Gasnące słońce/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Czarno podkreśliła historya w kronikach Rzymu rok dziewięćsetny dwudziesty drugi od założenia miasta[1]. Śladami legionów, które wróciły do Italii z wyprawy wschodniej, szła zaraza i podawszy rękę głodowi, rzuciła całun śmiertelny na stolicę i prowincye.
Podstępny wróg dusił ludzi na drogach i ulicach. Zarówno wielcy, jak maluczcy padali bez możności obrony. Najzdrowszego chwytał nagle gwałtowny kaszel, potem okrywało się jego ciało sinemi wyrzutami, i ten, co wczoraj urągał bogom, sile swej ufając, rozpływał się dziś w szarych cieniach nicości.
Daremnie sprowadził Marek Aureliusz z Aten Galena. Słynny lekarz grecki, otoczony całem wojskiem pomocników, nie zdołał pokonać okrutnego mordercy, co unosił się niewidzialny nad krajem, zatruwając oddechem swoim powietrze, wodę, chleb i mury.
Daremnie zanosili kapłani modły do bogów, a czarnoksiężnicy, astrologowie i wróżbici wzywali pomocy demonów. Zaraza drwiła nawet z zaklęć Aleksandra z Abonuteichos, którego geniusz, Glikon, nakazał zabezpieczyć domy rzymskie tajemniczemi formułkami.
Lud znosił szarlatanowi pieniądze, brał za nie skrawki papieru, popstrzone niezrozumiałemi dla nikogo hieroglifami, przybijał je na progach i drzwiach — a zaraza wciskała cię mimo to do mieszkań i zabijała bez litości.
I zrobiło się smutno i pusto w mieście miast. Zamilkły rynki, place, teatry i oberże. Nikt nie miał ochoty do nieopatrzonego śmiechu i wesołej zabawy. Od świtu do nocy ciągnęły cichemi ulicami pogrzeby bez muzyki i jęku wynajętych płaczek, bez portretów przodków i tłumów przyjaciół. Z pośpiechem, ze wstrętem oddawano zmarłym ostatnią posługę, każdy bowiem widział siebie na marach, więc uciekał przed własnym obrazem. Bywały dnie, w których palono na stosach rządowych do dwóch tysięcy trupów. Wszystkie wozy publiczne zamieniono na żałobne.
Od czasu do czasu, gdy podwójny bicz głodu i zarazy doprowadził ubogich do rozpaczy, rzucał się motłoch na Palatyn, domagając się widoku imperatorów, ale zastawał bramy pałaców cesarskich strzeżone pilnie przez pretoryanów. Nawet Marek Aureliusz, zawsze chętny i uprzejmy, ukrywał się przed ludem, któremu nie mógł ulżyć w niedoli.
Wszakże uczynił wszystko, co mu nakazywał obowiązek monarchy i dobrego człowieka. Składy rządowe otworzył na rozcież i swoje własne plony oddał łaknącym. Dla siebie zachował tak mało, że jego najbliższe otoczenie sarkało na niedostatek; wyznaczył dla lekarzy miejscowych nagrody, a obcych obsypał zaszczytami.
Więcej zrobić nie mógł... Jego majestat, jego bóstwo ziemskie okazało się bezsilnem wobec potęgi nieznanej, której podobało się upokorzyć dumę „panów świata“. Przeto zamknął się w pałacu i szukał razem z uczonymi środka na straszliwego wroga.
Właśnie opuścił go Galenus. Imperator i lekarz wnikali pospołu w istotę nieznanej choroby, usiłując ją porównać z którąkolwiek z tych, które nauka już zbadała. Ale przeszłość nie dawała im wskazówek dostatecznych.
Lekarz zostawił cesarza z głową opartą na dłoni. Bóg ziemski spoczywał na zwykłem krześle dębowem, bez wysłania, przed dużym, kwadratowym stołem, zarzuconym papierami. Nie było w jego pracowni ani mebli wykwintnych, ani mistrzowskich malowideł. Gdyby nie złoty posąg Fortuny, ustawiony na podwyższeniu, nie byłby się nikt domyślił, że w tym skromnym pokoju rozgrywają się losy stu milionów ludzi.
Marek Aureliusz miał na sobie stary płaszcz filozofa, wyplamiony z przodu. Siwizną gęsto poprószone włosy spadały w nieładzie na jego szerokie czoło.
Siedział pochylony, opuściwszy białą, drobną, nerwową rękę na poręcz krzesła. Od czasu do czasu drgnął, jak gdyby go zimny dreszcz przenikał.
Nie dreszcz go męczył. Duszę myśliciela przepełniał żal człowieka, który czuje się pokrzywdzonym przez życie. Los wyniósł go ponad wszystkich śmiertelników, zrównał go z bogami, ale tylko na to, żeby jego serce napoić goryczą.
Jeżeli kto, to miał on prawo do szczęścia. Zapatrzony w świetlaną postać przybranego ojca, sumienny wykonawca woli Pobożnego Antonina, starał się stłumić w sobie w sobie wszystkie nieszlachetne pożądania i ambicye ludzkie. W domu był dobrym mężem, ojcem, bratem i panem, na tronie sprawiedliwym monarchą, w stosunkach z doradcami szczerym przyjacielem. Krzywdy cudzej nie pragnął, krwią, przelaną niewinnie, brzydził się, ubogim podawał rękę hojną, a nieszczęśliwych pocieszał.
A za to?... Żona zdradzała go bezwstydnie, ukochany syn przerażał go dzikością, brat urągał jego zasadom rozpustą i cynizmem, przyjaciele wyzyskiwali go, naród zaś drwił z jego pobłażliwości. — „Filozofującą babą“ nazywał go Rzym.
Marek Aureliusz wiedział bardzo dobrze, co się naokoło niego działo, czytał w duszach i sercach pochlebców, przenikał zamiary karyerowiczów, ale udawał, że wierzy w szczerość obłudnych uśmiechów. Jego wrodzona prawość łudziła się rozmyślnie, by nie znienawidzić człowieka, którego postanowiła kochać.
Znał on ludzi lepiej, aniżeli się tym zdawało, którzy korzystali z jego łaskawości. Wszakże patrzył na nich z dwu wyżyn: z tronu monarchy i ze stanowiska myśliciela. Ale monarcha miał pogardę dla drobnych zabiegów tej ziemi, a myśliciel tłómaczył przed sobą wszystko, nawet podłość. Chciał czynić dobrze i czynił bez względu na głupstwo i niewdzięczność.
Czasem tylko, gdy był sam z sobą, ogarniało go zniechęcenie. Wartoż być uczciwym i szlachetnym?! — pytał wówczas, a historya odpowiadała mu przecząco. Kaligula, Neron i Domicyan doznali więcej szczęścia od niego. Cóż z tego, że gniew ludu skrócił ich dni okrutne... Dopóki żyli, czerpali pełną ręką ze źródła rozkoszy, bogactwa i władzy, osiągnąwszy postrachem daleko więcej, aniżeli on dobrocią. Cześć potomnych?!... Kłamstwo, jak wszystko doczesne. Do dziś wspomina proletaryat rzymski z zachwytem krwiożerczego syna Agrypiny, wielbiąc jego rozrzutność, której okruchy spadały na niego.
Nawet bogowie byli dla nich względniejsi. Nie zsyłali na nich głodu, zarazy i ciągłych wojen, dając im urodzaje i łatwe zwycięztwa.
Marek Aureliusz podniósł głowę i zwrócił wzrok bolesny na złotą Fortunę.
— O bogowie! — wyrzekł zcicha, uśmiechnąwszy się z goryczą. — Nie ze złotej nici uprzędliście pasmo życia mojego, chociaż mnie miliony waszym bratem zowią... Istniejecież wy? Nie jesteścież złudzeniem, jak wszystko, w co ludzie wierzą?
— Istniejecież wy? — powtarzał półgłosem.
Wyznając zasady stoików, głosił publicznie, że wierzy w bogów, i składał sam ofiary na ołtarzu Jowisza Kapitolińskiego. Ale bywały chwile, w których wątpił o prawdziwości podań religijnych, niepokojony podszeptami krytycyzmu. Wszakże wychował się i wzrósł w otoczeniu filozofów, od lat najmłodszych zatruwał się przeczeniem, biorąc żywy udział w ruchu umysłowym swojego czasu. Nie obce mu były zjadliwe drwiny sceptyków, oklaskiwane szczerzej i chętniej, aniżeli surowe wskazówki Zenona. Jego dusza czysta odwracała się ze wstrętem od zdawkowej bezbożności, a mimo to pociągało go w godzinach samotnych zwątpienie, jak nędzarza, zdeptanego przez życie, pociąga tajemnicza toń wód głębokich.
Rozterka wewnętrzna myśliciela, przyłączywszy się do smutków cesarza i człowieka, nie osładzała Markowi Aureliuszowi dni pracownych. Ten bóg ziemski, którego słowo obiegało setki ludów rozkazem lub wyrocznią, zazdrościł nieraz najuboższemu nicości. Ciszy pragnął i wytchnienia, a los postawił go w samym środku machiny państwowej, ogłuszając go ciągłą wrzawą.
I teraz pozazdrościł mu kilku minut gorzkiego spoczynku.
Kotara zaszeleściła i do pracowni cesarza wszedł naczelnik pretoryanów.
— Przybył kuryer od namiestnika Noricum, boski imperatorze — wyrzekł dygnitarz.
— Przynosi mi zapewne wiadomości o nowych buntach Germanów — mruknął Marek Aureliusz. — Bo cóżby innego? Mało nam jeszcze głodu i zarazy..
— Boskie oko twoje widzi daleko, panie. Namiestnik zwraca wistocie uwagę na podejrzane zachowanie się barbarzyńców po drugiej stronie Dunaju i prosi o rozkazy.
— Obóz Batawów wystarczał dotąd do utrzymania Kwadów w należytej odległości od granicy. Niech czuwa dalej.
Marek Aureliusz wziął ze stołu woskowaną tabliczkę i nakreślił na niej kilka słów rylcem.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze wszystkiego — wyrzekł, spoglądając uważnie na prefekta. — W milczeniu twojem słyszę wiadomość przykrą.
— Ten zuchwały Germanin, uprzedziwszy twojego kuryera, boski imperatorze — mówił prefekt — wyprowadził z obozu całą jazdę germańską i zostawił po sobie żarzewie buntu. Legioniści żądają podwyższenia żołdu i zmniejszenia lat służby.
Twarz Marka Aureliusza była tak spokojna, jak gdyby słuchał opowieści obojętnej. Tylko jego powieki drgnęły.
— Czy legioniści pełnią służbę? — zapytał zwykłym głosem.
— Namiestnik donosi, że wypowiedzieli trybunom posłuszeństwo i błaga o przysłanie energicznego legata — odpowiedział prefekt — w razie bowiem przeciwnym nie ręczy za bezpieczeństwo pogranicza. Pisze, że prowincyom naddunajskim grozi najazd liczniejszy.
Znów drgnęły powieki cesarza. Myślał chwilę, potem wyrzekł:
— Niech lektyka będzie gotowa, ale... bez orłów i bez świty.
Kiedy się prefekt oddalił, podniósł się Marek Aureliusz z krzesła, zbliżył się do posągu Fortuny i splótłszy ręce na łonie, patrzył na symbol swojego dostojeństwa.
Stał tak długo z niewymowną boleścią w dużych, wilgotnych oczach, z których wyzierała dusza znękana.
— Złota ty moja Fortuno — mówił głosem zdławionym — tak złota, iż mnie blask twój pali, jak ognie podziemne.
Ukrył twarz w dłoniach.
— A jednak wy jesteście, bogowie... — szeptał — widzę waszą rękę karzącą nad tym ludem nieszczęsnym...
Nagle zadrżał i spojrzał naokoło siebie ze zgrozą w oczach, jakby dostrzegł coś bardzo strasznego. Zdawało mu się, że słyszy trzask i łoskot zapadających się świątyń i pałaców Rzymu, a wśród tych ruin rysowały się olbrzymie postacie, przyodziane w skóry dzikich zwierząt. Krwawa łuna pożaru tworzyła tło do tego obrazu zniszczenia.
Marek Aureliusz przetarł powieki. Nie... to było tylko złudzenie, ale jedno z tych, które człowieka przeraża, chociaż nie umie sobie zdać sprawy dlaczego. Rzym stał przecież jeszcze u szczytu swojej potęgi, był metropolią świata cywilizowanego, do której ciągnęły wszystkiemi drogami poselstwa obcych królów i książąt, by złożyć hołd powinny pani wszechwładnej.
Nie, nie, to było tylko złudzenie...
Marek Aureliusz zarzucił sam na siebie togę purpurową i wybiegł szybkim krokiem z pracowni.
— Do pretora Kwintyliusza! — rozkazał tragarzom.
Czterech niewolników podniosło zwyczajną lektykę, nieozdobioną oznakami cesarskiemi.
Straż pałacowa nie zdziwiła się skromnemu orszakowi. Starszy imperator otaczał się świtą tylko wtedy, gdy udawał się do świątyni lub do senatu. Odwiedzając w mieście przyjaciół, starał się nie zwracać na siebie uwagi. Nietylko kazał zdejmować z lektyki złote orły i zapuszczał firanki, ale przebierał nawet niewolników w ciemne tuniki bez haftów i galonów.
Nikt też nie domyślił się w skromnej lektyce cesarza. Niepoznany, zatrzymał się Marek Aureliusz przed domem Publiusza i zastukał sam młotkiem w bramę.
— Czy pan twój w domu? — zapytał odźwiernego.
Niewolnik, domyśliwszy się z togi purpurowej imperatora, przypadł na kolana.
— Nie lękaj się — mówił Marek Aureliusz głosem łagodnym.
Ale odźwierny skinął tylko głową, nie mogąc z siebie ani słowa wydobyć.
Cesarz spojrzał litościwie na nędzarza, któremu jego widok odebrał mowę, i wszedł do dworca Publiusza.
Już go służba, zajęta w ogrodzie, spostrzegła. Pędem wbiegł dozorca niewolników do domu, aby oznajmić panu niezwykłego gościa.
Publiusza zdziwił ten zaszczyt niespodziewany, nie należał bowiem do ulubieńców starszego imperatora. Ubrawszy się pośpiesznie w togę, udał się do sali przyjęć. Tu zastał cesarza, pochylonego nad ogniskiem domowem.
— Modliłem się do bogów twojego rodu, pretorze — odezwał się Marek Aureliusz — aby serce twoje do mnie zwrócili.
Publiusz milczał.
— Obraziłem cię kiedyś, wymawiając ci twoją gwałtowność żołnierską — ciągnął dalej cesarz — i bogowie ukarali mnie, bo przychodzę z prośbą do tej gwałtowności. Zrozumiesz mnie, pretorze, gdy ci powiem, że Germanowie naddunajscy grożą liczniejszym najazdem, a obóz Batawów wypowiedział trybunom posłuszeństwo.
— A!... — zawołał Publiusz.
— Wiem, że masz prawo odmówić mi — mówił Marek Aureliusz — bo wysłużyłeś więcej niż swoje lata w obozie; ale nie wierzę, żeby się Publiusz Kwintyliusz Warus chciał powoływać na prawo, kiedy ojczyzna w niebezpieczeństwie. Nie pamiętaj mi krzywdy i jedź nad Dunaj.
— Niebezpieczeństwo ojczyzny maże wszystkie urazy, boski imperatorze — odpowiedział Publiusz.
— Dziękuję ci; spodziewałem się od ciebie takiej odpowiedzi. Mianuję cię legatem prowincyi naddunajskich i daję ci aż do poskromienia buntu obozu Batawów władzę dyktatorską. Cokolwiek uczynisz, będzie dobre i zyska moje uznanie, wiem bowiem, iż się w takich razach miłosierdzie równa grzechowi. Kiedy ci mam przysłać pełnomocnictwo?
— Za dwie godziny będę w drodze — wyrzekł Publiusz.
Marek Aureliusz podniósł się.
— Przyszedł na nas rok ciężki — mówił głosem drżącym — tak ciężki, iż wszyscy mężowie, których dobro państwa obchodzi więcej, aniżeli własne, powinni stanąć obok siebie w zwartym szeregu. Bądźmy odtąd przyjaciółmi, Kwintyliuszu. Może przekonasz się wkrótce, że i pod suknią filozofa bije serce obywatela rzymskiego.
Wyciągnął prawicę do Publiusza.
Trzymali się przez kilka chwil za ręce, myśliciel i żołnierz, złączeni wspólnym smutkiem. Kochali obaj Rzym nadewszystko, nad najgorętsze pragnienia osobiste, nad dumę nawet. Ta miłość zbliżyła ich, zacierając między nimi urazy i przesądy.
— Niech cię geniusz naszego narodu prowadzi — rzekł Marek Aureliusz i ucałowawszy Publiusza w twarz, opuścił jego dworzec.

................

W dwie godziny potem pędził drogą Flamińską wóz podróżny, wiozący prowincyom naddunajskim nowego legata.









  1. Setny siedemdziesiąty ery chrześciańskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.