Głowy do pozłoty/Tom I/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Pan Mortko zsadził mię z wózka przed gankiem i wprowadził mię przez sień do przedpokoju, gdzie jakieś indywiduum, przechodowe od ’fornala do kamerdynera, stukało i dzwoniło talerzami, Widelcami i nożami, oświadczając, iż państwo są przy kolacyi. Ofuknąwszy kilka razy Mortka, indywiduum to na kilkakrotne jego nalegania zdecydowało się dać znać „państwu“, żeśmy przyjechali. Przez pół otwarte drzwi ujrzałem w drugim pokoju towarzystwo, siedzące przy stole — na pierwszem miejscu siedziała czerwona, podsadkowata jejmość, o której domyśliłem się, że była to pani Klonowska. Słyszałem, jak pan Klonowski mówił do służącego: „Niech tu przyjdzie!“ i jak czerwona jejmość odpowiedziała na, to kilkoma uwagami, z których dosłyszałem tylko urwane wyrazy: „sprowadzasz tu jakichś chłopców“. Wszedłem i przedstawiłem się jako „jakiś chłopiec“ w liczbie pojedynczej, i w odpowiedzi na pełne uszanowania przywitania się moje, usłyszałem z ust mojego opiekuna lakoniczne:
— A, jesteś!
Towarzystwo dzieliło się na dwie grupy. Jeden koniec owalnego stołu oświecony był lampą i nakryty białym obrusem, dalej. stała ogromna Waza i karafka z wodą, rzucając cień swój na szary koniec, osłonięty już tylko ceratą orzechowego koloru. Przy jasnym końcu, obok pani Klonowskiej, z jednej strony siedziała jej córka, panna Jadwiga, z drugiej młodszy syn, Gucio. Obok panny Jadwigi rozpierał się p. Tadeusz, starszy dziedzic imienia Klonowskich, obok Gucia zasiadał sam pan Klonowski. Z poza wazy i karafki widać było siedzącego na jednym tylko krańcu krzesła, młodego człowieka w surducie o przykrótkich mocno rękawach, zapiętym pod szyję na niekompletny szereg guzików, i młodą osobę, może cokolwiek starszą od panny Jadwigi, nieruchomą i milczącą, jak posąg. Przy najkrótszym wzroku w świecie, można było poznać natychmiast, że młody człowiek jest korrepetytorem Gucia, a młoda osoba, maszyną do klawicymbału i do dyalogów francuskich, in usum panny Jadwigi. Na znak p. Klonowskiego, kamerdyner postawił trzecie nakrycie, w środku między talerzami tych różnopłciowych reprezentantów wszelkiej erudycyi, przystawił krzesło i powiedział mi, że mam na niem usiąść, poczem nabrał z wazy mleka, zasypanego krupami, i napełnił niem mój talerz. Więcej nie zwracano na mnie uwagi i prowadzono dalej rozmowy, które toczyły się snać przed mojem przybyciem. Gucio i p. Tadeusz w sposób wcale wyczerpujący, roztrząsali zalety i wady gniadej czwórki i wiedeńskiego kocza jakiegoś barona, który mieszkał zapewne w sąsiedztwie, a państwo Klonowscy wraz z panną Jadwigą rozwodzili się o stosunkach majątkowych innego. znowu sąsiada, i o koszu, który tenże czy otrzymał, czy miał szansę otrzymać od panny Leokadyi, wśród zwykłych okoliczności, towarzyszących takiemu faktowi. Wśród tego zajmującego dyskursu, państwo Klonowscy i pan Tadeusz jedli pieczeń huzarską, panna Jadwiga dziubała delikatnie sage na czerwonem winie, a Gucio zajadał specyalnie dla niego przyrządzone kotlety. Po upływie pewnego czasu, resztę huzarskiej pieczeni podano na szary koniec, ale ponieważ był tylko jeden kawałek, maszyna od klawicymbału i dyalogów odsunęła półmisek z pogardliwym gestem, a korepetytor połknął ten kąsek wśród transportu z półmiska na talerz, dla mnie zaś zostało trochę ziemniaków i sosu.
— Panna Rozalia jeszcze zawsze pogardza wiejskiemi potrawami? — przemówiła z pewnym przekąsem małżonka mojego opiekuna.
Panna Rozalia nie odpowiedziała ani słowa, i stanęło na tem, że zapewne z miejskiej predylekcyi dla bażantów, albo dla suñowanych omletów, nie połknęła resztek huzarskiej pieczeni przed, korepetytorem, który objawił tak zazdrości godny apetyt.
Na tem skończyła się ceremonia karmienia — wszyscy wstali od stołu i rozeszli się w różne strony — przyzostał się tylko Gucio, zbliżył się do mnie i oglądał mię ciekawie od stóp do głowy. Nim jednak mogliśmy zabrać bliższą znajomość, zawołała go jego matka i zostałem sam w jadalnym pokoju, w towarzystwie lampy, wazy, karafki, i innego próżnego naczynia. Dokoła słyszałem otwieranie i zamykanie różnych drzwi, nawoływania na sługi, i szczekanie psów przed domem i we wsi. Po dość długim przeciągu czasu, podczas którego nie wiedziałem, co począć, usłyszałem tę rozmowę, prowadzoną w przyległym pokoju między moim Opiekunem a kamerdynerem.
— A proszę jaśnie pana, gdzie ten panicz będzie spać?
— Jaki panicz?
— A ten co go przywiózł Mortko.
— Aha! ten... Mular! zaprowadź go do oficyn, niech śpi z pisarzem. A powiedz tam Antku Marcinowi, że jutro rano jadę do Ławrowa.
I znowu nastała długa cisza. Siadłem na sofce, i zmęczony rannym płaczem, znużony drogą i senny od świeżego, chłodnego powietrza, Wpadłem w bezmyślne osłupienie, aż w końcu usuąłem. Było już koło północy, kiedy wśród snu, w którym rozmawiałem z Herminą, zbudziło mię targanie za barki przez służącego i wołanie:
— Mular! Spać do oficyny!
Śmieszne to, grubo nie-demokratyczne uczucie, którego doznałem i którego wyprzećbym się powinien — ale faktem jest, że ta bezosobowa allokucya Antka ijego traktowanie mię „za pan brat“ dotknęły mię i upokorzyły niezmiernie. Czułem się „pozbawionym praw stanu“, zdegradowanym na niższy stopień społeczny, niż ten, który zajmowałem dotychczas. Usnąć po takim dniu, marzyć o serdecznie dobrych pp. Wielogrodzkich, rozmawiać we śnie z Herminą, i być zbudzonym w ten sposób! Dziwnym jakimś instynktem zrozumiałem atoli, że gdybym był dał poznać temu famulusowi moje oburzenie, naraziłbym się na coś jeszcze gorszego. W milczeniu zebrałem moje manatki i niosąc je przez połowę, a przez połowę wlokąc za sobą, poszedłem za Antkiem do oficyny, nagabywany po drodze przez psy dworskie, które mię nie znały. W jakimś kącie wskazano mi leżący na ziemi siennik, zaścieliłem go mojemi szalamii płaszczami, i położyłem się do snu.
Obudziłem się nazajutrz z uczuciem, jakiego doznaje człowiek po pierwszym popełnionym błędzie, kiedy już nie może śmiało patrzeć w oczy tym, których uważał przedtem za równych sobie. Jak ból fizyczny, tak i ból moralny musi mieć swoje organa, za pomocą których w pierwszej chwili doznajemy jednego itego samego wrażenia, bez wżględu na to, czy własna wina, czy obca ręka cios nam zadała. Powoli depiero przychodzi reileksya, która wskazuje nam, czy doznaliśmy krzywdy, lub też wyrządziliśmy ją sobie sami. Nim jeszcze, zaspany i przygnębiony, uwolniłem się od tej halucynacyi, która mi mówiła, że popełniłem podobnoś jakąś brzydką zbrodnię i upadłem bardzo nisko — trywialna rzeczywistość preszkodziła mi W rozmyślaniu mnóstwem komicznych ambarasów, w których się znalazłem. Przekonałem się bowiem ku Wielkiemu mojemu zmartwieniu, iż nie potrañę bez obcej pomocy ani znaleźć co mi było potrzebnem do umycia się i ubrania, ani wyczyścić obuwia i sukni, i że Robinson Crusoe na odludnej swojej wyspie pierwszego dnia po rozbiciu się okrętu nie mógł ścierać się przykrzej i bezskuteczniej z ñzycznemi warunkami życia, jak ja w tych oficynach hajworowskich, których właściwy lokator, pisarz, opuścił był dawno swoje legowisko i wyszedł prawdopodobnie na gumno. Nigdy przedtem w życiu nie byłem wtem położeniu — zawsze jakaś czarodziejska dłoń przygotowywała dla mnie wszystko, o czem w tym wieku już sam powinienem był pamiętać. Owóż tedy, wątpię, by to kogo rozrzewniło, ale niemniej przeto jest to opłakanym faktem, iż wlepiwszy oczy w moje zabłocone buty, rozpłakałem się w głos i z bolem serca stwierdziłem, jak marną była moja biegłość we wszystkich czterech Operacyach arytmetycznych, tak zwyczajnemi, jakoteż dziesiątkowemi ułamkami, wobec problematu, z której strony dotknąć się tej zawalanej pary obuwia. Antek przerwał moje kwilenie, pojawiając się z szorstkiem wezwaniem, abym się ubierał, bo „pan już kazał zaprzęgać“. Tragi-komiczna moja sytuacya doszła W tej chwili do swego szczytu, i rozpacz zapewne natchnęła mię, co mam czynić. Mówią, że zwierzęta instynktem wynajdują zioła, które im niosą ulgę w chorobach. Snać podobnym instynktem wiedziony, sięgnąłem pod kupę szalów, która mi służyła za wezgłowie, wydobyłem z węzełka garść drobnej monety ipoprosiłem Antka, aby wzamian za tę mamonę, pomógł mi przy mojej toalecie. Antek zrobił minę człowieka, decydującego się do poniesienia wielkiej ofiary, lecz spojrzawszy na jej cenę, skłonił się głupkowato i nietylko pomógł mi ubrać się jak najstaranniej, ale od tej chwili tytułował mię już ciągle „paniczem“. Zdumiałem się niezmiernie nad tym magicznym wpływem, jaki mieć może suma dwudziestu kilku centów na położenie materyalne imoralne człowieka, czułem się podniesionym i uradowanym jak Archimedes, kiedy wyskakując z wanny, wykrzyknął swoje: Heureka! Wszak i ja, bez obcej wskazówki, drogą empiryzmu i intuicyi, rozwiązałem był właśnie wielką sünksową zagadkę życia, o ile ono polega na noszeniu czystych butów i na umywaniu się bez bezpośredniej styczności ze studnią. Antek posunął swoją usłużność tak daleko, iż przyniósł mi ciepłego mleka i kawałek chleba, zaniósł moje bagaże na furę i obwinał mię W moje płaszcze i szale. Ruszyliśmy w podróż wybornym poczwórnym koczem, p. Klonowski i Gucio na głównem siedzeniu, ja i korepetytor na przodowem, a pod wieczór stanęliśmy w Ławrowie, gdzie przenocowaliśmy w zajezdnym domu. Nauczyłem się już był używać drobnej monety tak zręcznie, że nie miałem już więcej do walczenia z takiemi trudnościami, jak w Hajworowie.
Musiało być dawniej więcej takich miast, jak Ławrów, nim zniesiono szkoły klasztorne i wychowanie młodzieży poruczono ludziom świeckim. Ja — znałem tylko jedno. Grupowało się ono, a raczej tuliło u stóp góry, na której grzbiecie sterczała wysoka wieża kościoła o czerwonej kopule, u podnóża swego okolona rozległemi zabudowaniami, ogrodami i sadami klasztornemi. Jak Oxford i Cambridge są właściwie każde z osobna jednym Wielkim uniwersytetem, tak cały Ławrów był tylko jednem gimnazyum iaty- nencya klasztoru. Wszystko, co w niem żyło, a nie nosiło granatowej małomiejskiej kapoty i bekieszy, albo żydowskiego kaftana, zajmowało się trzymaniem studentów na stancyi ihołdowało potędze księdza prefekta i księży profesorów. Przy rozpoczęciu roku szkolnego, księża wskazywali przybywającym z bliska i daleka rodzicom, gdzie mają umieścić swoje dzieci, jeżeli klasyfikacya przy egzaminie nie ma zawierać fatalnego dodatku: e moribus — secundum, albo i tertiam. Były domy protegowane, które dostawały więcej i lepiej płacących studentów, inne były mniej szczęśliwe. Tym sposobem Ławrów tworzył właściwie kompleks dzierżaw teokratyczno-feudalnych, a każde feudum miało swego dozorcę: dyrektora, to jest studenta ubogiego z wyższych klas, któremu pod pozorem, iż uczy młodsze dzieci, rodzice tychże opłacali miesięczny, niewielki haracz, wystarczający mu na utrzymanie. Z wszystkiemi temi szczegółami obznajomił mię nazajutrz po naszem przybyciu korepetytor Gucia, pan Krutyło, który jak się dowiedziałem, piastował najlepszą posadę „dyrektorską“, był bowiem dyrektorem w konwikcie klasztornym, gdzie umieszczeni byli sami „panicze“, synowie właścicieli dóbri tym podobnych h0noracyorów. Oprócz tego klasztor, posiadający rozległe dobra, obowiązany był utrzymywać rodzaj bursy, którą zwano „niższym konwiktem“ i W której bezpłatnie mieszczono i żywiono ubogie sieroty. Wszystko to opowiadał mi p. Krutyło, podczas gdy p. Klonowski poszedł był układać się z księżmi o nasze przyjęcie do szkół — kurs bowiem już się był zaczął, ja musiałem zdawać egzamin wstępny, a Gucio „miał do poprawienia dwa objekta“, co w języku ławrowskim znaczyło, iż nie p0pisawszy się dostatecznie w przeszłym roku z dwóch przedmiotów nauki, miał p0pisywać się z nich jeszcze raz, aby mógł być przyjętym do wyższej klasy. Pan Krutyło, który gdy był uwolniony od przymusu wynikającego z siedzenia na szarym końcu stołu obok panny Rozalii, miał wielką skłonność do satyry, zwierzył mi się pod pieczęcią tajemnicy, że Gucio jest wielki hebes i przez całe wakacye w dodatku nic się nie uczył, ale że jakoś to będzie, bo pan Klonowski żyje dobrze z profesorami.
W istocie, opiekun mój wrócił rozpromieniony. Zdziwiłem się niemało, gdy się dowiedziałem, że powodem jego dobrego humoru było w pierwszej linii moje powodzenie.
— Jestem twoim opiekunem — rzekł mi — a wiesz, że jesteś goły jak turecki święty. Tych parę reńskich, które ci zostały po matce, wystarczy ledwie na książki i na buty, a i do tego jeszcze będę musiał dopłacać, gdy tymczasem mam własne dzieci i krzywdzić ich nie mogę. Ale poczciwy ksiądz rektor, na moje prośby i przedstawienia, przyjmuje cię bezpłatnie prawie do konwiktu, bo tylko pod warunkiem, że dostarczę klasztorowi różnych legumin i Wiktuałów. Wszystko to obliczę istrącę ze spadku po twojej matce — uważaj-no smarkaczu, abyś butów nie darł i sukni nie psuł, i abyś mi sięjuczył pilnie, bo inaczej, świnie paść będziesz. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie... jednakowoż...
— No, cóż znowu, co ci się tam w tym pustym łbie kręci, ha? Gadaj!
— Sądziłem, że procent od kapitału mojej matki wystarczy na moje utrzymanie, i że nie potrzebuję nikomu być ciężarem. Pan Krutyło mówił mi, że tutaj płacą za wikt i za stancyę po dwanaście do pietnastu reńskich miesięcznie.
— Łotrze! Urwiszu! Ja cię nauczę rezonować! Patrzcie-no, jaki mi matematyk! Co ty głupcze wiesz o kapitaliku twojej matki, i jak śmiesz przepisywać mi, gdzie i jak ciebie mam umieścić? O, dobre ziółko z ciebie; muszę ja poprosić prefekta, aby z ciebie czemprędzej plagami kazał wytrzepać te fantazye! Poczekaj-no, poczekaj! A teraz... marsz, zabieraj książki i chodź. Guciuniu, serce, nie wdawaj się moje dziecko z tym lampartem, to nie dla ciebie towarzystwo! A czy nie boli cię głowa? Jakoś mizernie wyglądasz. (Gucio wyglądał jak piwonia W pełni swojego rozkwitu). No chodź synu, pójdziemy!
I poszli — Gucio z gębą pełną daktylów, któremi osładzał sobie przykrą drogę do gramatyki, ja z zaciśniętemi zębami i z legendą w głowie o Dawidzie, który zabił Goliata, choć był taki mały. Byłem wtem samem usposobieniu, co wówczas, gdy omal nie rozbiłem głowy pani Buschmüllerowej — nie wiem co wstrzymało mię od podobnego wybuchu. Może bałem się p. Klonowskiego, a może dojrzałem od owego czasu, przez boleść i smutek ciężki i drobne przytem nieprzyjemności. Drżałem strasznie i czułem, że wszystka krew zbiegła mi się do serca, ale nie powiedziałem ani jednego słowa, ani jednej łzy nie uroniłem. Nie zważałem nawet, że p. Krutyło, który wobec p. Klonowskiego objawiał zawsze niezmierną nastojaszczość, szturknął mię potężnie, gdy przyzostałem się trochę przy wyjściu z domu zajezdnego.
Na pierwszem piętrze zabudowania klasztornego. znaleźliśmy księdza prefekta w jego „kancelaryi“, w której stał długi stół nakryty zielonem suknem, jak we wszystkich w świecie kancelaryach. Prefekt, człowiek podeszłego wieku, trochę ułomny, miał rysy twarzy pełne łagodności i inteligencyi, i odpowiednie im obejście. Przywitał się bardzo serdecznie i wesoło z panem Klonowskim, wziął z kolei Gucia zimnie za brodę, przypatrzył nam się uważnie, pogłaskał po twarzy i po kilku pytaniach ogólnych kazał prosić księży profesorów na egzamin. Wkroczyło tedy do pokoju jeszcze, pięć czy sześć różnych postaci W czarnych, fałdzistych sutannach, różnego bardzo wejrzenia. Cały ten areopag zasiadł dokoła zielonego stołu, rozkładając przed sobą różne księgi i papiery. Nie pierwszy raz zdawałem egzamin i nie czułem się zakłopotanym — Gucio natomiast był już teraz mniej podobnym do piwonii. Od niego rozpoczęła się akcya. Miał „poprawiać“ arytmetykę i historye. Prefekt przywołał go do siebie — najsztywniejsza i najnieprzyjemniejsza z czarnych postaci umiliła twarz swoją do słodkiego uśmiechu, i zapytała: — Kto był Juliusz Cezar? Gucio spojrzał z zadziwieniem po obecnych, wlepił potem na chwilę oczy w suñt, i wyjąknął:
— Juliusz Cezar...
— No ślicznie — rzekła umilona czarna postać, robiąc ręką znak potakujący — Juliusz Cezar był...
— Królem! — zawołał Gucio takim tonem, jakby zgadywał, „cet, czy liszka?“
— O więcej, więcej! Był ce...
— Cesarzem! — odgadł natychmiast Gucio.
— Bardzo pięknie, bardzo ładnie — powtarzał ksiądz profesor, mrugając z ukontentowania do p. Klonowskiego. — No, i cóż zrobił Juliusz Cezar?
— Juliusz Cezar pobił...
— Doskonale, wybornie! Pobił Pom...
— Pompiliusza!
— A, a, a! Trzeba mymawiać wyraźnie i śmiało: Pompejusza, tak, tak, ślicznie, Pompejusza! Nie wiem...? — dodał ks. profesor zapytując oczyma swoich kolegów, którzy skinęli głowami. Ksiądz prefekt wyrzekł: satis! i drugi profesor począł wyciągać Gucia na erudycyę. Ten chciał koniecznie dowiedzieć się, wielorakie bywają ułamki, i po dłuższem śledztwie zmusił Gucia do zeznania, iż są, najpierw, ułamki prawdziwe, echte Brüche. A potem?
— Fałszowane! — palnął rezolutnie mój towarzysz broni. Rozśmieliśmy się wszyscy, a księża oświadczyli, że to „filut chłopak“ i że kwalifikuje się już teraz wybornie do trzeciej klasy. Przyszła kolej na mnie.
Batalię rozpoczął ksiądz katecheta. Nie chciałbym zgrzeszyć nieuszanowaniem wobec tak poważnego męża, ale okrągła jego twarz mocno rumiana, i białe, krótko strzyżone włosy robiły mi razem zawsze wrażenie wielkiej maliny, zjednej strony przysypanej cukrem. Ksiądz katecheta zapytał najo pierw mego opiekuna jakiego jestem wyznania, a dowiedziawszy się, że jestem ritus latini, przechylił sięw tył, przymrużył jedno oko, złożył ręce na brzuchu i począł kręcić młynka wielkiemi palcami. Nagle, jak strzał z zasadzki, padło na mnie pytanie:
— Od kogo pochodzi Duch święty?
Ksiądz Olszycki nigdy nie rozbierał ze mną tej kwestyi; sądzę nawet, iż w planie gimnazyalnym nie była ona przewidzianą. Skazany na własną domyślność odpowiedziałem, że Duch święty, będąc Bogiem przedwiecznym, nie ma ani początku, ani llońca, i nie pochodzi tedy od nikogo.
Zerwał się ksiądz katecheta na równe nogi i zaperzył się srodze, wyciągając dłonie przed siebie, jakby w każdej z nich miał zważyć bochenek chleba.
— Od kogo? Od kogo? — powtarzał zaperzony.
— Nie pochodzi od nikogo...
— Od Ojca i Syna, hebesie, jeżeliś ritus latini — wołał ksiądz katecheta — od Ojca samego, jeżeliś ritus greci, o, głowo do pozłoty!...
Na wszelki wypadek wyznać muszę, że jeżeli nią nie byłem, to byłem w tej chwili w fabryce, gdzie wyrabiają się głowy tego rodzaju.
Ksiądz katecheta egzaminował mię jeszcze długo.i bardzo ostro, nie znalazł już atoli pytania, na którebym nie mógł mu dać odpowiedzi, choć Widocznie zadawał sobie wszelką pracę, aby mię złapać na nieznajomości jakiego subtelnego dogmatu wiary. Kilka razy prefekt Widział się spowodowanym interweniować i oświadczyć, że to lub owo nie wchodzi wcale w zakres wymagań planu szkolnego, przyczem spoglądał na mnie z dobrodusznym uśmiechem, a gdy odpowiadałem katechecie, zachęcał mię i dodawał mi otuchy, kiwając głową na znak zadowolenia. Z kolei pytali mię inni profesorowie z przepisanych przedmiotów nauki,, ale żaden już nie wyłapał mię tak, jak katecheta, któremu snać nie podobałem się z wejrzenia. Było to zresztą uczucie, z mojej strony odwzajemnione, i z wyjątkiem mego opiekuna, nie wiem, czy czułem do kogo zgóry tak głęboką antypatyę, jak do Ojca Prokvopiusza — to było bowiem klasztorne nom de guerre wielebnego katechety. Natomiast trudno o sympatyczniejsze postacie w habicie zakonnym, jak ksiądz prefekt, i drugi jeszcze z Ojców profesorów, ksiądz Makary, który uczył języka niemieckiego, matematyki i geometryi. Fizyognomie tych dwóch zakonników były tak pogodne, dobre i rozumne, jak twarze ludzi, którzy nie skwasili życia w murach klasztornych i nie zobojętnieli w ich cieniu na to wszystko, co może cieszyć lub smucić innych, na to, co zajmuje umysł lub przemawia do serca. Podczas gdy ksiądz Prokopiusz egzaminował mię z katechizmu tak, jak sędzia śledczy indaguje delikwenta i zdawał się czyhać na jakieś zeznanie, na któremby można oprzeć wyrok winy, podczas gdy nauczyciel łaciny i inni jego koledzy mieli miny znudzone, zadawali pytania jakoś machinalnie i zaledwie zwracali uwagę na odpowiedzi, ksiądz Makary zrobił z egzaminu żywą i zajmującą rozmowę, a kiedy mówiłem, słuchał uważnie i rozpromieniał się, gdy spostrzegł, iż rozumiem, co mówię. Gdyśmy skończyli, oświadczył p. Klonowskiemu, iż spodziewa się mieć ze mnie najlepszego swojego ucznia, że mam pojęcie bystre i zrobiłem w naukach postępy celujące. Prefekt poklepał mię znowu po twarzy i potwierdził zdanie O. Makarego, powtarzając, że „to zuch chłopak, i jeżeli dalej tak się będzie uczył, to wyjdzie na człowieka“. Opiekun mój słuchał tego wszystkiego z kwaśną miną, ani jednego słowa pochwały lub zachęty nie słyszałem z ust jego. W ogóle zachowanie się jego wobec mnie tak było teraz różnem od tego, jakiego doznałem z jego strony w domu państwa Wielogrodzkich, jak gdybym od tego czasu popełnił był jakieś przewinienie i zasłużył na wielką z jego strony niechęć. Dawniej był szorstkim i rubasznym, ale z pewną przymieszką życzliwości, teraz albo wcale się mną nie zajmował, albo odzywał się do mnie jak do winowajcy. Miałem głęboki żal w sercu z powodu obejścia, którego doznałem w Hajworowie, i z powodu sceny, jaka zaszła rano w domu zajezdnym, i nie cierpiałem pana Klonowskiego gorzej, niż kiedykolwiek, a natomiast lgnąłem z całą sympatyą do tych dwóch księży, którzy mię obsypali słowami pochwały i zachęty. Zapomniałem już prawie, że mam być umieszczony z łaski w kltasztorze, że powinienem był może wznowić z moim opiekunem rozmowę, którą rano przerwały były jego gromy, i powiedzieć mu wyraźnie, że Wiem, ile ma w swoim ręku pieniędzy na moje utrzymanie — pragnąłem czemprędzej być uwolnionym od jego obecności i uważałem klasztor jako raj w porównaniu z ciągłą stycznością z panem Klonowskim.
Radbym był zostać natychmiast, ale ponieważ był to właśnie dzień świąteczny, więc dla „rekreacyi“ po trudach egzaminu p. Klonowski zabrał nas z sobą do domu zajezdnego, gdzie zostaliśmy do wieczora. Gucio przepędził ten czas na podwórzu i w stajni, to rozmawiając z furmanami, to trzaskając z bicza, to znowu przypatrując się czyszczeniu, karmieniu i pojeniu koni, w czem znajdował niewysychające nigdy źródło przyjemności i zabawy. Ponieważ mieliśmy tylko jeden pokój i towarzystwo p. Klonowskiego nie było mi wcale pożądanem, więc i mnie nie zostało nic innego, jak tylko wyjść na podsienie i dumać, przypatrując się ruchowi domu zajezdnego. Nareszcie, gdy się zmierzchło, wyprawił p. Klonowski do’ klasztoru furę z naszemi rzeczami i pojawił się p. Krutyło, aby zabrać z sobą mnie i Gucia. P. Klonowski bardzo czule pożegnał się ze swoim synem, mnie zaś dał dwa guldeny na kupienie gramatyki greckiej i na obwarzanki, przyczem nakazywał mi surowo jak największą oszczędność i powtarzał mi ciągle, że jestem „hołysz“ i że utrzymanie moje kosztować go będzie więcej, niż ma na to moich pieniędzy. Czułem mało ochoty do rozpoczęcia dyskusyi nad tą kwestyą, zwłaszcza, gdy przeczuwałem, iż byłaby ona bezowocną; słuchałem więc wszystkiego tego w milczeniu i sprawiło mi to niemałą ulgę, gdy p. Klonowski zakończył swoje napomnienia energicznem:
— No a teraz ruszaj!
U furty klasztornej przyjął nas jeden z księży, który wyprawił p. Krutyłę z Guciem na pierwsze piętro, gdzie znajdował się tak zwany „wyższy konwikt“; mnie zaś zatrzymał na kurytarzu oświeconym mocno kopcącą lampą i zawołał głośno:
— Mykietiuk! Mykietiuk!
Otworzyły się niskie drzwi od frontowej strony zabudowania, wychodzące na część kurytarza przyległą do kościoła, i pojawił się chłopak o głowę może wyższy odemnie, w ubraniu, którego jedne części były na niego za krótkie i za ciasne, a drugie znowu za obszerne i za długie. Miał twarz pełną piegów i oczy zaspane, które przecierał rękami. Ksiądz dał mu polecenie, aby mię ulokował, i oddalił się do swojej celi. Mykietiuk ziewnął, przypatrzył mi się od niechcenia i rzekł rozkazującym tonem:
— Chodź tu, sztubaku! — „Sztubak“ jest to tytuł, którym starsi studenci obdarzają młodszych, gdy im chcą dać uczuć swoją wyższość. Etymologia tego wyrazu jest dość niejasna; wiem tylko, iż pierwszą, t. j. najniższą klasę szkół ludowych, „trywialnych“ i „normalnych“, nazywano dawniej „sztubą“. Mykietiuk ubliżył mi tedy niepospolicie.
— Nie jestem „sztubakiem“ — odpowiedziałem mu sucho — jestem studentem trzeciej klasy gimnazyalnej, i nim wejdę do pokoju, muszę wprzód sprowadzić moje rzeczy. — Mykietiuk zaśmiał się dziko i zwracając się ku drzwiom, które zostawił był otwarte, zawołał:
— Ou wa! Słyszycie chłopcy, przyjechał tu jakiś hrabia, który idzie na filozofię. A jak się jaśnie pan nazywa? — dodał, obracając się do mnie.
— Edmund Moulard.
— Mular, mular! — powtarzał Mykietiuk z uśmiechem, jak gdyby było coś komiczniejszego W mojem nazwisku, niż w jego. Tymczasem nadszedł fornal Petro, dźwigając mój kufer i pakę z książkami, które wniósł do pokoju. Wszedłem za nim i za Mykietiukiem. Była to mała izba ze sklepionym sufitem, o jednem, zakratowanem oknie, wychodzącem na mały ogródek i otwierającem dalszą perspektywę na wysoki mur kamienny, okalający klasztor. Na stole pod oknem świeciła się cienka łojówka, wetknięta w stłuczoną flaszkę. Jedno krzesło i trzy łóżka stanowiły resztę umeblowaniaa raczej, mylę się, był tam jeszcze jeden mebel, na którego widok włosy najeżyły mi się na glowie. W jednym kącie pokoju, oparta o ścianę, spoczywała w tym przybytku żywych — trumna! Oniemiałem z grozy na ten widok, którego sobie wytłómaczyć nie mogłem. Później dowiedziałem się, że jestto trumna od „parady“, służąca za ozdobę katafalku przy nabożeństwach zadusznych, a z powodu jakiejś restauracyi umieszczono ją tutaj tylko tymczasowo. Mykietiuk nie omieszkał żartować sobie z mojej zastraszonej miny i zapowiadał mi, że ponieważ niema dla mnie łóżka, więc mam spać w trumnie; lecz worki z jabłkami i orzechami pani Wielogrodzkiej, które z kolei Petro przyniósł z fury, Wpłynęły łagodząco na sarkastyczny umysł tego młodzieńca i zmiękł widocznie na ich widok. Niebawem też parobcy klasztorni wnieśli do pokoju czwarte łóżko z siennikiem, i Mykietiuk pomógł mi rozgościć się i uporządkować moje rzeczy. Trumnę postawiono storcem w kącie, a gdy nakrywszy moje łóżko pościelą, siadłem na niem, aby trochę odpocząć. mogłem przypatrzyć się nowym moim kolegom. Oprócz Mykietiuka było ich dwóch — jeden malec dziesięcioletni, a jeden już dobrze wyrośnięty młodzieniec, z pierwszemi elementami zarostu na twarzy. Ten leżał na swojem łóżku i odbywał siestę, z olimpijską obojętnością spoglądając na wszystko, co się działo dokoła, podczas gdy malec siedział na krześle przed stołem i piskliwym, jednostajnym głosem odczytywał po raz już może trzydziesty, jeden i ten sam ustęp z gramatyki niemieckiej. Przytem mylił się często, a w takim razie młodzieniec odbywający siestę wyciągał rękę, brał ze stołu dużą linię i nie mówiąc ani słowa, bił nią „sztubaka“ po głowie — ten poprawiał się i czytał dalej. Trwało to tak długo, póki nie wszedł jakiś kuchta, niosąc misę pełną kaszy hreczanej, garnek z, podśmietaniem“ i cztery łyżki. Była to wieczerza „niższego konwiktu“, na którą i mnie zaproszono. Trzeba było jeść razem z miski, bo talerzy nie było — nie miałem apetytu i ten sielankowy może zresztą sposób jedzenia nie dodał mi go wcale. Wieczerza rozwiązała usta moim towarzyszom i zabraliśmy bliższą znajomość z sobą. Dowiedziałem się, że młodzieniec ozdobiony już pierwszym śladem zarostu zowie się p. Hawryłowicz i mimo czarnego wąsika jest moim kolegą w 3 klasie, Mykietiuk zaś „repetuje“ drugą. Dla uprzyjemnienia rozmowy siągnąłem do moich worków i dobyłem jabłek i orzechów, któremi poczęstowałem towarzystwo. To postawiło mię na bardzo dobrej stopie z panem Hawryłowiczem i z Mykietiukiem, i uwolniło mię od przycinków, żartów i szturkańców, które natomiast bardzo obñcie dostawały się W udziale czwartemu naszemu towarzyszowi, małemu Kowalskiemu, uczniowi szkół normalnych. Nieszczęśliwy ten chłopak od dwóch dni pocił się nad prawidłem: „Das Beiwort muss mit dem Hauptworte in Geschlecht, Zahl und Endung übereinstimmen“ i jeszcze ciągle nie był w stanie powtórzyć to na pamięć, ani nawet przeczytać bez pomyłki tego niezrozumiałego chaosu obcych słów, którego doniosłości zresztą i sam preceptor jego Hawryłowicz nie pojmował, jak się później przekonałem. Ztąd, otwierała się Kowalskiemu nazajutrz perspektywa na rózgi, albo na odjęcie podwieczorku, znajdował się tedy w bardzo przygnębionem usposobieniu i poszedł spać z głębokiemi westchnieniami. Wkrótce po wieczerzy posnęli także Mykietiuk i Hawryłowicz, zgasiwszy poprzednio świecę — zostałem się sam z tem wszystkiem, co mi ciężyło na sercu, iz trumną, która ponuro spoglądała na mnie z kąta. Zimny wicher wył na dworze i dzwonił zmarzłym śniegiem o szyby w oknie, sowy gnieżdżące się na wieży kościelnej piszczały przeraźliwie, straszno mi było i nieswojsko nad wszelki wyraz, coraz bardziej czułem się opuszczonym i nędznym, coraz mniej mogłem się pogodzić ze zmianą, która zaszła W mojem życiu. Na całym szerokim bożym świecie nie miałem nikogo, ktoby obowiązany był zająć się moim losem; krewnego nietylko nie miałem, ale i mieć nie mogłem na kilkaset mil wkoło, a byłem dzieckiem przyzwyczajonem do czułości i do pieszczot macierzyńskich, do różnych wygód i do życia w innych zupełnie warunkach! Wszystkie moje postanowienia, że będę mężnym i zniosę co mi los przyniesie, wydały mi się niewykonalnemi, a przecież tak być musiało i nie mogłem zmienić mojego położenia! Widziałem, że pan Klonowski wyrządza mi. krzywdę, i rozmyślałem, dlaczego nie chciał zostawić mię u państwa Wielogrodzkich, gdzieby mi było tak dobrze — ale nie mogłem tego dociec. Dwa dni temu jeszcze byłem wśród ludzi życzliwych, wśród ludzi, którzy znali moją matkę i kochali ją, a teraz tutaj, sam jeden, w takiem otoczeniu... z tą trumną! Nie będę trapił czytelnika wszystkiemi smutnemi fantasmagoryami i przywidzeniami dziecinnemi, które mię dręczyły i nie dawały mi usnąć w tę noc ponurą. Jedna z tych hallucynacyj wstrząsła mię do głębi — między trumną a łóżkiem mojem ujrzałem nagle moją matkę — nachyliła się nademną i patrzyła na mnie wzrokiem, w którym boleść mięszała się z miłością. Podniosłem się — widzenie znikło, i z głośnem łkaniem upadłem nazad na poduszkę. Wtem mały Kowalski przez sen zaczął wołać z trwogą: mamo! mamo!... I jego może położenie było podobne do mojego, i jego może dręczyły te same bole, te same wspomnienia. Zerwałem się i po cichu Zbliżywszy się do jego łóżka, pocałowałem go w czoło. Tak mi było potrzeba kochać kogoś, wylać na niego choćby część tych uczuć, które mi rozdzierały piersi, że pokochałem od tej chwili to dziecko, postanowiłem, że pomogę mu uczyć się i ochronię go od złego obchodzenia... Dziwnie mi to jakoś ulżyło i pomogło zasnąć spokojnie.
Ciemno jeszcze było, kiedy mię zbudził dzwonek klasztorny i ruch na kurytarzu. Mały Kowalski siedział już przy stole i bębnił nieborak swoje: „Das Beiwort muss i.t .d .“ kostniejąc przytem od zimna, bo mróz był tęgi na dworze, a piec od wieczora wystygł był zupełnie. Ubrałem się naprędce i wykonując przedsięwzięcie, powzięte w nocy, debiutowałem W roli pedagoga, objaśniając sturbowanemu malcowi niezrozumiałe mu tajniki gramatyki niemieckiej. Nie miał on wcale tępego pojęcia, ale nie umiał jeszcze tyle po niemiecku, aby mógł rozumieć gramatykę, a skoro nie wiedział co jest „Hauptwort“, a co „Beiwort“, niepodobna mu było nauczyć się na pamięć prawideł ich wzajemnego stosunku. Ku wielkiemu mojemu i swojemu zadowoleniu, w niespełna pół godziny nietylko zrozumiał o co chodzi, ale nawet bez zająknienia się mógł powtórzyć całą swoją lekcyę. Tymczasem pobudzili się Hawryłowicz i Mykietiuk, a ten ostatni skarżąc się na zimno, wezwał mię, abym zapalił w piecu. Myślałem z początku, że żartuje, i odpowiedziałem mu stosownie do tego, ale Mykietiuk na seryo uwziął się wykierować mię na palacza, i groził mi różnemi środkami fizycznego przymusu, jeżeli nie wykonam jego polecenia...
Powiedział Dyogenes i drugi jeszcze jakiś filozof grecki, że człowiek tem jest podobniejszy do bogów, im mniej potrzebuje — niewątpliwie więc człowiek, który albo obchodzi się zupełnie bez pieca, jak to musiało praktykować się na Olimpie, albo też, który potrafi sam przynieść drew z komórki, włożyć je w piec i zapalić, jest istotą nieskończenie wyższą od takiej co potrzebuje stróża.lub lokaja, aby nie zamarzła w swoim pokoju. Czytałem wiele książek, W których sławiono ludzi, co rozpoczęli swoją karyerę od palenia W piecach i od robót tego rodzaju, a później zajęli bardzo wysokie stanowisko socyalne, bywali wielkimi uczonymi, wielkimi technikami, słynnymi milionerami i.t .p . Mam przytem głębokie przekonanie, że żadna praca nie upadla. człowieka, póki jest uczciwą, i nie mogę też twierdzić, by palenie w piecu, „w niższym konwikcie“ w Ławrowie, nie było uczciwą pracą. Wszystko to w zasadzie wydaje mi się tak trafnem, słusznem i prawdziwem, że pod ziemię radbym schować się ze wstydu w tej chwili, kiedy mi przychodzi wyznać, że propozycya Mykietiuka oburzyła mię niezmiernie. Nie wiem, dlaczego mi się zdawało, że jest to czyimś obowiązkiem zapalić w piecu, ale że moim to być nie może, i ze pretensya podobna jest dla mnie krzywdzącą. W tym duchu tedy rozpocząłem z Mykietiukicm spór, który niestety przybrał bardzo homeryczne rozmiary. Mykietiuk porwał mię za włosy, dostał za to odemnie potężne uderzenie pięścią po swoich piegach, i bójka rozpoczęła się nadobre z różnem powodzeniem i wśród wielkiej wrzawy. Miałem, już ogromnego guza na czole, a przeciwnik mój miał jedno oko podbite, kiedy nagle otworzyły się drzwi i Mykietiuk odskoczył jak oparzony. Zerwałem się także z podłogi, po której tarzaliśmy się w zapale“ walki — we drzwiach stał ksiądz katecheta i znacząco kiwał głową ze złowrogim jakimś — uśmiechem na ustach.
Bitte, Pater Professor — rozpoczął Mykietiuk, zawodząc od płaczu — Mular bije się tutaj i podbił mi oko!
— O, ladaco, ladaco! — powtarzał ksiądz katecheta. — To ty nie wiesz, od kogo pochodzi Duch Święty, a bić się, to umiesz? Wart! ich werde dir zeigen!
Otworzyłem usta, aby się wytłómaczyć, ale ojciec Prokopiusz nie dał mi przyjść do słowa. Pokręcił mię za ucho, aż krzyknąłem z bolu, uderzył mię kilka razy pogłowie brewiarzem, który trzymał w ręku, i wyszedł majestatycznie z pokoju, dawszy poprzednio Hawryłowiczowi rozkaz d0pilnowania, abym tego dnia nie dostał obiadu. Mykietiuk tryumfował i przedrzeźniał mi się nieznośnie — ale nareszcie przyniósł drew i zapalił w piecu, co było jego obowiązkiem jako calefactora z urzędu. Później przyniesiono nam po szklance ciepłego mleka i po kawałku chleba, i poszliśmy do szkoły. Na kurytarzu zszedłem się z Guciem i z kolegami jego z „górnego konwiktu“, którzy wszyscy` dali nam uczuć swoje wyższe stanowisko socyalne, traktując nas zgóry. Wszystko jakby sprzysięgło się na mnie. Katecheta bił mię i nie słuchał mojego usprawiedliwiania się, bo był moim przełożonym; Mykietiuk i Hawryłowicz znęcali się nademną, bo byli słuszniejsi wzrostem odemnie i oswojeni z położeniem, tak przykrem dla mnie; panicze pomiatali mną, bo rodzice ich mieli pieniądze, a ja nie miałem ani rodziców, ani pieniędzy. W przeciągu kilku dni doznałem tyle przykrości, krzywd i upokorzenia, że zdawało mi się, iż nie zdołam znieść mojego losu. Dziś, gdy się zastanowię nad powodami ówczesnej mojej boleści, każdy z nich wydaje mi się błahym. Tysiące dzieci giną z nędzy, tysiące W gorszem są położeniu, niż było moje. Jestem przekonany, że wszystkie te drobiazgowe przykrości, które mię spotykały, byłyby mi się wydały niczem, gdyby nie była tkwiła we mnie, obok nawyczek rozpieszczonego mazgaja, jakaś śmieszna zarozumiałość, jakaś zabawna pretensya do „czegoś wyższego“. Miałem wiele wrodzonych zdolności do nauki i umiałem wiele rzeczy, o których ani śniło się moim rówieśnikom, i nie wiem zkąd mi się wzięło przypuszczenie, że świat, los i ludzie powinni mi to poczytać za zasługę i zgotować mi lepsze położenie. Obok tego żywiłem jakieś nieokreślone przekonanie, że mój Opiekun winien mi coś więcej, niż robi dla mnie. Wszystko to razem rozgoryczało mię i pognębiało W najwyższym stopniu, i gdyby nie pewna doza ambicyi, byłbym się mazgaił przez całe trzy godziny, które siedzieliśmy w szkole. Między lekcyami, koledzy moi w klasie, których było przeszło pięćdziesięciu, swawolili i hałasowali, a ponieważ im nie pomagałem, wyrządzali mi różne psoty, w czem szczególniej odznaczał się Gucio. Przyszło ztąd między nami do sprzeczki, w której nazwał mię „kołyszem, mamą“, wśród głośnego śmiechu całej klasy, choć było tam przecież najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent „hołyszów“ i obdartusów — ale każdy tłum, czy to złożony z dzieci, czy 2 dorosłych ludzi, zwykł dawać oklaski temu, co wjakikolwiek sposób manifestuje swoją wyższość nad drugim. Znalazł się narazie tylko jeden chłopak, który stanął w mojej obronie. Był to Józio Starowolski, syn jakiegoś zamożnego obywatela z okolicy, ulokowany wraz z Guciem w „wyższym konwikcie“. Za to, gdy nam kazano wypracować W szkole jakieś zadanie łacińskie, igdy większa część studentów gryzła pióra i rozpatrywała się po suficie, nie wiedząc jak zacząć, odwdzięczyłem się memu obrońcy, bo skończywszy prędko moje pensum i oddawszy zeszyt profesorowi, podałem mu popod ławkę drugą kopię tego elaboratu a trzecią napisałem dla Hawryłowicza, Guciowi zaś odmówiłem tej przysługi. Miało to ten skutek, że Gucio wcale nie zrobił zadania, i został później zamknięty w klasie wraz z kilkunastoma innymi, którzy byli w tem samem, co i on położeniu.
Niech mi tu wolno będzie zrobić jedną uwagę opartą na doświadczeniu z tych moich czasów studenckich. Tych kilkunastu niedorostków, których tym razem zamknięto w klasie z powodu, iż nie zdołali napisać zadania szkolnego, miało nie raz i nie dziesięć razy to samo nieszczęście. W ogóle nie wiem, czy który z nich przez cały czas swoich studyów zrobił kiedy jakie pensum o własnych siłach. A jednak z tej liczby, trzech widziałem później doktorami prawa i adwokatami, jednego doktorem filozofii, pięciu zasiada w rozmaitych komitetach szkolnych, a jeden, nie pomnę już w którem państwie, wymieniany był między kandydatami na jakąś bardzo wysoką posadę, ministra, czy guber~ natora prowincyi. Jednem słowem, dziesięciu z pomiędzy tych piętnastu, co nie umieli robić pensów, reprezentuje dziś wyższą inteligencyę kraju. Albo więc wyrabianie pensów nie jest potrzebnem do wyrobienia inteligencyi, albo też inteligencya nie jest koniecznym warunkiem do uzyskania dyplomu doktora prawa lub filozofii, ani też piastowania wysokich posad.
Gucio pogroził mi pięścią, gdy wychodziłem z klasy, ale miałem już dwóch przyjaciół, którzy mię wzięli pod swoją protekcyę, z wdzięczności za to, że ich poratowałem moją łaciną. Obydwaj, t. j. Hawryłowicz i Starowolski, z przyjaźni dla mnie poszturkali po drodze do domu Myo kietiuka i przezwali go „fagasem“ — t. j. donosicielem, według żargonu, używanego przez studentów. Cała zgraja chłopców zaczęła wołać: fagas! fagas! i Mykietiuk wstydził się okropnie, iż mię oskarżył przed katechetą. Usiłował nawet ile możności naprawić swój błąd, bo kiedy wszyscy poszli na obiad, a ja sam jeden zostałem w pokoju, przyniósł mi W sekrecie kawałek pieczenii olbrzymich pierogów z serem, co było tym szlachetniejszym czynem z jego strony, ›gdy miał oko równie spuchnięte, jak moje czoło, po owej walce porannej. Przeprosiliśmy się tedy i odtąd nie miałem z nim żadnej nieprzyjemności — owszem, przyjmował odemnie od czasu do czasu po parę „szóstaków“ i czyścił mi za to buty i suknie, ścielił łóżko i oddawał inne usługi, do których snać na wieczne czasy miałem być niezdolnym.
Nie miałem apetytu i zamiast oddać sprawiedliwość produktom kuchni zakonnej, zasiadłem do pisania długiego listu do Herminy, w którym opisałem dokładnie wszystko, co mi się wydarzyło od czasu naszego rozstania — a po` nieważ szanowny czytelnik przekonał się już z własną szkodą, że krótkość nie jestmoją wadą w opowiadaniu, więc wyobrazi sobie zapewne, że list musiał być bardzo długi. Skończywszy go i odczytawszy, rozpłakałem się nad nim i tak siedziałem przy stole, oparty na obydwu rękach, szlochając nad opisem mojej niedoli. Nie spostrzegłem nawet, że ktoś wszedł do pokoju i zbliżył się do mnie, aż uczułem dłoń, która mię głaskała po głowie. Obróciłem się i ujrzałem księdza Makarego. Wstałem z krzesła i obtarłem oczy czemprędzej.
— Czego ty płaczesz? — zapytał mię łagodnie.
Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Ksiądz Makary rzucił tymczasam okiem na list, który leżał na stole, wziął go i przeczytał uważnie. Nie pytał mię już potem drugi raz, dlaczego płakałem, ale natomiast wypytywał mię bardzo szczegółowo o historyę mojego życia, o tych, których kochałem, lub znałem, i o sposób, w jaki pobierałem nauki. Słuchał mię z wielką ciekawością, zdawał się brać żywy udział w tem co mu opowiadałem i pocieszał mię, gdy Widział znowu łzy w moich oczach. Gdy doszedłem w opowiadaniu do wczorajszej mojej rozmowy z p. Klonowskim, kazał ją sobie powtórzyć parę razy i sądzę, że ustęp o leguminach i wiktuałach dla klasztoru, których dostarczyć miał mój opiekun, zastanowił go mocno, bo miał minę zdziwioną i zamyślił się na chwilę, a potem znowu szczegółowo kazał sobie opowiedzieć to, co pamiętałem z rozmowy p. Wielogrodzkiego z p. Klonowskim.
— Więc ten list — zapytał mię — jest do panny Herminy?
— Tak, do Herminy.
— Ten list... zasmuci ją pewnie bardzo!
O tem nie myślałem był dotychczas. W istocie, list mój mógł bardzo zasmucić dobrą Herminę, zasmucić ją niepotrzebnie, bo pomódz mi nie mogła. Zczerwieniłem się i powiedziałem księdzu Makaremu, że nie poszlę tego listu, ale napiszę inny.
— I dobrze zrobisz — powiedział mi — nie powinniśmy nigdy zasmucać bez potrzeby tych, których kochamy. Przyjdź jutro po obiedzie do mojej celi, Edmundzie, pomówimy z sobą coś więcej.
Ksiądz Makary wyszedł, a ja podarłem list, napisany do Herminy, i wieczór, po szkole, napisałem list drugi, w którym nie było nic, oprócz krótkiego doniesienia, że jestem umieszczony w konwikcie klasztornym w Ławrowie, że zamierzam uczyć się. bardzo pilnie, że z upragnieniem oczekuję listu od niej, i całuję rączki państwa Wielogrodzkich. Epistołę, tę Mykietivk zaniósł na pocztę — dowiedziałem się jednak później, że jego szlachetniejsze instynkta nie przeszkodziły mu przywłaszczyć sobie drobnej monety, przeznaczonej na opłacenie listu, i że wysłał go bez frankowania. Instynkta te nie przeszkodziły mu także wyjeść pokryjomu moich jabłek i orzechów, ani też sprzedać później pary butów księdza prefekta przejezdnemu żydkowi. Cieszy mię bardzo, że dowiedzałem się niedawno, iż p. Mykietiuk robi obecnie karyerę w sądownictwie — musiał zapewne zczasem odzwyczaić się od tego brzydkiego nałogu przywłaszczania sobie monety bez wiedzy jej właściciela, i bierze już tylko te pieniądze, które mu bywają ofiarowane dobrowolnie.
Nazajutrz o wskazanej porze stawiłem się w celi O. Makarego. Zastałem celę pełną dymu, ksiądz profesor puszczał go bowiem całemi kłębami z fajki na długim cybuchu, siedząc przy stoliku, na którym pełno było książek i papierów. Miał minę głęboko zamyśloną, a nawet zafrasowaną, i oczy wlepione W grubą księgę, która rozwarta leżała przed nim. Wejście moje zaledwie zwróciło jego uwagę, zdawało mi się, że jakaś ciężka troska przygniata jego czoło, oparteo jedną rękę i pogrążone W głębokiej zadumie. Zapewnie czytał coś przejmującego do głębi. Rzuciłem okiem na książkę. Była to... przypatrzyłem się jej lepiej — nie, nie myliłem się — była to... gramatyka francuska Ollendorfa! Osłupiałem prawie ze zdziwienia.
J'ai reçu une lettre. La lettre, que j’ai reçue... — powtarzał O. Makary. — Mój Edmundzie, wszak jesteś w połowie Francuzem, wytłómacz-no mi to, bo ta przeklęta gramatyka funta kłaków nie warta! Dlaczego tu raz stoi „reçu“, a drugi raz „reçue“, skoro obydwa razy imiesłów odnosi się do słowa lettre?
Więc to był powód frasunku! Mimo moich dwunastu lat, nie uśmiechnąłem się, taki był bowiem wówczas zakrój mojego umysłu, że zamiast humorystycznej, uderzyła mię strona gramatyczna tej sceny. I dziś, choć uśmiecham się już na to wspomnienie, i choć nauczyłem się powoli nienawidzieć gramatykarzów, do czego zresztą pisma naszych uczonych poznańskich niemało się przyczyniły — przecież bez rozrzewnienia nie mogę sobie przypomnieć tego pięćdziesięcioletniego człowieka, ślęczącego nad Ollendorfem w klasztornej celi.
Czułem się niesłychanie szczęśliwym, iż mogłem dopomódz O. Makaremu W rozwiązaniu trudności, z którą się spotkał. Starałem się wytłómaczyć mu rzecz ile możności jasno i zwięźle, i rozumiał mię oczywiście nierównie łatwiej niżbym był ja to mógł zrobić W podobnym wypadku. Naprędce zanotował sobie w zeszycie, służącym mu do notatek, kilka łamigłówek gramatycznych, odnoszących się do tego samego prawidła, które mu podyktowałem, i z dziecinnem zadowoleniem oddawał się rozkoszy rozpoznawania, kiedy się pisze: „La femme, que j'ai vu peindre“, a kiedy: „la femme, que j'ai vue peindre“. Nareszcie zamknął książkę, wstał i patrząc na mnie z dobrodusznym uśmiechem, rzekł:
— Widzisz, jak to człowiek musi uczyć się na starość tego, czego się nie nauczył za młodu! Umieć, albo przynajmniej rozumieć różne języki, to rzecz bardzo ważna i bardzo potrzebna. Jużci, jako zakonnik, nie mam zamiaru popisywać się paplaniną francuską, i nie potrzebuję jej, ale mam to przekonanie, że znajomość obcych języków i obcych literatur chroni nas od zgubnej jednostronności zapatrywań... i dlatego zacząłem uczyć się po francusku, choć mam lat pięćdziesiąt z górą.
Stanął też między nami pakt, że będziemy razem czytali i pisali po francusku, pakt, który oprócz przyjemności miał dla mnie tę korzyść, że O. Makary odwzajemnił mi się pomocą w łacinie, w grece i W innych przedmiotach szkolnych. Zmieniono wówczas właśnie od kilku lat zaledwie system szkół gimnazyalnych, Większa część profesorów starego była autoramentu, alfą i omegą ich uczoności była łacina, a od czasu wstąpienia na wydział teologiczny, każdy z moich nauczycieli miał aż nadto czasu zapomnieć, co umiał kiedyś z nauk matematycznych i przyrodniczych. Zadawano Więc lekcye dla mechanicznego uczenia się ich na pamięć, a profesor słuchając odpowiedzi ucznia, nie spuszczał oka z książki, bo W przeciwnym razie student mógłby go był oblagować. W ten sposób odbywała się w Ławrowie iw wielu innych miejscach en gros fabrykacya głów do pozłoty — i nie jestem pewny, czy wszędzie już ustała. W Ławrowie poznałem tylko czterech profesorów, którzy umieli więcej od nas studentów — z pomiędzy tych czterech tylko ksiądz prefekt i O. Makary byli ludźmi rozmiłowanymi W nauce, pracującymi i uczącymi się ciągle — reszta zakonników na muzułmańskiem far niente spędzała godziny wolne od szkoły i ćwiczeń pobożnych. Profesor łaciny i katecheta byli niezawodnie biegłymi W swoich gałęziach wiedzy, ale co nie było łaciną albo katechizmem, nie interesowało ich ani trochę. Przytem mieli tę wadę, że każdy z nich w małe nasze głowy chciał wpakować odrazu cały ogrom swojej uczoności, a na mnie specyalnie uwziął się był O. Prokopiusz, jak gdybym za parę tygodni miał być wysłanym na sobór ekumeniczny dla rozstrzygania o dogmatach wiary. Razu jednego osobliwie miałem wielkie zmartwienie z tego powodu. O. Prokopiusz zagadnął mię znienacka, czy Chrystus Pan miał jedną wolę, czy więcej? Zdawało mi się, nie wiem czemu, że miał tylko jedną, i tak też odpowiedziałem. Na to O. Prokopiusz zanotował coś w swoim katalogu, przywołał mię do katedry i po obowiązkowem nakręceniu mi uszu pokazał mi w katalogu obok mojego nazwiska — fatalną trójkę, tj. najgorszą notę pod słońcem, prawdziwą czarną plamę na upstrzonym eminencyami widokręgu mojej klasyfikacyi!...

— Ty powiadasz, że jedną, ja powiadam, że dwie, to razem wynosi trzy, hehehe! — zaśmiał się ksiądz katecheta. — Hehehe! — zaśmiała się cała klasa, oddając hołd dowcipowi Ojca katechety. I ażeby mię odwrócić od sekty Monoteletów, w których kacerstwo snać popadłem bezwiednie, ja, trzynastoletni heretyk i kandydat do stosa św. Inkwizycyi, miałem za karę przesiedzieć w klasie aż do poobiednich godzin szkolnych. Ale Hawryłowicz zaraportował to 0. Makaremu, ten zaś O. prefektowi, i zaledwie posiedziałem kwadrans pod ryglem, gdy dosłyszałem z kurytarza żywą rozmowę, prowadzoną między tymi trzema zakonnikami. Nie śmiem ja powtórzyć tutaj, co prefekt i ks. Makary mówili O. katechecie, bo nie chciałbym, aby Index librorum prohibitorum, zawierał między innemi także i to pierwsze i zapewne jedyne moje dzieło — powiem więc tylko, że to, co mówili, było praktycznym kursem wolteryanizmu, wyłożonego in usum ks. katechety popularnemi zwrotami mowy, których polski książkowy język przez znaną pruderyę swoją wcale nie toleruje. Rezultat rozmowy był taki, że ks. katecheta niby w drodze łaski uwolnił mię z karceru, i że owa straszna trójka nie miała najmniejszego wpływu na moją promocyę z końcem roku szkolnego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.