andzi... bo wówczas przynajmniej...
...Ha, ha, ha!... — zarechotał demon na nowo ocknięty.
Kościesza zamknął oczy.
Skowyczało mu w duszy, nie chciał za nic takiego ustępstwa, takiego pogromu na całej linji, ruiny wszystkich swych planów i nawet marzeń. Buntował się w nim dziki zaborca, chciwy spekulant i... zmysłowiec. Zbankrutował!
Haniebnie przegrał!
Teraz co mu zostanie? Upokorzenie przed nimi, przed sobą samym i... tylko Turzerogi z folwarkiem, dla niego i Janusza.
Obalony gmach przepyszny; zostały gruzy.
Inny posiądzie wszystko to, co dla niego było treścią życia, a stało się fata morganą w rozpalonej wyobraźni poczętą.
I ją... Andzię posiądzie Olelkowicz...
...Jak śmiałeś nawet o tem marzyć... stary idjoto... występek... kazirodztwo!... — szeptało sumienie.
...Co tam występek, gwizdać na to! Wszystko obejść można, ale pełna kabza!... tej się trudno wyrzec... ona przepada, ha, ha, ha!... wył demon sarkastycznie.
...To zemsta za... Izę, twoja... Ananke...
Zelektryzowały go te... podszepty...
Więc trzeba zdusić w sobie zawód, stłumić gniew, wyrobić spokój i załagodzić całą sprawę? Dla ludzi, dla świata! Zabrać ją do Turzerogów, tolerować ich narzeczeństwo... potem ślub...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagły udar myśli.
Kościesza ścierpł, jakby stężał. Zacisnął powieki, ręce bezwładnie rzucone na poręczy fotelu, wykonywały jakieś ruchy niespokojne palce, jak szpony, kurczyły się i roztwierały drapieżnie. Mózg jego pracował, przewalały się przez jego słoje potworne bryły szatańskich pokus. Czarny, lepki miał, osiadał gęsto, okopcając sumienie.
Zamilkło zduszone.
Cicho śmiał się demon, lecz już nie szyderczo, raczej tryumfalnie.
Tragiczne oczy Izy, wizją pośmiertną wpatrzone w ojczyma Anny... zamarły po raz wtóry.
Kościesza wciąż pracował mózgiem.
W pewnej godzinie powstał, zimny, żelazny... jak dawniej.
W oczach błysnął mu złowrogi kolec jak lśnienie sztyletu. Ściśnięta pięść spadła na biurko zdecydowanym rzutem.
Zgadzam się. Jadę do Toporzysk, regulować rachunki z Hadziewiczem i, zabrać... tamtych.
Zgadzam się.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powitanie Kościeszy z Tarłówną i z jej narzeczonym, w Toporzyskach, odbyło się chłodno i ceremonjalnie. Andrzej wytwornie spokojny, lecz sztywny, czuwał bacznie i Kościesza to zauważył, młody pan trzymał go jakby na munsztuku. Andzia widziała na twarzy ojczyma inny wyraz niż w oczach, prawie stale nieco zmrużonych. Twarz miał przymusową, nieźle jednak udaną uprzejmość, psuły ją cynizmem skrzywione usta, lecz cała otchłań obrazy i okrutnej złości była w przysłoniętych źrenicach. Zdobył się nawet na słowa, wypowiedziane szczególnym tonem protekcji łaskawej, ironji, pobłażania i niby dobrodusznej bezradności.
— Tak państwo... obcesowo do siebie dążyli... tak romantycznie... że... poniekąd przekonałem się do... waszych zamiarów i... zezwalam.
... Pobłogosław... ojczyku... opiekunie kochający... Benedicatum!... Hi, hi, hi!... szydził złośliwy demon.
Lecz nikt nie żądał takiej parodji. Andzia odczuła, ile kosztują Kościeszę te słowa, jego zgoda i przyjazd. Trochę pożałowała go nawet.
Czy on to robi dla mnie, czy dla świata?... — myślała..
Olelkowicz nie łudził się, uważał to za pozór konieczny.
Gdy Kościesza wziął Andzię za rękę i chciał ją pocałować, w czoło, wyprężyła się tak, że ledwo musnął ustami jej włosy.
Z Olelkowiczem podali sobie ręce jak dwaj gentlemani, którzy się pierwszy raz widzą i już sobie nie ufają.
— Życzę szczęścia — mruknął Kościesza, ale zamiast słów usłyszeli tylko lekki szumek z jego ust. Rzekł jeszcze:
— Mam nadzieję, że oboje nacieszywszy się tą sielanką, nad Słuczą powrócicie do Turzerogów. Tak wypada. Można i tam robić projekty matrymonjalne.
— Raczej oznaczyć dzień ślubu — poprawił Olelkowicz.
Kościesza zaciął usta.
Andzia miała jeszcze ważną prośbę do ojczyma, pragnęła zatrzymać Hadziewicza w Toporzyskach, lecz ponieważ z tej kwestji mogłaby się wyłonić drażliwa sprawa rąbanego lasu, Andzia zatem, wiedziona wrodzoną delikatnością, postanowiła rzecz odłożyć do czasu tembardziej, że Hadziewicz dopiero za parę miesięcy miał być uwolniony. Andzia instynktem czuła walkę Kościeszy, jego przełom. Miał już dosyć upokorzenia, nie dodawać mu więcej. Dziewczyna, będąc z natury łagodną i łatwo zapominającą wszelkich uraz, szczególnie teraz, pod wpływem rozkwitu swego szczęścia, chciała, aby dokoła było jasno i spokojnie. Dość rozterek, tęsknoty, dość smutnych i bolesnych przejść. Serce jej nurzało się w szczęśliwości niezmiernej, więc rozszerzyć tę promienność na otoczenie i już niech niezmącona panuje pogoda. Na różanych jej ustach, jaśniał uśmiech cudowny, oczy czarne błyskały radośnie, pełna była ponęt słodkich i jak urocza pieśń melodją tchnęła.
Do Kościeszy straciła zaufanie raz na zawsze, unikała go z zabobonną obawą, i nie mogła już nazywać ojczymem, tytułowała go panem od pierwszej chwili spotkania w Toporzyskach. Tak pozostało.
Przebyli jeszcze kilka dni nad Słuczą, gdyż Kościesza chciał do końca utrzymać wszystkich w mniemaniu, że przyjechał nietylko po Andzię.
Sprawdzał rachunki, zwiedzał majątki, zostawiając narzeczonych samym sobie, za to przynajmniej mogli mu być wdzięczni. Śledził ich jednakże w skrytości.
Wszyscy razem powrócili do Turzerogów. Ślub naznaczyli za dwa miesiące w końcu listopada.
Kościesza nie mieszał się do niczego, pozostał na boku.
Andrzej przyjeżdżał do narzeczonej co drugi dzień, wówczas przebywali ciągle z sobą, snując rozkoszne plany przyszłości. Do Smoczewa nie zaglądali, krępowała Tarłównę obecność Jana, tylko gdy nie było Olelkowicza, Andzia pielęgnowała ciotkę, przesiadując u niej całymi dniami.
Z Andrzejem unosiła się w cudne roztocze. Łączyła ich jednakowa bujność temperamentu, zapał młodzieńczy, wiara w ideały własne, szczytne poloty duchowe i bogate w fantazję marzenia. Andzia pragnęła być nietylko dobrą żoną dla Andrzeja, lecz i znającą doniosłe swe stanowisko obywatelką kraju, położonego na kresach, zatem wymagającego tem więcej kulturalnych idei. Kochali oboje lud wołyński i marzyli o tem, że wniosą w tę czerń dużo światła, dużo nieznanych tam dotąd przewodników cywilizacji. Razem tworzyli piękne projekty, kończąc je zawsze zapatrzeniem się we własne serca. Gubili się w swych oczach, niekiedy odnajdywali usta, rozkosz syciła ich wtedy hojną czarą.
Kościesza nie patrzał, był obojętny, zimny granitowym chłodem.
Ale widział i czuł wszystko.
Myśli jego, błądzące pod czaszką, mógł odgadywać tylko złośliwy demon, prześladujący go stale.
Ktoś, ktoby go obserwował pilnie, zauważyłby może w jego półprzymkniętych źrenicach złowrogi kolec, łyskający... jak lśnienie sztyletu.
Nie gasnął, przeciwnie, nabierał mocy na swe ostrze stalowe.
Pewnego dnia podczas bytności Andrzeja, narzeczeni powróciwszy ze spaceru, poszli do salonu. Kościesza zakradł się cicho do sąsiedniego gabinetu, idąc po dywanach bez szmeru. Stanął opodal drzwi i z poza portjery śledził Andzię i Andrzeja.
Grali i śpiewali pieśni małorosyjskie, czasem tęskne, lub szumne jak wicher stepowy.
Kościesza słuchał.
Nagle urwała się pieśń, Andrzej zawołał:
— Handziula, zapomniałem ci pokazać fotografje Prokopyszcz. Obiecałem i przywiozłem. Własne zdjęcia.
Stanęli oboje przy oknie. Olelkowicz wyjął paczkę z kieszeni ubrania, pokazywał Andzi i objaśniał. Kościesza przysunął twarz do portjery i wstrzymując oddech patrzał.
Andrzej stał za Andzią, trochę bokiem, tak, że jej ramię prawe opierało się o jego piersi, głową sięgała mu do szyi. On był nieco ku niej pochylony, ona profilem zwrócona do niego. Trzymała w rękach fotografje, które on jej podawał. Andrzej objaśniał.
— To fragment z parku....
— Jaki piękny! A ten biały zrąb muru, co to?...
— To altana starożytna: jest w niej studnia artezyjska. A to figura bogini Cerery, na gazonach, przed domem, od strony parku. Tu kwitną róże, mnóstwo róż i te nasze szkarłatne.
Uśmiechnęli się do siebie.
— To moje stado na pastwiskach. A tego jeźdźca poznajesz?...
— To ty Jędrek, na Watażce! zawołała Andzia. — Daj mi tę fotografję.
— Weź wszystkie, przywiozłem dla ciebie. O patrz, to jest nasz dom.
— Jaki ogromny i ocieniony!
— Stare domostwo, samotne tymczasem.
— Ty, Hańdziuś mój, rozjaśnisz go ukrasisz. Ty... ty mój pąku szkarłatny! — zawołał z zapałem i otoczył ją silnem ramieniem, z wytworną delikatnością. Fotografje upadły na dywan.
Andrzej wziął obie rączki Andzi w swe dłonie, przegiął się w prawo i w ruchu tym, tuląc profil jej postaci do piersi swej, pochylił głowę nad jej twarzą. Ona podniosła ku niemu swój owal rozjaśniony i oczy zagłębiła w jego oczach rozmiłowanych.
Śliczna była w tem przegięciu. Głowa jej strojna w ciężkie włosy czarne, okalające miękko twarz drobną i zwojem obfitym spływające na kark, tuliła się cicho do piersi narzeczonego, profilem twarzy. Oczy przymknięte, ocieniały długie, bujne rzęsy, usta lekko rozchylone, wyraz rozkoszy nieświadomej, jakby w pół dziecięcej w pół kobiecej, owiewał jej ładne rysy. Ruchy rąk podniesionych nieco i odwróconych dłonią, które Andrzej trzymał na palce, dodawały tej pozie uroku jakiegoś oddania się, niewinnej a rozkosznej pieszczocie. Twarz Andrzeja wyżej, ponad dziewczęcą, dotykała ustami kącika jej ust, muskając policzek dziewczyny małym ciemnym wąsem. Oczy miał spuszczone, zatopione w jej rzęsach. Nie całował jeszcze jej warg różanych, upajał się tą wspólną chwilą oczekiwania.
Kościesza patrzał i zęby zaciskał. Gniew szalony miotał się w nim, ale go trzymał na wodzy, chłonął wzrokiem piękną parę i tę pozę ich, nieco zmysłową, lecz pełną czaru.
Patrzał na Andzię i, pomimo piekła w duszy podziwiał ją. Była jakby opłynięta ciemną, lekką suknią, na piersiach szalowo skrzyżowana ciemna gaza, przebłyskiwała dyskretnie różem ciała, odsłonięta głęboko szyja świeciła karnacją przepysznej, ciepłej bieli, wychylała się z obsłon gazy i jakiegoś brzeżka białej gipiury, podłużnie zamykającego wycięcie staniczka, jak muszla przejasna. Szyję toczoną a smukłą opinał sznur pereł, dar Kościeszy.
...Umie się ubrać — myślał podglądający. —
— Skromnie, stylowo a kokieteryjnie.
— Dla tamtego się ubiera.
Z nienawiścią patrzał na Andrzeja.
...Albo ten jak wygląda!
Piękne czoło młodzieńca, z czupryną ciemną, wytwornie na boku rozdzieloną, sokole, silne brwi, rozpięte ciemnym łukiem, nad osadą rasowego, zgrabnego nosa, nadawały mu dzielnego wyrazu i szlachetności.
Uśmiech rozkoszą tchnący i usta pełne, męskie drażniące dziewczynę podniecająco, jakby dla wzmocnienia szału gdy je wreszcie posiądzie zaraz... zaraz...
Postać jego wysoka, mężna, lecz elastyczna, pochylona nad nią, z poza jej pleców, w ładnem przegięciu, miała w sobie zapał młodzieńczy, energję i zaborczość męską, przytem zaś ruch niezmiernie subtelny, nawet łagodny i przy swej władności — słodki. Grupa ta, warta pędzla mistrza, amatora scen erotycznych, o wykwintnym rysunku rozjątrzyła Kościeszę. Zatrząsł się w sobie. Chciał wpaść tam i zgruchotać Olelkowicza, zabić go, sponiewierać.
Stoczył z sobą walkę krótką, lecz okropną.
I przemógł się.
Prędko wstał, odchodził słaniając się, głusząc swe kroki, aby go nie usłyszeli.
Odtąd unikał starannie spotkania narzeczonych, nie ręczył za siebie.
Ale w oczach jego, zawsze przymkniętych, szatan rozpalał żagwie straszliwie, ostrzył, co raz bardziej kolec złowrogi i jadem go zatruwał.






XXVI.
Obława.

Biało siwy szron osnuł delikatnie bory wilczarskie. Sadź na drzewach. Gałęzie są jak z cukru, chrupkie i wskroś białe. Cudnie wyglądają dostojne sosny, na których każda igiełka osobno powleczona jest sadzią, każda stoi sztywno najeżona mrozem. Siwizny dostały poważne matrony leśne. Ale i dęby i buki prastare, toż samo oszronione doszczętnie, cicho śnią. Wedle starej legendy, święty Marcin przyjechał nie na białym lecz na siwym koniu i wszystko dokoła przybrało jego barwę. Cisza, aż ogłuszająca. Zapada wieczór. Stary borowy Grześko, kroczył wolno do swej zagrody, drogą leśną, zwaną perekrestką. Wracał z Wilczar, gdzie zdawał relację, o zwierzostanie, przed mającą nastąpić obławą.
Strzelba na plecach i torba wielka i blachą herbową zakryte piersi, tworzyły konieczny rynsztunek jego postaci.
Szedł trochę zgarbiony, postękiwał lub mruczał półgłosem. Razem z myślami mieszały mu się słowa.
— Boże chorony, ot i mrozek wziął a jaki ładny... żeby tak jeszcze śnieżek to i ponowa na jutro. A tak co?... trawa krucha, łamie się a śladu nijak...
Po chwilowej przerwie znowu mruczenie.
— Słonko idzie spać, czuj duch teraz, zwierz każdy na żerunek paraduje... Anioł Pański zwiastował Pannie Marji... Ho, ho, jak dziedzic nasz, prokopyszczki pan, stanie na stanowisku, to już dla zwierzaków i bida... ...i poczęła z ducha świętego. Zdrowaś Maryja... żeby to prędzej był ich ślub, takiego pana i panią mieć ho, ho!... łaskiś pełna, pan z tobą... Jutro czut‘ świt do boru. Boże chorony!
Westchnął i kończył pacierz.
Mijał las dębów rozłożystych podszytych mnóstwem suchych paproci, wiatr wieczorny hulał w nich, szum chrzęstliwy czyniąc dokoła. Pomruk boru i te szepty w kniei Grześko znał wybornie, odrazu więc zastanowił go jakiś odmienny, skradający się szmer, niedaleko. Stanął, wyciągnął szyję i słuchał. Ujrzał, o kilkanaście kroków od siebie, cień sunący wśród paproci.
— Coś... idzie...
Prędko podszedł w tę stronę i zobaczył już wyraźnie postać ludzką, szarą, w pół skuloną, o wężowym pełznącym chodzie.
— Chwed‘ko!...
Postać znikła w żółtawo-mętnej gęstwinie, zlała się z nią, wsiąkła.
Grześ przeżegnał się, niemiły dreszcz wstrząsnął nim, jak zwykle, na widok tego indywidium.
— Wołokita parszywa, włóczy się po boru, niesamowity, widno z did‘kami, da upiorami rejmanteruje...
Szedł prędzej, pędzony niepojętym lękiem, po chwili znowu mruknął.
— Potrzebna zmora przed jutrzejszą obławą. Czortowski taki syn, pohany, Tfu!...
Niepokój zagnieździł się w sercu starego i nurtował. Gdy przyszedł do chaty, odmówił pacierze, wszystkie jakie umiał, czytał biblję i kantyczkę: nic nie pomogło. Coś gniotło mu duszę, ciężarem ją przywalało. Borowy nie zasnął przez całą noc, mętne przeczucia, a straszne, wizje jakieś, przemożny strach dręczyły Grześka trując go, aż do świtu. Ucieszył się nadzwyczajnie zobaczywszy brzask na niebie. Głowa mu ciężyła, bolały wszystkie kości, ale był rad, że już mamidła nocne pierzchną. Szedł do Wilczar, na punkt zborny dla myśliwych, gajowych i naganki. Na trakcie, blisko plantu kolejowego, spotkał przepyszny zaprzęg bałagulski z Prokopyszcz, cztery szpaki, rosłe, maściste. Olelkowicz jechał z Fedorem, Daniło powoził. Młody pan dojrzał borowego.
— Hej Grześku siadajcie, podwiozę.
— Jasny pan tak rano?... Ho, ho!...
— Spieszy mi się, Grześku, jeszcze w nocy wyjechałem.
— Boże chorony, musi nie do samej kniei tak spieszno? — zaśmiał się borowy dyskretnie, gramoląc się na brykę.
Młodzieniec, w rozchylonej burce sławuckiej, na kurcie myśliwskiej, w fantazyjnie nałożonym kapeluszu strzeleckim, zaśmiał się wesoło.
— Domyślny z was człowiek, Grześku. Tak jest! Najpierw do panienki, potem w knieję. Hej, Daniło popędzaj, bo ostatni przyjedziemy.
— I... gdzie tam! Ale dobry mróz trzyma, bagna już tęgo stężały, zwierz pójdzie i przez moczary.
— Niema ponowy, to źle.
— Jasny pan i bez tego natłucze zwierzyny. Dziki są piękne w ostępie Temnyj hrad, spasły się na żołędziach, da na buczynie. Tęgie juchy. Sarny i łosie koło Krasnej duszohuby, a co zajęcy, to jak maku.
— Eh! ktoby tam na zające, patrzał.
— Wiadomo! Ot już i Wilczary.
Na dziedzińcu, przed pałacykiem, stało parę bryczek, których właściciele pochodzili z okolic bliższych leśniczówki. Gromady chłopów dorosłych i podrostków, przeznaczonych do naganiania zwierzyny, grupowały się, radząc głośno i brząkając w drewniane kołatki. Grześko miał być ich dowódcą w towarzystwie kilku innych gajowych. Panowała już tu charakterystyczna wrzawa myśliwska. Olelkowicz pozdrowił naganiaczów raźnym okrzykiem, odpowiedzieli mu chórem zgodnym i pozdejmowali czapki z głów. Twarze obrosłe i młodzieńcze uśmiechały się trochę głupowato, ale szczerze, do młodego pana, powszechnie lubianego.
Andrzej wszedł do sieni. Nowy okrzyk lecz zdziwienia: Wybiegła do niego Andzia. Wyciągnął do niej ramiona, powitali się cicho, podczas gdy z pokoju stołowego dochodziły głośne rozmowy myśliwych. Tarłówna stała przed narzeczonym, różowa, rozjaśniona jak słońce majowe, uścisnął jej ręce, patrzyli sobie w oczy z ogromną, jedyną miłością.
— Jedziesz do lasu, Hańdziuś mój?...
— Przyjadę ze śniadaniem dla myśliwych.
— Czemuż nie teraz, bylibyśmy razem na stanowisku?...
— Nie chcę drażnić... jego... wiesz?... powiedział, aby przyjechać z Eweliną dopiero na śniadanie. Nie gniewaj się Jędrek, przecie i jabym chciała razem jechać, tak mi dziś coś dokucza.
— Co ci jest najdroższa?...
— Źle spałam i znowu śniła mi się mama, jej oczy patrzyły na mnie... pełne łez.
— Ależ dziecko! Otrząśnij się z tego. Już prędko będziemy z sobą, słyszysz Hańdziu?... razem w Prokopyszczach, mężem i żoną. Moją będziesz, moją!!...
— Nie wyobrażam sobie takiego szczęścia i to już tak prędko — szepnęła.
Andrzej gwałtownie porwał ją w ramiona, przytulił do piersi serdecznie, żywiołowo. Andzia uniesiona jego zapałem zawisła mu na szyi, tuląc doń ciemną głowę. Usta ich spotkały się i zwarły z mocą rozkoszną i namiętną. Trwało to krótką chwilę. Andzia wymknęła się z objęć narzeczonego; zdyszani, dokończyli pieszczoty wzrokiem swych źrenic wymownych....
Po śniadaniu wyjeżdżano do lasu. Tarłówna wybiegła na ganek, w kubraczku szamerowanym z białemi barankami, z kołpaczka świeciły jej oczy nieopisanym urokiem, czarność ich wdzięczna i miękka w tonie, pogłębiona dziś była lekką zadumą, jakby otchłanną, dziwnie mistyczną. Usta świeże, dojrzałe jagody, śmiały się, oczy tęskniły, ocienione malowniczo długą rzęsą i bronzową obwódką powiek. Spoglądano na nią z zachwytem i ciekawością. Mężczyźni, sąsiedzi Olelkowicza, którzy nieznali jej lub widywali rzadko i z daleka, nie mogli się jej napatrzyć. Zbliżano się do Andrzeja z cichemi powinszowaniami.
— Hej! szczęśliwy Jędrek — wołał młody Drohobycki, ulubiony sąsiad i kolega Andrzeja.
— A co moja dziewczyna? Cud! — odpowiadał z dumą narzeczony. Kraśna jak kwiat na stepie. Znajdź taką drugą...
Olelkowicz promieniał.
...Mojeż ty złoto kochane, moje zdobyte, cenne, moje szczęście — myślał w duchu patrząc na Hańdzię. Rozrzewnienie malowało się na jego twarzy.
Gdy wszystkie wozy i bryczki ruszyły z przed ganka, Andrzej, jadący na końcu, zeskoczył nagle z bryki, jeszcze raz dopadł do narzeczonej, stojącej na schodach.
— Hańdziu! Tak cię miłuję, szaleję za tobą! — wykrzyknął stłumionym miłością głosem, tuląc jej ręce do oczu i ust rozpłomienionych.
— Wziąłbym cię w zanadrze, abyś była zemną zawsze, aby ci było ciepło... dobrze... Hańdziu jakaś ty moja! Kochasz mnie, powiedz?
— Kocham bardzo, tylko mi smutno...
— Czego?...
— Że jedziesz. Jakiś strach mnie trapi.
— Głupstwo strachy! niech się stare baby boją. My Hańdziula w życie idziemy. Hej razem! we dwoje... w świat!...
Tarłówna drgnęła.
— Ojczym na nas patrzy. Ogląda się jadąc, już z za bramy.
— Przecie nas nie poźre! Dowidzenia szczęście moje, myłeńkaja moja!...
Ucałował jej ręce gorąco, zajrzał w oczy wyraziście i prędko wskoczył do bryczki. Jeszcze patrzał, zerwał kapelusz i wiewając nim ku Andzi — krzyknął:
— Oczekuję przyjazdu jaknajprędzej!...
Tarłówna ścigała go wzrokiem długo, aż znikł jego zaprzęg za sągami drzewa kolejowego. Oczy jej przymknęły się pod ciężarem opadających rzęs.
... Tak go ogromnie, potężnie kocham...
...Czy to możliwe... tyle szczęścia?!... — myślała z niepokojem, który mącił własne, duchowe wyznanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obława zaczynała się świetnie, zajmowane ostępy przewyższały marzenia myśliwych.
Zabito już kilka łosi, kozłów, mnóstwo zajęcy. Kościesza prowadził polowanie wybornie, ale sam nic nie zabił, zauważono nawet, że prawie nie strzelał; był niezwykle ponury i milczący, zmarszczka pionowa na czole pogłębiła się, dziwny przykry chłód wiał z tej rysy posępnej. Ale przyzwyczajono się do tego. W piątym zakładzie z rzędu miały być wyłącznie dziki, zajmowano w tym celu uroczysko Temnyj hrad. Myśliwych ustawiono według numerów, w linję, od zamczyska w głąb lasu gęstego, moczary zmarznięte i osypane siwą sadzią ułatwiały polowanie. Kościesza rozdając sam numery stanowisk, dał Olelkowiczowi posterunek skrajny, na skrzydle prawem, o jakieś trzydzieści kroków od ruin. Andrzej nie był rad, lecz jeden za starszych myśliwych rzekł do niego zachęcająco:
— Panie, tam będzie robota, odyńce pójdą na skrzydła, zobaczy pan... to wyborny punkt, ja się znam.
Za Olelkowiczem stanął Fedor, z drugą strzelbą zapasową. Andrzej zająwszy pozycję, obejrzał ją dokładnie, i uznał za dobrą. Poza nim rosło parę dębów i kilka krzewów karłowatych, dalej zaś jeziorko powleczone taflą lodu, obok jeziorka rudo-rdzawa skała, miejscami siwa od mchu suchego; na prawo od Andrzeja góra zamkowa, jodły stare i dęby, pośród nich zaś wielkie zmurszałe mury, wieże poszczerbione, zręby gruzem osypujące się. Wszystko to szare, zgniłe, pleśnią oślizgłe, patyną wieków. Drzewa roznosiły szum jęczący jakiś, niby echem ponurym odbijający się w ruinach. Cały bór huczał głucho, takim samym poszumem. Andrzej patrzał przed siebie na przestrzeń moczarów niewielką, zarośniętą z lekka krzewami karłowatemi, za którą ciemniał bór gęsty, zbity jak potężny wał. Patrzał i przypomniał scenę z Lorą Smoczyńską, pod skałą, przy jeziorku i śmiać mu się zachciało. Nie dopięła swego celu z nim, więc porwała Oksztę.
— To jednak zaborcza panna, śmiała — myślał.
Zadrżał, przypomniawszy pocałunki Lory i sam ją przecie całował. Cóż za namiętność w tej dziewczynie!...
...Po co to robiłem?... — pomyślał z żalem. Odczuł teraz różnicę pocałunku, gdy znał już usta Andzi. Tamta i ta... Ach, niema porównania.
Smoczyńska rozwiała się z jego wyobraźni, pod mocą wspomnienia czarownego pieszczot Andzi. I ona pełna ognia i ona ma temperament bujny, stepowy, jest entuzjastką, zapał w niej wre, ale uczucie jest w niej czynnikiem głównym, dusza tej dziewczyny odbita jest w oczach, pociąga urokiem nieświadomym a nieprzepartym. To nie jest Lora, inny wzbudza zachwyt, inne pożądania; ponęty Andzi dają słodycz i pogłębiają miłość, obiecują szał bezkreśny. Ona stopniowo wzbudza niepokój zmysłowy, pragnienie posiadania jej rośnie, olbrzymieje, draźni. I niewysłowioną przedstawia się chwila zdobycia jej, o niej się marzy w skupieniu, niemal z natchnieniem w duszy, ta minuta wydaje się nietylko potężną upojeniem zmysłów, ale i wielce dostojną, jako zespół uczuć idealnych, szczerych i głęboko pojętych.
Hańdzię nosi się w sercu jak relikwie, jak istotę bardzo drogą, dla której przedewszystkiem uczuwa się cześć.
Rozmyślania Andrzeja przerwał nagle płynący z daleka odgłos trąbki, znany sygnał myśliwski.
— Chłopy ruszyły, jasny panie — przemówił Fedor cicho.
Olelkowicz oderwał myśl od Hańdzi, słuchał i stwierdził fakt.
— Tak, idzie naganka.
Stali milcząc, przygotowani do strzelaniny. Andrzej trzymał sztuciec na pogotowiu.
Dalekie odgłosy okrzyków i kołatek dochodziły co raz wyraźniej. Zgraja szła rozwrzeszczana, ciskając popłoch w głąb leśną. Już jest bliżej i bliżej. Hałas wzmaga się. Olelkowicz ani drgnął, stał wsłuchany w zbliżającą się wrzawę. Ogarnął go nagle niepokój dziwny, lecz bardzo silny, niewiadomo skąd nań spadły, zawiercił w sercu jak sztyletem. Hańdzia na moment zamajaczyła mu w myśli niebywale zatrwożonej, oczy jej zalśniły przed nim aksamitnie łzawą glazurą, żałosne były, tęskne. Ciężar przemożny zdławił Andrzeja, niby instynkt jakiś rozbudzony i nieświadomie męczący. W lesie powstał zgiełk niesłychany, hasło trąb grało donośnie, grzmiały podniecone okrzyki. Na linji panowała cisza obumarła.
— Idzie stado — pomyślał młodzieniec i otrzeźwiał natychmiast. Buchnął pierwszy strzał. Olelkowicz stał jak słup, drżąc lekko. Drugi strzał, trzeci, czwarty.
— Hej! walą jak na wojnie! Tu nic nie wyjdzie — szepnął rozgorączkowany.
W tem zatrzeszczały gałęzie w gęstwinie naprzeciw, tętent gwałtowny zahuczał opodal i z lasu wypadł na łachę moczarów olbrzymi dzik, pojedynek. Sadził ukosem na Olelkowicza. Sapał, fukał, przewalając ciężko, masę czarno-rudą cielska swego.
Andrzej wyczekał dostatecznie mierząc do zwierzęcia.
Strzelił.
Dzik utknął ryjem, upadł, ale zerwał się do ucieczki; był straszny, rozjuszony.
Olelkowicz strzelił z drugiej lufy.
Zwierz runął na ziemię, jeszcze niepewny, kopał kłami mech pod sobą.
Tymczasem z lasu wybiegły w popłochu dwa młode dziki, rwąc prosto na zamczysko. Andrzej chwycił strzelbę od Fedora rzucając mu krótki rozkaz:
— Dobij odyńca.
Kozak z kordelasem rzucił się do bestji, drapieżnej.
Olelkowicz zaś strzelił do dzików i nagle... zachwiał się. Ból okropny, uderzenie potężne w piersi wytrąciły mu broń z ręki. Jęknął i padł na wznak.
Fedor skoczył do niego z przeraźliwym krzykiem.
— Szczo ce, jasny pane!
Chciał go podnieść, lecz zaciężył mu w ramionach. Głowa Olelkowicza zwisła bezwładnie, z ust buchnęła krew.
— Chryste pomyłuj! Ranny, ranny! — ryknął kozak rwąc włosy z głowy.
Wypadł na front linji strzelców i niebaczny na gęste strzały, jął krzyczeć jak opętany.
— Na pomoszcz!... Ratunku! pany! Ratunku!...
Głos kozaka oszalałego usłyszeli bliżsi myśliwi i Kościesza.
— Ratunku! Ratunku! — wył Fedor.
Chwila... i dokoła rannego zebrali się wszyscy. Powstało zamieszanie straszliwe, pytania krzyżowały się, przerażenie ogarnęło myśliwych.
Jeden z mężczyzn rozpiął ubranie Andrzeja, drugi trzymał go pod ramiona. Fedor nie stracił przytomności, skoczył w stronę jeziora, nogą przebił lód i zaczerpnął pełną czapkę wody. Grześko nadbiegł zaalarmowany o wypadku. On pierwszy dostrzegł ranę. Kula przebiła piersi i utkwiła widocznie w płucach, lub w okolicy serca, rana obficie broczyła krwią. Grześko i Fedor zabrali się do opatrunku, obaj prawie błędni, ogłuszeni. Kolega rannego, Drohobycki, wydał rozkaz jechania w cwał po doktora.
Andrzej oczy szeroko rozwarte, przesuwał po obecnych szukając kogoś. Stali wszyscy jakby skamienieli, Kościesza szary na twarzy, nie zrobił ruchu, nie rzekł słowa.
Nagle ranny jęknął głośniej.
Wpił oczy w kozaka i szepnął:
— Fe... dor... jedź... po... panienkę...
Przyjazd lekarza z odległego miasta wydał się wszystkim utopią. Czy zdąży, czy uratuje?...
Zakrztusił się znowu krwią.
Niepewne pytania zawisły chmurą z ołowiu, nad tą gromadą ludzi pochylonych nad rannym. Tamowano krew, jak kto umiał, ale wszyscy czuli się bezradni. Bór szumiał rozgłośnie, wicher jęczał na czubach drzew i wył ponuro w szczerbach zamczyska.
Andrzej w pół leżący na kolanach Grześka, walczył... ze śmiercią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Fedor, pędząc co koń wyskoczy w stronę Wilczar, na drugiej już wiorście spotkał wóz z kucharzem, wiozącym śniadanie, dalej zaś bryczkę, w której jechała Tarłówna z panną Niemojską. Andzia powoziła sama i pierwsza dostrzegła konnego.
— Fedor sadzi do nas! — krzyknęła tknięta złem przeczuciem.
Kozak zrównał się z bryczką i wstrzymał na miejscu spienionego wierzchowca.
— Jasny pan ranny!
Wrzask Fedora, przerażona okropnie twarz kozaka i jego słowa, ogłuszyły Andzię. Nie zrozumiała okrzyku.
— Co się stało?!
— Jasny pan nasz ranny. Wam kazał do siebie żywo, ma Temnyj hrad.
Teraz Andzia rzuciła się na koźle jak szalona. Zrozumiała i serce w niej zamarło. Ręce podniosła do głowy z krzykiem.
— Jezus Marja! Jezus Marja!
Zacięła konie i popędzili traktem leśnym z niebywałą szybkością. Dziewczyna położona prawie na lejcach, wyciągniętych jak struny, batem ćwiczyła konie, które już nieledwie brzuchami dotykały ziemi. Twarz Tarłówny zbielała straszliwie, w oczach gorzał płomień. Dusza jej wyrywała się z ciała, biegnąc naprzód, do rannego Andrzeja.
Aby prędzej, aby prędzej!
Panna Ewelina ściskała ramię Anny i ramię Hawryłka, modląc się głośno. Bryczka cudem tylko nie wywracała się. Mijali zakręty, wąskie dróżki leśne, konie okryte były chmurą białą, waliła z nich pina. Gdy stanęli na miejscu, Tarłówna skoczyła na ziemię, pędem przebiegła drożynę, nie dającą się przejechać i, padła na kolana przed Andrzejem.
Usunęła Grześka i sama podparła rannego, widząc jego stan, rozpaczą nabrały jej oczy. Serce przeszyło okrutne ostrze cierpienia, ale była mężną. Wpiła się wzrokiem w jego twarz zmienioną, której wyraz gasiło prędko i stanowczo nieubłagane nieszczęście.
Przytuliła wargi do jego czoła zlanego potem i usłyszała jego cichy szept.
— Pić.
Podała mu garść śniegu. Fedor skoczył znowu po wodę. Andrzej z wysiłkiem przełknął śniegu i oprzytomniał.
Białe usta dziewczyny przywarły do rąk narzeczonego.
— Jędruś... Jędrek!... to ja... — jęknęła.
Otworzył szeroko oczy i wpatrzył się w nią uważnie. Z ust jego wybiegł świszczący szept:
— Hańdziu moja, to ty... ja... zaraz umrę... jestem zabity.
Słowa te spiorunowały wszystkich.
— Co ty mówisz! Co ty mówisz! Jędrek! — zawołała Tarłówna rozpaczliwie.
— Jestem zabity... kula... stamtąd — wskazał głową na ruiny.
— Majaczy — rzekł jakiś głos.
Ranny dosłyszał, chciał widocznie zaprzeczyć bo szarpnął się nagle. Już nie mógł mówić, słowa więzły mu w krtani.
Zaprzeczył ruchem głowy, tak słabym, że nikt tego nie zauważył prócz Andzi.
— Nie! On nie majaczy! — krzyknęła.
Grześko usłyszawszy to porwał strzelbę i pobiegł do zamczyska. Za nim kilku chłopów z naganki.
— Jędrusiu! Jędrek najdroższy! Przemów na litość boską. Patrz na mnie Andrzeju. Boże! miłosierdzia! — wiła się dziewczyna, katowana obuchem tragicznego ciosu.
Oczy jego raz jeszcze spojrzały na nią mętne, bezbarwne, szklistą powłoką obwiedzione. Usta zaszemrały coś. Nagle rzucił się i krzyknął dość głośno:
— Hańdziu! Hańdziu!....
Znowu bezwład. Głowa spadła ciężko na ramię Andzi. Z piersi wydobyło się rzężenie. Panna Ewelina zaczęła głośno odmawiać litanję. Tarłówna zawyła głuchym łkaniem. Ktoś zaszlochał nieludzkim płaczem, to Fedor, podpełznął do nóg Andrzeja i całował jego buty rycząc głośno. Szlochy odzywały się co raz częściej, szeptano modlitwy. Chłopi z naganki, klęcząc, mieli oczy zalane łzami i poodkrywane głowy, tak samo wszyscy panowie i służba. Kościesza klęczał na końcu półkola, zakryty plecami obecnych, pochylony był ku ziemi i twarz z zamkniętemi oczyma zakrywał jeszcze dłonią. Nikt na niego nie patrzał, to mu sprawiało ulgę.
Andzia trzęsła się dygotem rozpacznym, lecz pomimo to dzielnie podtrzymywała ciężar najdroższy, wpatrując się z grozą w twarz narzeczonego, która powlokła się bladością kości słoniowej. Olelkowicz był już nieprzytomny.
Usta Andzi szeptały imię ukochane, łzy wielkie spadały gęsto na policzki jej i na piersi rannego. W duszy dziewczyny jęczała skarga żałosna, targał nią ból przeogromny, rozszarpujący piersi, ale wiedziała, że łudzić się nie można.
Andrzej konał.
Agonja trwała krótko. Ostatni raz łysnął oczyma, zupełnie już mętnemi, szepnął coś nieprzytomnie i niezrozumiale, poczem zaczął dyszeć prędko... prędko... Zarzęził chrapliwie i... cicho skonał.
Tarłówna pierwsza odczuła skon. Doznała wrażenia, że to jej własny. Coś się w niej załamało, świat znikł i ludzie.
Sama jak martwa, z niemiłosierną męką, ze skowytem w sercu, złożyła głowę jego jako świętość na podścielonych dywnanach. Chciała wstać, lecz zachwiała się i runęła bez zmysłów do jego nóg.






XXVII.
W krainę cieniów.

Zapadał wczesny zmierzch jesienny. Bór pokryty szronem szarzał, smętniał. Znikały poszczególne cienie i sylwety drzew. Wszystko przesiąkło sino-szarą srzeżogą wieczoru. Korony drzew stały milczące, zlane barwą z obłokami, z ogólną, nieprzenikniono-mglistą atmosferą krajobrazu leśnego.
Cisza i pokój obumarły rozpiął tu swoje welony. Bór nie spał, dyszał czasami oddechem potężnym, przyciszonym, jakby trwożnym. Z głębin wydobywały się jęki głuche, zew żałobny przyrody gasnącego dnia, stłumiony śniegiem drobnym, padającym cicho.
Traktem leśnym, w mętnej kurzawie srzeżogi i pyłu śnieżnego sunął orszak ponury. Wóz prosty, zarzucony jedliną, mchem wysłany toczył się wolno, krok za krokiem. Na nim, na posłaniu z mchów i dywanów, leżał Andrzej Olelkowicz równo, spokojnie, uśpiony na wieki. Przykryty był burką własną, twarz osłaniał mu biały welon Andzi.
Daniło i Fedor, prowadzili za uzdy, cztery szpaki prokopyszczkie, sprzężone w lejce.
Tuż za wozem wlokła się Tarłówna. Jeden ze starszych mężczyzn, sąsiad zmarłego, podał jej ramię, nie przyjęła. Szła sama oparta prawie piersiami o tylny brzeg wozu opłynięty gałęźmi jodeł i świerków. Szła jakby zahypnotyzowana, oczy wlepiła w martwą postać Andrzeja i biernie, bezwiednie postępowała za nią. Wóz ją pociągał za sobą mocą tragizmu.
Cierpienie biczowało ją, czuła jego razy straszne, bezlitośne, zamarła w męce niewypowiedzianej, zgasła. Po omdleniu, gdy ją ocucili, rozpacz i żal rozszalały się w niej, wybuch jej bólu był okrutny, rozdzierający serca. Nie spazmowała, nie krzyczała, nawet nie płakała głośno. Zwinięta na kolanach, przy głowie Andrzeja, jęczała głucho a tak boleśnie, że obecnym krew ścięła się w żyłach. Jęk taki wydawać może tylko serce szarpane w kawały, krwawiące beznadziejnie.
Dusza zmiażdżona ciosem morderczym, młotem katowskim zgruchotana. Przemoc mocarna nieszczęścia piekła ją ogniem żywym. Takie czarne, bezgraniczne czarne widmo niedoli dławiło Andzię, niwecząc w niej świadomość. Tarzała się dusza jej w męczarni, przechodzącej siły ludzkie. Zdawało się, że łzy płynące z jej oczów, już wyczerpane, zapiekły się od bolesnej prawdy, która z drapieżnością zwierzęcą, żarłoczną rzucała na Andzię swe pazury bezwzględne. Łzy przestały płynąć strumieniem wrzątku, lecz szarpanina wewnętrzna nie ustała, nie osłabła, w miarę zbudzonej już zupełnie przytomności — potężniała.
Fakt przerażający grozą był; prawda potworna stała przed Andzią w nieokiełznanej swej brutalności, prawda skuwająca wyobraźnię a jak sama śmierć nieubłagana, jechała oto przed Andzią na wozie, w postaci zwłok martwych narzeczonego. Tarłówna widziała wszystko, jak panowie, leśnicy i chłopi stroili wóz w zimową zieleń leśną. Fedor mech rwał rękoma, płacząc jak dziecko, zaprzęgano konie do wozu.
W pewnej chwili, pochylona blisko nad ciałem Andrzeja, usłyszała czyjś głos pytający.
— Czy nic podejrzanego w murach nie znaleziono?...
I odpowiedź... czy Grześka? Głos borowego ale zmieniony.
— W murach gruzy rozsypane, śladu niema żadnego, a dalej... są różne, nierozeznać.
... Co oni mówią?... — przemknęła myśl Andzi, co to miało być w murach?...
Straszliwy obuch prawdy zdusił w niej natychmiast wszelkie dociekania.
Andzia widziała jeszcze jak dwóch panów brało zwłoki Andrzeja z ziemi, aby zanieść na wóz, sama, niby we śnie pogrążona, podłożyła dłonie pod jego martwą głowę, sama nakryła mu twarz welonem zdartym z kołpaczka, widziała jak leśnicy i chłopi pozatykali smolne szczapy, na strzelby i tyki wysokie, pozapalali je i otoczyli wóz dokoła podnosząc wysoko swe płonące żagwie. Słyszała drżące głosy Grześka i panny Niemojskiej śpiewających litanję, słyszała płacz, wzdychanie i szepty ciche, ale szła, niby osnuta szczelnie tumanem gęstym, tamującym jej głos nawet uczucie. Konie, prowadzone przy pyskach, stąpały krokiem miarowym, szyje miały wygięte, łby na dół pochylone, ziejące kłębami pary, rumaki rzucały głowami, chrapiąc może z przerażenia? Wóz posuwał się cicho, sunąc gałęźmi po ziemi. Tarłównę niosła siła dziwna, nie jej własna. W obu rękach trzymała kapelusz myśliwski Andrzeja, który również prawie bezświadomie podniosła z pod dębu, gdzie on skonał. Jej oczy obłędne, przepaściste, pełne dramatu i boleści, zamglone, przenosiły się z postaci Andrzeja, niewidocznej w mroku i pod przykryciem, na jego kapelusz i znowu na wóz. Czasem uderzone blaskiem sosnowych szczap mróżyły się zupełnie, wówczas wyglądała na lunatyczkę, niosącą kapelusz z taką uwagą i ostrożnością jakby skarb najcenniejszy. Czasem chrapanie konia, lub skrzyp wozu głośniejszy budził ją na chwilę, wtedy jęk zdławiony wychodził z jej piersi, oczy załomotały powiekami i znowu stygła, znowu martwota, pół sen.
Smutny bezdennie orszak wrzynał się w bór coraz głębiej. Śnieg pruszył lekko i topniał w mętnem powietrzu. Pochodnie improwizowane, dokoła wozu, gorzały żółtym płomieniem, trzeszcząc i sypiąc na ziemię iskry złoto-purpurowe, niby krwawe łzy. Od tych świateł łuna padała na wóz, na orszak cały i szła dalej, w głębie leśne, rzucając czerwone smugi.
Zciemniło się zupełnie.
Orszak minął granicę wilczarską i wkroczył w bory prokopyszczskie. Wszystkim zrobiło się jeszcze straszniej. Wieziono właściciela tych kniei, pana tych uroczysk przepastnych. Bór przy blasku łuczywa stał czarniejszy, groźny, ponury.
Zahuczały głucho drzewa stare; jęk poszedł po ich czubach, las zrozumiał, kogo wiozą i załkał żałośnie.
A dokoła czarność nieprzebita wzrokiem, kirem zda się powleczona. Puszcza roztwierała swe głębie na przyjęcie zwłok pana, pomruk stękliwy zawył wśród gęstwin leśnych.
Bór grał ostatni hejnał pożegnalny zwłokom młodzieńca.
Nagle zadrżeli obecni. Przy koniach lejcowych wybuchnął rozpaczliwy wrzask Fedora.
— Jasny pane nasz!... Panyczu!... Toż to nasze bory!... Chryste, Chryste pomyłuj!...
Kozak zaryczał szlochem, odpowiedział mu płacz Daniły i Grześka. Konie zaczęły się płoszyć, uspokojono je, ale płacz dokoła wozu wzmagał się. Fedor wyrzekał głośno, jego krzyk — panyczu!... panyczu!... echem pełnym zgrozy rozbrzmiewał w lesie.
Tarłówna ocknięta zatrzęsła się w sobie, coś jęknęło w jej piersi i znowu szła, niby przywiązana do wozu, automatyczna, głucha.
Najtwardsze natury, serca zahartowane poruszał widok tego konduktu przesmutnego, w cieniach nocy jesiennej i tej postaci dziewczęcej, wiotkiej młodością, a zachwianej nagle brutalnym pociskiem nędzy życiowej. Smukła sylwetka dziewczyny, idącej samotnie za wozem żałobnym, wzruszało głęboko, odczuto jej sieroctwo i brzemię ciężkie, gniotące jej duszę młodziutką.
Spoczęły na niej wyłącznie spojrzenia serdeczne, pełne współczuć i żalu.
... Taka młoda, dziecko... i już nieszczęściem przybita i... sama, w takiej chwili?...
— Gdzie ojczym?... Gdzież opiekun?... — pytano.
Kilka głów obejrzało się za Kościeszą.
Nawet się do niej nie zbliżył, nie przemówił, serca nie okazał. Nic, nic. Przez cały, krótki zresztą czas katastrofy nie widziano go prawie. Był ciągle poza plecami wszystkich, nikt od niego słowa nie usłyszał, nikt oczu jego nie widział.
...Czy kryje się umyślnie, czy też jest ogłuszony wypadkiem?
Szukano go wzrokiem.
Na samym końcu orszaku, poprzedzając bryczki i wozy, posuwała się ociężale postać wielka, łatwa do rozpoznania; głowa spuszczona, wolny, wahający się ruch.
To Kościesza.
Zaczęły się komentarze w orszaku.
...Zawsze trzeźwy, zrównoważony, nie poddający się najsilniejszym wrażeniom, jak jednakże odczuł śmierć Olelkowicza?
— Idzie jak obłąkany, chowa się przed wzrokiem ludzi, nawet do pasierbicy nie podejdzie ze słowem kojącem.
— To na nic, zbyteczne... ale jednak?...
— Nie tylko do niej, on wszystkich unika. Jakby zaniemówił i ogłuchł.
— Okropny objaw przerażenia i żalu! — Ktoś szepnął — Ha! nic dziwnego. Wypadek wstrząsający zgrozą; w lesie wilczarskim, na polowaniu urządzonem i, prowadzonem przez niego. — Fatalizm niebywały. — Brzmiała czyjaś odpowiedź. — Przytem narzeczony pasierbicy, trzebaż trafu piekielnego, że właśnie on padł ofiarą. Ale czyją?...
— Kto strzelał z ruin i czy z ruin rzeczywiście?... — szemrały pytania.
— Konający mógł majaczyć, mogło mu się zdawać. Szukano przecież. Grześko i inni zbadali uważnie stare mury, nic nie znaleziono. A zresztą któżby zaczajał się na życie Olelkowicza? Pełen najlepszych idei, lubiany przez wszystkich, miłowany przez lud. Niepodobieństwo!...
— Zemsta osobista?... żadnej nie było... a gdyby nawet, to nie tu na polowaniu, gdzie tylu ludzi.
Wszyscy obecni w orszaku roztrząsali wypadek, bez rezultatu.
— Kula mordercza jednakże wypadła z zamku i, niepodobieństwo, aby pochodziła z linji myśliwych, Andrzej stał na skrzydle, — odezwał się Drohobycki, młody sąsiad Olelkowicza.
— Do dzików idących na Temnyj hrad, tylko Andrzej strzelał, nikt więcej. Każdy pilnował własnych stanowisk, nikt nie zeszedł z linji. Porządek był wzorowo zachowany — odrzekł drugi, baczny i rutynowany myśliwy.
Dreszcz nieprzyjemny przebiegł mężczyzn idących za wozem żałobnym, przypomniano sobie, że Kościesza sam wskazał Andrzejowi ten skrajny posterunek i, że zmarły z początku nie był zadowolony...
— Niesłychany zbieg okoliczności! Biedny Kościesza! Nie lubią go wszyscy, sympatją powszechną się nie cieszy, ale teraz spadł nań ciężki krzyż... Nie można się dziwić jego postawie. To jest zrozumiałe.
— Zapomniał nawet o pasierbicy, tak jest przygwożdżony wypadkiem — odszepnął jakiś głos w gronie panów.
— Kolizja nad wyraz nie miła! Nie pozwalał na to małżeństwo, doprowadził do tego, że Tarłówna wyjechała z domu, Olelkowicz miał ją porywać. Skandale! Dopiero zmuszony ich stanowczością niezwykłą ustąpił. A teraz?... na polowaniu z własnej inicjatywy... na stanowisku, które sam wskazał?....
— Szatańskie, potworne zrządzenie losu!...
Szepty takie nie dochodziły uszów Tarłówny, ale słyszała je panna Ewelina i drętwiała w sobie. Oderwane, pojedyńcze słowa dobiegły i do Kościeszy, wówczas przystawał, a gdy się orszak posunął dalej, znowu noga za nogą ciągnął za nim.
Kiedyż to się skończy?... myślał. Kiedyż nareszcie dojadą do Prokopyszcz? Niech już raz będzie koniec tej wędrówki leśnej, w nocy, przy żółto czerwonych światłach żywicznych pochodni... przy tych mruczeniach modlitw i tych... szeptach.
... Dosyć już piekła! Samo to zabić jest zdolne. Taka jedna noc...
Kościesza nie mógł patrzyć na wóz wiozący zwłoki Olelkowicza, światła raziły go w źrenice, wolałby żeby noc zaległa, te ognie i trzask iskier grzebały go żywcem. Odczuwał, że się obecni za nim oglądają, kłóły go te spojrzenia, parzyły. Cofał się coraz dalej poza orszak, pełznął sam w ciemnościach, byle dalej od ludzi. Gdybyż jeszcze te ognie zgasły... żeby nie było słychać chrapania koni i szelestu wozu... zapachu łuczywa smolnego i świerków na wozie. Ta woń specyficzna drażniła go niewypowiedzianie, częsty szloch Fedora i łkająca litanja Grześka, działały na niego zabójczo.
Dość już tego!... Dość! — wołało w nim rozpaczliwie.
Chciałby się w ziemię zapaść, a trzeba iść za tym konduktem, być pomiędzy ludźmi, grać komedję, ciągle grać.
Zanim się jeszcze dowloką do Prokopyszcz, potem pogrzeb... jego rodzina, tyle... tyle obcych oczu badawczych... przeszywających... Konstanty Olelkowicz... Stryj... Jego wzrok... w duszy wiercący.
A! już wszystko znieść łatwiej, byle teraz skończył się ten pochód okropny... byle wybrnąć z czarnych ostępów.
Przeklęta noc...
Ona tam, Andzia słania się za wozem, złamana, bez życia prawie,... idzie jak automat, jak cień.
Kościesza słyszy, że się nad nią litują, że się dziwią jej osamotnieniu w tak krytycznej chwili. Ależ on nie może do niej podejść. Za nic tego nie potrafi. To już byłoby nad siły. Nie wszystko można znieść, to kłamstwo, są sytuacje nieobliczalne nawet na herkulesową, mocarną wolę. Są momenty... kolizje...
... Czasem i nerwy rozluźniają się z oków.
... Za nic do niej nie podejdzie, niech to zrobi kto inny, niech idzie sama zresztą.
Być tam przy niej, tuż przy tym wozie?... okropność!...
Kościesza pozostawał coraz dalej za orszakiem, pochód zaś szedł i szedł naprzód.
Do Andzi podeszło dwóch panów, prosząc ją, aby siadła na bryczkę. Do Prokopyszcz jeszcze daleko, na drodze wilgotny, zimny szron, powietrze chłodne.
Zatrzęsła głową przecząco. Nie chciała oddalać się od wozu.
Tam leży Andrzej, jego postać najdroższa, martwa,... jego szczątki. Za nim pójdzie i pójdzie, choćby trzeba iść tak życie całe, choćby do własnego dojść grobu. Pragnienie to wyczytano w jej oczach, zostawiono ją znowu w spokoju.
Panna Ewelina, upadając na nogi, dawno już jechała na bryczce. Mężczyźni wszyscy szli za wozem. Kościesza nie siadał choć mu proponowano. Nie odpowiedział na zaczepki panów jakby nie do niego zwrócone.
— Co mu jest?... Tarłównę rozumiemy, ale jego zachowanie się... dziwne — szeptali mężczyźni.
Późną już nocą kondukt dotarł do gruntów dworskich w Prokopyszczach.
Administracja i służba, uwiadomiona wcześniej, przez posłańca, wyległa w komplecie, z pozapalanemi pochodniami. Zamigotały liczne światła. Powstał na nowo płacz, rozełkały się żałosne głosy. Ludzi przybywało, jedni płakali, inni rozpytywali o szczegóły nieszczęścia.
Tłum rósł i wrzał... Zabójstwo młodego pana wywarło wrażenie olbrzymie, nikt nie wierzył, że padł ofiarą wypadku, dociekano, burzono się, ale nie było żadnych danych, że to mord rozmyślny.
Grześko szeptał coś ostrożnie bliższym znajomkom i szepty takie, rozwielmożnione wśród tłumów, wywoływały nastrój wstrząsający tajemniczością, miały w sobie tragedję. Szepty te straszyły, trwoga wpełzła w tłumy, opanowała ludzi ęgzaltacja żalu za Olelkowiczem.
Gdy orszak mijał wieś Prokopyszcze, czarna masa postaci ludzkich zwiększała się, wylegał kto żywy z chałup i szedł za wozem zmarłego. Potężny rzut wzruszenia, ogarnął serca wszystkich na dźwięk dzwonów cerkiewnych.
Z wysokiego pagórka runęły rozkołysaną kaskadą tonów poważnych, żałobą tchnących. Organ dzwonów basowych, roztętniały, niby z szumem skrzydlisk czarnych spadł na tłumy, budząc zgrzyty w nerwach nawet chłopskich. Groza tu powiała, jej sztandar załopotał nad tłumami władczo, brał dalsze pod swój wpływ, targał je przerażeniem.
Kościesza cierpiał męki potępieńcze.
Handzia zmęczona fizycznie, była ledwie żywa, szła wytrwale w zupełnem odrętwieniu zmysłów. To co się działo dokoła widziała jakby w halucynacjach.
Huk basowy dzwonów cerkiewnych zelektryzował ludzi i spłoszył konie ostatecznie. Rozdrażnione długą i powolną drogą, zmarznięte, przestraszone czarnemi masami ludzi i mnóstwem świateł, nie wytrzymały spokojnie grzmotu dzwonów.
Nozdrza rumaków wydały ryk złowrogi, odrazu cała czwórka wspięła się dęba, osiadła na tylnych nogach. Konie chrapiąc, jęły walić kopytami i rwać się naprzód. Fedor i Paniło trzymali mocno, lecz szpaki uniosły ich w górę i rzuciły na ziemię. Poczuwszy swobodę, zerwały się jak wściekłe do biegu.
Ponosiły. Ale krótką chwilę, otoczono je ze wszystkich stron, zmuszone były ulec. Więzy te rozigrały ich bez ratunku.
Konie darły się w górę, rwąc uprząż, kwik szalony i chrapanie, stuk i łomot kopyt wznieciły popłoch. Ujarzmiono je wreszcie, lecz przestano im ufać. Służba prokopyszczska, pod wodzą Fedora, wyprzęgła konie z woza, kilka par rąk chwyciło za dyszel, wóz ruszył ciągniony przez ludzi, których serca prostacze miłowały zmarłego.
Przy akompanjamencie dzwonów cerkiewnych, zabrzmiała pieśń po polsku, smutna, cmentarna. Kilkaset piersi wzniosło hejnał pogrzebowy, bo i chłopi, małorusini, śpiewali po swojemu, dołączając głosy swe do ogólnej melodji.
W tej wielkiej harmonji żalu, w tym zespole serc zgrzytem bólu przejętych; w zjednoczonym akordzie pieśni tęsknej; w spazmie rozkolebanych dzwonów; w powodzi świateł złotopurpurowych, — rozświetlających jaskrawo nocne mroki... wóz ze zwłokami Andrzeja Olelkowicza, ciągniony przez służbę, zatrzymał się u stóp staroświeckiego dworu jego pradziadów.
Tarłówna wstąpiła, z sercem zamarłem, pod dach majestatyczny siedziby Olelkowiczów, który miał być jej dachem. Ten dwór nieznany jeszcze, już kochała, miał się stać jej gniazdem, jej światem.
I weszła doń po raz pierwszy, idąc za zwłokami narzeczonego.






XXVIII.
Mroki nocne.

Drożyną wąską wśród boru, stąpał cicho, ale krokiem ciężkim wysoki, ludzki kształt. Ręce wyciągnięte przed siebie rozsuwały gałęzie jodeł i sosen, mokre od śniegu, który walił ogromnemi płatami.
Noc omotała las płachtą swą czarną, nieprzeniknioną. Zaledwo szarawym odblaskiem mętniała drożyna leśna. Idący osobnik wahał się, niepewny, czy dobrze idzie. Brnął powoli, pochylony naprzód, kroki stawiał olbrzymie i głowę wtulał w kołnierz nastawiony, bo śnieg mokry, kłapciami spadał mu na czapkę. Bór spał, tylko śnieg szeleściał po igłach sosen i słał się na ziemi miękkim puchem. W kniei milczenie, nie poruszał się zwierz, nie załopotał ptak skrzydłami. Martwota zupełna, głusz.
Postać ludzka szła czającym się krokiem, ktoś się skradał jak kot, tak, że szmer tych stąpań ostrożnych nie był głośniejszy od padającego śniegu.
Długo szedł człowiek, czy tylko duch jego, wreszcie stanął. Oparł się o pień jodły rozłożystej i schowany za obwisłemi gałęźmi, które śnieg na biało oblepiał, znieruchomiał zupełnie. Możnaby myśleć, że cień ludzki wsiąknął w jodłę, tak stał się niewidocznym. Czy na kogoś czeka?...
Może to schadzka upiorów, lub duchów leśnych?...
Chłapanie śniegu, monotonne, trwało bez przerwy, czasem wiatr górny, lekki niby tchnienie, zaszemrał w koronach drzewnvch i znowu cisza.
Śnieg pada i pada...
Wtem nowy szelest... to nie śnieg i nie oddech leśny... Znowu ktoś idzie...
Drugi upiór na schadzkę... czy zwierz?...
Postać pod jodłą poruszyła się, coś jakby sapanie prędkie, nerwowe...
Szelest z boru zbliżał się, podsuwał wyraźnie. Szedł nie czworonóg, więc znowu człowiek? Drugie indywiduum...
Już blisko, nie odchyla gałęzi, przełazi pod niemi pełznącym ruchem gadu. Już jest tuż... tuż... Stąpań nie słychać, tylko chrzęst słaby rozsuwanego śniegu.
Tak wędrują płazy...
Wyłonił się z gęstwy ośnieżonej nikły cień, zmajaczył na szarzyźnie dróżki i... stanął.
Człowiek, czy upiór?... Mały, drobny, zgarbiony, i... jakby zgniły.
Tak wyglądał.
Usłyszał sapanie pod jodłą, mruknął coś gardłowo i dał nurka pod gałęzie zwisające, brzemienne śniegiem. Zaszeptały słowa stłumione.
— To ty?
— Ja...
Chwila ciszy — i... znowu szept głośniejszy, chropawy.
— A szczo... wse harno zrobył? Teper hroszy... Bohaćko, dawaj hroszy...
— Ot tobi... zapłata!...
Zdyszany, świszczący szept człowieka z pod jodły, zmieszał się z krótkim, chrapliwym rykiem przybysza upiora. Wielka postać ludzka chwyciła go za gardło gwałtownie, zdusiła za szyję jak węża w dłoniach potężnych. Palce mordercy wżarły się zewnętrznie w krtań ofiary i dławiły. Świst wydobył się z nozdrzy duszonego, charkot i bulgotanie przerażające z gardła. Ręce drobnej, zgniłej poczwary, trzepotały w powietrzu bezradnie, chciały sięgnąć do szyi dusiciela, lecz było za wysoko. Szpony zakrzywione palców, targanych konwulsją, darły ubranie swego kata. Ale wnet opadły bezwładnie. Głowa złamała się w osadzie, ciałem rzucały przedśmiertne drgawki, nogi obute w łapcie, uderzyły w śnieg parokrotnie jak w konwulsjach wijące się żmije. Nędzna, figurka przybysza upiora padła ciężko na ziemię, martwa.
Wysoki człowiek wyprostował się jakby z uczuciem ulgi, potem raptownie przykucnął przy zamordowanym i słuchał pilnie. Cisza, tylko śnieg na gałęziach, poruszany ruchami gorączkowymi pod jodłą, spadał obficie z szelestem zwiększonym.
Człowiek... czy wampir nasłuchiwał długo. Dłoń zbolałą od trudu przyłożył do serca poczwary... nie biło... położył na ustach... nie oddychały. Szary, zgniły płaz ludzki leżał bez życia u jego nóg. Wówczas morderca jął szukać czegoś, po omacku, przy zamordowanym znalazł strzelbę i podniósł ją prędko z ziemi. Wtedy już gnany strachem panicznym, wypadł z pod osłony gałęzi, osypały go kaskadą białą, uderzyły go w twarz kłującemi igłami i wiechciami śniegu. Wyrwał się na dróżkę szarzejącą mętnie, poszedł śpiesznie w stronę skąd przyszedł. Za plecami czuł lodowate tchnienie śmierci.
Gdy już odszedł daleko, stanął, obejrzał się...
...A może jeszcze nie?...
... Wrócić... dokończyć ciosem w serce, — zmacał nóż w kieszeni... Czemu tego nie zrobił?.. A jeśli?... Cóż znowu?... przywidzenia!...
Ruszył naprzód... pierwotnie stanął.
Swobodne, szerokie westchnienie zadowolenia... Błysk wzroku w stronę jodły...
... Jedyny świadek i... wykonawca...
Ciężar zwalony z serca, raz na zawsze.
Tak trzeba było...
Człowiek — czy wampir... podążał dróżką leśną, ruchem pewnym, beztrwożnym.
Śnieg padał gęstą zawieją, otulał drzewa, zaścielał ziemię i sypał, sypał białą falą, tumanem owiał bór śpiący. Zanikły ślady wszelkie, niweczone puszystą bielą śnieżnej topieli.






XXIX.
Zwłoki Chwed’ka.

Styczeń otulał świat obfitością śnieżysk, ściął go mrozem krzepkim. Istny cud przyrody. Połacie zmarzniętej bieli wiszą na gałęziach. Drzewa niby kolumny białe, podszycie niskie lasu, krępe leszczyny, drobiazg drzewny zanurzony w chmurach sypkich, bieli nieskalanej, wszystko pławi się jak w kąpieli. Potężna, niewysławiona pagoda, białości przeczystej poświęcona.
Na rozstaju dróg, w lesie wilczarskim, stały małe saneczki zaprzężone w parę koni. Hawryłko drzemał na koźle, konie chrupało siano z wielkiej więzi położonej przed nimi. Dokoła bór głuchy, krakanie wron, jednostajny lament wróbli i szum drzew iglastych.
Grześko przechodząc linję leśną, dojrzał saneczki, poznał czyje są; zawrócił w tę stronę i wkrótce stanął obok Hawryłka. Zbudził go.
— Gdzie bojarzynka?
— Na Temnyj hrad pijszła.
— Sama?
— A szczoż.
— Boże chorony! A czegoż ty tak daleko stoisz?
— Tak kazała, to i słuchaju. Treba żdaty.
— Toż wiorsta drogi do zamczyska a śniegu po kolana.. Dawno przyjechała?...
— Oho! Wże dawno, wże i koniaki pomerzły na czysto. Pohany moroz.
— Często ona tak jeździ, biedniedka?...
— O czasto! Czut‘ ne każdoho dnia. Tuży za mołodym, panom, szczo tutki szczez. Neszczastnaja takaja dola.
Stary borowy westchnął.
— Boże chorony, żal i smutek. Taka młoda, urodna i ot co... nieszczęsna. Jej matka niedolę miała i dla niej niedola rośnie.
— A nie wraca ona do Turzerogów?...
— Gde tam! Pan był w Wilczarach, tak prosył, tak prosył — to i słuchaty ne chocze. Sydyt z huwernantkoj w leśniczówce daj na zamczysko, pryjeżdżajet.
— Gadają, że pani ze Smoczewa chora, panicz Jasio, nie da sobie rady, naszą panienkę tam proszą, stara Smoczyńska lubi ją, daj chciała by mieć przy sobie. Ale ktoby jej nie lubił, gołąbkę tę naszą. Tylko znowu będą ją turbować, da męczyć... i popłakać swobodnie też nie dadzą. A pojedzie ona do Smoczewa?... Maj but‘ tak, pani ze Smoczewa welme chorujet, a tam taja panna, ich doczka, gadajut szczo za muż wyszła zahranyciu.
Grześko mruknął z gniewem.
— Tak ona za mężem, jak ja bojarom. Wołoczytsia za chłopcami taj hodi! Matka na mogiłę już patrzy a donia bryka po świecie z paniczami Tfu!...
— Tak to i jest, sprawedływe — odrzekł Hawryłko. — Tamta panna to praworna do chłopciw.
Grześko zawołał nagle.
— Pójdę na zamek, zobaczę co ona biedneńka robi. Boże chorony!...
Stary ruszył na moczary, twarde teraz i zasypane zwałami śniegu. Szedł śladami Andzi i wkrótce ujrzał ją zdaleka, siedzącą na pniu pod dębem, tym samym, który był świadkiem śmierci Andrzeja.
Grześko spostrzegłszy jej żałobną postać usunął się dyskretnie za drzewa.
Tarłówna siedziała cicho, o dwa kroki od dębu i, rękoma ogarnąwszy kolana, patrzała tępo na jasny, metalowy krzyż z czarną pasyjką, przykuty do drzewa. Sama go tu zawiesiła w jakiś czas po pogrzebie Andrzeja. Krzyżyk ten, pamiątka po matce, wisiał dotąd nad łóżkiem Andzi, niech teraz uświęci miejsce zgonu jej ukochanego. On tu wydał tchnienie ostatnie, tu rozbrzmiały krzykiem przedśmiertnym słowa jego, przed samym skonem wyszarpnięte z piersi, a wołające jej imię.
Tu pożegnała oczy jego gasnące, takie drogie, takie jedyne.
Tu poczuła w momencie straszliwym, jak głowa jego zwisła bezwładnie, tu ogarnął go mrok śmierci; serce bić przestało, zamilkły pulsa, twarz powlokła się sztywną, wapienną martwotą. Tu skonał Jędrek ukochany, żoną jego miała zostać, ale jej go zabrano, wydarto przemocą. To jej fatum! Kula zabijająca go to tylko narzędzie ślepe jej losu. Tyle męki, niepewności, tyle walki poprzedziło krótkie minuty ich szczęścia. Po to, by ciosem morderczym zniszczyć je, rozwalić....
Zamilkły brutalnie tony nokturnu, który w duszy rozlewał się nutą przesłodką, który do serca wprowadzał szał upojeń niezgłębionych, który porywał całą istotę w przestworza zjawisk olśniewających. Zachwyt, urok, prysnął na drobne cząsteczki bezpowrotnie. Niesłychany szczyt szczęścia runął w przepaściste wyrwy żalu. Wszystko się skończyło. Pozostał smutek bezdenny, że stało się to mirażem.
Czy mirażem?...
Nie, to raczej fatum ocknięte trysnęło jadem, by zatruć szczęście.
Istniała miłość wielka, silna i zdrowa jak sama młodość, która ją poczęła; miłość przepojona zapałem, posiadająca w sobie mnóstwo entuzjazmu i szału. Były w tem uczuciu atomy świętej mocy, zarodki poświęceń słodkich i wiary. Wszystkie te skarby królewskie zgruchotał okrutny obuch nieszczęścia.
Gdzież są ich idealne myśli, marzenia szczytne, wzniosłe, piękne horoskopy przyszłości z takim artyzmem malowane przez Andrzeja, któremi się ona upajała?...
Gdzie jest ten wszechmocny świat szczęścia?... Zdawał się być trwałym jak natura i jak ona żywiołowym. Olbrzymim jak bór dębów potężnych, nie, jak ocean niezmierzony a cudnym niby gwiazda wieczorna, co subtelne lecz jasne ma promienie; a upoistym jak wieczór lipcowy, zatopiony w zapachu lip rozkwitłych i w woni macierzanki.
Potworny grad rzeczywistości nędznej zasypał te uroki, kawały lodu przybiły do ziemi ich szczęście tyle obiecujące. I... nawet tęcza nadzieji nie świeci. Zaległy chmury, ciężkie jak żelazo i trwają. Na horyzoncie jej życia już pozostaną.
Duch jej nie upadł, nie zmalał, przeciwnie wzrósł niebywale. Czuła jego skrzydła w mózgu swym; łopocą w nim, buntem kołaczą. Grad zimny, który obrócił w niwecz plony jej marzeń, który połamał, stratował złote kłosy uczuć młodzieńczych nie zabił ducha, ale go zranił boleśnie. Rany jątrzyły, lecz duch wzmocnił się przez te blizny siłą dziwną i twórczą. Cios katowski natchnął go jakąś wielkością mistyczną i ona w nim króluje.
Duch żyje i rośnie. Serce ocieka krwią zawodu i bólu. Serce to jedna rana. Oplwane jest śliną trującą z paszczy nienasyconego nigdy Fatum. Serce zdrętwiałe niby pod chloroformem żalu, że rozkwit swój krótki a czarowny już opłakuje, że płatki z kielicha kwiatu uczuć, z jego pąka prześwietnego zwiędły przed czasem. Serce płacze i skarży się, serce bije z trwogą przed życiem, boi się okaleczeń, czynionych w sposób wyrafinowany, złośliwy.
Czy los jej stanie się dla niej katem?...
Czy i nadal bujne zapały jej serca, o ile będą żywotne, los zawsze chwyci tragicznie, niby ręka komandora i buchnie je w przepaść grząską, w bagnisko nędzy, w utrapienie?...
Oto jest szczęście zrodzone z szału zachwytów. Szczęście poczęte w ekstazie duchowej, w pożodze uczuć serdecznych, co zagorzało łuną gorącą, świetlistą; łuną wiary, ufności, nadzieji, entuzjazmu niewysłowionego. Łuną palącą się jasno, ale wśród mroków... wśród nocy ciemnej, dla nich niewidzialnej. Łuna ta olśniewała ich blaskiem przepysznym, promieniowała jak gwiazda sturamienna i stubarwna, lecz nie przeczuła... krańca.
Ten zaś nadszedł i, zgasił zorzę rozpłomienioną.
Wielkie kolisko blasków niebiańskich znikło... bez śladu.
Dokoła pustka, noc czarna, chmury stężałe ołowiem.
— Nie. Ślad jest, ślad na całe życie pozostanie...
Jest nim krwawa, ropiąca, z kroplami krwi wartkiej, spływającej w soplach karminowych, straszna rana w sercu.
... Spływające sople karminowe...
...Gdzie ja to widziałam?... — myśli Andzia.
W tem spadło na nią przypomnienie snu. Tak to było we śnie w Wilczarach, po owym pamiętnym dniu cudnym, gdy spotkali się oboje z Andrzejem, w zagrodzie Grześka...
Był to więc sen wróżebny?...
... Szła pośród kwiatów, na łące, do kielicha purpurowego, który dla niej płonął szkarłatem...
...Tak, szła przez nadzieję do miłości ogromnej, do szczęścia, do Andrzeja...
... Zagradzały jej drogę bodziaki ostre i kłóły ją, raniły — ona szła... wytrwale...
.. Przeszkadzał jej ojczym, bronił szczęścia, męczył duszę jej, targał serce — ona dążyła wytrwale do celu.
...I doszła. Piła zachłannie woń uroczą, niebiańską z purpurowego kielicha kwiatu...
..I została narzeczoną Andrzeja. Pochłonął ją czar rozkoszy nieznanej, otoczyła ją atmosfera szczęścia nieprzewidzianego.
...Kwiat purpury roztopił się, spływał kroplami karminu, została tylko krwawa plama na jej rękach.
... Andrzej, w zaraniu szczęśliwości niezmiernej skonał w jej oczach, słyszała jego ostatnie tchnienie i... została jej tylko nicość, rozpacz w sercu krwią zlanem. Ta rana już pozostanie.
Sen się sprawdził...
Zapamiętała go dobrze i oto... spełniony.
Teraz wstąpiła na pustkę szarą, głuchą.
A chór śpiewów anielskich?... a rulon spadły ze skrzydeł hufca niebieskiego, który ona rozwinęła i czytała? Jakie też tam były wróżby?... Tyle drobnych liter — zagadek i zakończenie.
Miej Boga w sercu!...
Może to był wyrok na jej życie, karta jej przeznaczeń.
...Miej Boga w sercu... Czyli, że w Bogu szukaj pociechy, ukojenia, gdy srogi ból nawiedzać cię będzie. Niech ci wiara duszę zahartuje, by nie zrodził się w niej bunt.
Tarłówna zadygotała przerażeniem.
...I to już na całe życie?...
Cóż jej pozostało bez Andrzeja? Prócz żalu, tragedji duchowej, smutku i żałoby... nic, nic nadto.
Życie?... Mało je jeszcze zna, ale już wie, jak jest ciężkie.
Mogło być promienne, ale, może nie dla niej. Matka tak samo cierpiała, los jej był ciężki. Andzia rozumie teraz niedolę matki, była ona wszakże żoną Kościęszy. Może trapiła matkę nietylko własna męka, lecz i przeczucie, że córka ją odziedziczy?...
— Mamo, mamo czemu tak źle żyć?!...
— Mamo, tyś na to pozwoliła?...
Płynęła cicha skarga z ust dziewczyny.
Hańdzia szarpnęła się. Twarz schowała w dłoniach i szept cichy, modlitewny, pełen wymówek gorzkich wyrywał się z piersi udręczonej do Boga, do matki.
A wspomnienia nasuwały chmurą, rosły prawie w wizję.
Pogrzeb Andrzeja. Te chwile groźne, dzwony, jęk dzwonów, śpiewy, modły...
Andrzej na katafalku, potem w kościele, wśród zieleni, płomyki świec... pożegnanie się z nim... Ach, ten moment barbarzyński, zamykanie go na wieki, otwarty grób dla niego, w rodzinnych grobach Olelkowiczów...
I ona to jednak przeżyła?...
A przecież miała ciągle uczucie, że sama kona, że umarła, że to jej pogrzeb? Więc jednak żyje?...
Zabrali jej go bezwzględnie ojcowie, pradziadowie jego, obok ojca swego spoczął, w podziemiach kościoła w Dubowej. Ona musiała się z nim rozstać, oderwano ją od grobu przemocą, ale oderwano na pół żywą. Konstanty Olelkowicz, stryj, prowadził ją, gdzie, nie pamięta, coś do niej mówił łagodnie, całował jej ręce. Tuliła ją do siebie jakaś starsza, poważna pani... Andzia słyszała słowa kojące, słowa dobra, macierzyńskie, ale jej ulgi nie przyniosły. Poważna pani nazwała ją córką, to była żona Konstantego Olelkowicza — powiedziała jej to panna Ewelina. Dużo tam było obcych ludzi, panów i pań, rodzina Andrzeja.
...Czy Andzia miała ich poznawać w takiej chwili?...
Byli i Hadziewiczowie. Pamięta ich jak przez mgłę. Był i Jaś Smoczyński. Jego i Hadziewicza ujrzała pierwszy raz jak nieśli jej Andrzeja zamkniętego w metalowem pudle, widziała z nimi Drohobyckiego i obcych panów. Administrator szedł z twarzą pełną grozy. Jan blady był jak giezło. Jakie są Prokopyszcze, Andzia wcale nie pamięta, Andrzeja tylko widziała i to, co się go tyczyło najbliżej.
Kochano go tam bardzo. Ryk służby, płacz chłopów, tyle żalu po nim zostało, tyle tęsknoty.
Ocknęła się dopiero w Wilczarach, tu było bliżej od Prokopyszcz i tu ją ulokowano, gdyż podobno była chora. Ale i tego nie pamięta.
Minęło z górą dwa miesiące.
Odwiedzała już parokrotnie grób Andrzeja w Dubowej, lecz i tu, pod dębem, także jego grób, tu jest częściej i oswoić się nie może. Wyobraźnia jej nie jest zdolna objąć ogromu faktu potwornego, a choć go już zgłębiła, nie może się z nim pogodzić...
... Trzeba na to może całego życia?...
Zaszeleściało głośno w pobliżu.
Andzia obejrzała się.
Podchodził do niej Grześko. Rzekł głosem błagającym:
— Bojarzynko, hołubko, już dosyć smutków, da płaczu. Zimno, mróz bierze jak w żelaza, pannuńcia zmarznie a do domu szmat drogi.
Prosił ją serdecznie, po ojcowsku.
Zgodziła się. Powstała z pnia i przeżegnawszy się, uklękła na moment pod dębem z krótką modlitwą na ustach.
Tak czyniła zawsze, odchodząc stąd.
Wracali inną drogą, po za jeziorkiem.
Grześko Andzię poinformował, że konie pomarzły i że kazał Hawryłkowi przyjechać dalej, dla rozgrzewki i czekać na głównym trakcie leśnym, dokąd oni dojdą piechotą, co także będzie lepiej dla zdrowia bojarzynki.
— Boże chorony, po takiem długiem siedzeniu trzeba się przejść a rozruszać, w sankach odrazu wiatr by chwycił i źle, choroba pewna.
Poszli przez moczary, białe i chrupkie od śniegu i mrozu, dotarli do lasu i zanurzyli się w jego otchłanie. Grześko prowadził, Tarłówna postępowała za nim bez słowa. Gąszcze zwarte otoczyły ich zaśnieżoną barykadą. Jak fortece stały olbrzymy splątanych z sobą jodeł, połączonych śniegowemi arkadami. Gałęzie pojedyńcze, usłane bielą, tworzyły niby krużganki, baszty i wieże zębate na potężnych zamczyskach.
Grześko i Tarłówna nikli w ogromie boru, zakutego w biel mroźną. Majestatem tchnął las.
— A czy, Boże chorony, nie zmęczy się bojarzynka takim spacerem?...
— Nic mi nie będzie, Grześku, owszem dobrze tak iść.
— Kopno to tu nie jest, bo ja prowadzę dróżką co zwierzyna wędruje, taki przesmyk w boru, to ich gościniec. O... ile tropów, wszystkiego tu dosyć szło. Tędy się niby nie chodzi, dla tej przyczyny, żeby zwierzaków nie strachać, ale za to równo jak na trakcie.
Szli już z kwadrans Grześko się niepokoił, że wybrał za długą drogę. W tem stanął, cofnął się w tył jakby z przestrachem.
— A toż co??!...
Andzia zdziwiona, wyprzedziła go i ujrzała tuż przed sobą czyjeś nogi stężałe, owiane śniegiem, wysunięte z pod obwisłych gałęzi wielkiej jodły.
— Co to jest? Jezus Marja! To człowiek zmarznięty!... Może jeszcze żywy?... ratujmy!
Odchyliła gałęź i jęła rozkopywać śnieg gorączkowo, Grześko pomagał jej sapiąc. Rychło śnieg odwalili, rozmietli gałęźmi. Andzia krzyknęła przeraźliwie. Oczom ich przedstawił się straszny widok.
Leżał człowiek martwy, widocznie od dawna, były śladu rozkładu, ale mróz ściął ciało w lód, który osiadł gęsto w źrenicach, otwartych przerażeniem może w minucie skonu i na ustach wykrzywionych boleścią, z wyszczerzonymi zębami, pełnymi śniegu i lodu. Ubranie, same łachmany, zgnilizną zda się przesiąkłe, na nogach postoły z łyka. Twarz była jakby zmurszała, czy poszarpana, ubranie na piersiach i nogach również. Ciało, odkryte w paru miejscach i zmarznięte nosiło też same znamiona.
Jednocześnie z krzykiem Andzi, Grześko zawołał głośno:
— To Chwed‘ko!...
Tarłówna poznała zwłoki i dreszcz przestrachu zabobonnego zatrząsł nią tyranicznie.
— Chwed‘ko — powtórzyła ze zgrozą.
Stali chwilę w osłupieniu.
Nagle Grześko wziął Andzię za rękę, dziwnie nerwowo.
— Chodźmy stąd bojarzynko. Ot i ładną drogę wybrał. Nic tu po nas. Chodźmy żywo.
Pchnął ją prawie naprzód, pobiegła, borowy ruszył za nią.
Nie mówili do siebie nic długi czas, nareszcie Grześ mruknął:
— Ot tak, wołokitę czort wziął. Swój swego zabrał... Dawno ja jego nie widział w boru... ostatni raz... przed obławą.
Tarłówna drgnęła. Spojrzała groźnie na starego.
— Przed jaką obławą?...
— A ot przed tą... nieszczęsną... na Temnym hradzie.
— Jak to!? tam... wtedy był Chwed‘ko?...
— Ej bojarzynko, żeby ja jego tam widział, to już... Strach gadać!... Albo mnie byłaby śmierć albo... komuś innemu.
— Co wy mówicie?...
— Nie strachajcie się paniuńciu. Ja Chwed‘ka widział wieczorem przed obławą, w uroczysku pod wołkiem, ale tędy co on szedł... można i na Temnyj hrad, — on w tamtą stronę wołoczyłsia.
— Grześku, ja nic nie rozumiem! Co wy mówicie?...
— Boże chorony, bo to... parszywa wołokita była, pannuńciu. To niesamowity, pohany, samego biesa kum. To zmora była, bestja, pluhawiec.
— Nie klnijcie Grześku, przecie on już nie żyje. Czy on zamarzł?...
— Ot jeszczeby! On by zmarzł! Przyszło jemu na taki sam koniec hadki, jak i jego życie było. Jak żył tak i zdechł. Już go i wilki widno naruszyły, widziała bojarzynka, ale takej kożemiachy lucyperskiej to i wilk nie dokończy. Ścierwo, taj hodi!...
— Ach Boże! Więc go wilcy szarpali?... ale z czego umarł? Może ludzi przysłać, może go pochować?...
Stary oburzył się.
— Tfu! Boże chorony, niech bojarzynka tak nie turbuje się. On nie umarł, ale zdechł i nie sam. Jego kto zabił.
— Zabił?... Za co?... Kto?...
— Trzeba pytać tego co to zrobił, za co. A kto?... Boże chorony!...
— Grześku! Wy coś wiecie, tak dziwnie mówicie.
— Ot bojarzynko... Bóg to wie najlepiej, co się na świecie wyrabia. A ja wiem tyle, że widział Chwed‘ka wieczorem przed obławą, lazło to wszarstwo, przez suche paprocie, w stronę na wielki las... toż tam i Temnyj hrad. Potem już ja jego nie widział więcej, aż teraz... zabity leży, blisko hradu i dawno zabity... dwa miesiące pewnie jak już leży, toż znać dobrze, a to zima... nie lato.
Zaległa cisza. Andzia szła wolno, nogi jej ciężyły. Jakieś myśli przerażające błąkały się pod jej czaszką, nie chciała ich związać w całość zrozumiałą. Lęk ją dławił, strach przemożny włosy podnosił na głowie. Nie mogła słowa przemówić.
Grześko znowu rzekł, głosem ponurym:
— Strzelać to on umiał zdrowo, parszywiec, ja wiem, a i rusznicę czasem nosił, dobrą nawet. Skąd ją miał, licho wie, ale to dziw, co teraz jej przy nim niema? Wilki nie zjedli żelaza... Dla takiego, jak Chwed’ko człowiek, czy zwierz... to jedno. Musi on... na Temnym hradzie był... w ruinach... Taki sam spróchniały zawsze jak i mury... kto zobaczy?... Szukali... szukali... i ja szukał... w piętnaście minut po... strzale... Daleko już można być przez tyle czasu, jak komu pilno... Zamęt... gwałt... nikt nie uważał... Wszyscy rozum postradali... tylko on pewnie nie. Kula z murów... ot tobie na! Mury strzeliły?!... Boże chorony! A taka kula stamtąd wyszła... Fedor tyż to samo mówi. Każe... w tamtą stronę, do zamczyska pan był odwrócony, do dzików strzelał... a tu z murów... śmierć. Chryste Boże!
Znowu milczenie posępne. Tarłówna w miarę słów Grześka przyspieszała kroku. Robił się wieczór, ją zaś gnał lęk paniczny, chciała uciec z tego boru i... od słów Grzesia.
Wżerały się w jej mózg z natrętną, niczem nie zwalczoną mocą, budziły świtanie straszne w jej umyśle skołatanym, budziły świadomość, co raz wyraźniejszą, że wypadek tragiczny nie był... wypadkiem.
Borowy mruczał jeszcze.
— Swój swego znajdzie... wiadomo. Od Chwed‘ka ludzie uciekali... a ot i nie wszyscy... Choć taki pohaniec... a miał łaski... Czasem i czortowski syn przyda się... Ojoj, czemu nie!... Jak komu w duszy sumienie wystygnie, to taki djabeł niesamowity w sam raz wierny sługa. A już do wszystkiego taki... Boże chorony!... Kiedy już... niepotrzebny... idy do czorta, skąd pryjszoł!... Ot tobi za służbę nagroda... Tak bywa, ile że czasem taki druh niebezpieczny potem robi się. Lepiej w łeb takiego i spokój... Cicho, sza, taj hodi!
Tarłówna pędem wybiegła, na szeroką drogę leśną, i ujrzała sanki swoje o kilkanaście kroków. Zdyszana była, blada, przejęta do głębi duszy tem, co słyszała, co się teraz uplastyczniło w umyśle, który od dwóch miesięcy, prócz rozpaczy, dociekał, błądził, szukał.
Andzia w podnieceniu gorączkowem zwróciła się do Grześka i rzekła prędko, jakby nic poprzednio nie słysząc od niego.
— Może on się sam zabił?...
Stary popatrzał na nią zdumiony.
— Może? — zamruczał. — Śladu nijakiego... zatarte... czysto hładko, ni widu, ni słychu... Lucyperska robota... Przepadło!
Andzię odczuła ironję i gorycz w głosie starego.
Wskoczyła na sanki.
— Siadajcie Grześku... podwiozę.
Konie ruszyły. Stary borowy kiwał głową żałośnie.
— I on... jasny pan, tak samo mnie zapraszał raz... przed obławą. A teraz gdzie on?... Biedneńki!...
Starzec objął rękoma głowę ruchem desperackim.
— Boże, Boże, Boże! — wyło w duszy Tarłówny.
Ciężar jej wzmógł się, ból jeszcze spotężniał.






XXX.
Zerwane pęta.

Mała lampka, nocna, rzucała mdłe światełko na pokój obszerny i ciemny, na łóżko w głębi, przy którym siedziała czarna, wiotka postać dziewczęca. Monotonne tykanie zegara było jednym odgłosem mącącym ciszę pokoju.
Dziewczyna w luźnym, żałobnym szlafroczku, zdawała się drzemać przykucnięta na krzesełku. Głowę omotaną warkoczami oparła na krawędzi pościeli, drobne, białe kiście rąk zwisały bezwładnie na kolana. W całej postaci odczuwało się bezmierne znużenie.
Trwało tak z pół godziny, nagle w łóżku podniosła się sucha postać chorej z twarzą ciemną, zwiędłą, pooraną, okoloną siwemi pasmami włosów i białym rancikiem czepka nocnego.
— Kto tu jest? — krzyknęła chora głosem przejmującym.
Dziewczyna ocknęła się.
— Jestem ciociu, czuwam przy cioci, proszę się nie bać.
— Czy to Andzia?...
— Tak ciociu, to ja, proszę się położyć...
— Tu jeszcze ktoś jest więcej... o... o... tam za firanką. Śmierć! po mnie przyszła, o... o patrz, widzisz?...
— Ależ ciociu!
— Nie widzisz, bo to nie po ciebie, ale ja ją widzę. W imię Ojca i Syna. Andziu, boję się, boję się, boję się...
Chora zaczęła piszczeć nieprzytomnie, tulić się do Andzi.
Ocierała spocone czoło o twarz dziewczyny, ręce chude, jak piszczele zarzuciła na jej szyję.
— Nie daj mnie Andziu, odpędź marę, niech się na mnie tak nie czai... Chryste zmiłuj się! Gdzie Jaś, gdzie Lora, nikogo przy mnie... wszyscy opuścili... potępionam!...
Zaczął się jeden ze zwykłych ataków rozpaczy, wyczerpujący chorą niezmiernie, który zmęczony umysł Andzi doprowadzał prawie do obłędu.
Pani Smoczyńska zrywała się z łóżka, biegała w bieliźnie po pokoju gorączkowo, całując krzyżyk i wołając, że zaraz umrze. Czasem znowu wpadała w stan odrętwienia, leżała jak martwa, że nieraz Andzia z przerażeniem biegła po pannę Ewelinę myśląc, że ciotka już skonała. Najczęściej jednak złorzeczyła całemu światu i ludziom, bluźniła nawet, rozmawiając z Bogiem jakby z jakimś obecnym i wyrzucając gorzko, że ma taki los. Przeklinała Lorę, Oksztę, Kościeszę i Turzerogi.
Męczyła się sama okrutnie i zamęczała Andzię, dziewczyna nie odstępując jej cierpiała za wszystkich. Choroba pani Smoczyńskiej była nieuleczalną; rak w żołądku i bardzo zły stan serca, przytem nerwy rozstrojone w ostatnim stopniu.
Chora nie wiedziała dokładnie co jej jest, domyślała się tylko wszystkiego.
Tarłówna z trudem zdołała ją trochę uspokoić i ułożyć na łóżku. W tem rozległ się jej histeryczny krzyk.
— Andziu zapal światła, dużo światła, boję się przy tej lampce... duszno mi.
I to dość często się powtarzało. Dziewczyna, zmordowana atakiem chorej spełniła jej polecenie jak automat. Sypialnia rozbłysła światłem kilku lamp, które już były przygotowane.
— Andziu! czego masz taką smutną minę? i ta czarna suknia taka straszna. Aha już wiem! ja dziś pewno umrę i to dla tego ta grobowa atmosfera... Anka zaprzecz mi... zaprzecz... Ha, ha! nie możesz... Boże litości... Boże!
Zaczęła płakać spazmatycznie i rzucać się na łóżku.
— Ciociu droga... ciotuchno, przecież ciocia wie, po kim noszę żałobę, nie mogę być wesołą, nie mogę cioteczko — żaliła się dziewczyna sama bliska płaczu...
— Po kim to?... po kim?... kłamiesz! Aha po Olelkowiczu?... no to i cóż, umarł i nie zmartwychwstanie. Sam sobie winien, że szedł na przekór Kościeszy, kto z twoim ojczymem wojuje ten zawsze przegra. Izę wpędził do grobu, choć to była anioł-kobieta, bo ją wszyscy kochali, bo ludziom dobrze czyniła... A Kościesza djabeł... djabeł wcielony, więc nie znosił Izy i... Daj wody Andziu pić, pić!...
Po długiej chwili chora zaczęła znowu zrzędzić.
— Przestań płakać po Andrzeju, nie wskrzesisz... a ja... ja nie mogę patrzyć na smutek koło mnie, myślę zaraz, że jestem na własnym pogrzebie.
— Głupi był Olelkowicz, głupi...
— Ciociu... proszę tak nie mówić, nie można... ciocia się zmęczy...
— Ha, ha! niby to o mnie ci chodzi, wiem, wiem, obrażasz się za Andrzeja. I on był głupi i ty głupia, nie trzeba się było ojczymowi sprzeciwiać.
— Ciociu!
— A tak! Cóż wskóraliście? on kulkę w łeb a ty... ty...
Zakaszlała się i zaczęła jęczeć.
— Andziu śmiej się do mnie, włóż jasny szlafroczek, zawołaj tu Jasia. Zagrajcie na fortepianie, zaśpiewaj coś wesołego. Chcę, żeby było wesoło, jasno. Gdzie Jaś?...
— Jaś śpi, przecie to noc ciociu, wszyscy śpią...
— Sama zaśpiewaj tę dumkę, coście śpiewali z Andrzejem... jakże to... Aha!...

Czerez reczeńku, czerez bołoto...
Podaj ruczeńku, moje zołoto.

— Ach ciociu, ciociu!...
— Albo drugą weselszą...
„I szumyt i hude, dribnyj doszczyk ide...“
— No śpiewaj, Anka śpiewaj!
Łzy ciężkie gradem spłynęły na policzki dziewczyny.
— Ty płaczesz? Jezus Marja, jak ja nie cierpię płaczu. Jaka ja nieszczęśliwa, tak pragnę odrobiny wesołości, a tu tylko płacz, smutek... Och egoiści... egoiści!.....
Zaczęła jęczeć i wyrzekać.
Andzia przemogła się.
— Niech się ciocia uspokoi... już zaśpiewam... zaśpiewam...
Chora siadła na łóżku i wpatrzyła się pilnie w Andzię.
— Śpiewaj — tylko ładnie.
— „Rosła kalina, z liściem szerokim” — zaczęła Andzia dławiąc się.
— Nie chcę tego, to smutne, śpiewaj „I szumyt i hude...”
— Ciociu!... ja to... z Jędrkiem śpiewałam...
— Więc cóż, nie potrafisz sama?... jesteś wstrętna egoistka!
— To tak trudno, takie bolesne wspomnienie... ciociu.
Ale chora nie ustąpiła. Andzia więc z gardłem ściśniętem, z oczyma pełnemi łez utkwionemi w sufit zanuciła smętnie, raczej wesołą nutę piosenki małoruskiej.

I szumyt i hude
Dribnyj doszczyk ide.
A ktoż mene... neszczastływoj
Do... domońku... zawee.. dee...

Zakrztusiła się łzami, chcąc to ukryć, śpiewała dalej, co raz głośniej ale nie śpiew, lecz jęk wychodził z jej piersi. Z męką straszliwą, z obrazem Andrzeja w oczach, przeciągała nadmiernie nuty, rozwlekając słowa, byle z poza nich szloch się nie wydobył, byle nie załkać rozpacznie. Twarz miała zalaną łzami, usta blade i roztrzęsione, w oczach tragiczny wyraz męczarni i bólu.
Zapamiętała się w tym śpiewie, rozdzierającym na strzępy jej biedne serce. Chora leżała cicho, bez ruchu. To ocuciło Andzię. Umilkła i uważnie przyjrzała się ciotce.
Pani Smoczyńska spała.
Tarłówna odetchnęła głęboko, z ulgą i przyczaiła się cichutko na swem krzesełku, ocierając zapłakane oczy i twarz mokrą od łez. Pogasiła światła, ale sama nie spała, rozmyślając ciągle o Andrzeju i rozmawiając z nim w zgnębionych swych myślach.
Już zbliżał się rok od jego zgonu, on zaś stał przed Andzią ciągle jak żywy, głos jego słyszała niby na jawie.
Pani Malwina budziła się jeszcze kilkakrotnie, płakała, narzekała, lub kazała opowiadać sobie coś wesołego. Tak przetrwało do rana. Zaraz po śniadaniu przyszedł Jaś. Gdy zostali sami z Andzią, popatrzał na nią uważnie.
— Wyglądasz bardzo źle, Andziu, noc była nie dobra?... czy tak?...
— Jak zawsze. Cioci nic nie lepiej, jest bardzo znerwowaną. Wątpię czy będzie mnożna przenosić mamę do Smoczewa. Jest zbyt osłabioną.
— Nic nie szkodzi, w powozie przejedzie wygodnie, półtorej wiorsty drogi, pojedziemy krokiem. Zwlekać nie chcę ani dnia. Tylko twej prośbie uległem, pozwalając ci zabrać mamę, na wiosnę, z czworaku naszego znowu do Turzerogów. Rozumiem, że jej tu wygodniej, ale teraz, jak już stoi nowy dom — dosyć tego! Każdy dzień przebywania mamy w Turzerogach pali mnie, dłużej nie zniosę.
— Ale czy dasz mamie odpowiednie wygody?... Dom nowy, może jeszcze wilgotny, może jaki zapach farb?...
— Nie, lato było upalne, materjał suchy, wszystko w porządku. Największy i najwidniejszy pokój przeznaczyłem dla mamy, umeblowałem gruchotami ocalonymi z pożaru, mama je lubi. Reszta domku prawie pustkami świeci, ale pokój mamy zupełnie przyzwoity i wygodny.
— Kiedy chcesz mamę zabrać?
— Choćby dziś, zaraz...
— Ryzykujesz Jasiu.
— Niema na co czekać, nastaną słoty jesienne, mamie będzie coraz gorzej, przecie wiesz. Nie chcę, za nic nie chcę, żeby tu zmarła.
Przykrość odmalowała się na twarzy Andzi. Jaś to zauważył, pocałował ją w rękę.
— Nie dziw się, Aniu, znam twe serce i cenię bardzo opiekę twoją nad mamą, ale... wszak to nie twój dom, pan.... Kościesza zaś... czeka tylko naszego wyjazdu.
Tarłówna nie mogła zaprzeczyć, wiedziała dobrze, że ojczym jej pragnie, aby pani Smoczyńska jaknajprędzej opuściła Turzerogi i że okazuje to Jasiowi bardzo wyraźnie.
Pani Malwina zgodziła się biernie na powtórny przejazd do Smoczewa, rozpytywała syna szczegółowo o nowy dom i żaliła się, że jest ciasny i, że nie będzie miała wygód. Zastrzegła także kategorycznie, że bez Andzi nie wyjedzie.
Tarłówna obiecała pielęgnować ją w dalszym ciągu.
Gdy jednak nastąpiła godzina wyjazdu, Kościesza zażądał stanowczo, aby Andzia została w Turzerogach. Szorstko i bezwzględnie oznajmił o tem pani Malwinie.
— Andzia nie jest pielęgniarką pani, dosyć już tego, syn i Butkowska mogą się panią zaopiekować, Andzia zostanie ze mną, tak chcę.
Głos jego chroboczący, przykry i oczy, ostre w wyrazie, przeraziły panią Malwinę. Zemdlała, ale Jaś nie odłożył wyjazdu, ocuciwszy matkę, wsadził ją do powozu i podziękował zimno Kościeszy za gościnność, poczem konie ruszyły krokiem. Andzia odprowadzała ciotkę do bramy, piechotą, idąc obok powozu, bo wsiąść Kościesza jej nie pozwolił. Chora płakała, żegnała się z Andzią, zapewniając ją, że bez niej umrze lada dzień. Wyjazd ten robił wrażenie konduktu pogrzebowego. Przy bramie, Kościesza postępujący za Andzią, wziął ją mocno za rękę i oderwał od Smoczyńskich.
— Jazda — krzyknął ostro do stangreta.
Andzia zdrętwiała.
— No, nareszciel pozbyliśmy się z domu szpitala. Chodź Aneczko.
— Jak pan może być tak niegodziwym, takim... gburem — wybuchnęła Anna.
Kościesza pociągnął ją w aleję cienistą, pokrytą teraz jakby kożuchem z opadłych liści.
— Cicho, cicho... Aneczko i... nie nazywaj mnie panem... Anuś droga. Teraz kiedy ta.... stara wiedźma wyjechała, znowu będzie wszystko dobrze, jak dawniej.
— To jest moja ciotka, krewna mojej matki, nie pozwolę, aby ją pan tak nazywał. Moje miejsce jest przy niej i, do niej wrócę.
— Zostaniesz ze mną, bo ja tak chcę i... tak wypada.
— Nic mnie tu nie wiąże.
— Jakto, więc dom rodzinny jest dla ciebie obojętnym?
— Stał się nawet przykrym, bo ja... nie mam rodziny.
— Aneczko!... krwawisz mi serce.
— To trudno, mówię prawdę.
W milczeniu poszli do domu.
Kościesza starał się ułagodzić Tarłównę, ale na wszelkie jego czułe słówka i obietnice Andzia pozostała głuchą. Nie chciała sprzeczki z ojczymem, ale przestała mu wierzyć. Czuła doń wstręt i obawę.
Nie śmiała w sumieniu swem czynić Kościeszy wyraźnie winnym śmierci Andrzeja, a jednak nurtowała jej duszę pewność straszna, że on był jej pośrednim sprawcą.
Ogarniał ją przestrach, że jest pod dachem takiego człowieka i że jest on jej ojczymem.
To znowu dręczyły ją wyrzuty sumienia, że może posądza niewinnie: tak okrutna zbrodnia czyż może ciężyć na mężu jej zmarłej matki?...
Stanęły jej w myśli zwłoki Chwed’ka, słowa Grześka utkwiły jej w pamięci.
Wzdrygnęła się.
Ten chłop potworny to był wspólnik, wykonawca... więc go nie zostawił przy życiu. Wszystko przewidziane, wszystko brał w rachubę...
...Ale można szeptać, posądzać po cichu... nie wolno oskarżać. Wszak śledztwo było, były robione starania, aby wykryć zbrodniarza, bo w wypadek prawie nikt nie wierzył. Długo szukano powodu kuli zbłąkanej. Sędzia śledczy przyjeżdżał do Temnego hradu, zjechała cała komisja. Specjaliści badali tę sprawę sumiennie, z zainteresowaniem.
Konstanty Olelkowicz niczego nie zaniedbał. Hadziewicz, Drohobycki, wszyscy sąsiedzi Andrzeja pomagali mu gorliwie. I nic. Ręce im opadły, energja osłabła, nawet cienia dowodu nie znaleziono.
Po odkryciu zwłok Chwed’ka, Grześko sam z własnej inicjatywy, cichaczem wezwał sędziego śledczego i Konstantego Olelkowicza. Ale i tu nic decydującego nie wykryto; zwłoki miały już ślady rozkładu, które mróz wstrzymał, ponadto na twarzy, szyi i piersiach rany od wilczych kłów. Zmarzł i wilki go rozszarpały. To zapisano w protokóle.
Wszystko było ciemne, żadnych wyraźnych poszlak, ani podejrzeń na Kościeszę, prócz jego znanej niechęci dla zmarłego Andrzeja. Ale to nie wystarczało. Tylko Grześko kręcił głową wątpiąco. Stary borowy był pewny, że Andrzeja zabił Chwed’ko. Chwed‘ka zaś Kościesza. Tak on, jak i Andzia nie zdradzili się przed nikim ze swych okropnych podejrzeń, czuli jednak, że i więcej osób w skrytości tak samo myśli. Przenikał Andzię dreszcz zgrozy i obrzydzenia.
Wyczerpana doszczętnie, czuwaniem nad ciotką, położyła się wcześnie i zasnęła snem kamiennym. Nie słyszała, że późnym wieczorem przybiegła Butkowska ze Smoczewa, wyrwawszy się sekrecie przed Jasiem, aby prosić Andzię do pani Malwiny, która wzywała ją gwałtownie, nie mogąc zasnąć i spazmując. Kościesza usłyszał głos klucznicy, wypadł do niej i tak skrzyczał, sklął, że Butkowska uciekła, nie czekając dalszych ewentualności gniewu pana Teodora.
Jednakże stan pani Smoczyńskiej był przerażający. Jaś bezradny łamał ręce, wreszcie o świcie już, Butkowska cichutko wśliznęła się znowu do dworu w Turzerogach, do pokoju panny Eweliny, zaklinając ją, aby Andzia przyszła, bo pani umiera. Tarłówna zbudzona przez swą opiekunkę, pobiegła natychmiast i wkrótce uspokoiła ciotkę, dając słowo, że już jej nie odstąpi. Kościesza wpadł we wściekłość, wyprawiał burdy w Turzerogach i w Smoczewie dokąd wpadł jak burza z piorunami, Andzia z łagodnością i taktem prosiła go o spokój, aby nie pogarszał stanu chorej i pozwolił, jej pielęgnować ciotkę. Kościesza był nieubłagany. Andzię chciał zabierać siłą do domu. Jasiowi zaś powiedział mnóstwo impertynencji.
Wówczas Tarłówna wystąpiła energicznie.
— Nie wyjadę ze Smoczewa i będę ciotkę pielęgnowała do końca... Proszę pana nie naruszać spokoju chorej i... o mnie zapomnieć.
Kościesza zdumiał, widząc jej stanowczość i gniewne błyski w oczach. Była dlań tak piękną, że wzroku od niej oderwać nie mógł. Zapomniał się, stracił głowę. Podszedł blisko i chwycił ją mocno za ramiona. Oczy świeciły mu strasznie.
— Aneczko — zaświszczał jego głos tuż przy jej twarzy — nie mów tak, nie mów! nie opuścisz mnie... ja cię... tak kocham szalenie, bez ciebie żyć nie mogę, bez twego widoku... Aneczko moja!... zrozum nareszcie... tyś dla mnie... ja ciebie... jąkał się chrapliwym głosem, ciągnąc ją do siebie przemocą.
Andzia spojrzała mu w twarz i krzyknęła z przerażenia, tak samo wyglądał przed rokiem w jej buduarku, gdy z ramion jego wyrwawszy się uciekła z Hadziewiczem. Wstręt, gniew, obrzydzenie, obraza, owiało ją wichrem. Wyszarpnęła ramiona z jego uścisku i, odskoczywszy jak od węża złośliwego, zawołała wzburzona do głębi, ale z niezwykłą mocą.
— Między nami skończone wszystko... Raz na zawsze! Nie ma pan do mnie żadnego prawa i jest pan dla mnie... obcym. Nie powrócę do Turzerogów... za nic!...
Po tych słowach wybiegła z pokoju.
Kościesza osłupiał, opuścił Smoczew jak wysmagany, w drodze spotkał pannę Ewelinę, która z rzeczami przenosiła się do Smoczewa. Minął ją jak wilk ponury. Nie dał jednak za wygraną. Chciał się widzieć z Andzią, dręczył Jasia, nic nie pomogło. Tarłówna pozostała przy ciotce, nie odstępując chorej i nie odpowiadając na żadne zaczepki, ani na listy Kościeszy.
A stan chorej był co raz gorszy. Lekarze nie robili nadziei wyzdrowienia, przepowiadając, że będzie się długo męczyła.
Tarłówna była jakby siostrą miłosierdzia i pielęgniarką przykutą do łoża chorej.






XXXI.
Ostatnia wola.

Minęło półtora roku...
Wiosna była w całym rozkwicie, koniec maja.
W nowym dworku w Smoczewie, na ganku, Tarłówna, i Jan Smoczyński rozmawiali z sobą.
— Czy dawno wysłałeś konie, Jasiu?...
— Już kilka godzin, sądzę, że za kwadrans najwyżej powinna przyjechać, jeśli pociąg się nie spóźnił.
— Co ci mówił doktor o mamie? Jaki stan?
— Bardzo zły. Nie łudził mnie zupełnie, powiedział, że policzone godziny...
Tarłówna westchnęła ciężko. Oparła się na balustradzie ganku i zwiesiła głowę na piersi. Szczupła była bardzo, wątła i blada. Ubrana w suknię czarną, gładką, wydawała się jeszcze smuklejszą. Włosy obfite, rozczesane skromnie nad czołem, wieńczyły tył głowy pięknym splotem warkoczy. Oczy jej czarne, otchłannie głębokie w wyrazie, ocienione silnie rzęsą, zawarły w sobie smutek, były przytem dziwnie słodkie, pełne tęsknoty, myślą okraszone. Usta zachowały barwę świeżą, ale cała jej uroda stała się teraz pastelową, aż nazbyt delikatną.
Jan siedzący naprzeciw niej, zmienił się zupełnie. Delikatny owal jego twarzy okalał już męski zarost, jasny, krótko przystrzyżony, oczy bardzo głębokie, poważne były i niemal surowe, snać przecierpiał wiele, ból wyżłobił w nim cechę odrębną, jakby ascetyzmu i srogości względem samego siebie.
Po wymianie kilku zdań, umilkli i siedzieli obok siebie cicho, pogrążeni w myślach. Zbudził ich tętent w oddali i głuchy huk kół po moście.
— Jedzie! — zawołali jednorazowo.
Andzia powstała i wytężyła wzrok w kierunku drogi. Rumieniec wzruszenia zabarwił jej policzki, z oczu sypnął gorętszy, złoty promień.
Jan nie ruszył się z ławki, podniósł tylko wzrok i tępo patrzał na bramę wjazdową.
— Jedzie! Tak to ona — powtórzyła Andzia.
Powóz okrążył sztachety, wtoczył się na dziedziniec. Był odkryty, na siedzeniu, poza plecami stangreta mignęła strojna postać kobieca.
Konie stanęły.
— Hańdzia!... Jaś!...
— Lorka!...
Okrzyki zmieszały się. Strojna pani wyskoczyła zręcznie z pojazdu, i zarzuciła ręce na szyję dawnej towarzyszki. Uścisnęły się jak siostry.
— Hańdziu, taka jestem rada, że cię widzę, tak dawno, dawno już, prawie trzy lata. Jasiu! Ach jakiś ty... inny!
Ucałowała brata serdecznie.
— Nie pytasz o mamę?... — zagadnął sucho.
— Andzia pisała na stację. Czy tak jest źle?. Bałam się, że już nie zdążę...
— Nadziei niema, katastrofa lada godzina.
— Czemuż nie telegrafowaliście wcześniej...
Jan popatrzył na siostrę surowo.
— Pisałem kilkakrotnie podczas zimy, Andzia również. Ciągle tylko obiecywałaś.
— Ach tak, nie mogłam istotnie przyjechać, chociaż.... bardzo pragnęłam.
Tarłównie łzami nabrały źrenice. Widok Lory poruszył w niej wspomnienia lat minionych, przeżytych wspólnie chwil...
Wizja Andrzeja stanęła przed nią wskrzeszona, w całej swej mocy...
Ale zapanowała nad wrażeniem. Stłumiła w sobie cisnące się łzy przemocą. Podała rękę kuzynce i szepnęła cicho, aby nie zdradzić się głosem.
— Pójdziemy do mamy.
— Ja pójdę pierwszy, może jeszcze śpi, nie trzeba budzić — rzekł Jan i wyszedł.
— Biedna mama — stęknęła Lora ze współczuciem.
Rozejrzała się ciekawie.
— Jak tu wszystko zmienione; nowy dwór? Dla czego taki mały? Po naszym dawnym, spalonym, ten to istny kurnik. Pewno pomysł Jasia!
Andzia milczała. Lora objęła ją ramionami i spojrzała w twarz badawczo.
— Biednaś ty Anko, straszny twój los. Nie masz pojęcia jak okropnie odczuwam to twoje nieszczęście, tak mi było żal... Andrzeja.
Tarłówna zbladła, kurcz bolesny przewiał po jej rysach. Szepnęła błagająco:
— Nie mówmy o tem, Lorko.
Pociągnęła dawną koleżankę w głąb domu. Lecz Lora nie mogła się przymusić do milczenia.
— To ciebie męczy, ja to rozumiem. Ale widzisz, czy ja nie miałam racji, mówiąc, że Kościesza nie odda ciebie Olelkowiczowi? To wampir, a tyś jego ofiara. Andrzej musiał zginąć w tych warunkach. Zwalczył upór, lecz życiem przypłacił. Kościesza zgodził się na narzeczeństwo, ale do ślubu nie dopuścił.
— Skąd ty przypuszczasz?... — spytała Andzia zdumiona niezmiernie.
— O, ja wszystko wiem. Trochę pisała mi stara Butkosia, z którą korespondowałam, żeby od czasu do czasu mieć o was wiadomości. Nikt z was nie raczył pisać. No, tobie się nie dziwię, przeszłaś piekło na ziemi...
— Nie przysłałaś nam początkowo adresu, Lorko.
— Wiem, Jan wziął go od Butkowskiej. Czy wiesz, że gdy się tylko dowiedziałam o twoim wyjeżdzie z Turzerogów i zaraz potem o zaręczynach, za zgodą Kościeszy, struchlałam. Ja znam tego potwora, on się tylko przyczaił, a wyście uwierzyli. Lepiej byłoby, żeby cię Andrzej porwał, jak miał zamiar, bo wówczas ślub wzięlibyście prędzej i basta.
— Więc i o tym zamiarze wiesz?...
— Od Butkowskiej, ona zaś od służby, może nawet od prokopyszczskiej. Takie rzeczy się rozchodzą, on zaś, mając cię porywać, gdy do tego nie doszło, nie zastrzegał pewno tajemnicy. Mój Boże! tacy ludzie żywiołowi giną. Andrzej to była potęga, on by cię wydarł całemu światu. I... zgubiony przez nędznika.
Andzia pochyliła czoło nisko, oczy zasłonięte miała rzęsami.
Jednak wszyscy wiedzą, wszyscy odgadują, — myślała.
Lorka odczuła ją. Przytuliła swą twarz pachnącą do jej czoła.
— Widzisz, wszak i to prawda? Nie zaprzeczasz, bo fakt, nie bronisz szympansa jak to dawniej bywało. Wszystko już zgłębiłaś, nie masz złud. Pomysł był szatański, wykonanie artystyczne; mówię o tem tragicznem polowaniu. A pomimo to, pewno każdy wie, co o tym wypadku sądzić. Gdyby sprawiedliwość polegała nie tylko na samych dowodach, których podobno zupełny brak, szympans powinien być teraz... daleko.
Do pokoju wszedł Jaś.
— Mama obudziła się, jest trochę rzeźwiejsza, uprzedziłem ją o twym przyjeździe, Loro. Może pójdziesz?...
— Idę.
Szeleszcząc jedwabiami poszła za Janem, strojna, piękna, pewna siebie.
Andzia została. Wolała nie być świadkiem wymówek matki, czynionych córce, przeczuwała, że będą. Zresztą słowa Lory wyprowadziły ją z równowagi. Odżyły zgryzoty, gorycz dusiła ją tyranicznie.
...To się rozeszło, to wiedzą wszyscy, to się nie ukryło w domysłach tak, jak ukrył się sam fakt.
... Potwór, szatan, zły... zły człowiek, bez sumienia, bez duszy, bez serca...
... Genjusz zbrodniczy...
Andzia zamyśliła się smutno, bo Lora przypomniała jej tragiczny zgon Andrzeja, rozdrapała rany na nowo i boleśnie. W ostatnich czasach okrutnych męczarni pani Smoczyńskiej, Andzia zapomniała o sobie i swym dramacie, dzień i noc nie rozbierając się czuwała przy chorej będącej prawie ciągle w agonji. Aż teraz znowu wszystko odżyło, szarpnęła ją za serce świadomość niedoli własnej.
Po pewnym czasie Lora powróciła. Podeszła do Andzi i siadła przy niej. Miała oczy zaczerwienione, przykrość malowała się na twarzy.
— Z mamą jest bardzo źle. Mówił mi lekarz, który tam czuwa, że godziny policzone. To straszne! Mnie kazano wyjść.
Otarła oczy z łez i po długiej chwili wzięła Andzię za rękę, mówiąc serdecznie:
— Tyś się mamą opiekowała jak córka, przykuta byłaś do jej łoża przez długie dwa lata, nawet dłużej. Ach, Andziu, ty jesteś święta męczennica! Nie umiem ci nawet wyrazić całego ogromu wdzięczności, jaki czuję dla ciebie. Wszystko to puste frazesy wobec twego poświęcenia. Z takim dramatem w duszy, dwa lata ślęczyć przy chorej, to bohaterstwo.
— Nic tak nadzwyczajnego nie robiłam. Pewno ci Jaś nagadał.
— I on i mama, głównie mama. Wysłuchałam gorzkich wyrzutów matki, może i słuszne?... Ciebie nazywa swoim aniołem i płacze, mówiąc o tobie, Andziu. Doktór mi mówił, że gdyby nie twoje starania, dawno by nie żyła, byłaś jak siostra miłosierdzia, byłaś pielęgniarką mamy, z zaparciem się swej młodości, z poświęceniem.
— Nie chwal mnie, Lorko, moja droga. Z zaparciem się młodości — mówisz? A cóż ona mi dała ta młodość moja?... Kilka chwil szczęścia nieziemskiego, by katowski grom uczynić straszniejszym? Miłowałam nad życie... Andrzeja i, na moich rękach... skonał. I jak skonał!... To mi dała moja młodość! Ach, nie mówmy! Powiedz lepiej co z tobą Lorko? O mnie wiesz wszystko, ja o tobie nic.
Piękna kobieta oparła się na fotelu ruchem leniwym, ręce lśniące klejnotami zarzuciła za głowę i splotła je na pysznej koafiurze jasnorudych włosów.
— Co ze mną?... Ha, świat mnie wziął w zaczarowane kolisko, w swój wir piekielny, ale piękny. Czy zmieniłam się bardzo?...
— O tak! Wypiękniałaś jeszcze i wyrosłaś. Jesteś bardzo piękną, Loro.
Tamta uśmiechnęła się rozkosznie.
— Nie piękniejszą od ciebie. To nie komplement, ani zdawkowa moneta, Andziu. Kłamać nie umiem. Tylko twoja uroda inna, moja inna, ty dla znawców, ja dla... smakoszów! ty główka Axentowicza, ja hetera Żmurki. Tyś się Andziu zmieniła także, ból cię wycyzelował wirtuozowsko. Kraśna, stepowa, buńczuczna uroda twoja wysubtelniała. Jesteś tą samą Hańdzią z wilczarskich borów i stepów, tą samą z naszej szlichtady, pamiętasz?... gdy cię Andrzej, niósł z zaspy do sanek, jak ci wtedy grały te twoje kare oczy! A jednak jesteś inną, tak jakby z pączka róży szkarłatnej rozwinęła się biała orchidea, niesłychanie wytworna w rysunku i w typie.
Tarłówna zadrżała znowu ze zdumieniem spojrzała na Lorę.
Andrzej mówił do niej zawsze: „mój pąku szkarłatny“, róże purpurowe przysyłał, mówiąc, że to jej symbol... A teraz ta... tak samo porównywa...
— Tak, Andziu, ból to rylec genjalny — mówiła Lora idąc za swą myślą. — Ja co innego. Mnie życie płynie wśród dusznej atmosfery... życia właśnie, ukropu życiowego, podniet szałów. Blaski, nie koniecznie słoneczne, lubię elektryczność, złoto, upał krwi, kipiątek wielkiego świata, oto mój żywioł, moje natchnienie. Dla tej chimery poświęciłam wszystko, nawet... matkę.
— Czy jesteś... zamężną?... — spytała Andzia nieśmiało.
Długi moment pauzy.
— Tak, przecie adresowaliście do mnie pod obecnem nazwiskiem. Nazywam się teraz Lora von Bredov Nordica.
— Ładnie się nazywam, prawda? Lepiej to brzmi, niż moje dawne Smocinsky. Tamto trąciło zawsze przeróbką, wzbudzało nieufność, a na Riwierze, quand meme czuli są na dźwięki nazwisk.
— Mieszkasz w Nicei?...
— Czasem, ale stale w Monte-Carlo. Ach Andziu przyjedź tam do mnie, do nas... na jasny brzeg. Odżyjesz, na duszy i ciele się wzmocnisz.
— Ja?... do Monte-Carlo?!...
— Cóż by to było dziwnego? Odwiedzisz moją siedzibę, będę dla ciebie ciceronem, że ci to ulgę przyniesie, za to ręczę. W takiej atmosferze jak dotąd żyjesz, można się odrazu dać zabalsamować. Okropność!... Powiem ci...
Wbiegł Jan z krótkim okrzykiem:
— Mama bardzo źle, wzywa Andzi.
Tarłówna zerwała się prędko i podążyła za nim. Czuła wyrzut, że przez godzinę zaniedbała ciotkę.
Lora wyszła za nią.
Jan rzekł cicho do Andzi, przy drzwiach konającej matki.
— Wstrząsnęła się zanadto widokiem Lory, robiła jej wymówki straszne, doktór mówi, że agonja zbliża się. Ułagodzić ją, ty to potrafisz, tylko ty, Andziu. Ciebie woła i pragnie byś była przy niej.
Weszli. Tarłówna wzięła delikatnie rękę chorej, jakby zrobioną z opłatka.
Lekarz i panna Ewelina odstąpili od łóżka..
Gasnące oczy starej kobiety otworzyły się szeroko.
— Czy Andzia jest?... — szept słaby.
— Jestem ciociu.
— A... Jaś?...
— I on jest, stoi przy mnie.
— To dobrze.
Wpiła oczy gorączką rozpalone w Tarłównę i jęła mówić wolno, ale dobitnie i wyjątkowo wyraźnie.
— Andzia to moja... prawdziwa córka, ona, sama nieszczęśliwa, była dla mnie opatrznością. Jestem stara i... nudna, zamęczałam ją wymaganiami, ona wszystko znosiła. Anioł! Do łóżka mego przykuta z górą dwa lata... dwa lata słyszycie?...
— Ciociu, proszę tak nie mówić błagam, to cioci zaszkodzi... jęknęła Andzia, tuląc twarz do ręki chłodnej i spoconej.
— Mnie już nic nie zaszkodzi... umieram, wiem o tem. Taka chwila zmienia ludzi lepiej, niż całe życie. Byłam nudna, grymaśna, często zła, teraz... żałuję, że może zgnębiłam ciebie, dziecko moje.
— Ciociu najdroższa, proszę... ja tego nie chcę słuchać.
— Wczoraj księdzu na spowiedzi, wyznałam swoją ostatnią wolę, teraz wam ją objawię, dzieci. Musicie dotrzymać.
Nagle poszukała oczyma.
— Kto jest jeszcze prócz was?...
— Jest Lora, doktór, panna Ewelina i Butkowska — odpowiedział Jan.
... Chcę, pragnę w chwili zgonu... tego samego, o czem marzyłam długie lata. Chcę i proszę, aby Anna Tarłówna, tu obecna i mój syn, Jan, połączyli się węzłem małżeńskim.
Słowa te spadły jak grom.
Andzia oderwała się od pościeli i skamieniała, przerażenie, rozpacz mignęła w jej oczach. Jan rzucił się do łóżka matki, padł na kolana i załkał:
— Mamo nie żądaj tego od niej, nie żądaj... zaklinam!...
Chora gwałtownie zadrżała i uniosła się z okropnym wysiłkiem. Oczy, jak dwa płomienie wświdrowały się w Andzię, bladą jak zjawisko, rzekła z mocą w głosie, wprost do dziewczyny.
— Pragnę tego i chcę. Ostatnią wolę umierającej, spełnić trzeba. Jan kocha ciebie od dawna, miłością wielką, jest zacny, ma złote serce. Były przeszkody... Milczałam. Wola Boża. Teraz ich niema. Ciągle po tamtym biedaku płakać nie będziesz. Życie i młodość ma swoje prawa. Szczęścia w domu nie zaznasz u ojczyma... już wiesz... jaki on jest. A... Jan cię kocha.
— Mamo... matko... na Boga! Nie zmuszajcie jej, nie żądajcie... — szeptał młody człowiek trzęsąc się cały.
— Daj mi Andziu słowo, tu... zaraz... niech ja was pobłogosławię, niech wam zwiążę ręce... niech się moje marzenie, choć jedno w życiu, spełni.
Umilkła, oddychając szybko. W pokoju panowała cisza grobowa, jakby wszyscy wymarli.
Po długiej przerwie chora znowu przemówiła.
— Testament mój wiadomy: Smoczew dla Jana, spłatę Lory w jego ręce powierzam. Chociaż nie jest godna miana córki, chociaż przyspieszyła moją obłożną chorobę i śmierć, ale jej przebaczam. Gdy sama zostanie matką, wtedy zrozumie lepiej, jaką mi krzywdę zrobiła. Andzi, mej prawdziwej córce oddaję to, co mam najdroższego... syna.
Znowu cisza.
Chora jakby się spieszyła. Dźwignęła się z męką widoczną i zawołała z rozpaczą.
— Dzieci moje, to... ostatnie chwile... Chcecie mnie dobić... milczeniem?... O Boże! Daj minutę jeszcze, niech usłyszę ich słowo... przed skonem. Łaski Boże wszechmocny!
W okrzyku umierającej, w jej głosie, w twarzy i w oczach wzniesionych w górę była groza. Wszystkim zrobiło się straszno.
Jan wstał.
Spojrzał na Andzię. Była już spokojna, tylko martwo blada, rzęsy spuszczone rzucały długie, sine cienie na policzki, usta zwarte mocno stłumiły otchłań jej uczuć. Gdyby umarła, nie wyglądała by inaczej.
Smoczyńska gwałtownie chwyciła rękę Jana i wyciągnęła dłoń do Andzi ruchem stanowczym.
Dziewczyna podniosła rzęsy. Spotkała wzrok starej kobiety nakazujący, wszechmocny; jedynie może skon daje oczom taką siłę niezwalczoną.
— Podaj rękę — rozkazała.
Dziewczyna podała ją posłusznie. Była już bierna, oddana obojętnie swemu losom.
Chora złączyła ich ręce.
— Przysięgnijcie mi, że uszanujecie moją wolę ostatnią.
Milczeli głucho. Wtem odezwał się Jan, głosem wzruszonym do głębi.
...Kocham Andzię więcej, niż życie, wiedziałaś o tem matko, alem nie żądał od niej takiej ofiary, nigdy! szanowałem jej miłość... potem żałobę. Jeśli ona podała mi teraz rękę pod przymusem... zwolnij ją mamo, niech cię błogosławi... zamiast przeklinać. Zanadto ją kocham, by ją skuwać z sobą... bez woli...
Słowa jego pełne powagi i tragedji, poruszyły Andzię.
Ktoś zapłakał w pokoju, to Butkowska szlochała skulona w kącie.
Chora upadła na poduszki, wyczerpana, ale trzymała ich ręce złączone w uścisku jak w kleszczach, przeszywała Andzię wzrokiem, który już nie nakazywał, lecz błagał, żebrał litości, o łaskę prosił:
...Zgódź się... zrób nawet ofiarę... niech ja umrę spokojna, bo już... już konam.
Tarłówna czytała to w oczach ciotki, widziała skupioną twarz Jana, jego duszę odgadła, oczekującą wyroku.
I oto w sercu jej przełamał się egoizm, coś wyszarpnęło zeń jakby ostatnią żyłę tętniącą. Zmogła w sobie wszystko co krzyczało protestem... zwalczała już resztę swej jaźni!...
Konająca ostatkiem sił badała ją uważnie. Wzrok słabnął, lecz błagał.
— Andziu... córko.... zostaniesz żoną... Jana? — wyszeptały usta stygnące.
— Zostanę.
Wydała wyrok na siebie.
— Boże bądź miłościw mnie grzesznej... doczekałam — szepnęła chora.
Twarz jej rozjaśniała się szczęściem.
— Przysięgnijcie mi... żądam tego...
— Przysięgamy — wyrzekli oboje razem.
Duch Jana uleciał gdzieś w zaświaty, duch Andzi spłynął nad mogiłą Andrzeja i modlił się do niego o przebaczenie.
Chora wydobywając siły z mozołem, skinęła na nich, by uklękli, a gdy to uczynili położyła im dłonie, zimne już, na głowach i wymówiła wyraźnie:
— Błogosławię... was... dzieci... na... życie całe.... teraz Bóg... mnie...
Nie mogła dokończyć.
Godzina skonu przedłużyła się, jakby spełniając również ostatnią wolę umierającej. Nadeszła wreszcie, nieubłagana, wieczyście tajemnicza i rozpostarła tu swą władzę.
Słońce zachodząc, rzuciło w okna dworku krwawe spojrzenia, gdy Andzia i Jan wychodzili z pokoju zmarłej... zaręczeni.
On nie śmiał na nią patrzeć, lecz serce mu rozsadzało uczucie, niezgodne z żałobą po matce.
Stał niby przed otwartym skarbem, zapatrzony w jego cud, ale jak złodziej, drżąc ze szczęścia i z obawy, że ten skarb nie dla niego, że on to straci, że ten blask się przed nim zaćmi, że prawa do tego cudu nie ma.
A jednak... był szczęśliwy.
Tarłówna pustkę miała w sobie bezdenną i jakąś, nie jej własną, poddańczą rezygnację.
...Tak czy owak... wszystko jedno...
...Żyć trzeba...
Słońce zapalało na niebie co raz jaskrawsze łuny, gorącą purpurą buchające.


Koniec tomu I.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.