Gasnące słońce/Część druga/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Zdziwili się nazajutrz goście Serwiusza, gdy ich trąby i rogi o świcie ze snu zbudziły. Dotąd nie przeszkadzał im nikt w wypoczynku po nadmiernie użytych trunkach. Jak w domu, wylegiwali się i tu do białego dnia na skórach niedźwiedzich, nie troszcząc się nawet o konie.
Tylko niewiasty witały w barbarzyńskiej Germanii wschód słońca. One krzątały się od samego rana w domu i w szopach, przeznaczonych dla zwierząt. One przyrządzały strawę, przędły len, chowały dzieci, a gdy było potrzeba, szły do lasu z toporem, a w pole z sochą.
Wolny Germanin, bez względu na wiek, stan i majątek uważał próżniactwo w czasie pokoju za przywilej płci mocnej. Łowy, piwo, kości i ćwiczenia rycerskie wypełniały mu życie. W braku towarzystwa przepędzał cały dzień przy ognisku, obojętny świadek pracy niewiast i służby.
Z gniewnym pomrukiem przecierali Germanowie zaspane oczy; lecz gdy się dowiedzieli, że panowie obwołali wczoraj księcia wojewodą, książę zaś ogłosił natychmiast stan wojenny, zrywali się bez oporu na równe nogi i śpieszyli pod swoje znaki.
Nie odrazu znalazł towarzysz towarzysza, jeździec konia, pieszy — tarczę i włócznię. Rozrzuceni bez porządku na dziedzińcu, szukali wojownicy swoich panów. Jeden wpadał na drugiego, silniejsi przepychali się przez tłum, nie szczędząc klątw i kułaków.
Z uśmiechem lekceważenia przypatrywali się byli legioniści rzymscy tej bieganinie. Oni, chociaż stali obozem nie w obrębie murów dworca, lecz w dolinie, która się rozciągała u stóp góry, czekali już w szyku bojowym na dalsze rozkazy. Krótka komenda, rzucona przez setników, wystarczała, by każdy zajął swoje miejsce.
Nareszcie ustały nawoływania i klątwy; wrzawa milkła — drużyny skupiły się naokoło swoich naczelników.
Właśnie wychodził Serwiusz z domu. Miał pod długim płaszczem germańskim, sięgającym aż do kostek, zbroję z łusk srebrnych, a na głowie po obu stronach szyszaka orle skrzydła, rozwinięte jak do lotu.
Tysiące oczu zwróciło się na jego postać wyniosłą i szmer uwielbienia powiał nad szeregami.
— Witajcie, towarzysze! — zawołał, dosiadłszy konia.
Okrzyk, podobny do szumu zrywającej się nad lasem burzy, odpowiedział na jego pozdrowienie.
— Cześć wam, książę i wodzu! — huknęło kilka tysięcy mężów równocześnie.
Okrzykiem tym potwierdzili Germanowie wybór swoich panów. Prefekt rzymski był od tej chwili uznanym przez całe plemię wojewodą.
Kiedy się uciszyło, kazał Serwiusz utworzyć naczelnikom koło i w te do nich odezwał się słowa:
— Gdyby się siłę potężnych wrogów druzgotało ilością ramion i odwagą, moglibyśmy ruszyć bez przygotowania przeciw Rzymowi, pierwszych bowiem dostarczy nam wolna Germania więcej aniżeli ich potrzebujemy, a drugą odziedziczyliśmy po sławnych przodkach. Ale najmocniejsze ramię nie oprze się przez czas dłuższy karnemu żołnierzowi, odwaga zaś ulegnie ostatecznie zawsze sztuce wojennej.
Uważnie słuchali naczelnicy rodów. Jeden tylko Willibald wydął wargę pogardliwie i mruknął:
— I nam nie są obce podstępy Rzymian.
W oczach Serwiusza błysnęło tak groźnie, że Willibald cofnął konia i przyłożył ruchem instynktownym prawicę do rękojeści miecza.
Przez kilka chwil trwało głuche milczenie. Zdawało się, że książę rzuci się na zuchwałego wielmożę. Ale on zmarszczył tylko brwi i mówił dalej:
— Gdybyście chcieli słuchać głosu wymownej przeszłości, wiedzielibyście, że niezgoda i pycha sprowadziły na naszych przodków wiele klęsk. One zamordowały wielkiego Arminiusza, skrępowały ręce słynnym bohaterom, przegrywały bitwy, one to były najwierniejszymi sprzymierzeńcami Rzymu. Kto się chce z tym olbrzymem zmierzyć, powinien być karnym i przebiegłym, jak on. Ja was nauczę karności legionów, a biada temu — tu podniósł głos — ktoby się ośmielił woli mojej sprzeciwić...
Zamilkł i obrzucił koło spojrzeniem wyzywającem, jakby czekał na odpowiedź. Ani jedne usta nie poruszyły się. Willibald przygryzał wargę, opuściwszy głowę.
Po chwili zaczął znów Serwiusz.
— Szlachetny Rudlib zabierze swoją drużynę i przebiegnie sioła, poddane mojemu rozkazowi. Wszyscy wolni mężowie, zdolni do noszenia broni, mają się stawić w mojej stolicy przed następną pełnią księżyca. Gdyby się który z nich ociągał, każecie go powiesić jako zdrajcę, bez odwołania się do mojego sądu. Najdalej za miesiąc czekam was z powrotem.
— Stanie się podług waszego rozkazu, książę — wyrzekł Rudlib i wycofał się natychmiast z koła.
— A wy, szlachetni panowie — mówił Serwiusz do reszty naczelników — tracicie z dniem dzisiejszym na czas pewien władzę nad swojemi drużynami. Moi setnicy nagną waszych ludzi do karności legionów, was zaś nauczę ja sam sztuki słuchania i rozkazywania. Herman!
W pełnym galopie nadbiegł stary setnik.
— Wy rozkazaliście, książę — mruknął.
— Podzielisz drużyny szlachetnych panów na dwadzieścia oddziałów, do każdego z nich dołączysz po stu naszych ludzi, jednego setnika i dwóch podsetników i będziesz się starał, żebym po miesiącu mógł pochwalić owoce twoich trudów. Mianuję cię naczelnikiem obozu.
— Oczy mojego wodza ucieszę po miesiącu widokiem karnego wojska — odezwał się Herman.
— Zaprowadzisz w obozie porządek rzymski.
— Stanie się podług rozkazu.
W ponurem milczeniu słuchali panowie germańscy rozporządzeń Serwiusza, które się nie wszystkim podobały. Ale za dumną postacią księcia stał błyszczący mur, zbudowany z trzech tysięcy piersi, pokrytych żelazem. Jedno skinienie, a ten mur runie na nich i zmiażdży ich swoim ciężarem. Groźna postawa byłych legionistów nie zachęcała do oporu.
Więc kiedy się Serwiusz zwrócił do naczelników i zawołał: Za mną, szlachetni panowie! — podążyli za nim wszyscy, aby rozpoczęć pod jego kierunkiem naukę słuchania i rozkazywania.
Biały dzień nie dziwił się odtąd lenistwu wojowników germańskich i ustała wrzawa głosów pijanych.
Jeszcze późne słońce budzącej się dopiero wiosny nie rozwidniło na wschodzie lesistych szczytów gór, kiedy trąby nawoływały do porannej kąpieli. Oddziałami zanurzali się Germanowie w strumieniu, który przecinał dolinę, i pluskali się bez wstrętu w mroźnej wodzie.
Zaraz po śniadaniu, po zupie jęczmiennej, zaprawionej szczyptą soli, zmieszanej z popiołem, rozpoczynały się ćwiczenia wojskowe. Pod dozorem byłych setników rzymskich uczyli się barbarzyńcy prawidłowej szermierki i sztuki walczenia podług komendy.
I teraz nie skąpił Serwiusz ulubionego piwa, ale ograniczył jego ilość i pozwolił je tylko po ukończeniu pracy dziennej wydawać.
Dzieci natury, nieprzywykłe do twardego porządku regularnego wojska, sarkały zrazu na surowość zwierzchników; ale kiedy Serwiusz kazał jakiemuś śmiałkowi, który podniósł rękę na Hermana, tę rękę odciąć, a dwóch innych, niezadowolonych z pożywienia, zakuć w dyby i wrzucić do lochu na post trzydniowy — ustały szemrania. Wszakże on sam, książę plemienia, zrywał się przed świtem z posłania, trudził się z panami do wieczora, jadł ze wspólnego kotła i udawał się ostatni do łożnicy.
Przykład wodza naginał powoli najoporniejszych.
Wśród tych przygotowań do wojny zapomniano o Mucyi. Nikt nie pomyślał, że rozlegający się ciągle szczęk oręża musiał szarpać serce Rzymianki, pożeranej tęsknotą za ojczyzną. Nawet Tusnelda, na której głowie spoczywał ciężar nakarmienia licznej rzeszy, nie mogła poświęcić gościowi dużo czasu.
Zostawiona samej sobie, przepędzała Mucya znaczną część dnia po za domem. Szedł za nią nieodstępny Wunibald, mchem starości pokryty Germanin, milczący, uważny, gotowy każdej chwili do obrony cudzoziemki, powierzonej jego opiece. Szły za nią oprócz niego dwa olbrzymie psy, chowane do polowania na grubszego zwierza. Niejednego już wilka zadusiły, niejednemu niedźwiedziowi stawiły mężnie czoło.
Dosiadłszy konia od samego rana, udawała się Mucya do lasu, kierując się zwykle ku południowi. Chciała być jaknajbliżej utraconej ojczyzny, a jak najdalej od owego szczęku oręża, który ją niesłychanie męczył.
Już nie pamiętała doznanej poniewierki. Niebezpieczeństwo, jakie groziło „świętej Romie,“ przesłoniło jej własną krzywdę i zatarło w jej sercu żal do nieubłaganej sprawiedliwości panów świata. Gdyby mogła przypiąć skrzydła do ramion i wzbić się wysoko ponad te knieje i góry i pobiedz do swoich, aby ich ostrzedz przed burzą! Bo Mucya zrozumiała bardzo dobrze, że to, co się naokoło niej działo, różniło się stanowczo od dawniejszych wypraw germańskich na Rzym. Słyszała tyle o potędze, drzemiącej w nieokiełznanej sile barbarzyńców, iż domyśliła się celu postępowania Serwiusza. On chciał tę siłę bezładną wzmocnić świadomością i porządkiem, chciał walczyć z cesarstwem jego własnemi środkami.
Gdyby mu się udało...
Mucya wiedziała, że ostatnia wojna z Partami osłabiła legiony, zdziesiątkowane nadomiar przez zarazę. Możeby imperator zapobiegł wybuchowi, gdyby znał jego rozmiary. Tyle wojen stłumiła w zarodzie zręczność senatorów, wysłanych w porze właściwej do niezadowolonych ludów z darami i obietnicami...
Ale daremnie szukała Mucya wyjścia z matni, w której się znajdowała. Od granic cesarstwa oddzielała ją nieprzebyta puszcza, posłuszna tylko krajowcom. Zabłądziłaby — pożarłyby ją dzikie zwierzęta, lub pozbawili wolności barbarzyńcy. Wiedziała od służby, że Markomanowie pilnują na dwadzieścia mil wokoło wszystkich dróg, ścieżek i przesmyków, broniąc ziemi Serwiusza przed ciekawością rzymską. Kilku śmielszych szpiegów odpokutowało już na gałęzi za odwagę. Poznano ich pod przebraniem wędrownych kupców i powieszono bez sądu.
Kilkakrotnie usiłowała Mucya zbliżyć się do rękodzielników, pochwyconych jeszcze przez ojca Serwiusza w pogranicznych prowincyach cesarstwa. Część ich mieszkała w lasach we własnych zagrodach, zajęta wyrabianiem sprzętów domowych i gospodarskich, tarczy i włóczni.
Nikt nie strzegł tych byłych obywateli rzymskich. Zwycięzca pozbawił ich wprawdzie wolności, zamieniwszy ich na swoich poddanych, na t. zw. litów, ale nie skrępował ich ruchów. Pracowali oni na swobodzie, płacąc tylko panu czynsz w zbożu, gdy byli rolnikami, lub pod postacią innych wytworów, stosownie do rzemiosła, jakie wykonywali.
Porozumienie się z tymi pół-niewolnikami nie przedstawiałoby żadnych trudności, gdyby się stary Wunibald nie był przypiął do śladów Mucyi z uporem cienia. Całemi godzinami stał za nią, oparty o drzewo, lub postępował obok niej. Tak mu Serwiusz nakazał.
Już Mucya straciła nadzieję wydostania się choćby na kilka chwil z pod opieki niewygodnego stróża, kiedy jej wypadek pomógł.
Pewnego wieczora, gdy zbliżali się właśnie do osady, zamieszkanej przez litów i wolnych Germanów, zaczęły się nagle konie niepokoić. Psy, najeżywszy sierść, warknęły gniewnie i rzuciły się w gąszcz, zkąd dochodziło chrapanie.
— Niedźwiedź, pani! — mruknął Wunibald i, wskazawszy ręką na osadę, pobiegł za psami.
Korzystając ze sposobności, podcięła Mucya konia i puściła się cwałem ku wsi. Wiedziała, że ostatnia zagroda należała do jakiegoś jeńca rzymskiego, widywała bowiem często na progu chaty śniadego, czarnowłosego męża, zajętego wyplataniem koszyków.
Zastała go i dziś przy robocie.
— Bądź pozdrowiony! — odezwała się po rzymsku, stanąwszy tuż obok niego.
Lit drgnął, ale milczał.
— Szum lasów germańskich nie usypiał cię do snu — mówiła Mucya, dotknąwszy ręką głowy ziomka — kiedy ci łono matki było domem najmilszym. Nie chłodne słońce barbarzyńców spaliło twoje włosy i ozłociło twoje oblicze.
Na twarz jeńca wypłynął ceglasty rumieniec, ale jego usta nie otworzyły się. Podejrzliwie obejrzał się wokoło, badając, czy niema kogo w pobliżu.
— Lękasz się? — ciągnęła Mucya dalej. — Nie obawiaj się zdrady. Mówi do ciebie Mucya Kornelia.
Szybko podniósł jeniec głowę.
— Mucya Kornelia? — szepnął, utkwiwszy w Mucyi oczy zdziwione.
— Ty znasz to imię?
— Któżby go u nas nie znał, pani! Tyle sławy rzymskiej wplotło się w to imię rozgłośne. Marek Korneliusz odbierał odemnie przysięgę w legionach.
— Mówisz z jego synowicą.
Jeniec pochwycił rąbek sukni Mucyi i przycisnął go do ust:
— I ciebie ujęli? — szepnął.
— Naszej ojczyźnie grozi wielkie niebezpieczeństwo — mówiła Mucya. — Zdobyłby sobie wieniec obywatelski, ktoby dotarł do Obozu Batawów.
Jeniec spojrzał na nią takim wzrokiem, jakim się patrzy na dziecko, domagające się gwiazdki z nieba. Uśmiechnął się pobłażliwie i odparł:
— Nie znasz rozmiarów i tajemnic puszczy, która nas oddziela od granic cesarstwa. Barbarzyńcy czuwają w czasach niespokojnych nad każdą ścieżką, a co ich oczy pominą, to zwietrzą drapieżne bestye.
— Dla obowiązku niema gór i przestrzeni. Zwalcza on wszystkie przeszkody.
Rzymianin potrząsnął głową i nachylił się nad swoją robotą.
Milczeli. On wyplatał koszyk, ona patrzyła przed siebie, pogrążona w zadumie.
Z lasu doleciał tentent galopującego konia.
— Mój stróż się zbliża — wyrzekła Mucya szybko. — Więc niema możności przedarcia się do granicy? — zapytała.
Jeniec wzruszył ramionami.
— Ale można pójść ich śladem, gdy wyruszą w krwawą drogę — mówiła Mucya. — Czy będziesz mi towarzyszył?
Jeniec skinął tylko głową na znak zgody, bo już nadbiegał Wunibald, wlokący za sobą zabitego niedźwiedzia.
Na drugim końcu osady wszczął się w tej chwili gwar zmieszanych głosów ludzkich i zwierzęcych. Działo się tam coś niezwykłego, bo ze wszystkich chat wybiegali zagrodnicy, śpiesząc w stronę, z której wrzawa dochodziła.
I Mucya podcięła konia. Gdy zrównała się z tłumem, ujrzała na jego czele młodą, zupełnie nagą kobietę, prowadzoną na postronku przez starego Germanina. Szła z głową opuszczoną, owiana płaszczem złocistych włosów, pokryta błotem i ranami. Zewsząd sypały się na nią kamienie, grudy ziemi, klątwy, obelżywe słowa i grube śmiechy. Kto mógł dosięgnąć, siekł ją rózgami. Nawet psy szczekały na nią zajadle.
Osłabiona upływem krwi, upadła pod kopyta konia Mucyi i wyciągnęła do niej ręce błagalnie.
— Puśćcie tę niewiastę! Dlaczego się nad nią znęcacie? — zawołała Mucya po germańsku.
— To wiarołomna! — zahuczało wokoło. — To nieczyste zwierzę!
I dwóch mężów ujęło nieszczęśliwą pod ramiona i powlokło ją ku lasowi. A cała wieś, starcy, niewiasty, dzieci, ścigała niewierną żonę złorzeczeniami.
Mucya wiedziała, że ją właśni bracia cisną na pastwę drapieżnym bestyom, mszcząc się za hańbę, jaką pokryła ich gniazdo. I nie znajdzie się nikt w całej wolnej Germanii, ktoby się nad nią zmiłował...
Splótłszy ręce na szyi konia, wracała Mucya wolno do domu. Przed jej pamięcią stanął w tej chwili Minucyusz Feliks, nawrócony retor afrykański, gdy mówił o potrzebie skąpania świata cywilizowanego w źródle nowych cnót i celów.
Byliżby barbarzyńcy powołani do odświeżenia rodu ludzkiego, oni, którzy żywią taką cześć dla słowa męża, a karzą tak okrutnie wiarołomstwo niewiasty?...
Patrycyuszka „drewnianego Rzymu“ odczuła zdrowie duchowe barbarzyńców i smutek wżerał się coraz głębiej w jej serce.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.