Gasnące słońce/Część pierwsza/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Przed domem Publiusza Kwintyliusza Warusa było rojno i gwarno, chociaż późne słońce października wychylało się dopiero z po za gór albańskich.
Kilkudziesięciu mężów, w białych togach i lekkich sandałach, przechadzało się wzdłuż wysokiego muru, z którego zwieszały się wieńce, splecione z bluszczu i czerwonej latorośli winnej.
Jeden z nich, wysoki, barczysty brunet, zbliżył się do bramy i, uderzywszy w nią młotkiem trzy razy, zawołał:
— Hej tam, odźwierny, otwieraj! To my, twojego pana klienci.
Za murem odezwał się tylko pies, szczekający zajadle.
— Psy nas wszędzie witają — mruknął klient i odszedł na środek ulicy, gdzie kilku innych obywateli rzymskich słuchało opowiadania małego, suchego jegomości, rozprawiającego o czemś z wielkiem ożywieniem.
Drobny człowieczek krzyczał głosem piskliwym, pomagając sobie ruchami rąk, nóg i łysej głowy.
— I co nam po zwycięztwie nad Partami! — dowodził. — Potłukli ich na miazgę, spalili im miasta, zrabowali świątynie i pałace, nabrali niewolnika, a nam nie dostało się z tego wszystkiego ani jednego sesterca. Dowódcy obłowili się, jak zwykle, na żołdactwo posypał się deszcz nagród, a obywatelom rzymskim zostawiono tylko zaszczyt patrzenia na wjazd tryumfalny legionów.
— Trzeba ci było pójść na wojnę — zauważył wysoki brunet.
Mały rzucił się do niego i wrzasnął:
— Bohater! Zdawałoby się, że spędził młodość w obozie, a wiemy wszyscy, że nie odczepił się ani na jeden dzień od klamki pańskiej. Na wojnę?! A to na co? Tłuc kości po kniejach i puszczach, brać po grzbiecie trzciną setnika, dźwigać na plecach całą górę rupieci, narażać się na kalectwo, na śmierć? Nie na to podbili nasi przodkowie świat, byśmy marli z niewygód w lasach Germanii lub na skwarnych wybrzeżach Afryki i Azyi.
— Lucyusz mówi sprawiedliwie — potwierdzono zewsząd.
— Lucyusz ma słuszność!
Zachęcony w ten sposób Lucyusz, perorował dalej:
— Od czego te psy germańskie, hiszpańskie, egipskie i wszelkie inne ludy barbarzyńskie?! Niech się za nas biją, niech tracą nogi, ręce, uszy i co tylko zechcą! Obywatel rzymski powinien używać. To jego przywilej, nagroda za waleczność przodków.
— Twoi to chyba nie ramieniem, lecz gębą wojowali — wtrącił wysoki brunet.
— Kajus robi się dowcipnym — odezwał się ktoś z boku.
— A twoi udawali zapewne w amfiteatrze byków — odciął się Lucyusz.
Cała gromada wybuchnęła śmiechem.
— Byki mają rogi! — mruknął Kajus.
— I lubią siano! — dodał Lucyusz.
A urwawszy pod murem garść zielska, podawał ją Kajowi wśród ogólnego wesela.
Ten, chwytając ustami trawę, trącił dowcipnisia głową z taką siłą, że go przewrócił.
— Zbój! Poczekaj, niech się tylko podniosę! — wrzeszczał Lucyusz, gramoląc się z ziemi.
Nie spełnił jednak groźby, kiedy stanął znów na nogach. Rzuciwszy Kajowi kilka słów obelżywych, pobiegł do bramy i zaczął w nią bębnić pięściami.
— Otwórz! — wołał.
Teraz za murem odezwał się głos donośny:
— Cicho tam! Przesławny trybun jeszcze śpi.
— Otwórz! Dostaniesz na wino — prosił Lucyusz.
— Wróbel nie upiłby się za twoją hojność — odpowiedział stróż domu.
— Mam dla ciebie całego sesterca.
— Kup sobie za niego śniadanie, boś głodniejszy odemnie.
— Nie bądź taki hardy, niewolniku!
— Nie krzycz tak, wolny żebraku, bo poczekasz jeszcze dłużej.
Lucyusz splunął i wrócił do towarzyszów.
— Podłe rzemiosło, ta klientela — mruknął. — Ceruj i czyść dziurawą togę przez cały wieczór, zrywaj się do dnia z barłogu, wystawaj na wietrze i chłodzie pode drzwiami, potem kłaniaj się przez cały dzień panu senatorowi i czekaj cierpliwie, aż ci potężny dobrodziej raczy rzucić jaki ochłap. Nie ma tam który z was kropli jakiego trunku? Ohydnie zimne bywają już poranki.
A kiedy się nikt nie odezwał, zawinął się w togę i zaczął chuchać w skostniałe ręce.
— Psi czas — syknął.
— Wistocie, podłe to nasze rzemiosło — wyrzekł Kajus. — Mam go już dosyć.
— A co będziesz robił? — zawołał Lucyusz. — Minęły dobre czasy pierwszych cezarów. Niech ich bogowie wynagrodzą na Olimpie za szczęście ubogich! Sypali zboże, podarunki i złoto na plebejów, ubiegali się o nasze względy, pieścili nas, a teraz co? Nawet denuncyantem, oprawcą, szpiegiem być nie można, bo...
— Stuliłbyś gębę — przerwał mu gwałtownie Kajus — tęskno ci za proskrypcyami i za krwawym strachem Kaligulów, Neronów i Domicyanów? Patrzcie go, jaki obywatel rzymski, potomek legionistów! Gotów jeszcze szczekać na boskiego Marka Aureliusza za jego dobroć i sprawiedliwość.
— A mnie co z tej dobroci i sprawiedliwości boskiego imperatora? Że Kaligula, Neron i Domicyan przerzedzili trochę pysznych bogaczów, że upuścili dużo krwi patrycyuszom i rycerzom, to cóż ztąd? Dla nas, dla ubogich, znaleźli oni zawsze chleb, igrzyska i uśmiech życzliwy. A teraz co? Od trzech dni nie miałem nie ciepłego w gębie, a pies się nawet o to nie zapyta, czym głodny. Imperator filozofuje, jego doradcy filozofują, baby nawet filozofują. Jak mi się ta bieda sprzykrzy, to zostanę filozofem.
Ostatnie słowa Lucyusza wywołały śmiech powszechny.
— Lucyusz filozofem! — odezwał się jakiś grubas, trzymając się za brzuch, który falował pod togą.
— A dlaczegoby nie! — mówił Lucyusz. — Niby to taka wielka sztuka nie czesać włosów, zapuścić brodę, ubrać się w stary, wytarty, dziurawy płaszcz, ruszać się wolno, z powagą i wygadywać niestworzone rzeczy o cnocie i o bogach. Dziur nie braknie mi i bez tego w todze, a gębę mam w porządku, jak słyszycie.
Ulica, dotąd pusta, zaczęła się ożywiać.
Gromadami przeciągali klienci innych panów, wszyscy w białych, znoszonych mocno togach. Szli, ziewając, wlokąc za sobą leniwe nogi, ubrane w połatane sandały.
— Życzę obfitego śniadania! — krzyczał Lucyusz do każdej, nowej grupy.
— I wam, i wam! — odpowiadano.
Śpieszyły do szkoły dzieci płci obojga z woskowanemi tabliczkami w ręku, przebiegali piekarze, niosący na głowie kosze z bułkami.
— Świeże pieczywo, świeże pieczywo, pulchne, wonne i smaczne! — wołał jakiś wyrostek — kupujcie, kwiryci, kupujcie!
— Pokaż-no — odezwał się jeden z klientów.
— To dla was — zaśmiał się chłopiec, wyciągając język.
I pokłusował dalej.
— Nawet niewolnicy nas nie szanują — mruknął Kajus.
Wtem rozwarła się brama i na progu jej ukazał się olbrzymi niewolnik germański, ubrany w czerwoną tunikę. W prawej ręce trzymał dużą trzcinę.
— Przesławny pan mój wzywa swoich klientów do siebie — zawołał koszlawą łaciną.
Z gwałtownością zatamowanego potoku, gdy otworzą nagle śluzy, rzucił się tłum obywateli rzymskich do wejścia. Jeden biegł przez drugiego; każdy chciał być pierwszym.
— Wolno, ostrożnie — napominał niewolnik podnosząc trzcinę do góry.
Widok grubej laski przywrócił tłoczących do porządku.
— Mój pan nie lubi wrzawy — dodał jeszcze odźwierny.
Klienci, przekroczywszy próg bramy, znaleźli się na dużym placu, na którym wznosił się stary dom parterowy. Z tyłu zielenił się park, przylegający do obszernego pagórka, pokrytego ogrodami.
Dworzec Publiusza Kwintyliusza Warusa nie świecił ścianami marmurowemi. Przed głównemi drzwiami nie biły wodotryski i nie było kolumn z kamienia frygijskiego. Dwa olbrzymie lotusy okryły prawie cały dach rozłożystemi konarami.
Nie ręka greckiego mistrza, lecz pleśń wieków pomalowała ten dom, zbudowany z dużych cegieł. Wiała od niego cisza powagi.
Klienci, minąwszy przedsionek, zatrzymali się w obszernej sali, do której wpadał z góry przez kwadratowy otwór słup światła, rozlewającego się po mozaikowej posadzce pyłem błyszczącym.
Z obu stron wejścia znajdowały się szafy, z których wyglądały poczerniałe, woskowe biusty przodków rodu Kwintyliów. Tuż przy ocembrowanem zagłębieniu w środku sali, do którego ściekała w dni deszczowe woda z dachu, wznosił się ołtarz, a na nim tliło święte ognisko domowe. Pod ścianą, naprzeciw drzwi wchodowych stal tron, ozdobiony płaskorzeźbami, przedstawiającemi bitwy i pochody tryumfalne.
— Czy widzisz? — odezwał się Lucyusz głosem stłumionym, zwracając uwagę jednego z klientów na ognisko.
— Jakiś zwolennik starego obyczaju — odpowiedział zapytany. — Może każe nam się modlić.
— Żeby tylko o naszych żołądkach pamiętał — mruknął Lucyusz.
— Kwintyliowie nie byli nigdy skąpcami — wtrącił Kajus.
— Ale siedzieli rzadko w domu.
Zamilkli, bo w tej chwili ukazał się w sali wysoki, smukły niewolnik, czarnooki i czarnowłosy Grek, ubrany tak samo, jak odźwierny, w czerwoną tunikę, i stanął obok wschodów, prowadzących do innego pokoju, oddzielonego od sali kotarą z ciężkiej materyi. Niósł on w jednej ręce biały welon, w drugiej srebrną tacę, a na niej małą amforę z winem i kilka naczyń z chlebem, owocami i kadzidłem.
— On gotów nas powitać naprawdę zwyczajem praojców — mruknął Lucyusz.
A zwróciwszy się do niewolnika, zapytał:
— Czy nie uważałeś, którą nogą wyszedł dziś twój pan z łóżka?
Greczyn przyłożył palec do ust.
W przyległym pokoju rozległy się szybkie kroki. Klienci powstrzymali oddech... Jakaś ręka energiczna odrzuciła kotarę ruchem nerwowym i na jej ciemnem tle zarysowała się postać młodego mężczyzny.
Równocześnie zaszumiał w sali okrzyk, wybuchający z kilkudziesięciu piersi:
— Bądź pozdrowiony w Rzymie, patronie nasz i królu!
Gdy wrzawa umilkła, odezwał się „król i patron“ głosem szorstkim, który brzmiał jak komenda wojskowa:
— Bądźcie pozdrowieni, przyjaciele mojego rodu!
Wziął z rąk niewolnika greckiego biały welon, zarzucił na głowę i zszedłszy po stopniach wschodów, zbliżył się do ołtarza. Tu pochylił się nad ogniskiem i mówił, ręce przed sobą wyciągnąwszy:
— Spraw, o święte ognisko, abyśmy zawsze byli szczęśliwi. Ty, które jesteś nieśmiertelne, wiecznie piękne, młode i bogate, ty, które żywisz i ogrzewasz, przyjmij chętnem sercem nasze ofiary i daj nam za to szczęście i zdrowie!
Wygłosiwszy tradycyjną modlitwę rzymskich naczelników rodu, wylał na ogień trochę wina i oliwy, rzucił na żarzące się węgle garść chleba, owoców i kadzidła.
Podczas tej ceremonii spoglądali klienci po sobie zdziwieni. W oczach ich zapalały się błyski szyderskie i gasły natychmiast pod opuszczonemi powiekami. Lucyusz ukrył uśmiech pogardliwy w fałdach togi.
Kiedy Publiusz Kwintyliusz Warus oddał grekowi welon, wbiegło do sali czterech wyrostków, niosących długi stół, zastawiony śniadaniem. Chciwem spojrzeniem obrzucili klienci amfory i naczynia. Było tam tylko wino, chleb i owoce.
— Proszę, posilcie się — wyrzekł Publiusz Kwintyliusz, siadając na tronie.
Szczupły, średniego wzrostu, z okrągłą czaszką rzymskiego patrycyusza, nie liczył on więcej nad lat trzydzieści kilka. Szerokie czoło, orli nos i szczelnie zamknięte usta składały się na profil sępa. Duma i nieugięta wola była rysem znamiennym tej twarzy suchej, wygolonej zupełnie. Wiał od niej chłód stanowczości, nie znającej miłosierdzia ani dla siebie, ani dla innych.
Kiedy tak spoczywał, oparty niedbale na poręczy krzesła, z wysuniętą pogardliwie dolną wargą, z oczami zmrużonemi, robił wrażenie siły, mimo wątłej budowy ciała.
Nie miał na sobie ani miękkich materyj, ani drogich kamieni. Okrywała go toga z grubej wełny; jego kształtne nogi tkwiły w ciężkich butach wojskowych, a na lewej ręce błyszczał tylko pierścień rycerski. Jedyną oznaką wysokiego stanowiska społecznego, jakie zajmował, był szeroki szlak purpurowy, zdobiący jego suknie.
— Proszę, posilcie się — powtórzył, gdy klienci, onieśmieleni jego powagą, zbliżali się wolno do stołu. — Obfitych śniadań i obiadów u mnie nie znajdziecie, ale ojcowie nasi nie jadali więcej i lepiej, a mimo to pokonali wszystkie ludy barbarzyńskie.
A zwróciwszy się do greckiego niewolnika, dodał:
— Artemidorus, podaj mi chleb i wino.
Smukły greczyn skoczył ze zręcznością wiewiórki i stanął przed panem, przechylając się z wdziękiem.
— Trzymaj się prosto i zdejm z twarzy uśmiech zalotnicy — mówił Publiusz Kwintyliusz, niosąc do ust skibkę białego pieczywa. — I wonie czuję od ciebie. Niech tego więcej nie będzie.
— Ty rozkazałeś, panie — mruknął niewolnik, zaczerwieniwszy się po same włosy.
Klienci, zachęceni przykładem patrona, otoczyli teraz stół, i sięgali chciwie po lampki, napełniane przez dwóch wyrostków. Szybko wypróżniły się amfory i znikła góra pokrajanego chleba. Lucyusz, upatrzywszy chwilę, kiedy oczy służby nie śledziły jego ruchów, schował garść oliwek za tunikę. To samo uczyniło kilku innych.
Śniadanie nie zajęło wiele czasu.
— Prastarym obyczajem rzymskim — odezwał się Publiusz Kwintyliusz, gdy niewolnicy wynieśli naczynia z resztkami pokarmów — chcę być dla was patronem w dawnem rozumieniu. I w senacie i w sądzie będę popierał wasze sprawy, gdy którego z was pretor lub edil zapozwie; troski wasze znajdą u mnie zawsze ucho chętne, a potrzeby rękę otwartą. Zbliżcie się i mówcie, co mogę dla was uczynić.
Powiódł po zgromadzonych wzrokiem chłodnym, który nie zachęcał do poufałości, i czekał.
Klienci milczeli przez pewien czas, spoglądając po sobie pytająco.
Pierwszy wysunął się Lucyusz i, przyłożywszy prawą rękę do piersi, zaczął:
— Sława tobie i cześć, patronie nasz, znakomity potomku znakomitych przodków, za łaskawe słowa, któremi raczyłeś zaszczycić klientów wielkiego rodu Kwintyliów.
— Sława, sława! — wtórowała reszta głosem podnieconym.
— Całemu światu wiadomo — mówił dalej Lucyusz — że patron i klienci stanowili dawniej jakby jednę rodzinę, trzymając się zawsze razem, czy w boju czy na sądach albo zebraniach wyborczych. Patron zastawiał sobą klienta, klient zaś dawał gardło za patrona. Ale nadeszły inne czasy, a z niemi nowe obyczaje — niech je Pluton pochłonie — a te nowe czasy i obyczaje zniszczyły podwalinę, na której wzrosła wielkość świętego Rzymu. Patron nie troszczy się już o klienta, klient zaś poniewiera się wśród motłochu, uboższy od niewolnika. Przyszły na Kwirytów chwile ciężkie. Zboża nie rozdawano już od roku ze składów rządowych; mieszkania, wełna i żywność podrożały, bieda zagląda na dobre do naszych zimnych kryjówek na poddaszach...
Lucyusz chciał jeszcze mówić, ale potok jego słów przerwał mu znak patrona. Publiusz Kwintyliusz podniósł rękę i wyrzekł:
— Mój rządca wypłaci każdemu z was po tysiąc sesterców i wydzieli wam wełny na togi.
Głośnym wybuchem radości dziękowali klienci patronowi za dar hojny.
— Sława tobie, panie nasz i królu! — wołali i tłocząc się do niego, obejmowali jego kolana.
Po ustach „pana i króla“ przemknął uśmiech lekceważący. Z błyskami pogardy w oczach spoglądał na kornie schylone głowy obywateli rzymskich.
Kiedy wrzawa ucichła, odezwał się:
— Czy niema między wami nikogo, coby chciał dawnym zwyczajem służyć swojemu patronowi wiernie i uczciwie? Potrzeba mi rządcy posiadłości miejskich, dozorcy domu i niewolników.
Wśród tłumu klientów panowało głuche milczenie. Spoglądali oni po sobie zaniepokojeni, radząc się nawzajem wzrokiem. Mały Lucyusz, przodujący dotąd gromadzie, stał się jeszcze mniejszym i wsunął się zręcznie za plecy wyższych towarzyszów.
Jeden tylko Kajus, choć go za togę przytrzymywano, wystąpił naprzód, pokłonił się panu i wyrzekł:
— Gdybyś mnie zechciał zawierzyć, przesławny trybunie, miałbyś we mnie wdzięcznego klienta.
Życzliwie spojrzał Publiusz Kwintyliusz na szeroką twarz Kaja, na której malowała się szczerość.
Głos jego, dotąd szorstki, zniżył się o cały ton i brzmiał łagodnie:
— To ty, Kaju? — mówił. — Przypominasz ojca swojego, który uczył mnie dosiadać konia na Polu Marsowem. Chcesz u mnie służyć? Nie zapominaj, że jesteś wielkiego Rzymu obywatelem.
Na to odpowiedział Kajus:
— Nie hańbi ciebie, potomka królów albańskich, twarda służba pod złotemi orłami boskiego imperatora, nie shańbi i mnie, potomka wyzwoleńców twojego domu, praca dla dobra patrona. Służyć ci będę, jak ojcowie moi twoim.
— Będziemy przyjaciółmi, Kaju — wyrzekł Publiusz Kwintyliusz, a podniósłszy się z krzesła, rzucił klientom krótki rozkaz: — Będziecie mi jutro potrzebni przy lektyce!
Pożegnał ich gestem ręki i znikł za kotarą. Za nim udali się Kajus i Artemidoros.
Zbici w kupkę, jak stado owiec, które wilk przestraszył, tłoczyli się w milczeniu klienci do drzwi i przebiegli szybko plac przed domem. Dopiero kiedy się znaleźli na ulicy, wybuchnął z nich potok słów bezładnych.
— Widziałeś!
— Słyszałeś!
— Patrycyusz z czasów Pysznego Tarkwiniusza!
— Z tronu przemawia!
— Składa ofiary bogom domowym!
— Śmieszny pyszałek!
— Żąda służby od wolnych obywateli! — wołali na przemiany, gestykulując żywo.
— Kiedy mu się zachciewa honorów patrycyatu — krzyczał Lucyusz — to niech za nie płaci. Ale trzeba się śpieszyć z wydojeniem jego głupoty, bo znajdą się rychło zazdrośni, co mu hojność obrzydzą. Ten byk z duszą niewolnika, ten ordynarny Kajus, nie będzie popierał naszej sprawy. O uczciwości to bydlę rozprawia, jak prokonsul, który okradł prowincyę.
— Trzebaby mu kiedy skórę dobrze wygarbować — odezwał się nizki klient z grubym karkiem i muskularnemi ramionami.
— Trzeba, trzeba — wtórowali inni — zasłużył na naukę.
— A teraz dokąd? — zapytał Lucyusz. — Możeby nam się jeszcze udało pochwycić jaki tłusty kąsek, kiedy się dzień zaczął.
Pomyślał chwilę.
— Już wiem — zawołał, uśmiechnąwszy się do siebie. — Nie byliśmy jeszcze u tego zbogaconego Egipcyanina, co odarłszy ze skóry Germanów, pnie się do senatorów i płaci za pokłony i tytuły. Hukniemy mu dziś głośno „przesławny panie“, „królu i patronie“, a może syn wyzwoleńca sięgnie do szkatuły i sypnie na nas gradem sesterców.
— Niech żyje Lucyusz! — zawołał nizki klient z grubym karkiem — on zawsze coś mądrego wymyśli. Idziemy do Fabiusza!
— Do Fabiusza, do przesławnego pana w kapeluszu wyzwoleńca, ha, ha, ha!...
Śmiejąc się, pociągnęła cała gromada w boczną ulicę.
Publiusz Kwintyliusz Warus, pożegnawszy się z klijentami, wszedł do swej pracowni. I tu niebyło śladów zbytku i wykwintu. Na mozaikowej posadzce znajdował się duży stół dębowy, spoczywający na grubej nodze, której podstawę tworzyły cztery łby niedźwiedzie, wyciosane z kamienia. Pod jedną ze ścian widać było dwie szafy, wypełnione księgami i zwojami pergaminów. Kilka krzeseł z wygiętemi poręczami kończyło umeblowanie pokoju, którego całą ozdobę stanowiły biusty marmurowe, przedstawiające: Wergilego, Tacyta, Juwenalisa, Nerwę i Trajana.
Publiusz Kwintyliusz Warus, oddawszy togę Arlemidorowi, spoczął na dużym fotelu bez żadnego wysłania i wskazał Kajowi ruchem ręki stołek.
Kiedy klient nie chciał korzystać z jego uprzejmości, wyrzekł:
— Usiądź! Przyjacielem mi będziesz, nie sługą.
Zwracając się do niewolnika greckiego, rozkazał:
— Zawołaj Zygfryda!
Gdy zostali sami z Kajem, mówił głosem cichym, jakby zmęczonym:
— Zdawało mi się, że dobry przykład bozkiego Marka Aureliusza oddziała korzystnie na próżniaczy tłum plebejów, że odwróci ich serca od podłej żebraniny, nie przynoszącej chluby godności obywatela rzymskiego; tymczasem nie dostrzegam po kilkoletniej niebytności w stolicy żadnej zmiany. Trajan, Antoniusz i Marek Aureliusz nie zdołali uszlachetnić motłochu, którego dziadowie oklaskiwali grozę wojen domowych, a ubóstwiali Nerona i Domicyana. Obywatele rzymscy...
Na ustach Publiusza Kwintyliusza rozlał się gorzki uśmiech, a blask jego bystrych oczu zgasł pod cieniami smutku. Głęboka boleść starła w tej chwili z jego twarzy wyraz dumy.
— Obywatele rzymscy! — powtórzył zcicha. — Znam ja ich dobrze, tych panów świata. Mieczem i krzyżem trzeba im w obozie przypominać obowiązki legionisty.
Na progu ukazał się stary niewolnik germański.
— Ty rozkazałeś, panie — odezwał się, przykładając rękę do piersi.
Wzrok Publiusza Kwintyliusza spoczął z przyjaźnią na wysokiej, atletycznie zbudowanej postaci barbarzyńcy, który trzymał się prosto, mimo lat siedemdziesięciu kilku.
— Niewola nie stała u kołyski twojej, Zygfrydzie? — zapytał patrycyusz.
— Ty wiesz, panie. Prowadziłem hufce wolnych braci przeciw potężnej Romie. Na polu bitwy okuli mnie zwycięzcy rannego, bezbronnego w żelaza hańby...
W niebieskich, przygasłych oczach Germanina zapaliły się błyski ponure.
— Jak widzę, nie zatarła w tobie dwudziestoletnia niewola pamięci lasów ojczystych — mówił Publiusz Kwintyliusz.
Niewolnik milczał.
— Nie przebaczyłeś nigdy zwycięzcom?...
— Nie zdradziłem ojca twojego i ciebie, panie; służyłem wam wiernie — odpowiedział Zygfryd wymijająco.
— Wiem... dzieci lasów germańskich dochowują wiary i mają serca czyste. Za lat dwadzieścia poniewierki należy ci się nagroda. Uklęknij, wyzwoleńcze.
Niewolnik schwycił się za piersi obiema rękami, zachwiał się, potem runął do stop patrycyusza.
— Panie, panie! — wołał głosem, przerywanym łkaniami.
Płacz rwał się z niego kawałami, wprawiając całe ciało w drgania gwałtowne. Rozpacz długiego życia spływała razem z jego łzami gorącemi.
Głos Publiusza miał miękkie tony dobroci, gdy mówił:
— Zwyczajem przodków moich, którzy uświetniali dzień powrotu z wojny szczęśliwej uczynkiem miłosiernym, wracam ci wolność, stary sługo. Możesz sobą od tej chwili rozporządzać według upodobania, a jutro powiesz mi, czy zechcesz zostać ze mną, albo też wrócić do swoich czarnych lasów. Teraz śpiesz do żony i dzieci i uciesz ich dobrą nowiną.
Patrycyusz uderzył lekko palcami prawej ręki niewolnika w policzek i wyrzekł:
— Jesteś wolny! Masz odtąd prawo do mojej życzliwej opieki i mojego nazwiska, kliencie. A ty — zwrócił się do Kaja — będziesz świadczył o tem, co postanowiłem, w urzędzie przesławnego cenzora, gdyby się bogom podobało zgasić światło mojego życia przed dopełnieniem prawnych formalności.
— Panie, panie — płakał ciągle starzec, złożywszy głowę na kolanach patrona.
— Idź już, idź — mówił Publiusz Kwintyliusz łagodnie. — Wysłużyłeś sobie wolność. Dziełem ona twojej uczciwości.
Kiedy się wyzwoleniec oddalił, oparł patrycyusz głowę na dłoni i milczał, pogrążony w zadumie.
— Nazywamy ich barbarzyńcami — odezwał się po jakimś czasie półgłosem, jakby do siebie — a gdyby nie pomoc ich ramion w legionach, nie biłby nam świat pokłonów. Całe nasze szczęście, że ludy barbarzyńskie nie poczuły jeszcze swojej siły.
W sali przyległej kichnął ktoś w tej chwili głośno.
Kajus zerwał się z krzesła; Publiusz Kwintyliusz zmarszczył brwi.
— Nie potrzeba, nie potrzeba — wołał głos dźwięczny i do pracowni wbiegł młody, przystojny brunet, ubrany tak samo, jak gospodarz, w strój senatorski. I jego tunikę i togę zdobił szeroki szlak purpurowy.
Nie czekając znaku pana, wysunął się Kajus; gość zaś pochwycił ręce Publiusza i ściskając je serdecznie, mówił szybko:
— Jesteś nareszcie, wilku bitew, zabójco, okrutniku, pogromco przeróżnych barbarzyńców! Już mówili, że cię jakiś olbrzymi Part połknął, ale nie wierzyłem, bo któreż zwierzę strawiłoby tak rogatego, twardego Rzymianina...
Skrzywiwszy się pociesznie, kichnął powtórnie.
— Ten twój święty dym, w którym wędzą się podobno, jak opowiadają stare baby, cienie naszych przodków, drapie mnie w gardle, w nosie, w płucach. Każ-że zagasić ognisko, jeźli nie chcesz gości swoich z domu wykurzyć.
— Marku! — mruknął Publiusz.
— Wiem, wiem, co mi powiesz — mówił przybyły żywo. — Powiesz, że Marek Kwintyliusz Warus, niecnota, hulaka, bluźnierca, lichy filozof, nadziany sieczką grecką, odrodził się od przesławnego domu Kwintyliów. Umiem to wszystko na pamięć, boś mi nie szczędził nauk zbawiennych, ale mimo to pozwolę sobie nie lubić dymu i dziwić się szczególnym gustom cieniów zmarłych. Bo przyznasz, że...
— Dosyć! — wyrzekł Publiusz.
Marek Kwintyliusz Warus ściągnął brwi i zasępił się, ale w jego dużych, błyszczących czarnych oczach śmiał się chochlik wesoły.
— Dosyć! — zawołał, naśladując surowy głos gospodarza. — Jowisz kapitoliński zmarszczył się i huknął piorun.
— Dziecko, dziecko — mówił Publiusz z pobłażliwym uśmiechem na ustach. — Nie przestałeś być wyrostkiem, chociaż zasiadasz na krześle kurulnem...
— Zwykle drzemię na stolicy pretorskiej po nocy rozkosznie spędzonej.
— A któż wydaje wyroki?
— Moi sędziowie znają się na prawie lepiej odemnie. Nie jestem ciekawy cudzych sporów.
— Omyliłem się, wierząc... ale mniejsza z tem. Usiądź i powiedz, ile pieniędzy potrzebujesz, bo nie odszukałbyś mnie tak szybko, gdybyś miał pełną szkatułę.
Marek Kwintyliusz roześmiał się pusto.
— Jak widzę, nie straciłeś dowcipu między barbarzyńcami — wyrzekł, osuwając się na krzesło.
Ale zaledwie dotknął twardych desek, zerwał się z pośpiechem.
— Mógłbyś kazać postawić w pracowni sofę, żeby się twoi goście nie kaleczyli — mruknął.
— Nasi ojcowie...
— Nasi ojcowie nie spoczywali na miękkich łożach, wiem, wiem — przerwał Marek niecierpliwie — lecz nasi ojcowie mieszkali także w brudnych, zimnych, dymem ognisk okopconych norach i ubierali się w wilcze skóry.
Publiusz wzruszył ramionami.
— Nie mogę ci służyć innem siedzeniem — mówił głosem chłodnym. — Łoża znajdziesz u mnie tylko w sali jadalnej.
— W takim razie...
Z komicznym grymasem opuścił się Marek powtórnie na krzesło, poprawiając fałdów togi, której prawa poła osunęła się z lewego ramienia. Wyciągnąwszy przed siebie nogi, obute w wysokie, sznurowane trzewiki z cienkiej, białej skórki, zaczął:
— Więc tak, prawdomówny trybunie legionów, po sesterce przyszedłem do ciebie. Zgadłeś! Lichwiarze urządzili na mnie nagankę, a szkatuła moja pusta.
— Wyjeżdżając na wojnę, zapłaciłem wszystkie twoje długi — mruknął Publiusz.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, że stan senatorski nie należy do wygodnych — odparł Marek, podnosząc białą, wypieszczoną, pierścieniami pokrytą rękę do ufryzowanych, złotym proszkiem posypanych włosów. — Albo trzeba się poniewierać w obozie na wietrze i skwarze do lat sędziwych, jak ty, albo sypać na wszystkie strony pieniędzmi, jak ja. Ta chciwa klientela kosztuje mnie dużo, legion niewolników pochłania połowę moich dochodów, a za krzesło kurulne zapłaciłem igrzyskami, w których utonęły moje dobra w okolicy Rawenny.
— Resztę zabrały histryonki, śpiewaczki greckie, tancerki wschodnie i biesiady — wtrącił Publiusz.
— Trochę i to — rzucił Marek niedbale, bawiąc się purpurowym szlakiem togi.
— Ileż potrzebujesz? — zapytał Publiusz krótko.
— Lichwiarze domagają się odemnie miliona sesterców — odpowiedział Marek obojętnie.
W pracowni nastało dłuższe milczenie.
Chłodna twarz Publiusza nie wyrażała ani zdziwienia, ani oburzenia. Tylko jego usta drgnęły lekko.
— A gdybym ci odmówił? — odezwał się po jakimś czasie głosem spokojnym.
— Nie uczynisz tego.
— Jesteś zbyt pewnym mojej hojności.
— Publiusz Kwintyliusz nie pozwoli na to, aby Marek Kwintyliusz, jego jedyny blizki krewny, utracił prawo do stanu senatorskiego.
Powtórnie zapanowało dłuższe milczenie. W oczach Publiusza przesuwały się cienie głębokiego smutku. Podniósł się ciężko z krzesła i wyrzekł, odwrócony twarzą do Marka:
— Mój rządca sprzeda niepotrzebnych niewolników, spienięży pałac na Palatynie i zapłaci twoje długi.
Szybko zerwał się Marek.
— Dziękuję ci, bracie — zawołał.
— Nie dziękuj! Nie dla ciebie pozbywam się domu, w którym urodziło się i umarło trzech konsulów z rodu Kwintyliów, lecz dla naszego nazwiska to czynię. Ale niech Marek Kwintyliusz pamięta, że majątek Publiusza nie sięga kroci milionów zbogaconych na szpiegostwie wyzwoleńców. Może się on wyczerpać. I ja mam kosztowne obowiązki, przywiązane do purpury.
— Już o tem pomyślałem — odezwał się Marek.
— Ty? — wyrzekł Publiusz głosem, w którym brzmiało zdziwienie.
Marek uśmiechnął się.
— Sądzisz, że umiem tylko trwonić — mówił, poprawiając fałdy togi, które się rozwinęły podczas siedzenia. — Kto lubi życie wygodne i przyjemne, ten nie zapomina o środkach, dających blask i niezależność. Żenię się...
— Żenisz się? Z kim?
— Dziwisz się, że znalazła się kobieta, która chce powierzyć losy swoje w ręce takiego niecnoty, jak ja? Jest w Rzymie dużo niewiast chciwych na tradycye i purpurę Kwintyliów. Żenię się za miesiąc.
— Z kim? — powtórzył Publiusz.
— Z trzystu milionami sesterców.
— Nazwisko?
— Bardzo piękne, historyczne — odpowiedział Marek z uśmiechem ironicznym. — Z Liwią, córką Fabiusza.
— Fabiowie wygaśli dawno.
— O, ci starzy, uwędzeni w dymach ognisk domowych, ci niemądrzy, co rozlewali krew na wszystkich polach bitew tworzącej się Romy, ci zuchwali, którzy ośmielili się nie wierzyć, w boskość pierwszych cezarów... Ale Fabiowie młodzi, pełni świeżości i nadziei, kąpiący się w morzu złota, kwitną i pożądają wnuków...
Nie dokończył, w tej chwili bowiem pochwycił go Publiusz za obie ręce z taką siłą, że się zachwiał.
— Marku! — zagrało w gardle trybuna legionów odgłosem wewnętrznej, gwałtownie tłumionej burzy. — Ty mówisz o tym opryszku, którego przeklinają wszystkie sioła germańskie, o tym zdziercy, którego chciwość zasiała w lasach barbarzyńców nieprzejednaną nienawiść do świętego Rzymu, o tym nikczemniku, poborcy, wyzwoleńcu egipskim...
— Jego ojciec był już wyzwoleńcem — bronił się Marek, pobladłszy. — Kajus Fabiusz nosi na palcu pierścień rycerski i szczyci się przyjaźnią senatorów.
— Senatorów? — powtórzył Publiusz głucho, puszczając ręce krewnego.
— Tak, senatorów — potwierdził Marek żywo. — Przebywając ciągle zdala od stolicy, nie znasz naszych stosunków. Małżeństwa członków stanu senatorskiego z córkami zbogaconych poborców, celników, przedsiębiorców budowli rządowych i tym podobnych dorobkiewiczów, nie dziwią już w Rzymie nikogo. Oni mają pieniądze, a my przodków i purpurę. Przodkowie i purpura bez pieniędzy, to śmieszność, to kalectwo.
— Oddam ci połowę majątku — wyrzekł Publiusz.
Marek wzruszył ramionami lekceważąco.
— Cóżbyś ty mi mógł dać... — mówił — dziesięć, piętnaście milionów? To nędza dla Kwintyliusza...
Publiusz milczał, odwróciwszy się powtórnie od krewnego.
Po chwili odezwał się półgłosem:
— Chciałem prosić boskiego Marka Aureliusza, aby mnie zwolnił od obowiązku poślubienia drugiej żony, pamięć bowiem pierwszej nawiedza mnie dotąd w chwilach samotnych; ale widzę, że nie tobie przeznaczono odświeżyć dom Kwintyliów latoroślą godną naszego nazwiska.
— Żenisz się? — zawołał Marek wesoło. — Pamiętaj z siebie zdjąć grubą skórę legionisty, gdy staniesz pod sztandarem Wenery. Piękna bogini nie lubi togi z szorstkiej wełny, opalonej twarzy i ciężkich butów wojskowych. Tullia Kornelia dopytywała o dzień twojego powrotu. Życzę ci powodzenia.
— Zostaw mnie samego — wyrzekł Publiusz.
— Już idę, wilku obozowy, i wrócę dopiero wtenczas, kiedy zrozumiesz, że dobrze postępuję, sprzedając dziedzictwo przodków, które ma w naszych czasach tylko wtedy wartość, kiedy za nie głupcy płacą. A nie zapomnij o owym milionie...
Długo patrzył Publiusz na zasłonę, która zapadła za jego krewnym. Potem osunął się na krzesło i opuściwszy głowę, milczał.
Nie był to już ów dumny patrycyusz, udzielający posłuchania klientom. Ciężko dotknięty człowiek spoglądał przed siebie przymkniętemi oczyma.
Z ulicy dochodził go szum wielkiego, namiętnem życiem tętniącego miasta — głuchy, stłumiony szum olbrzymiej, wiecznie ruchliwej fali, bijącej o brzeg samotnego dworca, odgrodzonego od wrzawy i zabiegów ludzkich.
Publiusz Kwintyliusz Warus podniósł wolno głowę. Wzrok jego, pełen boleści, spoczął na biustach Tacyta i Juwenalisa, a usta wyszeptały:
— Roma... Roma... Roma...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.